9

Twarz Arevina owiewał chłodny i rześki wiatr. Młodzieniec delektował się górskim klimatem, w którym nie było kurzu, upału i wszechobecnego piasku. Zatrzymał się na krawędzi przełęczy, stanął obok swojego konia i objął spojrzeniem krainę, w której dorastała Wężyca. Na tych zielonych terenach było zarówno widać, jak i słychać ogromne ilości swobodnie płynącej wody. Rzeka sunęła zakolami środkiem znajdującej się niżej doliny, a nieopodal szlaku tryskało źródło, wylewając wodę na pokrytą mchem skałę. Poczuł jeszcze większy szacunek dla Wężycy. Tutejsi ludzie nie przemieszczali się z miejsca na miejsce — oni tu żyli przez cały rok. Kiedy więc uzdrowicielka wyruszyła na pustynię, nie mogła mieć dużego doświadczenia z trudnymi warunkami klimatycznymi, nie znała jeszcze ogromnych połaci czarnego piasku. On sam nie był przygotowany na trudności, jakie niesie ze sobą życie na pustyni centralnej. Miał tylko stare mapy, z których nie korzystał żaden z żyjących członków jego klanu. Mimo to przeprawił się z ich pomocą na drugą stronę pustyni, trzymając się linii bezpiecznych oaz. Pora roku była już tak późna, że po drodze nie spotkał żywej duszy; nie mógł nikogo zapytać o drogę ani dowiedzieć się czegoś o Wężycy.

Wsiadł na konia i zjechał szlakiem wiodącym prosto do doliny uzdrowicieli.

Zanim dotarł do ludzkich osiedli, natknął się na niezwykły sad. Najbardziej oddalone od drogi drzewa były duże i miały powykręcane gałęzie, najbliższe zaś były bardzo młode, jakby sadzono je wszystkie rok po roku od wielu już lat. W cieniu wylegiwał się czternasto-, może piętnastoletni chłopiec, który jadł właśnie jakiś owoc. Kiedy Arevin się zatrzymał, młodzieniec uniósł wzrok, wstał i ruszył w jego stronę. Arevin popędził konia po trawiastej krawędzi łąki. Spotkali się przy rządku drzew, zasadzonych najpewniej pięć lub sześć lat temu.

— Cześć — powiedział chłopiec. Zerwał jakiś owoc i podał go Arevinowi. — Chcesz gruszkę? Brzoskwinie i wiśnie już się skończyły, a pomarańcze nie są jeszcze dojrzałe.

Arevin zauważył, że każde z drzew rodziło owoce różnego kształtu, choć wszystkie miały takie same liście. Niepewnym ruchem sięgnął po gruszkę, obawiając się nieco, że grunt pod drzewami jest tutaj skażony.

— Bez obawy — powiedział młodzieniec. — To nie jest radioaktywne. W tych okolicach nie ma kraterów.

Słysząc to, Arevin cofnął wyciągniętą rękę. Nie wymówił jeszcze ani jednego słowa, a chłopiec czytał w jego myślach.

— Sam to drzewo zrobiłem, a ja nie używam gorących mutagenów.

Arevin nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Wiedział tylko, że chłopak zapewnia go o nieszkodliwości tych owoców. Wolałby rozumieć tego tubylca tak, jak on rozumiał jego. Ponieważ nie chciał zachować się nieuprzejmie, przyjął podaną mu gruszkę.

— Dziękuję.

Ponieważ młodzieniec patrzył na niego wyczekująco, Arevin ugryzł owoc. Miał słodko-kwaśny smak i był bardzo soczysty.

— Bardzo dobra — powiedział, gryząc ponownie owoc. — Pierwszy raz widzę roślinę, która rodzi cztery różne owoce.

— To mój pierwszy projekt — odparł chłopiec. Wskazał gestem starsze drzewa. — Każdy robi jedno. Może to niezbyt skomplikowane, ale taką tu mamy tradycję.

— Rozumiem — rzekł Arevin.

— Ja jestem Thad.

— Miło mi ciebie poznać. Szukam Wężycy.

— Wężycy! — Thad zmarszczył czoło. — Obawiam się, że przejechałeś szmat drogi nadaremnie. Jej tutaj nie ma. Ma wrócić dopiero za kilka miesięcy.

— Przecież nie mogłem się z nią rozminąć.

Sympatyczna twarz Thada stała się nagle zatroskana.

— To znaczy, że ona jest już w drodze do domu? Co się stało?

Nic jej nie jest?

— Czuła się dobrze, kiedy widziałem ją po raz ostatni.

Gdyby po drodze nic się nie wydarzyło, powinna dotrzeć tutaj długo przed nim. Przemknęły mu przez głowę myśli o wypadkach znacznie groźniejszych niż ukąszenie piaskowej żmii.

— Czy z tobą wszystko w porządku?

Thad stanął przy Arevinie, trzymając go za ramię, by ten nie upadł.

— Tak — odrzekł Arevin rozedrganym głosem.

— Źle się czujesz? Nie ukończyłem jeszcze swojego szkolenia, ale któryś z innych uzdrowicieli może ci pomóc.

— Nie, nie. Nie jestem chory. Nie mogę tylko zrozumieć, jak to się stało, że jestem tu przed nią.

— A dlaczego miałaby wrócić już teraz?

Arevin popatrzył na młodzieńca, który był teraz równie zatroskany jak on sam.

— Nie powinienem chyba opowiadać o tym za nią — powiedział. — Może porozmawiam z jej rodzicami. Pokażesz mi, gdzie mieszkają?

— Pokazałbym, gdybym to było możliwe — odparł Thad. — Ona nie ma rodziców. A mnie nie powiesz? Jestem w końcu jej bratem.

— Przykro mi, że tak cię niepokoję. Nie wiedziałem, że wasi rodzice nie żyją.

— Tak wcale nie jest. A może i jest. Nie wiem. Ja tylko nie wiem, kim oni są. Nie mam też pojęcia, kim są rodzice Wężycy.

Arevin był zupełnie skołowany. Zawsze bez trudu rozumiał to, co Wężyca do niego mówiła. Ten chłopiec zaś w ciągu kilku zaledwie minut oznajmił mu kilka rzeczy całkowicie dla niego niezrozumiałych.

— Jeżeli nie wiesz, kim są rodzice twoi i Wężycy, to jak możesz być jej bratem?

Thad spojrzał na niego zagadkowym wzrokiem.

— Ty chyba nie wiesz zbyt dużo o uzdrowicielach, prawda?

— Nie — odrzekł Arevin. Odniósł wrażenie, że ich rozmowa wkracza na inny tor. — Nie wiem. Słyszeliśmy o was, rzecz jasna, ale Wężyca jako jedyna odwiedziła nasz klan.

— Pytam o to — powiedział Thad — bo ludzie przeważnie wiedzą, że każdego z nas adoptowano. Ściśle mówiąc, żaden z nas nie ma krewnych, ale wszyscy stanowimy jedną rodzinę.

— Powiedziałeś jednak, że jesteś jej bratem, tak jakby nie miała innych braci.

Oprócz błękitnych oczu — zresztą o zupełnie innym odcieniu — Thad ani trochę nie przypominał Wężycy.

— Tak o sobie wzajemnie myślimy. Kiedy byłem mały, pakowałem się w różne kłopoty, a ona zawsze mi pomagała.

— Rozumiem. — Arevin, poprawiając uzdę konia, rozmyślał nad tym, co właśnie usłyszał. — Nie łączą was zatem więzy krwi — powiedział — ale czujesz się z nią bardzo związany, zgadza się?

— Tak. — Thad porzucił swobodny ton.

— Jeżeli powiem ci, dlaczego tu przybyłem, to czy udzielisz mi rady, mając na względzie dobro Wężycy, nawet gdyby chodziło o sprawę sprzeczną z waszymi zwyczajami?

Arevin z zadowoleniem stwierdził, że chłopiec się waha, nie chciał bowiem usłyszeć impulsywnej, podyktowanej emocjami odpowiedzi na swoje pytanie.

— Wydarzyło się coś naprawdę niedobrego, prawda?

— Tak — odrzekł Arevin. — I ona siebie samą o to obwinia.

— Ty też poczułeś się z nią bardzo związany, prawda?

— Tak.

— A ona tak samo traktuje ciebie?

— Tak myślę.

— Ja jestem po jej stronie — oświadczył Thad. — Zawsze.

Arevin odpiął uzdę, tak, że koń mógł poskubać trawę. Usiadł obok Thada pod drzewem.

— Przyjechałem tu z drugiej strony zachodniej pustyni — rzekł Arevin. — Nie mamy tam dobrych węży, tylko żmije piaskowe, których ukąszenia są śmiertelne…

Arevin opowiedział mu całą historię i czekał na odpowiedź młodego uzdrowiciela, ten jednak przez dłuższą chwilę wpatrywał się w swoje pokryte bliznami ręce.

— Zabito jej węża snu — powiedział w końcu.

W głosie Thada słychać było szok i bezradność. Jego ton zmroził Arevina, przeniknął go do szpiku kości.

— To nie jej wina — rzekł Arevin, jakby chciał dobitnie to zaznaczyć. Thad wiedział już teraz o strachu klanu przed wężami, a nawet o okropnej śmierci siostry Arevina. Przybysz widział jednak wyraźnie, że Thad go nie zrozumiał.

Chłopiec uniósł wzrok.

— Nie wiem, co mógłbym ci powiedzieć. To straszne. — Urwał, rozejrzał się i otarł czoło zewnętrzną częścią nadgarstka. — Powinniśmy chyba pogadać ze Srebrzystą. To jedna z nauczycielek Wężycy, no i najstarsza w naszym gronie.

Arevin zawahał się.

— Czy to najlepsze rozwiązanie? Wybacz mi, ale jeśli ty, przyjaciel Wężycy, nie potrafisz zrozumieć, jak do tego doszło, to czy inni uzdrowiciele będą do tego zdolni?

— Ależ ja to rozumiem!

— Wiesz, co się wydarzyło — powiedział Arevin — ale tego nie rozumiesz. Nie chcę cię urazić, ale obawiam się, że mam rację.

— Nieważne — stwierdził Thad. — I tak chcę jej pomóc. Srebrzysta coś wymyśli.

Piękna dolina, w której mieszkali uzdrowiciele, obejmowała zarówno obszary zupełnie dzikie, jak i miejsca całkowicie ucywilizowane. Arevinowi teren ten wydawał się dziewiczym lasem, prastarym i niezmiennym, który rozciągał się od północnego stoku doliny aż poza zasięg wzroku młodzieńca. Nieco niżej od skupiska ciemnych, starych drzew rozstawiono rządek pracujących wesoło wiatraków. Las z drzewami i las wiatraków świetnie ze sobą harmonizowały.

Ośrodek okazał się miejscem bardzo cichym — było to niewielkie miasteczko, składające się z solidnych domów zbudowanych z drewna i kamienia. Mieszkańcy pozdrawiali Thada, machali do niego i kłaniali się Arevinowi. W powietrzu niosły się niezbyt głośne krzyki bawiących się dzieci.

Thad zostawił konia Arevina na pastwisku, a potem wprowadził swojego gościa do budynku trochę większego od innych i oddalonego nieco od głównego skupiska domów. Arevin ze zdziwieniem stwierdził, że wewnętrznych ścian nie wykonano tu z drewna, tylko z białych kafelków. Nawet tam, gdzie brakowało okien, było jasno jak w dzień, a źródłem tego światła nie była ani bioluminescencja, ani żółtawe blaski gazowych płomyków. W całym domu unosiła się atmosfera aktywności, zdecydowanie odmienna od spokojnej aury ośrodka. Przez półotwarte drzwi Arevin dostrzegł kilkoro ludzi, młodszych nawet od Thada, którzy pochylali się nad skomplikowanym instrumentarium, całkowicie pochłonięci swoją pracą.

Thad zrobił gest w stronę studentów.

— To są laboratoria. Szlifujemy tu soczewki do mikroskopów.

Wykonujemy również inne przedmioty ze szkła.

Arevin odniósł wrażenie, że prawie wszyscy z obecnych w tym miejscu, a właściwie w całym mieście, byli albo bardzo młodzi, albo w podeszłym już wieku. „Młodzi się tutaj uczą — pomyślał — a starzy to ich nauczyciele. Wężyca i cała reszta wyjechali stąd, żeby wykonywać swój zawód”.

Weszli po schodach i znaleźli się na wyłożonym dywanem korytarzu. Thad zapukał do drzwi. Czekali potem przez kilkanaście minut; chłopcu wydawało się to pewnie zupełnie normalne, nie okazywał bowiem oznak zniecierpliwienia. W końcu usłyszeli przyjemny, wysoki głos:

— Proszę.

Pokój za drzwiami nie był urządzony tak surowo, jak laboratoria. Całe pomieszczenie wyłożono drewnianą boazerią, a z wysokich okien rozciągał się widok na wiatraki. Arevin słyszał kiedyś o książkach, ale nigdy ich nie widział. Tutaj zaś na dwóch ścianach stały regały wypełnione właśnie nimi. Stara uzdrowicielka siedziała w bujanym fotelu z książką na kolanach.

— Thad? — powiedziała i skinęła głową. W tonie jej głosu zabrzmiało zarówno zaproszenie, jak i pytanie.

— Srebrzysta. — Chłopiec wskazał Arevina. — To jest przyjaciel Wężycy. Przebył długą drogę, żeby z nami porozmawiać.

— Usiądźcie. — Kobieta mówiła drżącym głosem, a jej ręce trzęsły się nieznacznie. Była bardzo stara, miała opuchnięte i powykręcane stawy. Jej skóra była gładka, miękka i prawie przezroczysta. Na policzkach i czole widoczne były głębokie bruzdy. Miała niebieskie oczy.

Arevin poszedł za przykładem Thada i usiadł na jednym z krzeseł. Czuł się skrępowany, ponieważ najczęściej siedział ze skrzyżowanymi nogami na ziemi.

— Co chciałbyś nam powiedzieć?

— Czy jesteś przyjaciółką Wężycy? — zapytał Arevin. — Czy tylko jej nauczycielką?

Pomyślał, że kobieta pewnie się zaśmieje, ale ona patrzyła na niego poważnym wzrokiem.

— Przyjaciółką.

— Srebrzysta nadała Wężycy jej imię — wyjaśnił Thad. — Myślałeś, że zaprowadzę cię do kogoś mniej ważnego?

Mimo to Arevin zastanawiał się, czy powinien opowiedzieć swoją historię tej miłej staruszce, ponieważ pamiętał wypowiedziane przez Wężycę słowa: „Moi nauczyciele rzadko nadają imię, które noszę, i będą teraz rozczarowani”. Niewykluczone więc, że Srebrzysta tak bardzo się rozczaruje, że usunie Wężycę z grona tutejszych uzdrowicieli.

— Powiedz mi, co się stało — poprosiła Srebrzysta. — Wężyca jest moją przyjaciółką. Kocham ją i nie musisz się mnie obawiać.

Po raz drugi tego dnia Arevin zrelacjonował minione wypadki, Przyglądając się uważnie twarzy swojej sędziwej słuchaczki. Wyraz jej twarzy ani razu się nie zmienił. Po wszystkim, co sama przeżyła, mogła lepiej zrozumieć słowa Arevina niż młody Thad.

— Ach — powiedziała w końcu. — Wężyca przeprawiła się przez pustynię. — Potrząsnęła głową. — Moje dzielne i impulsywne dziecko.

— Srebrzysta — zwrócił się do niej Thad. — Co możemy teraz zrobić?

— Nie wiem, kochanie. — Westchnęła. — Chciałabym, żeby Wężyca wróciła do domu.

— Małe węże umierają — zauważył Arevin. — A inne giną w różnych wypadkach. Co się wtedy dzieje?

— One żyją bardzo długo — powiedział Thad. — Niekiedy znacznie dłużej niż uzdrowiciele. I bardzo trudno je rozmnożyć.

— Z każdym rokiem szkolimy coraz mniej uzdrowicieli, ponieważ mamy za mało węży snu — rzekła Srebrzysta łagodnym głosem.

— Znakomite kwalifikacje Wężycy uprawniają ją chyba do otrzymania kolejnego węża — zasugerował Arevin.

— Nie możemy dać tego, czego nie posiadamy — odparła Srebrzysta.

— Wężyca myślała, że może pojawiły się nowe węże.

— Tylko kilka zdołało się wykluć — odrzekła staruszka.

Thad odwrócił wzrok.

— Może jeden z nas postanowi nie kończyć swojego szkolenia…

— Thad… — przerwała mu Srebrzysta. — I tak mamy ich za mało dla was wszystkich. Myślisz, że Wężyca poprosi cię o zwrot węża, którego sama ci podarowała?

Thad wzruszył ramionami. Unikał wzroku staruszki i Arevina.

— Nie będzie musiała mnie prosić. Sam go jej dam.

— Nie możemy podejmować decyzji bez niej — rzekła Srebrzysta. — Niech Wężyca najpierw wróci do domu.

Arevin popatrzył na swoje dłonie. Rozumiał, że nie ma łatwego rozwiązania i trudno wyjaśnić to, co się wydarzyło. Ciężko będzie wybaczyć Wężycy.

— Nie możecie karać jej za postępek mojego klanu — oświadczył ponownie.


Srebrzysta pokręciła głową.

— Tu nie chodzi o karę. Przecież ona nie może być dalej uzdrowicielką, jeśli nie ma węża snu. A my nie możemy jej go dać.

Siedzieli przez kilka minut w milczeniu. Arevin zastanawiał się, czy Srebrzysta zasnęła. Drgnął, kiedy staruszka przemówiła do niego, nie odrywając wzroku od widoku za oknem.

— Czy w dalszym ciągu będziesz jej szukać?

— Tak — odparł bez wahania.

— Kiedy już ją znajdziesz, powiedz, żeby wracała do domu.

Członkowie rady będą chcieli się z nią spotkać.

Thad podniósł się i Arevin zrozumiał, że poniósł porażkę. Audiencja dobiegła końca.

Wyszli na zewnątrz, mijając po drodze laboratoria z dziwnym sprzętem, dziwnymi zapachami i oświetleniem. Słońce już zachodziło, a długie cienie zbiegały się, tworząc jednolitą ciemność.

— Gdzie mam jej szukać? — zapytał nagle Arevin.

— Co takiego?

— Przyjechałem tu, bo myślałem, że Wężyca jedzie do domu.

A teraz nie mam pojęcia, gdzie ona może być. Jest już prawie zima i jeśli zaczęły się burze…

— Wężyca jest mądra i wie, że nie wolno jej utknąć zimą w pustynnej burzy — odparł Thad. — Nie. Myślę, że ktoś potrzebował pomocy i ona musiała zboczyć z drogi. Może ten pacjent mieszka w Górach Centralnych. Wężyca jest pewnie gdzieś na południu, w Śródprzełęczy lub w Nowym Tybecie. Albo w Podgórzu.

— Dobrze — powiedział Arevin, ciesząc się z istnienia tej możliwości. — Pojadę na południe.

Zastanawiał się jednak, czy przez Thada nie przemawia pewność siebie typowa dla niedoświadczonego chłopca.

Młody uzdrowiciel otworzył drzwi długiego, niskiego budynku. Do znajdujących się wewnątrz pokoi prowadził centralnie położony salon. Thad rzucił się na dużą kanapę, Arevin zaś, porzucając obowiązujące tu maniery, usiadł na podłodze.

— Za chwilę będzie kolacja — rzekł Thad. — Pokój sąsiadujący z moim jest pusty, możesz tam wejść.

— Chyba powinienem już jechać — zauważył Arevin.

— Dzisiaj? Wyjazd w nocy byłby szaleństwem. Rano znaleźlibyśmy cię pod jakąś skałą. Zostań do jutra.

— Skoro tak uważasz…

Arevin w istocie czuł się dość senny. Wszedł za Thadem do wolnego pokoju.

— Przyniosę twoje bagaże — poinformował chłopiec. — A ty odpocznij. Wyraźnie tego potrzebujesz.

Arevin usiadł powoli na łóżku.

Wychodzący Thad odwrócił się jeszcze w drzwiach.

— Posłuchaj… Chciałbym ci pomóc. Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

— Nie — odrzekł Arevin. — Dziękuję. Jest mi dobrze.

Thad wzruszył ramionami.

— W porządku.

Pustynia czarnego piasku ciągnęła się aż po horyzont — płaska i pusta, jakby nikt nigdy tamtędy nie przejeżdżał. Fale gorącego powietrza unosiły się jak dym. Nie wiał jeszcze stały wiatr, ale zniknęły już wszystkie ślady po przeprawiających się tam handlarzach — albo zostały rozwiane, albo przysypane przez późnoje-sienną bryzę. Wężyca i Melissa znajdowały się teraz na grzbiecie wschodniego pasma Gór Centralnych i szukały wzrokiem niedostrzegalnego dla nich celu wyprawy. Zsiadły z koni, żeby pozwolić im odpocząć. Melissa poprawiła pasek na nowym siodle Wiewióra, a potem popatrzyła w stronę, z której przyjechały, czyli na dolinę, stanowiącą dotychczas jej rodzinny kraj. Miasto przylegało ściśle do stromego zbocza, górując nad żyzną ziemią na dnie doliny. Okna i baterie słoneczne błyszczały w pełnym świetle dnia.

— Jeszcze nigdy nie byłam tak daleko od domu — powiedziała zadumana dziewczynka. — Nigdy w życiu. — Odwróciła się od doliny i spojrzała na uzdrowicielkę. — Dziękuję ci, Wężyco.

— Proszę bardzo, Melisso.

Melissa spuściła wzrok. Jej prawy policzek, gdzie nie było żadnych blizn, zabarwił się na fioletowo pod świeżą opalenizną.

— Powinnam ci o tym powiedzieć.

— O czym?

— O moim imieniu. Ras mówił prawdę, ono naprawdę nie jest…

— To bez znaczenia. Dla mnie jesteś Melissą. Jako dziecko też miałam inne imię.

— Ale oni nadali ci nowe imię. To zaszczyt. Ty nie wymyśliłaś go sobie tak jak ja.

Wsiadły na konie i ruszyły w dół górską serpentyną.

— Mogłam odrzucić imię, które mi zaproponowano — powiedziała Wężyca. — Gdybym to zrobiła, wybrałabym sobie dorosłe imię tak samo jak inni uzdrowiciele.

— Mogłaś je odrzucić?

— Tak.

— Ale oni bardzo rzadko takie imię nadają! Tak przynajmniej słyszałam.

— To prawda.

— Czy ktokolwiek je odrzucił?

— Z tego co wiem, nie. Ale ja jestem dopiero czwartą osobą, którą tak nazwano, toteż niewielu ludzi miało okazję nie zgodzić się na to imię. Czasami żałuję, że je przyjęłam.

— Dlaczego?

— Ze względu na odpowiedzialność.

Ręka Wężycy spoczywała na krawędzi torby z wężami. Od czasu gdy zaatakował ją szaleniec, coraz częściej dotykała swojej torby. Oderwała dłoń od skórzanej powierzchni. Uzdrowiciele umierali bardzo młodo albo dożywali późnej starości. Człowiek noszący podobne imię, który bezpośrednio ją poprzedzał, miał w chwili śmierci tylko czterdzieści trzy lata, ale dwóch pozostałych żyło ponad sto lat. Wężyca musiała jeszcze wiele osiągnąć, a jak dotąd spotykały ją same porażki.

Szlak prowadził w dół przez wiecznie zielone lasy, wśród brązowych, powykręcanych pni i ciemnych drzew iglastych, które według legendy nigdy nie rodzą nasion i nigdy nie wysychają. Żywica tych roślin nadawała powietrzu ostry i soczysty zapach.

— Wężyco… — odezwała się Melissa.

— Tak?

— Czy ty… Czy ty jesteś moją matką?

Zaskoczona Wężyca przez chwilę zwlekała z odpowiedzią. Jej ludzie nie zakładali rodzin tak jak inni. Ona sama nigdy nie nazywała nikogo „matką” lub „ojcem”, chociaż wszyscy starsi uzdrowiciele tym właśnie dla niej byli. Głos Melissy był jednak bardzo smutny…

— Wszyscy uzdrowiciele są teraz twoją rodziną — powiedziała Wężyca. — Ale to ja cię adoptowałam, a z tego wynika, że jestem twoją matką.

— To dobrze.

— Ja też się z tego cieszę.

Poniżej wąskiego pasma rzadkiego lasu nie rosło prawie nic oprócz mchu. Chociaż znajdowały się jeszcze wysoko na stromej ścieżce, równie dobrze mogłyby jechać po płaskiej pustyni. Powietrze stawało się coraz bardziej suche i gorące. Kiedy dotarły w końcu do terenów piaszczystych, zatrzymały konie, żeby się przebrać. Wężyca włożyła strój otrzymany od ludzi Arevina, a Melissa przywdziała pustynne ubranie, które kupiły razem w Podgórzu.

Przez cały dzień nikogo nie widziały. Od czasu do czasu Wężyca patrzyła do tyłu przez ramię i rozglądała się czujnie, kiedy przejeżdżały przez wydmy, gdzie ktoś mógł urządzić na nie zasadzkę. Szaleniec jednak się nie pojawił. Wężyca zaczęła się zastanawiać, czy te dwa ataki nie stanowiły tylko zbiegu okoliczności i czy hałasy przy jej obozie po prostu jej się przyśniły. A jeśli ten człowiek był naprawdę szalony, może porzucił już chęć zemsty i zajął się czymś, co bardziej go zaabsorbowało. Mimo to takie rozumowanie nie trafiało jej do przekonania.

Pod wieczór góry zostały daleko za nimi i wznosiły się teraz niczym ściana. Kopyta koni skrzypiały na piasku, ale poza tym otaczała je niczym nie zmącona, wręcz nieziemska cisza. Zapadał zmrok, a one dalej jechały i rozmawiały. Ciężkie chmury przysłoniły księżyc, lecz nieustannie rozjarzone komórki świetlne w lampie Wężycy pozwalały im kontynuować podróż. Lampa zwisała z siodła Strzały i kołysała się w rytm kroków klaczy. Czarny piasek odbijał światło niczym woda. Wiewiór i Strzała szły teraz bardzo blisko siebie. Wężyca i Melissa rozmawiały ze sobą coraz ciszej, a w końcu zupełnie zamilkły.

W określeniu właściwego kierunku przeprawy pomagały im kompas, niewidoczny prawie księżyc, kierunek wiatru i kształty wydm. Wężyca nie mogła jednak wyzbyć się typowego dla podróżujących po pustkowiach strachu, że kręci się w kółko. Odwróciła się w siodle i przez kilkanaście minut wpatrywała się w znajdujący się za nią niewidzialny szlak, ale nie dostrzegła żadnego światła. Były tu same, towarzyszyła im tylko ciemność. Wężyca ponownie się odwróciła.

— Strasznie tu — wyszeptała Melissa.

— Wiem. Wolałabym jechać w dzień.

— Może będzie padać.

— Oby.

Deszcz spadał na pustynię tylko raz na rok albo raz na dwa lata i zdarzało się to najczęściej tuż przed nastaniem zimy. Nasiona puszczały wtedy pędy, ostroziarnisty piasek stawał się miękki i zielony. W ciągu trzech dni delikatne roślinki brązowiały i więdły; zostawiały po sobie nasiona w twardych łupinach, które trwały w tym stanie rok, dwa lub nawet trzy lata — do chwili, gdy deszcz nie przywracał im życia. Tej nocy jednak powietrze było suche i spokojne; nic nie zapowiadało żadnej zmiany.

W oddali zamigotało światełko. Wężyca drzemała właśnie i obudziła się gwałtownie ze snu, w którym gonił ją szaleniec. Zobaczyła zbliżającą się do niej lampę. Do tej pory nie uzmysławiała sobie, jak głęboko przekonana jest o tym, że wariat w dalszym ciągu ją prześladuje. Zawsze czuła, że czai się gdzieś w pobliżu, kierowany swoimi niepojętymi dla niej motywami.

Światło nie pochodziło jednakże z przenośnej lampy, lecz było nieruchome i znajdowało się daleko przed nią. Odgłosy szeleszczących liści dobiegły do Wężycy, niesione słabym wiatrem. Dobywały się z pierwszej oazy na drodze do Centrum.

Było jeszcze przed świtem. Wężyca wyciągnęła rękę i poklepała nią szyję Strzały.

— Już niedaleko — powiedziała.

— Co? — zapytała obudzona nagle Melissa. — Gdzie…

— Wszystko w porządku — zapewniła Wężyca. — Niedługo się zatrzymamy.

— Och. — Melissa rozejrzała się wokół siebie i zamrugała. — Zapomniałam, gdzie jestem.

Dotarły do drzew okalających oazę. Lampa Wężycy oświetlała liście rozpadające się już pod wpływem piasku. Wężyca nie dostrzegła żadnych namiotów; nie usłyszała też odgłosów łudzi bądź zwierząt. Wszyscy członkowie karawany cofnęli się pewnie na bezpieczniejsze tereny górskie.

— Gdzie jest to światło?

— Nie wiem — odparła Wężyca.

Spojrzała na Melissę, ponieważ jej głos zabrzmiał dziwnie — był przytłumiony chustą, którą mała naciągnęła sobie na twarz. Kiedy nikt się nie pojawił, dziewczynka zsunęła zakrycie, jakby sama nie zdawała sobie sprawy, że próbuje ukrywać twarz.

Wężyca zatrzymała Strzałę, zaniepokojona dostrzeżonym wcześniej światłem.

— Popatrz — powiedziała Melissa.

Na czarnym tle wznosiła się kolumna światła. Kiedy podjechały bliżej, Wężyca stwierdziła, że jest to obumarłe drzewo, które ze względu na wodę gnije, a nie usycha. Komórki świetlne wtargnęły do pnia, przekształcając go w błyszczący znak. Wężyca odetchnęła z ulgą.

Jechały dalej, okrążając czarny, nieruchomy staw, aż znalazły się w miejscu, gdzie rosły drzewa mogące dać im schronienie. Kiedy tylko Wężyca ściągnęła cugle, Melissa zeskoczyła na ziemię i zaczęła ściągać siodło Wiewióra. Wężyca zsunęła się ze Strzały bardzo wolno, pomimo bowiem stałego klimatu, jej kolano znowu zrobiło się sztywne. Melissa otarła Wiewióra kępką liści, przemawiając do niego półgłosem. Kilka chwil później wszyscy — ludzie i konie — rozłożyli się na ziemi, żeby przeczekać dzień.

Wężyca pobiegła boso w stronę wody, przeciągając się i ziewając. Dobrze spała przez cały dzień i chciała popływać, zanim wyjadą w dalszą drogę. Było za wcześnie, żeby opuszczać zadrzewione schronienie. Licząc, że znajdzie rosnące jeszcze na gałęziach owoce, Wężyca rozejrzała się wokół siebie, ale mieszkańcy pustyni bardzo dokładnie ogołocili ten teren.

Zaledwie kilka dni wcześniej, po drugiej stronie gór, liście w oazach były soczyste i miękkie, tutaj zaś suche i więdnące. Szeleściły, gdy ich dotykała, i pękały, gdy trzymała je w dłoni.

Stanęła w miejscu, gdzie zaczynała się plaża. Pasmo czarnego piasku miało tylko kilka metrów szerokości, tworząc w ten sposób półkole wokół mikroskopijnej laguny, w której odbijały się zwisające gałęzie. W jednym z bardziej ukrytych zakątków klęczała półnaga Melissa. Pochylała się nad wodą i w milczeniu wpatrywała się w nią. Ślady po uderzeniach Rasa już znikły, na plecach zaś nie miała żadnych ran po poparzeniu. Miała jaśniejszą skórę, niż można było przypuszczać na podstawie opalenizny na rękach i twarzy. Kiedy Wężyca tak na nią patrzyła, Melissa dotknęła powoli tafli ciemnej wody, a spod jej palców rozeszły się drobne fale.

Melissa była najwyraźniej zafascynowana tym, co zobaczyła w wodzie, i dalej się w nią wpatrywała. Tymczasem Wężyca wypuściła z torby Mgłę i Piaska. Kobra okręciła się wokół nogi swej właścicielki, smakując językiem zapachy oazy. Wężyca delikatnie ją podniosła. Poczuła chłód gładkich i zimnych łusek węża.

— Chcę, żeby cię obwąchała — powiedziała. — Ona instynktownie atakuje wszystko, co ją wystraszy. Jeżeli nauczy się rozpoznawać twój zapach, będziesz bezpieczniejsza. Rozumiesz?

Melissa kiwnęła głową, powoli i z wyraźną obawą.

— Jest bardzo jadowita, prawda? Bardziej niż ten drugi?

— Tak. Kiedy tylko dotrzemy do domu, dostaniesz ode mnie szczepionkę, ale nie chcę zajmować się tym tutaj. Musiałabym najpierw przeprowadzić testy, a nie mam przy sobie odpowiednich urządzeń.

— I będziesz mogła zrobić tak, że jeśli ona mnie ukąsi, to nic mi się nie stanie?

— Zupełnie nic. Mnie ukąsiła przypadkowo kilka razy i jakoś jeszcze żyję.

— Chyba lepiej pozwolę się obwąchać — stwierdziła Melissa.

Wężyca usiadła obok córki.

— Wiem, że trudno jej się nie bać. Oddychaj głęboko i spróbuj się odprężyć. Zamknij oczy i wsłuchaj się w mój głos.


— Konie też wyczuwają, kiedy człowiek się boi — oznajmiła Melissa i zrobiła to, co nakazała jej Wężyca.

Rozwidlony język kobry omiótł delikatnie dłonie dziewczynki, która przez cały czas zachowywała spokój i ciszę. Wężyca przypomniała sobie chwilę, gdy po raz pierwszy zobaczyła białe kobry. Była przerażona, choć i podekscytowana, widząc jak cała masa pozwijanych ze sobą gadów wyczuwa jej kroki i jednocześnie unosi głowy. Wszystkie węże syczały niczym jakiś wielogłowy potwór albo kosmiczna roślina, która nagle puściła pędy.

W tej jednak chwili Wężyca trzymała rękę na Mgle, która wśliznęła się na ramiona Melissy.

— Fajne uczucie — oznajmiła dziewczynka. W jej rozedrganym głosie dało się słyszeć nutkę strachu, ale jej słowa zabrzmiały szczerze.

Melissa widziała już wcześniej grzechotniki. Wszyscy wiedzieli, czym mogą człowiekowi zagrozić, toteż tak bardzo się ich nie obawiano. Piasek wpełznął na jej ramiona, a ona łagodnie go pogłaskała. Wężyca była zadowolona — talenty jej córki nie ograniczały się tylko do koni.

— Miałam nadzieję, że polubicie się z Mgłą i Piaskiem — powiedziała. — To bardzo ważne dla każdego uzdrowiciela.

Melissa uniosła wzrok, jakby się wystraszyła.

— Nie mówisz chyba, że… — urwała.

— Że co?

Melissa wciągnęła powietrze do płuc.

— Chodzi mi o to, co powiedziałaś burmistrzowi — odparła niepewnym głosem. — O tym, czym ja mam się zajmować. Naprawdę tak nie myślałaś. Musiałaś tak powiedzieć, żeby on pozwolił mi odejść.

— Mówiłam dokładnie to, co myślałam.

— Ale ja nie mogę zostać uzdrowicielką.

— Dlaczego nie? — Melissa milczała, więc Wężyca ciągnęła dalej: — Mówiłam ci już, że uzdrowiciele adoptują dzieci, ponieważ nie mogą mieć własnych. Teraz powiem ci trochę więcej.

Wielu z nas wiąże się z partnerami, którzy wykonują inne zawody, i nie wszystkie nasze dzieci zostają potem uzdrowicielami. Nie stanowimy społeczności zamkniętej. Kiedy jednak decydujemy się na adopcję, zazwyczaj wybieramy kogoś, kto może stać się jednym z nas.

— Ja?

— Tak. Jeśli będziesz tego chciała. Jest bardzo ważne, żebyś robiła to, co sama zechcesz robić, a nie to, czego oczekują lub wymagają od ciebie inni.

— Uzdrowicielka… — wyszeptała Melissa.

Ton, jakim wymówiła to słowo, tym bardziej przekonał Węży-cę, że musi skłonić mieszkańców Miasta, by dali jej więcej węży snu.

Drugiej nocy Wężyca i Melissa jechały bez przerwy. Nie natknęły się na żadną oazę, a kiedy zaświtało, Wężyca nie zatrzymała koni, choć zrobiło się już za ciepło na dalszą podróż. Była zlana potem. Kleiste krople spływały po twarzy, plecach i reszcie ciała, zamieniając się w słoną skorupę. Sierść Strzały również pociemniała od potu, który spływał po pęcinach.

— Panienko…

Ta oficjalna formuła sprawiła, że zaniepokojona Wężyca spojrzała na Melissę z wielką troską.

— Co się stało, Melisso?

— Kiedy się zatrzymamy?

— Nie wiem. Musimy jechać tak długo, jak się da. — Wężyca wskazała gestem niebo, na którym zwisały niskie, groźne chmury.

— Tak właśnie wyglądają przed burzą.

— Wiem. Ale musimy się zatrzymać. Wiewiór i Strzała powinny odpocząć. Mówiłaś, że Miasto leży na środku pustyni. Konie będą musiały nas tam zanieść.

Wężyca odchyliła się do tyłu.

— Musimy jechać dalej. Tutaj niebezpiecznie się zatrzymywać.

— Wężyco… Wężyco, ty dużo wiesz o ludziach, burzach, uzdrawianiu, pustyniach i miastach. Ja wiem o tym niewiele, ale znam się na koniach. Jeżeli zatrzymamy się i damy im odpocząć przez kilka godzin, zawiozą nas dziś wieczorem bardzo daleko. A jeśli będą musiały dalej iść, wieczorem będziemy musiały je zostawić.

— Dobrze — odparła w końcu Wężyca. — Zatrzymamy się, jak dojedziemy do tych skał. Tam przynajmniej jest jakiś cień.

Kiedy Wężyca mieszkała w ośrodku uzdrowicieli, mogła przez wiele miesięcy nie myśleć o Mieście. Ale na pustyni i w górach, gdzie spędzali zimę członkowie karawan, całe życie obracało się wokół niego. Wężyca poczuła, że jej życie też jest od niego uzależnione, kiedy trzeciej nocy wyprawy, o świcie, pojawiła się przed nimi wysoka góra ze ściętym szczytem, za którą znajdowało się Centrum. Spoza tej góry wschodziło teraz słońce, nadając jej szkarłatne zabarwienie. Wyczuwając bliskość wody, uradowane końcem wyprawy konie uniosły łby i przyspieszyły kroku. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a niskie, gęste chmury rozproszyły światło w czerwoną poświatę przykrywającą cały horyzont. Kolano Wężycy bolało przy każdym kroku Strzały, ale uzdrowicielka nie potrzebowała sygnałów z obrzmiałych stawów, żeby stwierdzić zbliżanie się burzy. Zacisnęła dłonie na lejcach, które boleśnie wbiły się w skórę. Następnie powoli zwolniła uścisk i pogłaskała klacz po wilgotnej szyi. Była pewna, że Strzała cierpi tak samo, jak ona.

Zbliżały się do góry. Brązowe i zwiędnięte drzewa otaczały w tym miejscu ciemny staw i opuszczone paleniska. Wiatr szeptał coś między suchymi liśćmi i nad piaskiem; wiał to z jednej strony, to z drugiej, tak jak to bywa w pobliżu samotnych gór. Wężyca i Melissa znalazły się wreszcie w porannym cieniu, rzucanym przez Miasto.

— Jest znacznie większe, niż myślałam — powiedziała cicho dziewczynka. — Miałam kiedyś taką kryjówkę, z której podsłuchiwałam różne rozmowy, ale byłam pewna, że zmyślają.

— Ja chyba też — powiedziała Wężyca zadumanym, nieobecnym głosem. Gdy dojeżdżały do wysokich skał, pot rozlał się na jej czole, a zimne dłonie kleiły się pomimo upału. Zmęczona klacz niosła ją dalej.

Okresy, w których Miasto panowało nad ośrodkiem uzdrowicieli, przypadały na czas, gdy Wężyca miała kolejno siedem i siedemnaście lat. Wtedy to najstarszy uzdrowiciel odbywał długą i trudną podróż do Centrum. Każdy taki rok oznaczał początek nowej dekady. Uzdrowiciele oferowali wówczas mieszkańcom Miasta wyrnianę wiedzy i wzajemną pomoc. Zawsze odrzucano ich propozycję. Może tym razem też tak się stanie, i to pomimo wiadomości, Ictórą miała przekazać im Wężyca.

— Wężyco?

Uzdrowicielka drgnęła i spojrzała na Melissę.

— Co?

— Dobrze się czujesz? Wyglądałaś dziwnie, jakbyś się…

— „Bała” to chyba najodpowiedniejsze ze słów.

— Wpuszczą nas.

Ciemne chmury stawały się coraz gęstsze i cięższe z każdą kolejną minutą.

— Mam nadzieję — odrzekła Wężyca.

U podnóża góry znajdował się rozległy i ciemny staw, który nie miał ani dopływów, ani odpływów. Woda wpływała do niego od spodu, a potem niedostrzegalnie wsiąkała w piasek. Okoliczne drzewa już obumarły, ale trawa i niskie krzewy w dalszym ciągu bujnie rosły. Świeża trawa kiełkowała na rozdeptanych terenach byłych obozowisk i na ciągnących się między nimi ścieżkach. Nie było jej jednak na szerokim trakcie wiodącym do bramy Miasta.

Wężyca nie miała sumienia przejechać na Strzale obok wody. Na brzegu stawu wręczyła lejce Melissie.

— Jedź za mną, kiedy konie już się napiją. Nie wejdę do Miasta bez ciebie, nie musisz się o to martwić. Jeżeli jednak zwiększy się wiatr, przybiegnij do mnie jak najszybciej, dobrze?

Melissa kiwnęła głową.

— Burza nie pojawi się tak od razu, prawda?

— Obawiam się, że właśnie tak będzie — odparła Wężyca.

Napiła się szybko i spryskała wodą twarz. Wycierając się kawałkiem chusty, weszła na główny trakt. Tuż pod czarnym piaskiem znajdowała się gładka i twarda nawierzchnia. Jakaś starożytna droga? Widziała jej pozostałości w innych miejscach — rozpadające się bloki z betonu, a nawet zardzewiałe pręty ze stali. Tam właśnie pracowali zbieracze.

Wężyca zatrzymała się przed bramą Centrum, która była od niej pięć razy wyższa. Dziesiątki piaskowych burz wypolerowały metal, nadając mu lustrzany połysk. Nie było tam jednak klamki, dzwonka ani kołatki; Wężyca nie wiedziała, jak wezwać kogoś, kto mógłby ją wpuścić.

Podeszła do bramy i uderzyła pięścią w metal. Dudnienie wcale nie zabrzmiało głucho. Waliła jeszcze przez moment w drzwi, dochodząc do wniosku, że są bardzo grube. Kiedy jej oczy przyzwyczajały się do panującego przy wejściu półmroku, zauważyła, że brama jest wyraźnie wklęsła — najpewniej za sprawą szalejących tu burz piaskowych.

Zabolała ją ręka i cofnęła się o krok od drzwi.

— Wreszcie przestałaś hałasować.

Wężyca podskoczyła na dźwięk tych słów i odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos. Nikogo tam jednak nie było. Za to w bocznej niszy dostrzegła okienko, z którego wpatrywał się w nią blady mężczyzna z bujnymi, rudymi włosami.

— Dlaczego walisz w drzwi po zamknięciu bramy?

— Chcę wejść — powiedziała Wężyca.

— Nie jesteś mieszkanką Miasta.

— Nie. Na imię mi Wężyca. Jestem uzdrowicielką.

Wbrew wszczepionym Wężycy nakazom dobrego wychowania mężczyzna nie odwzajemnił się podaniem swojego imienia. Prawie tego nie zauważyła, gdyż przywykała już powoli do tego, że uprzejmość w jednym miejscu może być poczytana za obrazę gdzie indziej. Ale kiedy ten człowiek cofnął głowę i roześmiał się, Wężyca była zaskoczona. Zmarszczyła brwi i czekała, aż przestanie się śmiać.

— A więc nie przysyłają nam już starych, żebrzących pryków.

Teraz przyjeżdżają młódki! — Ponownie się roześmiał. — Mogliby wybrać kogoś ładnego.

Po jego tonie Wężyca stwierdziła, że właśnie ją obrażono. Wzruszyła ramionami.

— Otwórz bramę.

Mężczyzna przestał się śmiać.

— Nie wpuszczamy tu obcych.

— Przyjaciółka prosiła mnie o przekazanie wiadomości jej rodzinie. Chcę to zrobić osobiście.

Przez chwilę nie odpowiadał i nie patrzył na Wężycę.

— Wszyscy, którzy stąd wyjechali, wrócili do nas w tym roku.

— Ona wyjechała stąd dawno temu.

— Chyba niewiele wiesz o Mieście, skoro zakładasz, że będę szukał dla ciebie jakiejś rodziny.

— O Mieście nie wiem nic. Ale sądząc po twoim wyglądzie, jesteś krewnym mojej przyjaciółki.

— Co to niby ma znaczyć?

Mężczyzna po raz pierwszy był zaskoczony.

— Powiedziała mi, że jej rodzina jest spokrewniona z odźwiernymi. Widzę to zresztą po włosach, po czole… Masz trochę inne oczy.

Ona miała brązowe. — Oczy tego człowieka były jasnozielone.

— Czy ona wspomniała — zapytał sarkastycznie młody mężczyzna — do której rodziny rzekomo należy?

— Do rodziny panującej.

— Chwileczkę — powiedział wolno.

Popatrzył gdzieś na dół, a jego ręce poruszały się poza zasięgiem wzroku Wężycy. Kiedy podeszła bliżej, nie dostrzegła nic poza krawędzią okienka, które było w istocie szklaną płytą przekazującą ruchomy obraz. Chociaż się wystraszyła, nie pozwoliła sobie na żadną reakcję. Wiedziała przecież, że mieszkańcy Miasta dysponują lepszą technologią niż uzdrowiciele. Między innymi właśnie dlatego się tutaj znalazła.

Młody mężczyzna spojrzał na nią, unosząc ze zdziwienia jedną brew.

— Będę musiał wezwać kogoś, kto z tobą pomówi.

Obraz na szklanej płycie zamienił się w wielobarwne paski.

Przez dłuższą chwilę nic się nie wydarzyło. Wężyca oparła się o ścianę płytkiej niszy i rozejrzała się dokoła.

— Melissa!

Nie widać było ani dziecka, ani koni. Przez półprzeźroczystą zasłonę zwiędłych drzew Wężyca widziała przybrzeżną część stawu, jednak w kilku miejscach roślinność była na tyle gęsta, że mogła ukryć dziewczynkę z dwoma wierzchowcami.

— Melissa! — krzyknęła ponownie.

Znowu nie odpowiedział, chociaż wiatr na pewno doniósłby pod bramę głos dziewczynki. Fałszywe okno zrobiło się zupełnie czarne. Wężyca chciała już wyruszyć na poszukiwanie córki, gdy szklana płyta znowu się ożywiła.

— Gdzie jesteś? — krzyknął nowy głos. — Wróć tutaj.

Wężyca ponownie się obejrzała i niechętnie wróciła do nośnika obrazu.

— Zaniepokoiłaś mojego kuzyna — usłyszała.

Wężyca bez słowa wpatrywała się w szklaną płytę, ponieważ zwracająca się teraz do niej osoba przypominała jej Jesse jeszcze bardziej niż tamten mężczyzna. Była to pewnie jej błiźniaczka albo też w jej rodzinie często dochodziło do kazirodztwa. Kiedy nowa postać ponownie przemówiła, Wężyca pomyślała, że krzyżowanie się spokrewnionych ze sobą genów stanowi dobry sposób na skoncentrowanie pożądanych cech. Eksperyment tego rodzaju mógł jednak okazać się bardzo ryzykowny, a Wężyca nie była przygotowana na przyjęcie nieudanych noworodków z takiego połączenia.

— Halo? Czy to działa?

Rudowłosa postać patrzyła na nią niespokojnie, a kiedy skończyła mówić, rozległo się głuche, głośne zgrzytanie. Głos Jesse był również przyjemny, o ciemnym zabarwieniu ale jednak wyższy. Wężyca zrozumiała, że rozmawia z mężczyzną, który z pewnością nie jest bratem bliźniakiem Jesse. Zastanawiała się, czy mieszkańcy Miasta zajmują się klonowaniem istot ludzkich. Jeżeli robili to często i radzili sobie nawet ze zmianą płci, może dysponowali lepszymi metodami niż uzdrowiciele zajmujący się stwarzaniem węży snu.

— Słyszę cię, jeśli o to pytałeś — powiedziała Wężyca.

— To dobrze. Czego chcesz? Sądząc po wyglądzie Richarda, jest to coś bardzo niemiłego.

— Mam dla ciebie wiadomość, jeśli jesteś bezpośrednim krewnym poszukiwaczki Jesse.

Różowe policzki mężczyzny nagle zupełnie pobladły.

— Jesse? — Potrząsnął głową, ale szybko odzyskał kontrolę nad sobą. — Czy przez te lata tak bardzo się zmieniła, że nie wyglądam, jak jej bliski krewny?

— Nie — odparła Wężyca. — Wyglądasz na jej krewnego.

— Ona jest moją starszą siostrą — wyjaśnił. — Teraz chce pewnie wrócić i znowu być najstarszą z rodzeństwa, a ja mam zadowolić się rolą jej młodszego brata?

W jego głosie dało się słyszeć rozgoryczenie. Wężyca była zaszokowana. Wiadomość o śmierci siostry będzie dla niego źródłem radości, a nie smutku.

— Ona tu wraca, prawda? — zapytał. — Wie, że rada znowu ustanowi ją głową rodziny. Niech ją szlag trafi! Równie dobrze mógłbym nie istnieć przez ostatnie dwadzieścia lat.

Wężyca słuchała go ze ściśniętym z żalu gardłem. Pomimo całej niechęci brata Jesse zostałaby ponownie przyjęta w swojej społeczności. Gdyby przeżyła, oni mogliby ją uzdrowić.

Mówienie przychodziło jej z trudem.

— Rada… Może to właśnie rada powinna usłyszeć ode mnie tę wiadomość.

Chciała porozmawiać z kimś, kto kochał Jesse, a nie z człowiekiem, który śmiałby się tylko i cieszył z jej niepowodzeń.

— To jest sprawa rodzinna, a nie zagadnienie dla rady. Właśnie mnie powinnaś przekazać wiadomość od Jesse.

— Wolałabym porozmawiać z tobą twarzą w twarz.

— Pewnie, że byś wolała — powiedział. — Ale to niemożliwe.

Moi kuzyni są przeciwni wpuszczaniu do Miasta obcych ludzi…

— Ale chyba w tym wypadku…

— No i nie mógłbym cię wpuścić, nawet gdybym chciał. Brama jest zamknięta aż do wiosny.

— Nie wierzę ci.

— Ale tak jest.

— Jesse by mnie o tym ostrzegła.

Prychnął zirytowany.

— Ona nigdy w to nie wierzyła. Wyjechała stąd, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, a dzieci nigdy w takie rzeczy nie wierzą.

Mają świetny ubaw, gdy wracając do Miasta w ostatniej chwili, tylko udają, że mogłyby zostać za bramą po jej zamknięciu. Czasami więc tracimy tego czy innego śmiałka.

— Ona przestała wierzyć prawie we wszystko, co jej mówiliście. — W głosie Wężycy było coraz więcej rozdrażnienia.

Brat Jesse odwrócił wzrok i przez moment wpatrywał się w coś intensywnie. Następnie znowu spojrzał na Wężycę.

— Mam nadzieję, że ty wierzysz w to, co teraz ci mówię. Zbliża się burza i mogłabyś przekazać mi wreszcie wiadomość, a potem znaleźć sobie jakieś schronienie.

Nawet jeśli ją okłamywał, najwyraźniej nie zamierzał wpuścić jej do środka. Wężyca przestała już na to liczyć.

— Wiadomość od Jesse brzmi następująco — zaczęła. — Była tam bardzo szczęśliwa i chce, żebyście przestali opowiadać swoim dzieciom kłamstwa na temat tego, jak wygląda życie poza Miastem.

Brat Jesse wpatrywał się w Wężycę wyczekująco, a potem nagle wykrzywił twarz i roześmiał się krótko i zgryźliwie.

— To wszystko? To znaczy, że ona nie wraca?

— Nie może tu wrócić — odparła Wężyca. — Ona nie żyje.

Na jego tak bardzo podobnej do Jesse twarzy poczucie ulgi mieszało się z żalem.

— Nie żyje?

— Nie mogłam jej uratować. Złamała kręgosłup…

— Nigdy nie życzyłem jej śmierci. — Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. — Złamała kręgosłup… A więc umarła błyskawicznie. Inni mają gorzej.

— Nie umarła od razu po wypadku. Miałam razem z jej partnerami przywieźć ją tutaj, bo wy moglibyście ją uzdrowić.

— Może by się nam udało — powiedział. — Jak to się stało?

— Prowadziła poszukiwania w pozostałych po wojnie kraterach. Nie wierzyła, że jest tam niebezpiecznie, bo okłamaliście ją już tyle razy… Zmarła na chorobę popromienną.

Mężczyzna wzdrygnął się.

— Byłam wtedy przy niej — ciągnęła Wężyca. — Zrobiłam, co mogłam, ale nie miałam węża snu. Nie mogłam pomóc jej umrzeć.

Miała wrażenie, że jego wzrok przenika ją na wylot.

— Mamy wobec ciebie dług wdzięczności, uzdrowicielko — powiedział. — Za oddanie przysługi członkowi naszej rodziny i za powiadomienie nas o jej śmierci. — Mówił niespokojnie, jakby coś rozproszyło jego uwagę, a następnie znowu wbił w nią swoje natarczywe spojrzenie. — Nie chcę, żeby moja rodzina miała wobec ciebie ten dług. Pozaziemscy… — Urwał, najwyraźniej bardzo czymś stropiony.

— Jeżeli pozaziemscy zdołają mi pomóc, to chciałabym z nimi porozmawiać.

— Nawet gdybym cię wpuścił, oni nie zgodzą się na rozmowę.

— Jeżeli są ludźmi, na pewno mnie wysłuchają.

— Jest… Jest pewien problem z ich człowieczeństwem — rzekł brat Jesse. — Bez testów nic nie wiadomo. Ty tego nie zrozumiesz, uzdrowicielko, nigdy ich nie widziałaś. Są niebezpieczni i nieprzewidywalni.

— Daj mi szansę. — Wężyca wyciągnęła ręce w jego stronę w błagalnym geście. — Inni też umierają tak jak Jesse, dlatego że jest za mało uzdrowicieli. I za mało węży snu. Chciałabym spotkać się z pozaziemskimi.

— Zapłacę ci teraz, uzdrowicielko — powiedział ze smutkiem brat Jesse, a Wężyca poczuła się jak w Podgórzu. — Władza w Centrum zależy od bardzo delikatnej równowagi. Rada nigdy nie zgodzi się na żadne układy między pozaziemskimi a kimś spoza Miasta.

Nie możemy pozwolić sobie na zachwianie proporcji w tym układzie. Przykro mi, że siostra skonała w strasznych cierpieniach, ale spełnienie twojej prośby wiązałoby się z narażeniem życia wielu ludzi.

— Ależ jak to możliwe, by zwykła rozmowa i jedno pytanie…

— Nie zrozumiesz, już ci mówiłem. Musiałabyś się tutaj wychować i żyć w tutejszym układzie sił. Ja uczyłem się tego przez całe życie.

— Myślę, że przez całe życie uczyłeś się wymigiwać od swoich obowiązków — powiedziała ze złością Wężyca.

— To kłamstwo! — krzyknął rozwścieczony brat Jesse. — Dałbym ci wszystko, co mogę, ale żądasz ode mnie niemożliwego. Nie pomogę ci zdobyć nowych węży snu.

— Poczekaj — przerwała mu nagle Wężyca. — Możesz mi pomóc w inny sposób.

Brat Jesse westchnął i odwrócił wzrok.

— Nie mam czasu na układy i intrygi — oświadczył. — Ty też nie. Nadciąga burza, uzdrowicielko.

Wężyca spojrzała przez ramię. Melissy nigdzie nie było. Na horyzoncie gromadziły się chmury, a tumany piasku unosiły się między niebem i ziemią. Robiło się coraz chłodniej, ale to nie dlatego Wężyca zaczęła dygotać. Grała o zbyt wielką stawkę, by w takiej chwili się poddawać. Miała pewność, że gdyby tylko wpuszczono ją do Miasta, sama dotarłaby do pozaziemskich. Odwróciła się do brata Jesse.

— Pozwól mi w takim razie wejść wiosną. Posiadacie technologię, której my jeszcze nie zdołaliśmy odkryć. — Wężyca nagle się uśmiechnęła. Nie można już było ocalić Jesse, ale można było pomóc innym. Na przykład Melissie. — Gdybyście pokazali mi, jak doprowadzać do regeneracji…

Dziwiła się, że pomyślała o tym dopiero teraz. Do tej pory całkowicie i samolubnie absorbowały ją węże snu, a tym samym jej własny prestiż i honor. Z drugiej strony tak wielu ludziom przydałaby się umiejętność regeneracji mięśni i nerwów… Ale najpierw musiała nauczyć się regenerować skórę, żeby jej córka mogła żyć bez tych okropnych blizn. Wężyca spojrzała na brata Jesse i z radością stwierdziła, że na jego twarzy maluje się wyraz ulgi.

— To całkiem możliwe — powiedział. — Tak. Omówię to z radą. Przedstawię im twoją propozycję.

— Dziękuję — rzekła Wężyca. Z trudem mogła uwierzyć, że mieszkańcy Miasta wreszcie zgadzają się na współpracę z uzdrowicielem. — To pomoże nam bardziej, niż przypuszczacie. Jeżeli usprawnimy naszą technologię, nie będziemy musieli więcej kłopotać się o nowe węże snu, ponieważ sami je wyklonujemy.

Brat Jesse zmarszczył czoło. Wężyca urwała, zdziwiona tą nagłą zmianą.

— Możecie liczyć na wdzięczność uzdrowicieli — dodała szybko, gdyż nie wiedziała, co mu się nie spodobało i jak mogłaby to naprawić. — I wszystkich ludzi, którym służymy pomocą.

— Klonować! — powiedział brat Jesse. — Dlaczego uważasz, że pomożemy wam w klonowaniu?

— Myślałam, że ty i Jesse — znowu nie dokończyła w obawie, że jeszcze bardziej go zdenerwuje. — Po prostu zakładałam, że przy waszej zaawansowanej…

— Mówisz o manipulacji genetycznej! — powiedział niespokojnym głosem brat Jesse. — Wykorzystacie naszą wiedzę, żeby produkować potwory.

— Co takiego? — zapytała zdumiona Wężyca.

— Manipulacja genetyczna… bogowie… Mieliśmy już wystarczająco dużo kłopotów z mutacją genów i mielibyśmy wprowadzać ją celowo? Masz szczęście, że nie mogę cię wpuścić, uzdrowicielko.

Musiałbym cię zadenuncjować i już zawsze żyłabyś na wygnaniu z resztą wariatów.

Wężyca wpatrywała się w ekran, na którym zamiast normalnego rozmówcy widniał teraz oskarżyciel. Jeżeli nie był klonem Jesse, to członkowie rodziny musieli od dawna krzyżować się ze sobą i deformacje genetyczne pojawiały się bez sztucznego manipulowania genami. Z jego słów wynikało jednak, że mieszkańcy Miasta nie poprawiali natury w ten sposób.

— Moja rodzina nie będzie mieć żadnych długów wobec wariatki — powiedział, nie patrząc na nią i jednocześnie wykonując dłońmi jakąś niedostrzegalną dla niej czynność. Na półeczce pod ekranem pojawiły się monety. — Weź pieniądze i idź!

— Ludzie spoza Miasta umierają, ponieważ nie dzielicie się swoją wiedzą z innymi — krzyknęła. — To dzięki wam posiadacze niewolników mogą zakładać im srebrne pierścienie. I nie chcecie pomagać kalekom i ludziom z bliznami!

Brat Jesse wpadł we wściekłość.

— Uzdrowicielko… — Urwał i popatrzył na coś znajdującego się za nią. Był przerażony. — Jak śmiesz przychodzić tutaj z odmieńcem? Czy poza Miastem skazują na wygnanie zarówno matkę, jak i dziecko? A ty mi tu prawisz o człowieczeństwie!

— O czym ty mówisz?

— Zachciało ci się regeneracji, a nawet nie wiesz, że mutantów nie da się naprawić! One zawsze wychodzą takie same. — Zaśmiał się gorzko, wręcz histerycznie. — Wróć tam, skąd przyszłaś, uzdrowicielko. Nie mamy już sobie nic do powiedzenia.

Kiedy tylko obraz zaczął znikać, Wężyca chwyciła monety i rzuciła je w ekran. Zadźwięczały, a jedna z nich utkwiła w panelu ochronnym. Zaskrzypiały jakieś dźwignie, przez co panel nie zamknął się do końca. Wężyca poczuła przekorną satysfakcję.

Odwróciła się od ekranu i Miasta. Chciała wyruszyć na poszukiwanie Melissy, ale ona stała tuż przed nią z twarzą zalaną łzami. Dziewczynka chwyciła ją za rękę i wyciągnęła swoją matkę z niszy.

— Melisso, musimy przygotować sobie jakieś schronienie… — Pomimo wczesnej pory, miała wrażenie, że zbliża się noc. Chmury nie były już szare, tylko czarne i dało się widzieć dwie trąby powietrzne.

— Znalazłam miejsce. — Mówienie przychodziło dziewczynce z trudem; ciągle płakała. — Miałam… Miałam nadzieję, że cię wpuszczą do środka, ale na wszelki wypadek coś znalazłam.

Wężyca poszła za nią, prawie zupełnie oślepiona przez niesiony wiatrem piasek. Strzała i Wiewiór stąpały przy nich niechętnie ze spuszczonymi łbami i stulonymi uszami. Melissa zaprowadziła ją do płytkiej rozpadliny pod skalnym urwiskiem. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, wyjąc, jęcząc i obsypując piaskiem ich twarze.

— One się boją — Melissa próbowała przekrzyczeć wiatr. — Klapki na oczy…

Odsłoniła twarz i zawiązała oczy Wiewióra swoją chustą na głowę. Wężyca uczyniła to samo ze swoją klaczą. Kiedy odkryła usta i nos, wiatr pozbawił ją tchu. Ze łzawiącymi oczami i wstrzymanym oddechem wprowadziła Strzałę do pieczary.

Wiatr nagle przestał wiać. Wężyca z trudem otworzyła oczy. Czuła się, jakby ktoś wsypał jej piasek do płuc. Konie prychały, a kaszlące Wężyca i Melissa próbowały mruganiem usunąć z oczu wszechobecny piasek i wypluć go z ust. Wężycy udało się w końcu oczyścić ubranie, a łzy przeczyściły jej oczy.

Melissa odwinęła chustę z oczu Wiewióra, a potem z płaczem rzuciła mu się na szyję.

— To moja wina — powiedziała. — Zobaczył mnie i nie pozwolił ci wejść.

— Brama była zamknięta — odrzekła Wężyca. — Nie mógł nas wpuścić, nawet gdyby chciał. A dzięki tobie uciekłyśmy przed burzą.

— Ale oni nie chcą twojego powrotu. Przeze mnie.

— Uwierz mi, Melisso, on już wcześniej postanowił nam nie pomagać. Moja prośba go przeraziła. Oni nas nie rozumieją.

— Ale ja go słyszałam. Widziałam, jak na mnie patrzył. Prosiłaś o pomoc dla… dla mnie… a on kazał ci odejść.

Wężyca wolałaby, żeby Melissa nie zrozumiała tej części rozmowy, ponieważ mogłyby się w niej rozbudzić oczekiwania, których nigdy nie udałoby się zrealizować.

— On nie wiedział, że uległaś poparzeniu — tłumaczyła Wężyca. — Poza tym jego to nie interesuje. Szukał pretekstu, żeby się mnie pozbyć.

Melissa, najwyraźniej nieprzekonana, głaskała Wiewióra po szyi, odpięła mu uzdę i zdjęła siodło.

— Jeżeli ktoś tu jest winien — rzekła Wężyca — to właśnie ja. To ja cię tutaj przyprowadziłam… — Cała powaga sytuacji uderzyła ją teraz niczym gwałtowny podmuch wiatru. Słaby błysk komórek świetlnych tylko trochę rozjaśniał panujący w jaskini mrok.

Głos Wężycy był pełen strachu i niepokoju. — To ja nas tutaj przyprowadziłam, a teraz jesteśmy uwięzione w tym miejscu.

Melissa odwróciła się do uzdrowicielki i wzięła ją za rękę.

— Wężyco… Wężyco. Wiedziałam, co może się wydarzyć. Nie kazałaś mi iść ze sobą. Wiedziałam, że tutejsi ludzie są podli i nieuczciwi. Tak mówią wszyscy, którzy z nimi handlują. — Objęła Wężycę, jakby chciała ją pocieszyć.

W pewnej chwili zamarła, konie zarżały. Wężyca usłyszała odgłosy jakiegoś dużego kota. Strzała rzuciła się do przodu i przewróciła uzdrowicielkę. Próbując się podnieść, Wężyca dostrzegła czarną panterę wymachującą ogonem przy wejściu do jaskini. Zwierzę znowu zaryczało, a Strzała zrobiła parę kroków do tyłu, znowu zderzając się z Wężyca. Melissa próbowała wprowadzić Wiewióra w głąb pieczary. Pantera rzuciła się w ich stronę. Wężyca poczuła jej oddech, a gładka sierść zwierzęcia otarła się o jej rękę. Kot skoczył cztery metry w górę i zniknął w jednej ze skalnych szczelin.

Melissa roześmiała się i odetchnęła z ulgą, a Strzała prychnęła głośno ze strachu.

— Dobrzy bogowie — powiedziała Wężyca.

— Słyszałam… Słyszałam, że dzikie zwierzęta tak samo boją się ludzi, jak ludzie ich — rzekła Melissa. — Ale chyba przestanę w to wierzyć.

Wężyca odpięła lampę od siodła Strzały i podniosła ją w stronę szczeliny. Zastanawiała się, czy człowiek zmieściłby się tam, gdzie zniknęła pantera. Dosiadła swojej strachliwej klaczy, a Melissa chwyciła uzdę i próbowała ją uspokoić.

— Co robisz?

Wężyca oparła się o ścianę jaskini, starając się oświetlić skalny korytarz.

— Nie możemy tu zostać — powiedziała. — Umrzemy z głodu i pragnienia. Może to jest przejście do Miasta. — Nie widziała wnętrza szczeliny, gdyż znajdowała się za nisko. Ale pantera właśnie tam zniknęła. Wężyca słyszała odbijający się echem głos, jakby w głębi znajdowało się wiele pomieszczeń. — Albo jakaś inna droga. — Odwróciła się, zsiadła z konia i rozsiodłała swoją klacz.

— Wężyco… — zaczęła miękkim głosem Melissa.

— Tak?

— Popatrz… Zakryj lampę…

Melissa wskazała skałę nad wejściem do jaskini. Wężyca osłoniła lampę i dostrzegła zbliżający się ku niej niewyraźny, świecący obiekt. Poczuła ciarki przechodzące po kręgosłupie. Wyciągnęła przed siebie rękę z lampą i zbliżyła się do tego zjawiska.

— To rysunek — powiedziała. Miała wrażenie, że widzi pajęczynę pełzającą po ścianie, a była to tylko farba, która za sprawą złudzenia optycznego wyglądała na jakiś ruchomy przedmiot.

— Ciekawe, do czego to służy — wyszeptała Melissa.

— Może ma wskazywać drogę. A to oznaczałoby, że coś tam w środku jest!

— Ale co ze Strzałą i Wiewiórem? Nie możemy ich tutaj zostawić.

— Jeżeli nie znajdziemy czegoś do jedzenia — odparła łagodnie Wężyca — one też zagłodzą się na śmierć.

Melissa popatrzyła w stronę skalnego korytarza; błękitne światło nadawało upiorny wygląd jej twarzy.

— Melisso — powiedziała nagle Wężyca. — Słyszysz?

Nie wiedziała, co się stało. Może to czarna pantera wrzasnęła gdzieś daleko? Kto namalował tę pajęczynę na ścianie? Zacisnęła palce na rękojeści noża.

— Już nie wieje! — powiedziała Melissa i podbiegła do wyjścia z jaskini.

Wężyca szła tuż za nią, gotowa w razie potrzeby wciągnąć Me-lissę z powrotem do środka. Jej córka miała jednak rację — nie usłyszała przed chwilą żadnego dźwięku, tylko nagły koniec odgłosów, do których jej słuch już się przyzwyczaił.

Nic się nie stało. Powietrze na zewnątrz było zupełnie nieruchome. Nisko szalejące tumany piasku przeszły przez pustynię i zniknęły, pozostawiając na niebie poszarpane warstewki potężnych chmur burzowych. Panowała dziwna, poranna światłość, a chłodny wiatr sprawiał, że ubranie uzdrowicielki furkotało przy kostkach.

Nagle zaczął padać deszcz.

Wężyca wybiegła jeszcze dalej, jak dziecko machając rękami z radości. Wiewiór truchtał tuż obok, a po chwili przeszedł w galop. Strzała czym prędzej do niego dołączyła i niebawem oba konie podskakiwały niczym młode źrebaki. Melissa stała nieruchomo z uniesioną wysoko głową, pozwalając, by deszcz obmył jej twarz.

Pokaźne zwały chmur przesuwały się po niebie, zsyłając na ziemię deszcz i przepuszczając niekiedy jasne promienie słońca. Wężyca i Melissa wróciły do swojej kryjówki, przemoczone, zmarznięte i szczęśliwe. Na niebie ukazała się tęcza, a Wężyca z westchnieniem przykucnęła, żeby się jej przyjrzeć. Tak bardzo pochłonęły ją zmieniające się barwy, że nie zauważyła siedzącej obok Melissy. Kiedy dostrzegła obecność córki, objęła ją ramieniem.

Chmury zniknęły za horyzontem, kolory tęczy przyblakły, a Wiewiór podbiegł do Wężycy, tak mokry, że widać było wyraźnie fakturę pasków na jego sierści. Uzdrowicielka podrapała go za uszami i pod pyskiem, a potem spojrzała na pustynię.

Tam, skąd przyszły chmury, blada, delikatna zieleń pokryła szereg czarnych wzgórz. Pustynne rośliny rosły tak szybko, że dostrzegało się prawie ruch fali zieleni przesuwającej się wraz deszczem.

Загрузка...