5

Rano Węźyca odciągnęła jad Piaska do buteleczki. Nie mogła wykorzystać swego węża do zaaplikowania szczepionki, gdyż każdy człowiek wymagał tylko niewielkiej dawki. Piasek wstrzyknąłby zbyt dużo i zbyt głęboko. Używała za to specjalnego aparatu z ułożonymi w krąg krótkimi igłami, które wprowadzały szczepionkę tuż pod skórę. Włożyła grzechotnika do przegródki i wyszła na zewnątrz.

Ludzie z obozowisk zaczęli się już gromadzić — dorośli i dzieci, trzy lub cztery pokolenia w każdej rodzinie. Grum stała w pierwszym szeregu, a otaczały ją wszystkie wnuki. Było ich łącznie siedmioro, od najstarszej Pauli po sześcioletnią dziewczynkę, która czyściła wcześniej siodło Strzały. Nie wszyscy z nich byli w prostej linii potomkami Grum, organizacja jej klanu opierała się bowiem na rozbudowanych relacjach rodzinnych. Dzieci rodzeństwa jej nieżyjącego partnera, dzieci jej siostry, dzieci rodzeństwa partnera jej siostry — każde z nich miało pełne prawo przedstawiać się jako wnuk Grum. Nie wszyscy z nich towarzyszyli jej jednak w wędrówkach, lecz tylko ci, którzy przysposabiali się do życia w karawanie.

— Kto pierwszy? — zapytała wesoło Wężyca.

— Ja — rzekła Grum. — A jak powiedziałam, tak będzie. — Spojrzała na zbieraczy, stojących z boku w ciasnej, barwnej grupce. — Patrz, Ao! — krzyknęła do tego, który prosił Wężycę o jej zniszczony dobytek. — Zobaczysz, że to wcale mnie nie zabije.

— Ciebie nic się nie ima, ty stara nie garbowana skóro. Poczekam i zobaczę, co się stanie z innymi.

— Stara nie garbowana skóro? Ao, ty stary worku na śmieci.

— Przestańcie — powiedziała Wężyca nieco podniesionym głosem. — Chcę wam powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, pewni ludzie są uczuleni na surowicę. Jeżeli znak po ukłuciu się zaczer-wieni, jeżeli zacznie was boleć, jeśli skóra zrobi się gorąca, będziecie musieli znowu się do mnie zgłosić. Wyjeżdżam dopiero wieczorem. A jeśli coś mogłoby się wydarzyć, to wydarzy się do tego czasu na pewno. Jeżeli ktoś jest uczulony, mogę zapobiec wybuchowi choroby. Tak że koniecznie musicie do mnie przyjść, jeśli poczujecie coś więcej niż tylko lekki ból. I nie próbujcie odgrywać bohaterów.

Obecni pokiwali głowami na znak zgody, lecz ponownie rozległ się głos Ao.

— To znaczy, że ktoś z nas mógłby przez ciebie umrzeć.

— Czyżbyś był na tyle nierozumny, by udawać, że wszystko gra, jeżeli ktoś złamał nogę?

Ao prychnął kpiąco.

— A zatem wystarczy ci rozumu, żeby nie postradać życia przez substancje toksyczne. — Wężyca zdjęła wierzchnie odzienie i podciągnęła krótki rękaw swojej tuniki. — A teraz druga sprawa.

Po szczepionce zostanie mały ślad, mniej więcej coś takiego. — Chodziła od grupy do grupy, pokazując ludziom bliznę po szczepieniu przeciwko jadowi. — Jeśli ktoś z was chce mieć taki ślad w mniej widocznym miejscu, niech mi od razu o tym powie.

Na widok takiej niewielkiej blizny uspokoił się nawet Ao, który wymruczał jedynie bez przekonania, że uzdrowiciele są odporni na każdą truciznę.

Grum stała w kolejce jako pierwsza i Wężyca zdziwiła się, widząc, że staruszka zbladła.

— Grum, dobrze się czujesz?

— To pewnie krew — odparła Grum. — Nic innego, moje dziecko. Nie lubię widoku krwi.

— Nie ujrzysz jej prawie wcale. Spróbuj się rozluźnić.

Mówiąc do starszej kobiety łagodnym tonem, Wężyca przemyła jej ramię jodyną. W swojej torbie z wężami miała tylko jedną buteleczkę tego preparatu, ale na ten dzień taka ilość powinna wystarczyć; potem uzupełni zapasy w aptece w Podgórzu. Wężyca wycisnęła jedną kroplę surowicy na ramię Grum i przycisnęła aparat do jej skóry.

Kiedy igły wniknęły w ciało, Grum wzdrygnęła się, ale jej twarz pozostała niezmieniona. Wężyca zanurzyła aparat w jodynie i ponownie przetarła ramię Grum.

— Już po wszystkim.

Grum spojrzała na nią zdziwiona, a następnie rzuciła okiem na swoje ramię. Ślady po ukłuciach lśniły czerwienią, ale nie leciała z nich krew.

— Nic więcej?

— Nic.

Grum uśmiechnęła się i odwróciła w stronę Ao.

— Widzisz, stary kotle? To nic takiego.

— My jeszcze poczekamy — odrzekł zbieracz.

Ranek minął bardzo szybko. Kilkoro dzieci się rozpłakało — bardziej przez szczypiącą jodynę niż wskutek ukłucia igłami aparatu. Pauli zaoferowała pomoc i zabawiała malców historyjkami i dowcipami, podczas gdy Wężyca zajęta była swoją pracą. Większość dzieci i paru dorosłych dalej słuchało opowieści Pauli, choć zabieg mieli już za sobą.

Wyglądało na to, że Ao i pozostali zbieracze przekonali się już do argumentów Wężycy, ponieważ wraz z nadejściem ich kolejki nikt jeszcze nie padł trupem. Ze stoickim spokojem poddali się działaniu igieł i jodyny.

— Nie będzie szczękościsku? — zapytał Ao.

— To powinno wystarczyć na mniej więcej dziesięć lat. Potem warto postarać się o kolejne szczepienie.

Wężyca przycisnęła aparat do ramienia Ao, a następnie przetarła mu skórę jodyną. Po chwili posępnego wahania zbieracz uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej bardzo zadowolony.

— Boimy się szczękościsku. To zła choroba. Powolna. Bolesna.

— Tak — powiedziała Wężyca. — A wiecie, co ją wywołuje?

Ao przyłożył wskazujący palec do drugiej dłoni i pokręcił nim tak, jakby próbował ją przebić.


Jesteśmy ostrożni, ale…

Wężyca skinęła głową. Wiedziała, że ze względu na charakter swojej pracy zbieracze są bardziej niż inni narażeni na rany kłute. A skoro Ao miał świadomość istnienia związku między zranieniem i chorobą, wykład na taki temat mógłby wyglądać na próbę wywyższania się ze strony Wężycy.

— Wcześniej nie widzieliśmy uzdrowicieli po tej stronie pustyni. Słyszeliśmy o was od ludzi z drugiej strony.

— Tak… Jesteśmy ludźmi z terenów górskich — rzekła Wężyca. — O pustyni wiemy bardzo mało i dlatego niewielu z nas zapuszcza się w te okolice.

Była to tylko część prawdy, ale jako najprostsze wyjaśnienie powinno wystarczyć.

— Nikogo przed tobą nie było. Jesteś pierwsza.

— Być może.

— Dlaczego?

— Byłam ciekawa. Pomyślałam, że mogę się tu przydać.

— Powiedz innym, żeby też tutaj przybyli. Nic im nie grozi.

— Nagle wyraz jego pomarszczonej twarzy stał się bardzo ponury.

— Szaleńcy są wszędzie.

— Wiem.

— Kiedyś go znajdziemy.

— Zrobisz coś dla mnie, Ao?

— Wszystko.

— Ten wariat zabrał mi tylko mapy i dziennik. Myślę, że jest na tyle przytomny, by zachować mapy, ale dziennik może się przydać wyłącznie mnie. Może gdzieś go wyrzucił i twoi ludzie go znajdą.

— Zatrzymamy go dla ciebie!

— O to mi chodzi. — Wężyca opisała wygląd swojego dziennika. — Przed wyjazdem dam ci list do górskiego ośrodka uzdrowicieli. Jeśli wyślecie tam człowieka z dziennikiem i tym listem, z pewnością czeka go nagroda.

— Będziemy szukać. Znajdujemy wiele przedmiotów, ale książki trafiają się bardzo rzadko.

— Najpewniej nigdy tego nie znajdziecie. Być może szaleniec myślał, że ten dziennik jest wiele wart i spalił go, gdy przekonał się o swojej pomyłce.

Ao zadygotał z przerażeniem na myśl, że dobry papier mógłby zostać spalony.

— Będziemy szukać.

— Dziękuję.

Ao oddalił się z innymi zbieraczami.

Kiedy Pauli skończyła opowiadać o Ropusze i Trzech Rzekot-kach, Wężyca obejrzała dzieci i z zadowoleniem stwierdziła, że nie wystąpił obrzęk ani zaczerwienienie, do którego mogłaby doprowadzić jakaś reakcja alergiczna.

— A Ropusze nie przeszkadzało już to, że nie mogła chodzić po drzewach — mówiła Pauli. — To wszystko. Idźcie teraz do domu. Byłyście bardzo grzeczne.

Dzieci pobiegły jedną gromadą, krzycząc i naśladując żabi rechot. Pauli odetchnęła.

— Mam nadzieję, że prawdziwe żaby nie odbiorą tego jako sygnału do godów, bo inaczej zaczną nam skakać po całym obozie.

— No cóż, ryzyko artystyczne — odparła Wężyca.

— Artystyczne! — zaśmiała się Pauli i podwinęła rękaw.

— Jesteś równie dobra jak wszyscy minstrele, jakich do tej pory słyszałam.

— Może jestem gawędziarką, ale nie minstrelem.

— Dlaczego?

— Słoń nadepnął mi na ucho. Nie umiem śpiewać.

— Większość minstreli, których spotkałam, nie umie układać opowiadań. A ty na pewno masz talent.

Wężyca przygotowała aparat i przyłożyła go do aksamitnie miękkiej skóry dziewczyny. Drobne igiełki zabłyszczały kropelkami szczepionki.

— Jesteś pewna, że właśnie w tym miejscu chcesz mieć bliznę? — zapytała nagle Wężyca.

— Tak, dlaczego nie?

— Nie chciałabym oszpecić tak pięknej skóry. — Uzdrowicielka pokazała jej swoją rękę z bliznami. — Chyba ci trochę zazdroszczę. — Pauli poklepała Wężycę po dłoni; jej dotyk był równie łagodny jak Grum, ale pewniejszy i świadczący o większej sile.

— Takie ślady to powód do dumy. I ja będę dumna z blizn, które otrzymam od ciebie. Ktokolwiek mnie zobaczy, będzie wiedział, że spotkałam uzdrowicielkę.

Wężyca niechętnie przytknęła igły do ramienia Pauli.

Przez całe gorące popołudnie Wężyca odpoczywała, podobnie jak reszta mieszkańców obozu. Po napisaniu listu dla Ao i spakowaniu swoich rzeczy nie miała już nic do zrobienia. Wiewiór będzie niósł tylko swoje siodło, którego konstrukcja znajdowała się w dobrym stanie, a skórę udało się naprawić. Poza tym oprócz swojego ubrania miała jeszcze torbę z wężami, gdzie obok Mgły i Piaska tkwiła teraz żmija piaskowa.

Pomimo upału Wężyca opuściła poły namiotu, po czym otworzyła dwie z trzech przegródek w swojej torbie. Mgła wysunęła się płynnym ruchem, uniosła głowę, rozłożyła swój kaptur i wysunęła język, żeby w ten sposób posmakować zapach namiotu. Piasek jak zwykle wypełzał ze swego legowiska bardzo wolno. Wężyca przypatrywała się, jak jej węże ślizgają się w ciepłym półmroku, rozproszonym jedynie przez odbijającą się od łusek bioluminescencyj-ną lampę. Zastanawiała się, do czego by doszło, gdyby szaleniec napadł na jej obozowisko, kiedy ona tam była. Gdyby węże znajdowały się wtedy w swoich przegródkach, mógłby się wymknąć zupełnie niepostrzeżenie, jako że po ukąszeniu przez żmiję piaskową uzdrowicielka miała bardzo mocny sen. Wariat mógł uderzyć ją w głowę i dopiero potem rozpocząć dzieło zniszczenia. Wężyca ciągle nie rozumiała, dlaczego ten człowiek demolował wszystko tak metodycznie, chyba że szukał jakiegoś przedmiotu, a w takim razie wcale nie był wariatem. Jej mapy niczym nie różniły się od map posiadanych przez większość mieszkańców pustyni. Gdyby ktoś chciał je skopiować, nie miałaby nic przeciwko temu. Te mapy były niezbędne, ale bez trudu można było je zdobyć. Z drugiej strony dziennik nie posiadał żadnej wartości dla nikogo z wyjątkiem niej samej. Prawie żałowała, że szaleniec zaatakował obóz pod jej nieobecność, gdyż w przeciwnym razie mógłby otworzyć torbę z wężami, a wtedy już nigdy na nikogo by nie napadł. Uzdrowicielka nie czuła satysfakcji na myśl, że taki scenariusz w ogóle przyszedł jej do głowy, ale właśnie tak tę sytuację widziała.

Piasek prześliznął się po jej kolanie i owinął wokół nadgarstka jak gruba bransoleta. Lepiej wyglądał w tym miejscu kilka lat wcześniej, gdy był jeszcze mały. Kilka minut później Mgła owinęła się Wężycy wokół pasa i wsunęła na ramiona. W dawnych dobrych czasach, kiedy wszystko było na swoim miejscu, Trawa wpełzłaby na szyję, tworząc tam miękki, żywy naszyjnik ze szmaragdów.

— Wężyco, moje dziecko, czy tu jest bezpiecznie? — zapytała Grum, nie rozchylając pół namiotu.

— Jest bezpiecznie, jeśli się nie boisz. Czy mam je odłożyć?

Grum zawahała się.

— No cóż… Nie.

Weszła do środka bokiem, przytrzymując ramieniem połę namiotu. W dłoniach trzymała jakieś przedmioty. Stała przez moment nieruchomo, czekając aż oczy przyzwyczają się do półmroku.

— W porządku, Grum — rzekła Wężyca. — Są tutaj, na mnie.

Starsza kobieta zamrugała i podeszła bliżej. Obok siodła położyła koc, skórzaną saszetkę, bukłak i mały garnek.

— Pauli zatroszczyła się o prowiant — powiedziała. — Te rzeczy nie wynagrodzą ci straty, ale…

— Grum, nie zapłaciłam ci jeszcze za opiekę nad Wiewiórem.

— I nie zapłacisz — odparła z uśmiechem staruszka. — Już ci to wyjaśniłam.

— Dlaczego to właśnie ty masz ponosić wszystkie koszta?

— Nie przejmuj się tym. Wpadniesz do nas wiosną i zobaczysz małe pasiaste źrebaki, spłodzone przez twojego konika. Czuję, że tak będzie.

— Pozwól mi zatem zapłacić za nowy ekwipunek.

— Nie. Omówiliśmy wszyscy tę sprawę i chcemy dać ci to w prezencie. — Uniosła lekko lewe ramię, w które wcześniej Wężyca wprowadziła szczepionkę. Prawdopodobnie to miejsce w tej chwili ją zabolało. — Chcemy ci w ten sposób podziękować.

— Nie odbierzcie tego jako niewdzięczność — rzekła Wężyca ale uzdrowiciele nigdy nie przyjmują zapłaty za szczepienie, z was nie był chory. Nikomu nie pomogłam.

— Nikt nie chorował, ale gdyby kogoś trzeba było wyleczyć, na pewno byś nam pomogła, prawda?

— Tak, oczywiście, ale…

— Pomogłabyś nawet wtedy, gdyby ten ktoś nie mógł ci tego wynagrodzić. Dlaczego my mamy zachować się inaczej? Czy powinniśmy wysłać cię na pustynię z niczym?

— Przecież mogę zapłacić.

W torbie miała złote i srebrne monety.

— Wężyco! — Grum spojrzała na nią chmurnym wzrokiem, a wszelka czułość zniknęła z jej głosu. — Ludzie pustyni nie kradną i nie pozwalają, by okradano ich przyjaciół. Zawiedliśmy cię. To kwestia honoru.

Wężyca zrozumiała, że Grum wcale nie zamierzała przekonać jej do przyjęcia zapłaty — chodziło bowiem o obdarowanie jej prezentami.

— Przepraszam cię, Grum. I dziękuję.

Konie były już osiodłane i gotowe do drogi. Wężyca obciążyła większością bagażu Strzałę, dzięki czemu Wiewiór nie musiał nieść zbyt wiele. Siodło klaczy, pełne wymyślnych ozdób i pomysłowo wykonane, świetnie się sprawdzało. Doskonale pasowało do wierzchowca, dla jeźdźca było wygodne i ogólnie prezentowało się tak wspaniale, że Wężyca nie czuła się już onieśmielona jego ekstrawaganckim wyglądem.

Grum i Pauli przyszły ją odprowadzić. U nikogo nie pojawiły się negatywne reakcje na szczepionkę, toteż Wężyca mogła spokojnie odjechać. Objęła łagodnie obie kobiety. Grum pocałowała ją w policzek swoimi miękkimi, ciepłymi, wysuszonymi ustami.

— Do widzenia — wyszeptała staruszka, kiedy Wężyca wsiadła na konia. — Do widzenia! — powtórzyła nieco głośniej.

— Do widzenia! — pożegnała się Wężyca, a odjeżdżając odwróciła się jeszcze, żeby im pomachać.

— Gdyby nadeszły burze — krzyknęła Grum — znajdź skalną jaskinię. Pamiętaj o punktach orientacyjnych. Dzięki nim szybciej dostaniesz się do Podgórza!

Wężyca uśmiechnęła się i skierowała klacz między letnie drzewa. Przez chwilę słyszała jeszcze rady i ostrzeżenia Grum, dotyczące oaz, wody, położenia wydm, kierunku wiatru oraz orientacji na pustyni. Staruszka podawała jej też ostatnie informacje na temat dróg i zajazdów położonych w górach, które oddzielały od siebie wschodnią i zachodnią pustynię.

Ozdrowiały Wiewiór truchtał tuż obok na swojej nie podkutej nodze. Wypoczęta i najedzona klacz najchętniej przeszłaby w galop, ale Wężyca utrzymywała ją w wolnym kłusie. Mieli przed sobą długą drogę.

Strzała parsknęła i Wężyca nagle się zbudziła. Mało brakowało a uderzyłaby głową w nawis skalny. Było samo południe, a ona skuliła się w jedynym zacienionym miejscu.

— Kto tam jest?

Żadnej odpowiedzi. Dlaczego ktoś miałby tam być? Obozowisko Grum i następną oazę przed górami oddzielały od siebie dwie noce drogi. Tego dnia Wężyca odpoczywała na skalistym pustkowiu. Nie było tu roślin, pożywienia ani wody.

— Jestem uzdrowicielką — krzyknęła i poczuła się głupio. — Uwaga. Moje węże są na swobodzie. Powiedz coś, pokaż się albo daj jakiś sygnał, a wtedy je schowam.

Żadnej odpowiedzi.

„To dlatego, że nikogo tam nie ma — pomyślała Wężyca. — Na litość boską, nikt za tobą nie idzie. Szaleńcy nie śledzą ludzi. Oni są po prostu… szaleni”.

Położyła się i próbowała zasnąć, ale wciąż budził ją szum piasku stykającego się ze skałami. Nie uspokoiła się aż do zmierzchu, kiedy to zwinęła obóz i pojechała na wschód.

Wiodący pod górę skalisty szlak zwolnił tempo koni i sprawił, że znowu pojawił się problem nie podkutej nogi Wiewióra. Wężyca również nieco utykała, ponieważ zmiana wysokości i temperatury miała niekorzystny wpływ na jej niedomagające prawe kolano. Od znajdującej się przed Podgórzem doliny dzieliła ją jednak ledwie godzina drogi. Na początku trakt był stromy, ale zdołała już przeprawić się na przełęcz i niebawem miała minąć grzbiet wschodniego łańcucha górskiego. Wężyca szła teraz pieszo, chciała bowiem, żeby Strzała mogła trochę odpocząć.

Podrapała Wiewióra po czole, on zaś wetknął swój nos do jej kieszeni. Odwróciła się i popatrzyła na pustynię. Horyzont niknął za delikatną mgiełką kurzu, a od pobliskich czarnych wydm odbijało się czerwonawe światło słońca. Fale rozgrzanego powietrza stwarzały iluzję ruchu. Jeden z nauczycieli Wężycy opisał jej kiedyś wygląd oceanu i właśnie tak go sobie wyobrażała.

Cieszyła się, że pustynię ma już za sobą. Powietrze stało się chłodniejsze, a trawa i krzewy tkwiły w szczelinach wypełnionych przez żyzny pył wulkaniczny. Nieco niżej wiatr usuwał ze stoków piasek, ziemię i kurz, lecz na tej wysokości najodporniejsze rośliny wyrastały w osłoniętych miejscach, choć wody było tu bardzo niewiele.

Wężyca odwróciła się od pustyni i poprowadziła konie w górę. Jej buty ślizgały się na wypolerowanej wiatrem powierzchni, a ponieważ pustynne ubranie zaczęło jej zawadzać, zdjęła je i przywiązała do siodła. Luźne spodnie i tunika z krótkimi rękawami furkotały na jej ciele. Kiedy zbliżyła się do przełęczy wiatr stał się silniejszy, ponieważ wąskie wycięcie w skale działało jak komin wzmacniający lekką bryzę. Za kilka godzin zrobi się zimno. Zimno…! Z trudem umiała wyobrazić sobie taki luksus.

Wężyca dotarła na szczyt i znalazła się w zupełnie innym świecie. Spoglądając na zieloną dolinę, czuła się, jak gdyby na pustyni zostawiła wszystkie swoje nieszczęścia. Wiewiór i Strzała uniosły łby — zaczęły parskać, gdy zwietrzyły zapach świeżej paszy, wody i innych zwierząt.

Miasto rozciągało się po obu stronach szlaku. Składało się ze skupisk kamiennych budowli, wspierających się o zbocze, jak wcięte w górę czarne tarasy. Na dnie doliny widać było szmaragdowe i złote pola, ciągnące się wzdłuż lśniącej szarością rzeki. Na końcu doliny, wyżej niż Wężyca stała w tej chwili, rósł dziki las, ciągnący się aż po nagie wierzchołki skalistych szczytów zachodniego pasma gór.


Wężyca zaczerpnęła czystego powietrza i ruszyła w dół.

Urodziwi mieszkańcy Podgórza widzieli już wcześniej uzdrowicieli. Ich szacunek łączył się z podziwem i pewną ostrożnością, ale nie było w nim strachu, z którym Wężyca zetknęła się po drugiej stronie pustyni. Do ostrożności zdążyła przywyknąć — nakazywał ją zdrowy rozsądek, gdyż jej węże rzeczywiście mogły być niebezpieczne. Dziewczyna z uśmiechem przyjmowała pełne szacunku pozdrowienia, prowadząc konie brukowanymi ulicami.

Zamykano właśnie sklepy i otwierano tawerny. Nazajutrz ludzie zaczną zgłaszać się do niej po pomoc, lecz dziś chciała tylko zająć wygodny pokój w gospodzie i zjeść przy winie dobrą kolację. Pustynia całkowicie ją wyczerpała. Gdyby ktokolwiek przyszedł do niej o tak późnej porze, musiałby mieć naprawdę poważny problem. Miała nadzieję, że tej nocy nikt w Podgórzu nie umierał.

Zostawiła konie przed ciągle jeszcze otwartym sklepem. Kupiła tam nowe spodnie i koszulę, wybierając rozmiar na oko i stosując się do rad sprzedawcy, była bowiem za bardzo zmęczona, żeby trudzić się przymierzaniem.

— Proszę się nie przejmować — mówił właściciel. — Mogę je potem przerobić albo wymienić na inne. Zrobię to dla uzdrowicielki.

— Powinny pasować — rzekła Wężyca. — Dziękuję.

Zapłaciła i wyszła ze sklepu. Na rogu znajdowała się apteka, której właścicielka właśnie zamykała drzwi.

— Przepraszam — powiedziała Wężyca.

Aptekarka odwróciła się z uprzejmym uśmiechem. Kiedy zobaczyła Wężycę i torbę z wężami, jej uśmiech przeszedł w zdziwienie.

— Uzdrowicielka! — krzyknęła. — Zapraszam do środka. Czego ci potrzeba?

— Aspiryny — odparła Wężyca. Potrzebowała tego leku dla siebie, a zostało jej tylko kilka tabletek. — I jodyny, jeśli ją masz.

— Tak, oczywiście. Sama przyrządzam aspirynę, a jodynę po otrzymaniu jeszcze raz oczyszczam. Moje towary są bez zarzutu.

— Kobieta wypełniła buteleczki Wężycy. — Już dawno nie było w Podgórzu żadnego uzdrowiciela.

— Tutejsi ludzie słyną ze swego zdrowia i urody — rzekła Wężyca, a nie był to komplement bez pokrycia w rzeczywistości. Rozejrzała się po aptece. — Twój sklep jest świetnie zaopatrzony. Masz tu chyba wszystko.

W jednym regale znajdowały się środki przeciwbólowe — bardzo silne i skuteczne, które jednak zamiast wzmacniać organizm raczej go osłabiały. Wężyca odwróciła od nich wzrok; wstydziła się prosić o jeden z tych specyfików, w ten bowiem sposób przyznałaby się do utraty Trawy. Z drugiej strony gdyby w Podgórzu ktoś zachorował, na pewno musiałaby je zastosować.

— Jakoś sobie radzimy — odrzekła aptekarka. — Gdzie chcesz się zatrzymać? Czy mogę posyłać do ciebie ludzi?

— Oczywiście.

Wężyca wymieniła nazwę poleconej jej przez Grum gospody, zapłaciła za lekarstwa i opuściła aptekę wraz z właścicielką, która poszła potem w przeciwnym kierunku. Dziewczyna samotnie ruszyła ulicą.

Kątem oka dostrzegła jakąś postać w pustynnym płaszczu. Odwróciła się i przyjęła pozycję obronną. Strzała prychnęła i zastukała kopytami. Człowiek w płaszczu zatrzymał się.

Zakłopotana Wężyca wyprostowała się. To, co wzięła za strój pustynny, okazało się zwykłym płaszczem z kapturem. Zacieniona twarz była niewidoczna, ale na pewno nie należała do szaleńca.

— Czy mogę zająć ci chwilę, uzdrowicielko? — W głosie mężczyzny dało się słyszeć wahanie.

— Oczywiście.

Jeżeli ten człowiek zignorował jej dziwne zachowanie, ona również mogła o tym nie wspominać.

— Mam na imię Gabriel. Mój ojciec jest burmistrzem tego miasta. Przyszedłem zaprosić cię do naszej rezydencji.

— To bardzo miło z waszej strony. Chciałam zatrzymać się w gospodzie…

— To doprawdy wyborna gospoda — przerwał Gabriel — i jej właściciel byłby zachwycony twoją w niej obecnością. Jednakże mój ojciec i ja przynieślibyśmy hańbę Podgórzu, nie oferując ci tego, co jest tu najlepsze.

— Dziękuję — odparła Wężyca. Zaczynała odczuwać nie tyle zadowolenie, ile wdzięczność za gościnność okazywaną uzdrowicielom. — Przyjmuję wasze zaproszenie, ale muszę jeszcze powiadomić gospodę. Aptekarka powiedziała, że będzie tam posyłać ludzi, którzy chcą się ze mną spotkać.

Gabriel spojrzał na nią. Nie widziała wprawdzie jego twarzy, ukrytej w cieniu kaptura, lecz miała wrażenie, że dostrzegła uśmiech.

— Uzdrowicielko. Jeszcze przed północą wszyscy mieszkańcy doliny będą wiedzieli, gdzie cię znaleźć.

Poprowadził ją ulicami, które ciągnęły się wzdłuż górskich stoków, między parterowymi domami z czarnego kamienia. Kopyta koni oraz buty Wężycy i Gabriela stukały o brukowaną nawierzchnię, roznosząc się echem po okolicy. Ciąg budynków dobiegł końca, a ulica rozszerzyła się w kamienną drogę, oddzieloną od pionowej niemal stromizny jedynie grubym murem, sięgającym człowiekowi do pasa.

— W normalnych okolicznościach mój ojciec sam wyszedłby cię powitać — rzekł Gabriel. W jego głosie wyczuwało się nie tylko przeprosiny, ale również niepewność, jak gdyby chciał jeszcze coś dodać, ale nie umiał znaleźć właściwych słów.

— Nie przywykłam do tego, by witali mnie dygnitarze — powiedziała Wężyca.

— Powinnaś wiedzieć, że zaprosilibyśmy cię do nas w każdej sytuacji, nawet gdyby… — Gabriel zawiesił głos.

— Och — odparła Wężyca. — Twój ojciec jest chory.

— Tak.

— Możesz bez wahania prosić mnie o pomoc. To mój zawód.

A jeśli dostanę darmowe zakwaterowanie, to naprawdę więcej nie mogę oczekiwać.

Wężyca w dalszym ciągu nie widziała twarzy Gabriela, ale z jego głosu znikło napięcie.

— Nie chciałem tylko, byś sobie pomyślała, że za wszystko musimy dostać zapłatę.

Szli dalej w milczeniu. Droga zatoczyła łuk, omijając skałę, która wcześniej ograniczała im widoczność. Wężyca ujrzała rezydencję burmistrza — rozległą i wysoką, opierającą się jednym skrzydłem o zbocze góry. Czarny kamień został tu urozmaicony pasmami białej skały; ciągnęły się one tuż pod dachem, na którym od wschodu i od południa zamontowano baterie słoneczne. Okna pokoi na górze były ogromne i tworzyły łukowe sklepienia, które znakomicie pasowały do wieżyczek wznoszących się po obu stronach głównej fasady budynku. Prześwitujące przez nie światło dowodziło absolutnej doskonałości umieszczonego w nich szkła. Pomimo tych okien i wysokich rzeźbionych drzwi, rezydencja burmistrza była nie tylko pokazowym pałacem, ale również warowną fortecą. Na parterze nie było okien, drzwi zaś wyglądały na mocne i ciężkie. Najdalej wysunięte skrzydło budynku osłonięte było przez kolejną skałę, a brukowany dziedziniec kończył się stromym urwiskiem, które potem okazało się niższe i mniej strome niż w chwili, gdy Wężyca po raz pierwszy na nie spojrzała. Oświetlona ścieżka wiodła do podnóża tej skalnej ściany, przy której znajdowały się stajnie i małe pastwisko.

— Imponujące — stwierdziła Wężyca.

— To wszystko należy do Podgórza, chociaż mój ojciec mieszkał tu jeszcze przed moim przyjściem na świat.

Szli dalej kamienną drogą.

— Powiedz mi coś o chorobie ojca — poprosiła Wężyca.

Sądziła, że to nic poważnego, gdyż inaczej Gabriel bardziej by się niepokoił.

— Chodzi o wypadek na polowaniu. Przyjaciel ojca przebił mu nogę lancą, a on nie chce przyznać, że doszło do zakażenia. Boi się, że grozi mu amputacja.

— Jak to wygląda?

— Nie wiem. Nie pozwolił mi obejrzeć rany. Aż do wczoraj w ogóle nie chciał się ze mną widzieć — odparł Gabriel ze smutkiem i rezygnacją w głosie.

Wężyca spojrzała na niego zatroskana. Jeżeli jego uparty ojciec tak bardzo się bał, że zdołał znieść ostry ból, zakażenie mogło w tym stadium doprowadzić do martwicy tkanek.

— Nie znoszę amputacji — przyznała zupełnie szczerze Wężyca. — Nie masz pojęcia, czego już nie robiłam, żeby ich uniknąć.

Przy wejściu do rezydencji Gabriel krzyknął i ciężka brama otwarła się przed nimi. Pozdrowił służącego i kazał mu zaprowadzić Strzałę i Wiewióra do położonej niżej stajni.


Wężyca i Gabriel weszli do holu, w którym głosy niosły się echem, a gładko polerowane ściany odbijały postaci poruszających się w środku ludzi. Ponieważ nie było tam okien, wszystko tonęło w półmroku, ale kolejny służący pospiesznie zapalił gazowe lampy. Gabriel położył na podłodze zwinięty materac Wężycy, odrzucił kaptur i pozwolił, by płaszcz zsunął się z ramion. Na gładkich ścianach widać było zniekształcone odbicie jego twarzy.

— Możemy tutaj zostawić twój bagaż. Ktoś zaniesie go na górę.

Wężyca zaśmiała się w duchu, słysząc, jak jej materac otrzymuje miano „bagażu”. Poczuła się, jak bogaty kupiec, gotujący się do wyprawy handlowej.

Gabriel odwrócił się w jej stronę. Wężyca po raz pierwszy ujrzała jego twarz i wstrzymała oddech. Mieszkańcy Podgórza wiedzieli, że są piękni. Ten młody mężczyzna był tak szczelnie zasłonięty, że Wężyca zaczęła już podejrzewać, iż jest brzydki albo ma zdeformowaną twarz. W rzeczywistości Gabriel był najpiękniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziała. Był proporcjonalnie zbudowany. Twarz miał szeroką, choć jej rysy nie były tak ostre jak u Arevina. Jego oblicze cechowało się wrażliwością i większą tendencją do uzewnętrzniania uczuć. Kiedy się do niej zbliżył, stwierdziła, że ma intensywnie niebieskie oczy. Jego skóra była tej samej barwy co ciemnoblond włosy. Wężyca nie umiała powiedzieć, na czym polega piękno tego człowieka. Czy chodzi o symetrię i harmonijność rysów twarzy i jego nieskazitelną cerę? A może o cechy trudniejsze do uchwycenia albo o wszystko to razem wzięte? Tak czy inaczej, Gabriel był dla niej zachwycający.

Spojrzał na nią z wyczekiwaniem. Zrozumiała, że Gabriel chce, by zostawiła w tym miejscu również swoją torbę. Najwyraźniej nie zauważył, że wywarł na niej ogromne wrażenie.

— W środku są moje węże — powiedziała. — Noszę je ze sobą.

— Och… Przepraszam. — Zaczerwienił się od szyi aż po policzki. — Mogłem sam o tym pomyśleć…

— Nie szkodzi, to nie jest takie ważne. Powinnam chyba jak najszybciej pójść do twojego ojca.

— Oczywiście.

Weszli po szerokich, krętych schodach. Zbudowano je z kamiennych płyt, których brzegi zaokrągliły się z czasem pod stopami kroczących tam ludzi.

Wężyca nigdy wcześniej nie znała niewiarygodnie pięknego człowieka, który reagowałby na jakąkolwiek — nawet niezamierzoną I — krytykę z taką wrażliwością jak Gabriel. Ludzie o atrakcyjnym wyglądzie odznaczali się często ogromną pewnością siebie, nierzadko na granicy arogancji. Gabriel zaś wydawał się wyjątkowo podatny na najmniejsze zranienie. Wężyca zaczęła się zastanawiać, dlaczego tak jest.

W kamiennych budynkach grube ściany zapewniały mieszkańcom miasta stałą temperaturę wnętrza. Po długim okresie spędzonym na pustyni Wężyca cieszyła się z panującego w tej rezydencji chłodu. Wiedziała, że jest spocona i brudna po całodniowej przeprawie, ale nie czuła jeszcze zmęczenia. Trzymana w dłoniach skórzana torba dodawała jej otuchy. Miała nadzieję, że ojciec Gabriela zmaga się tylko ze zwykłą infekcją. Jeżeli amputacja nie okaże się konieczna, nie powinno być żadnych powikłań, a tym bardziej niebezpieczeństwa śmierci. Cieszyła się na myśl, że najpewniej nie będzie musiała oglądać zgonu kolejnego ze swych pacjentów.

Szła za Gabrielem po krętych schodach. Mężczyzna nie zwolnił nawet na ich szczycie, ale Wężyca zatrzymała się, żeby rzucić okiem na ogromną komnatę. Z przydymionego szkła w łukowym oknie w górnej partii wieży rozciągał się widok na tonącą w zmierzchu dolinę. Panorama ta zupełnie zdominowała pomieszczenie i doskonale o tym wiedziano, gdyż oprócz dużych białych pufów nie było tam żadnych mebli. Podłoga była dwupoziomowa — wyżej znajdowało się półkole przylegające do czarnej ściany ze schodami, a niższy krąg stykał się z oknem.

Wężyca usłyszała gniewne okrzyki i chwilę później z pobliskiego pokoju wybiegł stary człowiek, który wpadł prosto na Gabriela. Kiedy ten piękny mężczyzna odzyskał równowagę, i złapał starca za ramię, a tamten uczynił dokładnie to samo. Spojrzeli na siebie posępnym wzrokiem, nie dostrzegając zawartego w tej sytuacji humoru.

— Jak on się czuje? — zapytał Gabriel.


— Gorzej — odparł starszy mężczyzna. Popatrzył na Wężycę.

— Czy ona…?

— Tak. Przyprowadziłem uzdrowicielkę. — Odwrócił się do niej, żeby przedstawić staruszka. — Brian jest prawą ręką mojego ojca. Nikt inny nie może się do niego zbliżać.

— Teraz to nawet ja nie mogę — rzekł Brian. Odgarnął z czoła gęste białe włosy. — Nie pozwala mi obejrzeć swojej nogi. Tak bardzo go boli, że między stopą i kocem położył poduszkę. Twój ojciec, panie, jest bardzo upartym człowiekiem.

— Nikt nie wie o tym lepiej niż ja.

— Przestańcie hałasować! — krzyknął ojciec Gabriela. — Nie macie odrobiny szacunku? Wynoście się z moich pokoi.

Gabriel wyprostował ramiona i spojrzał na Briana.

— Lepiej wejdźmy do środka.

— Beze mnie, panie — powiedział Brian. — On mnie tam nie chce. Zabronił mi wchodzić, aż nie zawoła.

Starszy mężczyzna wyglądał na bardzo przygnębionego.

— Nie przejmuj się tym. On wcale tak nie myśli. Na pewno nie chciał ciebie urazić.

— Naprawdę tak sądzisz, panie? Nie chciał mnie urazić?

— Ciebie z pewnością nie chciał urazić. Jesteś mu potrzebny.

Ja nie mogę tego o sobie powiedzieć.

— Gabrielu… — zaczął Brian, porzucając pozę sługi.

— Nie posuwaj się za daleko — przerwał mu lekkim tonem syn burmistrza. — Spodziewam się, że ojciec wkrótce wezwie cię do siebie.

Gabriel wszedł do pokoju ojca. Kiedy tuż po nim znalazła się tam Wężyca, musiała przez moment przyzwyczajać wzrok do ciemności, ponieważ na oknach zaciągnięte były zasłony i nie paliła się żadna lampa.

— Witaj, ojcze — powiedział Gabriel.

— Wyjdź stąd. Zabroniłem ci zakłócać mój spokój.

Podobnie jak wszyscy mieszkańcy Podgórza, ojciec Gabriela był przystojny. Wężyca stwierdziła to nawet pomimo pomarszczonej troskami twarzy. Miał bladą cerę, czarne oczy i czarne zmierzwione włosy. Gdy był zdrowy, musiał wyglądać imponująco i na pewno bez trudu mógł rządzić każdą grupą ludzi. Jego uroda różniła się jednak od urody Gabriela — Wężyca umiała ją docenić, ale nie wydawała się jej pociągająca.

— Nie potrzebuję uzdrowicielki — powiedział. — Odejdź stąd.

Przyprowadźcie Briana.

— Wystraszyłeś go i zraniłeś, ojcze.

— Zawołaj go.

— Przyszedłby tu na pewno, ale on nie może ci pomóc. Pomoże ci za to uzdrowicielka. Proszę… — głos Gabriela pobrzmiewał tonem desperacji.

— Gabrielu, zapal lampy, proszę — rzekła Wężyca. Zbliżyła się do łóżka burmistrza.

Kiedy Gabriel spełnił prośbę dziewczyny, ojciec natychmiast odwrócił się od światła. Miał obrzęknięte powieki, a oczy nabiegłe krwią. Poruszył głową.

— Będzie gorzej — powiedziała łagodnie Wężyca — jeżeli nie przestaniesz się ruszać. W końcu i tak nie zdołasz zmienić pozycji, ponieważ zakażenie jadem za bardzo cię osłabi. A potem umrzesz.

— I kto tu mówi o jadzie!

— Nazywam się Wężyca. Jestem uzdrowicielką. Nie zajmuję się jadami.

Nie zareagował na jej znaczące imię, ale Gabriel natychmiast spojrzał na nią z szacunkiem i obawą.

— Węże! — warknął burmistrz.

Wężyca nie miała zamiaru tracić czasu na kłótnie i perswazje. Podeszła do stóp łóżka i odchyliła koc, żeby obejrzeć ranną nogę burmistrza. Próbował usiąść i zaprotestować, ale po chwili opadł na plecy. Oddychał ciężko, a na jego bladej twarzy lśniły kropelki potu.

Gabriel podszedł do Wężycy.

— Lepiej, żebyś z nim teraz został — powiedziała. Czuła silny zapach infekcji.

Noga nie wyglądała najlepiej. Rozpoczęła się gangrena, mięśnie spuchły i czerwone pasemka sięgały aż do uda burmistrza. Za kilka dni tkanka zacznie obumierać, sczernieje i pozostanie już tylko amputacja.

Odór stał się silniejszy, wręcz mdły. Gabriel wyglądał bardziej blado niż jego ojciec.

— Nie musisz tu zostawać — powiedziała Wężyca.

— Ja… — Przełknął ślinę i zaczął jeszcze raz: — Już dobrze.

Wężyca przykryła kocem spuchniętą stopę, starając się jej nie podrażnić. Leczenie burmistrza nie powinno być trudne. Problemem mogła okazać się tylko jego obronna i agresywna zarazem postawa.

— Potrafisz mu pomóc? — zapytał Gabriel.

— Sam mogę mówić za siebie! — powiedział burmistrz.

Gabriel spuścił wzrok z tajemniczym wyrazem twarzy. Ojciec ten gest zignorował, ale Wężyca odniosła wrażenie, że kryje się za tym uczucie smutku i rezygnacji, w którym brak choćby odrobiny zagniewania. Gabriel odwrócił się i zajął gazowymi lampami.

Wężyca usiadła na brzegu łóżka i dotknęła czoła burmistrza. Jak się spodziewała, miał wysoką gorączkę.

Odwrócił się.

— Nie patrz na mnie.

— Możesz mnie ignorować — rzekła Wężyca. — Możesz nawet kazać mi wyjść. Ale nie możesz zignorować infekcji, która nie ustąpi dlatego, że jej to rozkażesz.

— Nie odetniesz mi nogi — oświadczył burmistrz, cedząc beznamiętnie słowo za słowem.

— Nie mam takiego zamiaru. To nie jest konieczne.

— Wystarczy, że Brian mi ją obmyje.

— Nie można zmyć gangreny! — Wężyca rozzłościła się na takie dziecinne uwagi. Gdyby wpadł w gorączkowe majaczenia, stać by ją było na bezgraniczną cierpliwość. Gdyby umierał, zrozumiałaby jego niechęć do akceptacji tego faktu. Ale tak przecież nie było. Burmistrz tak bardzo przywykł do wydawania rozkazów, że nie mógł stawić czoła przeciwnościom losu.

— Ojcze, posłuchaj jej, proszę.

— Nie udawaj, że się o mnie martwisz — rzekł ojciec Gabriela.

— Moja śmierć tylko by cię ucieszyła.

Blady jak papier Gabriel stał nieruchomo przez kilka sekund, a potem wolno się odwrócił i wyszedł z pokoju.

Wężyca wstała.

— To było okropne. Jak mogłeś powiedzieć coś takiego? Przecież widać, że Gabriel nie pragnie twojej śmierci. On cię kocha.

— Nie potrzeba mi ani jego miłości, ani twoich lekarstw. To mi nie pomoże.

Wężyca zacisnęła pięści i wyszła za Gabrielem. Siedział w komnacie wieżowej, twarzą do okna, oparty o stopień pomiędzy dwoma poziomami podłogi. Wężyca usiadła tuż przy nim.

— On wcale tak nie myśli. — W głosie Gabriela dało się słyszeć napięcie i poczucie upokorzenia. — On naprawdę…

Pochylił się, ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać. Wężyca objęła go i próbowała pocieszyć, poklepując go po szerokich plecach i głaszcząc po miękkich włosach. Jakiekolwiek było źródło wrogości burmistrza do syna, Wężyca była przekonana, że nie chodziło tu o nienawiść lub zawiść ze strony Gabriela.

Otarł twarz rękawem.

— Dziękuję — powiedział. — Przepraszam. Kiedy zachowuje się w taki sposób…

— Gabrielu. Czy twój ojciec miał kiedyś kłopoty z równowagą?

Przez moment Gabriel wydawał się zaskoczony. Nagle wybuchnął gorzkim śmiechem.

— Masz na myśli równowagę umysłową? Nie, jest zupełnie normalny. To osobista sprawa między nami. Przypuszczam, że… — Gabriel zawahał się. — Czasami chyba pragnie mojej śmierci.

Mógłby wtedy adoptować odpowiedniejsze dziecko albo spłodzić nowego potomka. Ale nie chce już szukać nowej partnerki. Może ma rację. Może naprawdę zdarza mi się życzyć mu śmierci.

— Wierzysz we własne słowa?

— Wolałbym nie.

— Ja ani trochę w to nie wierzę.

Spojrzał na nią. Uzdrowicielce wydawało się, że jego twarz rozjaśni się teraz szerokim uśmiechem, ale Gabriel znowu się zachmurzył.

— Co się stanie, jeśli nic nie zrobisz?

— Jutro albo pojutrze straci przytomność. A potem zostanie już tylko wybór: odciąć mu nogę albo pozwolić umrzeć.

— Nie możesz zacząć go leczyć w tej chwili? Bez jego zgody?

Żałowała, że nie może udzielić mu innej odpowiedzi.

— Gabrielu. Niełatwo mi to mówić, ale gdyby twój ojciec stracił przytomność, zakazawszy mi wcześniej jakiegokolwiek leczenia, musiałabym pozwolić mu umrzeć. Sam stwierdziłeś, że jest zdrowy na umyśle. Nie mam prawa robić nic, co byłoby sprzeczne z jego wolą. Nawet jeśli jego życzenia są głupie czy nierozsądne.

— Ale mogłabyś uratować mu życie.

— Tak, ale to życie należy do niego.

Gabriel przetarł oczy wierzchem dłoni. W jego geście wyczuwało się ogromne zmęczenie.

— Porozmawiam z nim jeszcze raz.

Wężyca poszła za nim do pokoju burmistrza, ale zgodziła się poczekać przed drzwiami. Ten młody człowiek był odważny. Niezależnie od wad, które dostrzegał w nim ojciec i on sam, trudno było nazwać go tchórzem. Z drugiej strony nie był wolny od pewnej bojaźliwości, bo jakże inaczej wyjaśnić to, że tu w ogóle mieszkał i pozwalał, by go upokarzano? Wężyca bez wątpienia na taką sytuację by nie przystała. Myślała, że jej przywiązanie do innych uzdrowicieli było niezwykle silne, ale widocznie więzy krwi jeszcze trwałej łączyły ludzi ze sobą.

Wężyca bez skrupułów przysłuchiwała się rozmowie.

— Pozwól jej, żeby ci pomogła, ojcze.

— Nikt nie może mi już pomóc.

— Masz tylko czterdzieści dziewięć lat. Może pojawi się w twoim życiu ktoś, do kogo poczujesz to samo, co czułeś do matki.

— Nie waż się mówić nic o twojej matce.

— Nie. Właśnie teraz przestanę pomijać ten temat milczeniem.

Nie znałem jej, ale połowa mnie z niej właśnie pochodzi. Przykro mi, że cię rozczarowałem. Postanowiłem stąd wyjechać. Za kilka miesięcy będziesz mógł powiedzieć… Nie… Za kilka miesięcy przybędzie tutaj posłaniec z wiadomością o mojej śmierci. Nie będziesz musiał sprawdzać, czy to prawda.

Burmistrz nie reagował.

— Co mam teraz powiedzieć? Przeprosić cię, że nie wyjechałem stąd wcześniej? No dobrze, przepraszam.

— Tego jeszcze nigdy mi nie zrobiłeś — rzekł ojciec Gabriela.

. Jesteś uparty i bezczelny, ale nigdy wcześniej mnie nie okłamałeś.

Nastała długa cisza. Wężyca chciała już wejść, gdy znowu odezwał się Gabriel.

— Chciałem tylko odbyć pokutę. Myślałem, że jeśli będę wystarczająco przydatny…

— Muszę myśleć o rodzinie — powiedział burmistrz. — I o mieście. Cokolwiek się zdarzy, zawsze będziesz moim pierworodnym, nawet gdybyś nie był moim jedynym dzieckiem. Nie mógłbym się ciebie wyrzec, nie skazując cię na publiczne upokorzenie.

Wężyca zdziwiła się, słysząc współczucie w nieprzyjemnym głosie burmistrza.

— Wiem o tym. I teraz już rozumiem. Ale twoja śmierć na nic się nie zda.

— Czy będziesz trzymać się swojego planu?

— Przysięgam — odparł Gabriel.

— Dobrze. Wpuść uzdrowicielkę.

Gdyby Wężyca nie zobowiązała się do niesienia pomocy rannym i chorym, zapewne od razu opuściłaby zamek. Nigdy nie spotkała się z taką chłodną, wyrachowaną niechęcią między ojcem i dzieckiem.

Gabriel zbliżył się do drzwi, a Wężyca weszła do pokoju w milczeniu.

— Zmieniłem zdanie — rzekł burmistrz. Po chwili zrozumiał chyba, że zabrzmiało to arogancko i dodał: — Jeśli raczysz jeszcze się mną zająć.

— Raczę — rzuciła krótko Wężyca i wyszła z pokoju.

Gabriel pobiegł za nią. Był zatroskany.

— Czy coś się stało? Zmieniłaś zdanie?

Sprawiał wrażenie spokojnego i niczym nie urażonego. Wężyca zatrzymała się.

— Obiecałam pomoc i mu pomogę. Potrzebny mi jakiś pokój i kilka wolnych godzin. Dopiero potem zacznę leczyć nogę twojego ojca.

— Damy ci wszystko, czego zażądasz.

Poprowadził ją rozległym korytarzem na najwyższym piętrze, którym doszli do południowej wieży. Zamiast jednej dużej komnaty znajdowało się tam kilka mniejszych pomieszczeń, bardziej przytulnych niż sypialnia burmistrza. Pokój przeznaczony dla Wężycy mieścił się na obwodzie wieży. Kręty korytarz przy pokojach dla gości obiegał położoną w samym środku łaźnię.

— Zbliża się pora kolacji — powiedział Gabriel i wprowadził uzdrowicielkę do jej pokoju. — Zechcesz mi towarzyszyć?

— Nie, dziękuję. Nie tym razem.

— Może mam ci coś przynieść?

— Nie. Przyjdź tutaj za trzy godziny.

Nie zastanawiała się nad jego słowami, gdyż myślała już o zabiegu, który czeka burmistrza. Nieobecnym głosem powiedziała mu, co powinno się znaleźć w pokoju ojca. Ze względu na stopień zaawansowania infekcji należy spodziewać się wiele brudu i przykrych zapachów.

Skończyła już wprawdzie mówić, ale Gabriel ciągle nie wychodził z pokoju.

— On bardzo cierpi — powiedział. — Czy nie znasz jakiegoś sposobu na ten ból?

— Nie — odrzekła Wężyca. — Ale można by go upić.

— Upić? Dobrze, spróbuję. Chociaż… to chyba nie pomoże.

Alkohol nigdy nie przyćmiewał mu świadomości.

— To sprawa drugorzędna. Ważne, że będzie miał lepsze krążenie krwi.

— Aha…

Po wyjściu Gabriela Wężyca uśpiła Piaska, żeby przygotować antytoksynę przeciw gangrenie. Świeży jad spełni też rolę łagodnego anestetyku, który przyda się jednak dopiero wtedy, gdy Wężyca wydrenuje ranę w nodze, nie zakłócając przy tym nadmiernie krążenia krwi. Nie radowała jej konieczność zadania temu człowiekowi bólu, ale nie żałowała go również jak innych pacjentów poddawanych tego typu kuracji.

Zdjęła brudne ubranie pustynne, ściągnęła buty. Nowe spodnie i koszula przyczepione były do materaca. Osoba, która przyniosła tu jej pakunek, rozłożyła wszystko bardzo starannie. Cieszyła się na przyjemność noszenia zwyczajnych ubrań, ale wiedziała, że minie jeszcze sporo czasu, zanim poczuje się w nich tak dobrze, jak w odzieży zniszczonej przez szaleńca.

Lampy gazowe w łaźni paliły się przytłumionym światłem. Większość budynków o takich rozmiarach dysponowała własnymi generatorami metanu. Prywatne i komunalne generatory zużywały odpadki i ludzkie odchody jako surowiec do bakteryjnej produkcji paliwa. Z taką maszyną wewnątrz i bateriami słonecznymi na dachu zamek burmistrza cieszył się zapewne energetyczną samowystarczalnością. Niewykluczone, że nadwyżki energii wspomagały tutejszy system klimatyzacyjny. Jeżeli latem gorące powietrze przedzierało się przez naturalną izolację z kamienia, cały budynek można było ochłodzić. Ośrodek uzdrowicieli miał podobne urządzenia i Wężyca ucieszyła się, widząc je ponownie. Nalała pełną wannę gorącej wody i pozwoliła sobie na luksusową kąpiel. Pachnące mydło również okazało się lepsze od czarnego piasku, ale gdy Wężyca sięgnęła po ręcznik i poczuła, że pachnie on miętą, po prostu się roześmiała.

Minęły trzy ospałe godziny, potrzebne, by organizm Piaska przyswoił zaaplikowany mu preparat. Wężyca leżała na łóżku w ubraniu, ale z bosymi stopami, kiedy do drzwi zastukał Gabriel. Uzdrowicielka usiadła, chwyciła Piaska za głowę i pozwoliła mu owinąć się wokół ręki. Następnie wpuściła Gabriela do środka.

Młody mężczyzna patrzył na węża nieufnym wzrokiem, na tyle jednak urzeczony tym zjawiskiem, by przełamać w sobie niepokój.

— Nie pozwolę mu zaatakować — powiedziała Wężyca.

— Byłem tylko ciekaw, jaki on może być w dotyku.

Wężyca wyciągnęła ku niemu rękę z wężem, on zaś pogłaskał wzorzyste łuski Piaska. Cofnął dłoń bez komentarza.

W sypialni burmistrza spotkali Briana, którego opuściło już przygnębienie — cieszył się, że może znowu opiekować się swoim panem. Pacjent pogrążony był w pijackim płaczu. Jego jęki układały się w dziwną melodię, a kiedy Wężyca zbliżyła się do łóżka, po policzkach spływały mu ogromne łzy. Burmistrz przestał jęczeć, kiedy tylko zobaczył uzdrowicielkę. Stała w nogach łóżka, a on patrzył na nią z obawą.


— Ile wypił?

— Tyle, ile chciał — odparł Gabriel.

— Byłoby lepiej, gdyby stracił przytomność — powiedziała Wężyca z litości nad burmistrzem.

— Widziałem, jak pije do świtu z radnymi, ale nigdy nie widziałem go nieprzytomnego.

Burmistrz spoglądał na nich zmętniałym wzrokiem.

— Dość już brandy — oznajmił. — Wystarczy. — Jego słowa zabrzmiały bardzo donośnie, choć miał kłopoty z wyraźną wymową. — Dopóki jestem przytomny, nie możecie odciąć mi nogi.

— To prawda — rzekła Wężyca. — Proszę więc nie zasypiać.

Burmistrz utkwił wzrok w Piasku, w jego spojrzeniu i ruchliwym języku. Zaczął drżeć.

— Inny sposób — powiedział. — Musi być jakiś inny sposób…

— Za chwilę stracę cierpliwość — ostrzegła Wężyca. Wiedziała, że lada moment wybuchnie albo, co gorsza, rozpłacze się na wspomnienie Jesse. Pamiętała tylko, jak bardzo chciała jej pomóc, a tego człowieka mogła przecież wyleczyć bez większego wysiłku.

Burmistrz znowu opadł na poduszkę. Wężyca czuła, że jego ciało jeszcze drży, ale przynajmniej nic już nie mówił. Gabriel i Brian stali po obu stronach łóżka. Wężyca odsłoniła stopy chorego, tworząc na jego kolanach barykadę ze złożonych koców.

— Chcę to widzieć — wyszeptał.

Noga była fioletowa i spuchnięta.

— Lepiej nie — odparła Wężyca. — Brian, otwórz okno, proszę.

Stary sługa pospiesznie wykonał polecenie — odsunął zasłony i otworzył okna, wpuszczając do środka panujące na zewnątrz ciemności. Po pokoju rozeszło się chłodne, świeże powietrze.

— Kiedy Piasek cię ukąsi — poinformowała Wężyca — poczujesz ostry ból. Po chwili skóra w tym miejscu zdrętwieje. To zdrętwienie będzie rozchodzić się powoli, gdyż krążenie krwi jest prawie zablokowane, a kiedy rozejdzie się już w dostatecznym stopniu, oczyszczę ranę i antytoksyna będzie mogła skutecznie zadziałać.

Zarumienione policzki burmistrza zbladły. Nic nie powiedział, a Brian przyłożył mu do ust szklankę, z której chory pociągnął duży łyk. Na jego twarz wróciły rumieńce.


„Tak — pomyślała Wężyca — niektórym ludziom trzeba o czymś takim powiedzieć, a innym nie należy mówić nic”. Rzuciła Brianowi kawałek czystego płótna.

— Nalej tu trochę brandy i połóż to na jego twarzy i ustach.

Ty i Gabriel powinniście zrobić to samo. Ten zabieg nie należy do przyjemnych, a więc też wypijcie po łyku. Przytrzymajcie mu potem ramiona i nie pozwalajcie gwałtownie siadać, ponieważ w ten sposób wystraszy grzechotnika.

— Tak, uzdrowicielko — rzekł Brian.

Wężyca oczyściła skórę wokół głębokiej rany w łydce burmistrza. „Dobrze, że nie ma tężca” — pomyślała, kiedy przypomniała sobie o Ao i innych zbieraczach. Uzdrowiciele rzadko pojawiali się w Podgórzu, chociaż w przeszłości bywali tam częściej, a zatem niewykluczone, że burmistrz został zaszczepiony już wcześniej.

Wężyca zdjęła Piaska z ramienia i, przytrzymując go za szczękę, pozwoliła, by połaskotał językiem odbarwioną skórę chorego. Wąż umościł się spiralnie na łóżku. Kiedy tylko Wężyca stwierdziła, że leży już w odpowiedniej pozycji, od razu puściła jego głowę.

Piasek uderzył. Burmistrz krzyknął.

Wąż ukąsił go tylko raz, po czym szybko — wręcz niedostrzegalnie — z powrotem zwinął się w kłębek. Burmistrz znowu wpadł w gorączkowe drgawki, a z dwóch ran po ukłuciu zaczęła sączyć się ciemna krew i ropa.

Pozostała część pracy była najmniej przyjemna, ale Wężyca umiała sprawnie ją wykonać. Otworzyła ranę i zaczęła usuwać z niej zbędne płyny. Miała nadzieję, że Gabriel nie zjadł zbyt obfitej kolacji, bo mógł za moment ją stracić — i to pomimo nasączonego brandy kawałka płótna na twarzy. Brian stał ze stoickim spokojem przy ramieniu swojego pana, pilnując, by ten się nie ruszał.

Kiedy Wężyca skończyła zabieg, opuchlina na nodze pacjenta wyraźnie zmalała. Za kilka tygodni powinien być zdrowy.

— Brianie, czy mógłbyś tu podejść?

Po chwili wahania staruszek spełnił prośbę uzdrowicielki. Odprężył się, kiedy ujrzał efekty jej pracy.

— Wygląda lepiej — powiedział. — Nawet lepiej niż wtedy, gdy po raz ostatni mnie tutaj wpuścił.

— Dobrze. To będzie się jeszcze sączyć, a więc trzeba zadbać o czystość.

Pokazała mu, jak opatrzyć ranę i jak założyć bandaże. Brian zawołał młodego służącego, który zabrał pobrudzony materiał. Niebawem fetor infekcji i martwego ciała ulotnił się z pokoju.

Gabriel siedział na łóżku i obmywał ojcu czoło. Nieco wcześniej nasączony brandy kawałek płótna spadł z jego twarzy na podłogę, ale on go nie podniósł. Nie był już tak blady.

Wężyca podniosła Piaska i pozwoliła mu wsunąć się na ramiona.

— Jeżeli będzie go bardzo bolało albo znowu wzrośnie temperatura… jeżeli cokolwiek zmieni się na gorsze, przyjdźcie po mnie do pokoju. W przeciwnym razie zgłoszę się tutaj rano.

— Dziękuję ci, uzdrowicielko — rzekł Brian.

Wężyca zawahała się na chwilę, mijając Gabriela, ale on nie podniósł wzroku. Jego ojciec leżał spokojnie i ciężko oddychał. Albo już spał, albo właśnie zasypiał.

Wężyca wzruszyła ramionami i opuściła wieżę burmistrza. Wróciła do swojego pokoju, włożyła Piaska do jego przegródki, a potem zeszła na dół do kuchni. Kolejny z licznych i wszędobylskich służących przygotował dla niej kolację. Zjadła ją i poszła do łóżka.

Загрузка...