8

Wężyca obudziła się wraz z pierwszymi promieniami szkarłatnego słońca. Melissa zniknęła. Wróciła pewnie do stajni i Wężyca zaczęła się o nią bać.

Rozprostowała kości i wróciła do swojego pokoju z kocem zarzuconym na ramiona. W wieży było cicho i chłodno, a jej sypialnia okazała się pusta. Nie zmartwiła się nieobecnością Gabriela, bo chociaż była na niego zła, to nie na nim pragnęła wyładować swój gniew. On na to nie zasługiwał, a istniał przecież ktoś, o kim nie można było tego powiedzieć. Umyła się, ubrała i spojrzała na dolinę, zacienioną jeszcze przez góry na wschodzie. Gdy tak patrzyła, ciemność odsuwała się od stajni oraz układających się we wzorki i otoczonych białym płotem wybiegów dla koni. Wszędzie panowała cisza.

W pewnej chwili z cienia wyłonił się jakiś koń. Z jego kopyt wyrastał niezwykle długi cień, który maszerował niczym olbrzym przez lśniącą trawę. Był to ten ogromny srokaty ogier, a siedziała na nim Melissa.

Koń przeszedł w cwał i gładko sunął po polu. Wężyca również chciałaby uciąć sobie taką przejażdżkę i poczuć na twarzy dotyk porannego wiatru. Prawie słyszała głuchy tętent kopyt odbijających się od ziemi, niemalże czuła zapach świeżej trawy i widziała błyszczące kropelki rosy, pryskające pod wierzchowcem.

Ogier galopował przez pole z rozwianą grzywą i uniesionym ogonem. Melissa pochylała się nisko nad jego kłębem. Zbliżali się do wysokiego, kamiennego muru.

Wężyca wstrzymała oddech. Była pewna, że dziewczynka straciła kontrolę nad koniem — wierzchowiec ani trochę nie zwolnił tempa. Wężyca wychyliła się, jakby mogła wyciągnąć rękę i zatrzymać konia, zanim ten zrzuci małą na mur. Melissa była jednak zupełnie spokojna, ogier zaś pewnym ruchem przeszybował nad ogrodzeniem.

Tuż potem zwolnił, podreptał trochę w miejscu i ruszył dostojnym krokiem w stronę stajni, jakby ani on, ani Melissa wcale nie chcieli tam szybko wracać.

Jeżeli Wężyca miała jeszcze jakieś wątpliwości co do słów Me-lissy, teraz wszystkie zniknęły. Była pewna, że Ras ją krzywdził — nerwowość dziewczynki aż nazbyt rzucała się w oczy. Wcześniej zastanawiała się też, czy opowieści o koniu Gabriela nie stanowią tylko wytworu fantazji, ale to również się potwierdziło i Wężyca zrozumiała, że trudno jej będzie uwolnić małą przyjaciółkę. Melissa była dla Rasa bardzo cenna i on nie będzie chciał jej wypuścić.

Uzdrowicielka bała się iść bezpośrednio do burmistrza, z którym nie miała dobrego kontaktu, i składać mu raport na temat podłości Rasa. Kto jej uwierzy? Sama miała kłopoty z uwierzeniem, a Melissa była zbyt wystraszona, żeby samodzielnie oskarżać stajennego. Wężyca nie mogła jej za to winić.

Przeszła do drugiej wieży i zapukała do drzwi burmistrza. Kiedy w kamiennych korytarzach rozległo się echo, uzmysłowiła sobie, że jest jeszcze bardzo wcześnie. Ani trochę się jednak tym nie przejęła — nie była w nastroju sprzyjającym konwencjonalnym uprzejmościom.

Otworzył jej Brian.

— Tak, panienko?

— Przyszłam porozmawiać z burmistrzem o moim wynagrodzeniu.

Ukłonił się i zaprosił ją do środka.

— Nie śpi. Na pewno zechce się z tobą zobaczyć.

Wężyca uniosła brew, zdziwiona, że burmistrz mógłby nie zgodzić się na spotkanie. Z drugiej strony służący wyrażał się w sposób typowy dla człowieka, który ubóstwia inną osobę bez względu na wszelkie konwenanse. Brian również nie zasługiwał na jej gniew.

— Nie spał przez całą noc — powiedział służący, wprowadzając ją do sypialni swojego pana. — Strup strasznie go swędzi… może dałoby się…

— Jeżeli nie doszło do infekcji, tą sprawą powinna się zająć aptekarka, nie ja — odparła chłodno.

Brian odwrócił głowę i powiedział:

— Ależ panienko…

— Chcę z nim pomówić sam na sam, Brianie. Czy mógłbyś posłać po stajennego i Melissę?

— Melissę? — Tym razem to on uniósł brwi. — Chodzi o tę rudą dziewczynkę?

— Tak.

— Panienko, jesteś pewna, że ona ma tutaj przyjść?

— Przyprowadź ich tutaj, proszę.

Ukłonił się lekko, a jego twarz znowu przybrała wyraz idealnego sługi. Wężyca minęła go i weszła do sypialni burmistrza.

Ojciec Gabriela leżał na łóżku, a przy nim i na podłodze walały się zmięte koce i prześcieradła. Bandaże i opatrunek zsunęły się z nogi, na której widać było czysty, brązowy strup. Z wyrazem przyjemności i ulgi na twarzy drapał powoli gojącą się ranę.

Gdy zauważył Wężycę, próbował z powrotem naciągnąć bandaże. Uśmiechnął się jak winowajca.

— Naprawdę swędzi — powiedział. — To chyba znaczy, że jest lepiej?

— Możesz drapać wszystko, na co przyjdzie ci ochota — odparła Wężyca. — Kiedy wróci infekcja, ja już od dwóch dni będę w drodze.

Nagłym ruchem cofnął rękę i położył się na poduszkach. Próbował teraz poprawić pościel, rozglądając się przy tym niespokojnie.

— Gdzie jest Brian?

— Poprosiłam go o przysługę.

— Rozumiem. — Usłyszała irytację w głosie burmistrza, który jednak szybko zmienił temat. — Przyszłaś w jakiejś konkretnej sprawie?

— W sprawie mojego wynagrodzenia.

— Oczywiście… Powinienem sam o tym pomyśleć. Nie wiedziałem, że tak prędko nas opuścisz, moja droga.

Wężyca nie lubiła, gdy ludzie, za którymi nie przepadała, zwracali się do niej w ten sposób. Grum używała tego wyrażenia pięćdziesiąt albo i sto razy dziennie, lecz uzdrowicielce zupełnie to nie przeszkadzało.

— Nie znam ani jednego miasta, które nie przyjmowałoby naszej waluty — powiedział burmistrz. — Wszyscy wiedzą, że używamy czystych kruszców i że nasze monety mają odpowiednią wagę. Możemy również zapłacić ci szlachetnymi kamieniami.

— Nie chcę ani tego, ani tego — odrzekła Wężyca. — Chcę Melissę.

— Melissę? Obywatelkę naszego miasta? Uzdrowicielko, przez dwadzieścia lat pracowałem na to, by Podgórze nie kojarzyło się już z niewolnictwem. My dajemy tym ludziom swobodę, a nie oddajemy ich w niewolę.

— Uzdrowiciele nie posiadają niewolników. Źle się wyraziłam. Chcę, żebyś ją uwolnił. Melissa chce ze mną wyjechać, ale stajenny Ras jest jej… jak wy to nazywacie… opiekunem. Burmistrz wlepił w nią wzrok.

— Uzdrowicielko, nie mogę go prosić o rozbijanie własnej rodziny.

Wężyca powstrzymała się przed gwałtowną reakcją. Nie chciała wyjaśniać przyczyn swojego zniesmaczenia. Nic więc nie powiedziała, a burmistrz poruszył się nerwowo, podrapał chorą nogę i znowu oderwał rękę od bandaży.

— To skomplikowane zagadnienie. Jesteś pewna, że nie chcesz czegoś innego?

— Odmawiasz spełnienia mojej prośby?

Odczytał w jej tonie groźbę. Dotknął dzwonka i natychmiast pojawił się Brian.

— Poślij po Rasa. Każ mu jak najszybciej przyjść do mojego pokoju. Niech przyprowadzi ze sobą to dziecko.

— Uzdrowicielka już po nich posłała, panie.

— Rozumiem. — Popatrzył na Wężycę, a Brian tymczasem wyszedł z pokoju. — A co zrobisz, jeśli on odmówi spełnienia twojego żądania?

— Każdemu wolno nie wynagradzać uzdrowiciela — odparła Wężyca. — Nosimy przy sobie broń tylko po to, żeby się bronić.

Niczego w ten sposób nie wymuszamy. Ale też nie chodzimy tam, gdzie nas nie chcą.

— To znaczy, że nie odwiedzasz miejsc, w których nie traktują cię po twojej myśli?

Wężyca wzruszyła ramionami.

— Ras już tu jest, panie — powiedział Brian, który właśnie pojawił się w drzwiach pokoju.

— Każ mu wejść.

Wężyca napięła wszystkie mięśnie, zmuszając się do opanowania uczuć pogardy i odrazy. Do pokoju wszedł ogromny stajenny; był wyraźnie zaniepokojony. Miał wilgotne i niedbale zaczesane do tyłu włosy. Ukłonił się przed burmistrzem.

Za Rasem, obok Briana, stała skulona Melissa. Stary sługa wepchnął ją do środka, ale mała nie uniosła wzroku.

— Nie bój się, dziecino — rzekł burmistrz. — Nie czeka cię tu żadna kara.

— Nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco! — warknęła Wężyca.

— Uzdrowicielko, proszę — powiedział łagodnie burmistrz. — Ras? — Gestem głowy wskazał na dwa krzesła.

Ras skorzystał z zaproszenia i spojrzał z niechęcią na Wężycę. Brian ponaglał Melissę, która w końcu stanęła między Rasem a Wężycą. W dalszym ciągu wbijała wzrok w podłogę.

— Ras jest twoim opiekunem — rzekł burmistrz. — Zgadza się?

— Tak — wyszeptała.

Ras wyciągnął dłoń, położył palec na ramieniu Melissy i pchnął ją lekko, lecz zdecydowanie.

— Okaż trochę szacunku, kiedy rozmawiasz z burmistrzem.

— Panie — dodała dziewczynka cichym i drżącym głosem.

— Melisso — powiedziała Wężyca. — Wezwano cię tutaj, żeby się dowiedzieć, co chcesz dalej robić.

Ras odwrócił się w jej stronę.

— Co ona chce robić? A niby co to ma znaczyć?

— Uzdrowicielko — odezwał się burmistrz; jego ton stał się jeszcze bardziej stanowczy. — Proszę cię, Ras. Jestem w niezmiernie trudnej sytuacji. I tylko ty, przyjacielu, możesz mi pomóc.

— Nie rozumiem.

— Wiesz, że uzdrowicielka uratowała mi życie i powinienem jej teraz zapłacić. Wygląda na to, że ona i twoje dziecko bardzo się wzajemnie polubiły.

— Co mam w takim razie zrobić?

— Nie prosiłbym cię o tak wielką ofiarę, gdyby nie chodziło tu o dobro naszego miasta. A zdaniem uzdrowicielki tego właśnie życzy sobie twoje dziecko.

— No to czego ona chce?

— Twojego dziecka…

— Melissy — rzekła Wężyca.

— Ona nie ma na imię Melissa — rzucił krótko Ras. — I nigdy się tak nie nazywała.

— To może powiesz burmistrzowi, jak ją nazywałeś!?

— Nazywałem ją bardziej stosownie, a ona uważa się za nie wiadomo kogo. A to imię wymyśliła sobie sama.

— A więc tym bardziej do niej należy.

— Bardzo was proszę — powiedział burmistrz. — Rozmawiamy teraz o opiece na tym dzieckiem, a nie o jej imieniu.

— O opiece? A więc o to tu chodzi? To znaczy, że chcecie, abym ją oddał?

— Ująłeś to dość bezpośrednio, ale również… precyzyjnie.

Ras popatrzył na Melissę, ta zaś w ogóle się nie poruszyła. Następnie spojrzał na Wężycę. Zanim ponownie zwrócił się do burmistrza, na jego twarzy pojawił się wyraz olśnienia i triumfu, który nie uszedł uwagi Wężycy.

— Oddać ją obcej osobie? Jestem jej opiekunem, odkąd skończyła trzy lata. Przyjaźniłem się z jej rodzicami. Gdzie indziej mogłaby być szczęśliwa? I gdzie mogłaby uciec przed natrętnymi spojrzeniami ludzi?

— Tutaj na pewno nie jest szczęśliwa — rzekła Wężyca.

— Natrętne spojrzenia? Dlaczego?

— Unieś głowę — powiedział Ras do Melissy. Nie usłuchała go, a wtedy znowu trącił ją dłonią. Mała powoli uniosła głowę.

Burmistrz nie zareagował tak gwałtownie jak wcześniej jego syn, ale on również się wzdrygnął. Melissa natychmiast spuściła oczy, wlepiła wzrok w podłogę i pozwoliła, by włosy opadły na jej twarz.

— Poparzyła się podczas pożaru w stajni — powiedział Ras.

— Mało co nie umarła. Ja się nią zaopiekowałem.

Burmistrz odwrócił się do Wężycy.

— Uzdrowicielko, może jednak zmienisz zdanie?

— A to, że ona chce ze mną wyjechać, zupełnie się nie liczy?

Wszędzie będzie jej lepiej niż tutaj.

— Chcesz pojechać z uzdrowicielką, moje dziecko? Ras był dla ciebie dobry, prawda? Dlaczego chcesz nas opuścić?

Melissa jeszcze mocniej zacisnęła trzymane na plecach dłonie. Milczała. Wężyca pragnęła, żeby dziewczynka się odezwała, ale wiedziała, że tak się nie stanie. Miała uzasadnione powody, żeby się bać.


— To tylko dziecko — rzekł burmistrz. — Ona nie może podejmować takich decyzji. Odpowiedzialność spada na mnie, a ochroną dzieci z Podgórza zajmuję się już od dwudziestu lat.

— W takim razie rozumiesz, że ja mogę zrobić dla niej więcej niż którykolwiek z was — powiedziała Wężyca. — Jeżeli Melissa tutaj zostanie, to do końca życia będzie musiała ukrywać się w stajni. Pozwólcie jej odejść ze mną, a wtedy taki los na pewno jej nie grozi.

— Ona zawsze będzie się chować przed ludźmi — odezwał się Ras. — Biedne, okaleczone dziecko.

— Postarałeś się już, żeby nigdy o tym nie zapomniała!

— On chyba nie zrobił nic złego, uzdrowicielko — powiedział łagodnie burmistrz.

— Wy widzicie tylko fizyczne piękno! — krzyknęła Wężyca.

Wiedziała, że jej nie zrozumieją.

— Ona mnie potrzebuje — rzekł Ras. — Zgadza się, mała?

Kto inny zająłby się tobą tak jak ja? A teraz chcesz mnie opuścić.

— Potrząsnął głową. — Nie rozumiem. Dlaczego ona chce stąd odejść? I dlaczego ty chcesz ją ze sobą zabrać?

— To jest znakomite pytanie, uzdrowicielko — powiedział burmistrz. — Dlaczego chcesz dostać to dziecko? Ludzie zaczną pewnie mówić, że przestaliśmy sprzedawać dzieci piękne, ale pozbywamy się istot zdeformowanych.

— Ona nie może przez całe życie się ukrywać — rzekła Wężyca. — Jest uzdolniona, bystra i odważna. Mogę zrobić dla niej więcej niż ktokolwiek z was. Pomogę jej zdobyć zawód. Pomogę jej stać się kimś, kogo nie będzie się osądzać tylko po bliznach.

— Pomożesz jej zostać uzdrowicielką?

— Być może, jeśli ona będzie tego chciała.

— Wynika z tego, że chcesz ją adoptować.

— Tak, oczywiście. Cóżby innego?

Burmistrz zwrócił się teraz do Rasa:

— Podgórze wiele by na tym zyskało, gdyby jedna z jego mieszkanek została uzdrowicielką.

— Ona tylko tutaj może być szczęśliwa.

— Czy nie chcesz zrobić tego, co dla tej małej jest najlepsze?

Głos burmistrza był łagodniejszy, jakby próbował przypochlebić się stajennemu.

— Czy wyrzucenie jej z domu jest dla niej najlepszym rozwiązaniem? Czy wyrzuciłbyś swojego… — Ras urwał nagle i zbladł.

Burmistrz spokojnie leżał na swoich poduszkach.

— Nie. Nie wyrzuciłbym z domu własnego dziecka. Ale gdyby sam pragnął stąd odejść, nie zatrzymywałbym go. — Uśmiechnął się smutno do Rasa. — Mamy podobny problem, przyjacielu. Dziękuje za przypomnienie. — Złożył dłonie za głową i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w sufit.

— Nie możesz pozwolić jej odejść — powiedział stajenny. — To tak samo jakbyś sprzedał ją do niewoli.

— Ras, przyjacielu — zaczął burmistrz łagodnym głosem.

— Nie mów mi, że jest inaczej. Już ja wiem swoje i inni też będą to wiedzieć.

— Ale korzyści…

— Naprawdę wierzysz, że pozwolono by jej zostać uzdrowicielką? To niedorzeczność.

Melissa rzuciła ukradkowe spojrzenie na Wężycę, jak zwykle ukrywając swoje emocje. Potem znowu spuściła oczy.

— Nie lubię, gdy ktoś nazywa mnie kłamcą — odezwała się Wężyca.

— Uzdrowicielko, Ras wcale nie miał tego na myśli, to tylko tak zabrzmiało. Spróbujmy się uspokoić. Rozmawiamy nie tyle o rzeczywistości, ile o pozorach. Pozory są bardzo istotne, bo ludzie w nie wierzą, a ja muszę to brać pod uwagę. Sprawowanie mojej funkcji wcale nie jest łatwe. Niejeden młody podżegacz, a nawet kilku starszych, wyniosłoby mnie z mojego domu, gdybym tylko dał im choć cień szansy. I to niezależnie od moich dwudziestoletnich już rządów. Zarzuty o trzymanie niewolników… — Potrząsnął głową.

Wężyca widziała, że burmistrz sam siebie przekonuje do decyzji odmownej. Czuła się bezradna, nie wiedziała, jak namówić go do przyjęcia jej propozycji. Ras doskonale przewidział, jakie argumenty do niego trafią, podczas gdy Wężyca zakładała, że to ją uzna za osobę godną zaufania. Z drugiej strony nałożenie na miasto interdyktu przez uzdrowicieli mogło stanowić poważne zagrożenie, zwłaszcza w świetle ich rzadkich wizyt w tych okolicach.

Gdyby burmistrz zaakceptował jej ultimatum, Wężyca nie mogła zaryzykować wprowadzenia go w życie. Nie mogła pozwolić sobie na pozostawienie Melissy z Rasem choćby przez jeden dzień, choćby przez kolejną godzinę. Niebezpieczeństwo było zbyt wielkie. Poza tym kiedy już ujawniła swoją niechęć do stajennego, także burmistrz mógł nie uwierzyć w jej słowa. Nawet gdyby dziewczynka go oskarżyła, nie istniały przecież żadne dowody. Wężyca próbowała rozpaczliwie wymyślić inny sposób oswobodzenia Melissy. Liczyła na to, że nie pogrzebała jeszcze ostatniej próby osiągnięcia swego celu na drodze oficjalnej.

Odezwała się najspokojniej, jak tylko umiała:

— Wycofuję swoją prośbę.

Melissa wstrzymała oddech, ale nie uniosła wzroku. Na twarzy burmistrza malował się wyraz ulgi, a Ras rozsiadł się wygodniej na swoim krześle.

— Pod jednym warunkiem — dodała Wężyca i zrobiła pauzę, żeby znaleźć odpowiednie słowa i powiedzieć tylko to, czego można będzie dowieść. — Pod jednym warunkiem. Gabriel ma wyjechać na zachód, a Melissa pojedzie razem z nim, aż do Śróddroża.

— Nie ujawniła planów Gabriela; to była wyłącznie jego sprawa.

— Mieszka tam świetna nauczycielka kobiet, która przyjmuje każdego, kto poprosi ją o pomoc.

Mała wilgotna plamka powiększyła się na koszuli Melissy. Na szorstki materiał spływały łzy. Wężyca pospieszyła z wyjaśnieniem.

— Pozwólcie Melissie odjechać z Gabrielem. Jej szkolenie może zająć więcej czasu niż zazwyczaj, ponieważ zaczyna w dość późnym wieku. Ale chodzi tu o jej zdrowie i bezpieczeństwo. Nawet jeśli Ras ją kocha… — udławiła się prawie, wymawiając te słowa — …jeśli Ras ją kocha za bardzo, by oddawać ją uzdrowicielom, nie będzie chyba protestował przeciwko takiemu rozwiązaniu.

Czerwonawa twarz Rasa raptownie zbladła.

— Śróddroże? — Burmistrz zmarszczył brwi. — Mamy tu doskonałych nauczycieli. Po co miałaby jechać tak daleko?

— Wiem, że bardzo cenicie piękno — rzekła Wężyca — ale myślę, że cenicie również samokontrolę. Niech Melissa posiądzie tę umiejętność, nawet jeśli będzie musiała znaleźć nauczycielkę gdzie indziej.

— Sugerujesz, że to dziecko nie miało jeszcze nauczycielki?

— Oczywiście, że miało! — krzyknął Ras. — Ta gadka to podstęp, żeby wydobyć małą spod naszej opieki! Ty pewnie myślisz, że gdziekolwiek się pojawisz, możesz dostosowywać innych do swoich wymagań! — Zwracał się teraz do Wężycy. — Myślisz, że ludzie uwierzą w to, co ty i ta mała niewdzięcznica wymyślicie na mój temat. Wszyscy boją się ciebie i twoich oślizgłych gadów, ale nie ja. Napuść na mnie jednego z nich, a ja bez trudu go rozpłaszczę! — Urwał nagle i rozejrzał się wokół siebie, jakby zapomniał, gdzie się znajduje. Nie mógł wykonać żadnego teatralnego gestu na podkreślenie swoich słów.

— Nie musisz się bać moich wężów — powiedziała Wężyca.

Ignorując oboje rywali, burmistrz pochylił się w stronę Melissy.

— Dziecko, byłaś już u nauczycielki kobiet?

Dziewczynka zawahała się, ale w końcu odparła.

— Nie wiem, co to takiego.

— Nikt by jej nie przyjął — rzekł Ras.

— Nie bądź śmieszny. Nasi nauczyciele nikomu nie odmawiają.

Zaprowadziłeś ją do kogoś czy nie?

Ras w milczeniu wpatrywał się w swoje kolana.

— Bez trudu możemy to sprawdzić.

— Nie, panie.

— Nie! Nie? — Burmistrz odrzucił koce i podniósł się z łóżka, ledwo utrzymując równowagę. Stał teraz nad Rasem — ogromny mężczyzna przy drugim ogromnym mężczyźnie, dwóch przystojnych ludzi, jeden siny ze wściekłości, drugi zaś blady ze strachu.

— Dlaczego nie?

— Ona nie potrzebuje nauczycielki.

— Jak śmiesz… — burmistrz pochylił się do przodu, a stajenny jeszcze bardziej wcisnął się w oparcie krzesła. — Jak śmiesz narażać jej życie! Jak śmiesz skazywać ją na niewiedzę i kłopoty!

— Jej nic nie grozi! Ona nie potrzebuje zabezpieczenia. Kto by tam chciał ją dotknąć?

— Ty mnie dotykasz! — Melissa podbiegła do Wężycy i rzuciła się w jej ramiona. Wężyca mocno ją do siebie przytuliła.

— Ty… — Burmistrz wyprostował się i zrobił krok do tyłu.

Natychmiast pojawił się przy nim bezgłośny Brian, który podparł swojego pana, dzięki czemu ten się nie przewrócił. — O czym ona mówi, Ras? Dlaczego ona tak bardzo się boi?

Ras pokręcił głową.

— Niech on to powie! — krzyknęła Melissa, patrząc na burmistrza kątem oka. — Każ mu to powiedzieć!

Burmistrz pokuśtykał do dziewczynki i pochylił się nad nią niezręcznie. Popatrzył jej prosto w oczy. Żadne z nich się nie poruszyło.

— Wiem, że boisz się go, Melisso. Dlaczego on tak bardzo boi się ciebie?

— Bo panienka Wężyca mi wierzy.

Burmistrz wciągnął powietrze do płuc.

— Chciałaś go?

— Nie — wyszeptała.

— Niewdzięczny bachor! — krzyknął Ras. — Złośliwa brzydula! Kto oprócz mnie chciałby ją dotknąć?

Burmistrz zignorował stajennego i ujął w dłonie rękę Melissy.

— Uzdrowicielka jest od teraz twoją opiekunką. Możesz z nią jechać.

— Dziękuję. Dzięki ci, panie.

Burmistrz znowu się wyprostował.

— Brianie, odszukaj w miejskich rejestrach dokumenty tej małej… Usiądź, Ras. Aha, Brianie, wyślij do miasta posłańca. Do naprawiaczy.

— Ty handlarko niewolnikami! — zawył Ras. — A więc tak kradniesz dzieci. Ludzie będą…

— Zamknij się, Ras. — Burmistrz był najwyraźniej wyczerpany, i to nie tylko swoją krótką przechadzką. Jego twarz zbladła. — Nie mogę cię stąd wypędzić. Moim obowiązkiem jest ochrona innych ludzi, innych dzieci. Twoje problemy są teraz moimi i trzeba je jakoś rozwiązać. Porozmawiasz z naprawiaczami?

— Nie potrzebuję naprawiaczy.

— Wolisz udać się do nich dobrowolnie czy życzysz sobie procesu?

Ras usiadł powoli na krześle i po chwili skinął głową.

— Dobrowolnie — powiedział.

Wężyca wstała, cały czas obejmując Melissę, ta zaś trzymała się jej kurczowo, ukrywając głowę w taki sposób, żeby nie było widać blizn. Ruszyły w stronę wyjścia.

— Dziękuję ci, uzdrowicielko — powiedział burmistrz.

— Do widzenia — rzuciła Wężyca i zamknęła za sobą drzwi.

Poszły potem korytarzem w kierunku drugiej wieży.

— Bardzo się bałam — odezwała się Melissa.

— Ja też. Przez kilka chwil myślałam nawet, że będę musiała cię wykraść.

Dziewczynka uniosła wzrok.

— Zrobiłabyś coś takiego?

— Tak.

Melissa przez moment milczała.

— Przepraszam — powiedziała.

— Przepraszasz? Za co?

— Powinnam ci ufać, a nie ufałam. Ale od teraz już będę. I nie będę się już bać.

— Miałaś prawo się bać, Melisso.

— W tej chwili nie czuję strachu i już nigdy go nie poczuję.

Dokąd pojedziemy?

Po raz pierwszy odkąd rozmawiały o Wiewiórze, w głosie małej pojawił się entuzjazm i pewność siebie. Rzeczywiście już się nie bała.

— No cóż — odparła Wężyca. — Powinnaś pojechać do ośrodka uzdrowicieli. Na północ, do domu.

— A ty, panienko?

— Ja przed powrotem do domu muszę jeszcze coś załatwić.

Nie martw się, połowę drogi przebędziesz z Gabrielem. Zabierzesz ze sobą list, no i dostaniesz Wiewióra. Dzięki temu będą wiedzieli, że to ja ciebie przysyłam.

— Wolałabym jechać z tobą.

Wężyca zatrzymała się, widząc, że dziewczynka jest cała roztrzęsiona.

— Uwierz mi, ja też wolałabym cię ze sobą zabrać, ale muszę udać się do Centrum, a tam może być niebezpiecznie.

— Nie boję się żadnych wariatów. A jeśli będziemy razem, możemy na zmianę trzymać straż.

Wężyca zapomniała już o szaleńcu i słowa Melissy sprawiły, że znowu się zaniepokoiła.

— Tak, ten wariat to kolejny problem. Z drugiej strony nadchodzą burze, mamy prawie zimę. Nie wiem, czy uda mi się na czas wrócić. — Poza tym lepiej by się stało, gdyby Melissa zadomowiła się w ośrodku jeszcze przed powrotem Wężycy, gdyż wyprawa do Centrum mogła się przecież nie udać. Gdyby Wężyca musiała opuścić potem ośrodek, dziewczynka mogłaby w nim zostać.

— Nie obchodzą mnie burze — oświadczyła Melissa. — Nie boję się ich.

— Wiem, że się nie boisz, ale nie ma powodu narażać cię na niepotrzebne niebezpieczeństwo.

Melissa nie odpowiedziała. Wężyca przyklękła i odwróciła dziecko twarzą do siebie.

— Myślisz pewnie, że próbuję się ciebie teraz pozbyć.

Chwilę później Melissa odparła:

— Nie wiem, co o tym myśleć, panienko Wężyco. Mówiłaś, że jeśli stąd wyjadę, będę mogła sama za siebie odpowiadać i robić to, co uznam za dobre. A nie będzie dobrze, jeżeli zostawię cię z wariatem i burzami.

Wężyca przysiadła na piętach.

— To prawda, że tak mówiłam i naprawdę tak myślałam. — Popatrzyła na swoje pokryte bliznami ręce, westchnęła i znowu spojrzała na Melissę. — Powiem ci teraz, jak brzmi prawdziwy powód. Szkoda, że nie zrobiłam tego wcześniej.

— Jaki jest ten powód? — W głosie dziewczynki dało się słyszeć zarówno napięcie, jak i opanowanie. Szykowała się do przyjęcia kolejnej rany. Wężyca potrząsnęła głową.

— Większość uzdrowicieli ma po trzy węże. Ja jednak mam tylko dwa. Zrobiłam coś głupiego i ten trzeci wąż nie żyje.

Opowiedziała Melissie o ludziach Arevina, o Stavinie i jego młodszym ojcu, a także o Trawie.

— Istnieje bardzo niewiele węży snu — powiedziała Wężyca.

— Bardzo trudno je rozmnażać. W gruncie rzeczy nigdy sami do tego nie doprowadzamy, tylko czekamy, aż same się rozmnożą.

Zdobywamy je w sposób podobny do tego, w jaki ja stworzyłam Wiewióra.

— Tym specjalnym lekarstwem? — zapytała Melissa.

— Mniej więcej.

Pozaziemska struktura biologiczna węży nie poddawała się ani transdukcji wirusowej, ani mikrochirurgii. Ziemskie wirusy nie wchodziły w reakcje z substancjami, które węże snu posiadały zamiast DNA. Uzdrowicielom nie udało się wyizolować czegoś w rodzaju wirusa z węży pochodzących spoza ziemi. Nie mogli więc przenieść na inne węże genów odpowiedzialnych za powstawanie jadu i nikomu nie udało się zsyntetyzować setek komponentów składających się na ten jad.

— Stworzyłam Trawę — mówiła Wężyca — i cztery inne węże snu, ale nie mogę ich już więcej tworzyć. Mam za bardzo rozedrgane ręce. Ten sam problem mam z kolanem.

Zastanawiała się czasami, czy przyczyną jej artretyzmu nie były w równym stopniu czynniki psychologiczne, jak fizjologiczne. Może to była reakcja na wielogodzinne przesiadywanie w laboratorium, kiedy to musiała delikatnie manipulować mikropipetą i wytężać wzrok w poszukiwaniu każdego z niezliczonych jąder w komórce pobranej od węża snu. Jako pierwszej uzdrowicielce od wielu lat udała jej się transplantacja materiału genetycznego w niezapło-dnione jajo. Musiała przygotować kilkaset takich jaj, zanim udało jej się przyrządzić Trawę i jej czterech braci. Mimo to pod względem procentowym jej wyniki okazały się lepsze od wszystkich, którzy przed nią podejmowali się tego zadania. Ponieważ nikt nie stwierdził, co wywołuje dojrzewanie węży, uzdrowiciele przechowywali pewną ilość zamrożonych, niezapłodnionych komórek jajowych pobranych z martwych węży. Nikomu jednak nie udało się ich sklonować. Dysponowano również czymś, co prawdopodobnie było zamrożoną spermą tych zwierząt, ale komórki te nie osiągnęły jeszcze dojrzałości i stąd nie mogły zapłodnić jaj, kiedy wkładano je z nimi do jednej probówki.

Wężyca uważała, że swój sukces zawdzięcza zarówno odpowiedniej technice, jak i szczęściu. Gdyby jej ludzie mieli odpowiednią technologię, niezbędną do skonstruowania jednego z opisywanych w podręcznikach mikroskopów elektronowych, z pewnością wykryliby geny niezależne od ciał jądrzastych — niedostrzegalnie małe molekuły, których nie dało się przeszczepić, jeśli mikropipeta nie zassie ich przez przypadek.

— Wybieram się do Centrum, żeby zawieźć tam wiadomość i żeby poprosić mieszkańców o pomoc w zdobyciu węży snu. Boję się jednak, że mi odmówią, a jeśli będę musiała wracać do domu z pustymi rękami, bez takich węży, nie wiem, co mnie tam czeka.

Może kilka węży snu wykluło się odkąd stamtąd wyjechałam, może nawet udało sieje sklonować. Ale jeżeli tak się nie stało, to pewnie stracę prawo wykonywania zawodu. Nie mogę być dobrą uzdrowicielką bez takiego węża.

— Jeżeli nie będą mieli nowych, to powinni ci dać jednego z tych, które sama stworzyłaś — powiedziała Melissa. — Tak byłoby sprawiedliwie.

— To nie byłoby w porządku wobec młodszych uzdrowicieli, którym te węże dałam — odparła Wężyca. — Musiałabym powiedzieć siostrze lub bratu, że nie mogą być uzdrowicielami, dopóki nasze węże snu znowu się nie rozmnożą. — Westchnęła głęboko.

— Chcę, żebyś o tym wszystkim wiedziała. Dlatego powinnaś jechać do domu przede mną. Wtedy wszyscy będą mieli szansę cię poznać. Musiałam zabrać cię od Rasa, ale jeśli pojedziemy do domu razem, chyba wcale nie będzie lepiej.

— Wężyco! — Melissa wyraźnie się rozzłościła. — Cokolwiek się stanie… wolę być z tobą niż… niż w Podgórzu. Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Nawet jeśli mnie uderzysz…

— Melisso! — powiedziała Wężyca, równie zaszokowana jak jej mała przyjaciółka.

Melissa uśmiechnęła się szeroko, a prawa strona jej twarzy lekko się skrzywiła.

— Sama widzisz — stwierdziła.

— No dobrze.

— Wszystko będzie, jak trzeba — powiedziała dziewczynka.

— Nieważne, co się wydarzy w ośrodku uzdrowicieli. Wiem, że burze bywają niebezpieczne. I widziałam cię po walce z tym wariatem. On też jest niebezpieczny. Ale ja i tak chcę z tobą jechać, proszę cię, nie każ mi jechać z kimś innym.

— Jesteś pewna?

Melissa kiwnęła głową.

— W porządku — rzekła Wężyca i również szeroko się uśmiechnęła. — Nigdy jeszcze nikogo nie adoptowałam. Sama teoria to nie to samo, co wprowadzanie jej w życie. Pojedziemy razem.

W głębi serca bardzo ucieszyła się z zaufania, które pokładała w niej Melissa.

Poszły korytarzem, trzymając się za ręce i machając nimi jak dwoje dzieci. Minęły ostatni zakręt i Melissa nagle się zatrzymała. Przed drzwiami pokoju Wężycy siedział przykucnięty Gabriel, a obok niego leżało siodło.

— Gabrielu! — powiedziała Wężyca.

Uniósł wzrok, ale tym razem nie wzdrygnął się na widok Me-lissy.

— Cześć! — odpowiedział. — Przepraszam.

Melissa odwróciła się w stronę Wężycy, chcąc ukryć najbrzyd-szą część blizny.

— Wszystko w porządku. Nic się nie stało. Już do tego przywykłam — rzekła Melissa.

— Wczoraj w nocy nie byłem zupełnie rozbudzony… — Gabriel zauważył spojrzenie uzdrowicielki i zamilkł.

Melissa popatrzyła na Wężycę, która mocno ścisnęła jej dłoń, następnie na Gabriela, a potem znowu na Wężycę.

— Ja lepiej… przygotuję konie do drogi.

— Melisso… — Wężyca wyciągnęła rękę w jej stronę, ale dziewczynka zdążyła uciec. Wężyca popatrzyła za nią, westchnęła i otworzyła drzwi do swojego pokoju. Gabriel wstał.

— Przepraszam — powtórzył.

— Ty to masz talent.

Weszła do środka, podniosła swoje tobołki i rzuciła je na łóżko. Gabriel również wszedł do pokoju.

— Nie złość się na mnie, proszę.

— Ja wcale nie jestem zła. — Otworzyła jeden ze swoich bagaży. — Wczoraj byłam wściekła, ale teraz już nie.

— Cieszę się. — Gabriel usiadł na łóżku i patrzył, jak Wężyca pakuje swoje rzeczy. — Jestem już gotowy do drogi. Chciałem się z tobą pożegnać. I podziękować ci. No i przeprosić…

— Przestań już — rzuciła Wężyca.

— Dobrze.

Wężyca zwinęła czyste ubrania pustynne i włożyła je do torby.

— Dlaczego nie mogę z tobą jechać? — Gabriel niespokojnie pochylił się do przodu, z rękami opartymi na kolanach.

— Nie jadę sama. Melissa będzie mi towarzyszyć.

— Och. — Zabrzmiało to tak, jakby poczuł się urażony.

— Ja ją adoptuję, Gabrielu. Podgórze nie jest dla niej dobrym miejscem, dla ciebie zresztą też, przynajmniej teraz. Jej mogę pomóc, ale dla ciebie nic zrobić nie mogę. Chyba, że uzależnię cię od siebie, a tego nie chcę. Nie odnajdziesz w sobie siły, jeśli nie będziesz wolny.

Włożyła saszetkę z proszkiem do zębów, grzebieniem i aspiryną do jednego z juków, zapięła go i usiadła. Ujęła miękką i silną dłoń Gabriela.

— Tutaj życie jest dla ciebie za trudne. A ja za bardzo bym je ułatwiła. Każda z tych opcji jest niedobra.

Uniósł jej rękę i pocałował opalony, pokryty bliznami wierzch dłoni uzdrowicielki, a potem jej wnętrze.

— Widzisz, jak szybko się uczysz? — Pogłaskała go drugą dłonią po jasnych, miękkich włosach.

— Zobaczymy się jeszcze?

— Nie wiem — odparła Wężyca. — Chyba nie. — Uśmiechnęła się. — Tobie nie będzie to potrzebne.

— Ja bym chciał — stwierdził ponuro.

— Idź w świat. Weź swoje życie we własne ręce i uczyń z nim to, co chcesz.

Wstał, pochylił się i pocałował ją. Wężyca również się uniosła i oddała mu pocałunek nieco łagodniej, niż zamierzała. Żałowała, że nie mają więcej czasu i nie poznała go rok wcześniej. Rozłożyła palce dłoni na jego plecach i mocno się do niego przytuliła.

— Do widzenia, Gabrielu.

— Do widzenia, Wężyco.

Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie.

Wężyca wypuściła z torby Mgłę i Piaska. Chciała, by zaznały trochę swobody przed czekającą ich podróżą. Węże wśliznęły się na jej nogi, podczas gdy ona patrzyła przez okno.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Chwileczkę.

Pozwoliła Mgle, żeby wsunęła się na jej ramię, i obiema rękami uniosła Piaska. Niedługo będzie już za duży, żeby swobodnie owijać się wokół jej nadgarstka.

— Już można wejść.

W środku pojawił się Brian, który na widok węży gwałtownie przystanął.

— Nie ma obawy — powiedziała Wężyca. — Są spokojne.

Brian nie cofnął się, ale uważnie obserwował węże. Ich głowy poruszały się przy każdym ruchu Wężycy, a języki migały, ponieważ wyczuły obecność Briana i smakowały teraz jego zapach.

— Przyniosłem dokumenty tej małej — powiedział Brian. — Jest tam potwierdzenie, że teraz ty jesteś jej opiekunką.

Wężyca okręciła Piaska wokół prawego ramienia, a lewą dłonią chwyciła podane jej ostrożnie dokumenty. Oglądała je z zaciekawieniem. Pergamin był sztywny i szeleszczący, a jego ciężar zwiększały duże woskowe pieczęcie. W jednym rogu widniał zamaszysty podpis burmistrza, w drugim zaś niepewne pismo Rasa.

— Czy Ras może to podważyć?

— Może — odparł Brian — ale raczej tego nie zrobi. Jeżeli powie, że zmuszono go do złożenia podpisu, powinien również ujawnić, na czym ten przymus polegał. A byłby zmuszony… hm… wytłumaczyć się z przymusu, który… hm… sam stosował. Myślę, że będzie wolał wyrazić zgodę dobrowolnie niż pod presją opinii publicznej.

— To dobrze.

— Jest jeszcze coś, uzdrowicielko.

— Tak?

Podał jej niewielki, ciężki woreczek. W środku pobrzękiwały złote monety. Wężyca popatrzyła pytająco na Briana.

— Twoje wynagrodzenie — powiedział i podał jej pokwitowanie i pióro.

— Czy burmistrz w dalszym ciągu obawia się podejrzeń o handel niewolnikami?

— To całkiem możliwe — odrzekł Brian. — Lepiej mieć się na baczności.

Wężyca poprawiła treść pokwitowania, dopisując słowa: „Przyjęto w imieniu mojej córki jako zapłatę za ujeżdżanie koni”. Podpisała się i oddała dokument służącemu, który przeczytał go powoli.

— Myślę, że tak będzie lepiej — powiedziała. — W ten sposób Melissa zostanie wynagrodzona, a z tego, że jej zapłacono, wynika, że nie była tu niewolnicą.

— Ważniejsze jest to, że ją adoptowałaś — odparł Brian. — To powinno zadowolić burmistrza.

Wężyca wsunęła sakiewkę do kieszeni w siodle i wpuściła Mgłę i Piaska do ich przegródek. Wzruszyła ramionami.

— Dobrze. To nie ma znaczenia. W końcu Melissa może stąd wyjechać.

Dopadły ją nagle czarne myśli — zastanawiała się, czy tak uporczywe i aroganckie narzucanie wszystkim swej woli nie zakłóciło bez potrzeby życia tych ludzi. Miała pewność, że postąpiła słusznie wobec Melissy, przynajmniej uwalniając ją od Rasa. Ale czy teraz będzie lepiej Gabrielowi, burmistrzowi i Rasowi…

Podgórze było miastem bogatym i większość jego mieszkańców sprawiała wrażenie szczęśliwych. Z pewnością cieszyli się większym bezpieczeństwem i dobrobytem niż dwadzieścia lat wcześniej — przed nastaniem rządów obecnego burmistrza. Ale co z tego miały dzieci w jego własnym domu? Wężyca cieszyła się z wyjazdu i z tego, że miasto opuści również Gabriel.

— Uzdrowicielko?

— Tak, Brianie?

Dotknął delikatnie jej ramienia i ruszył w stronę wyjścia.

— Dziękuję.

Kiedy Wężyca się odwróciła, jego już w pokoju nie było. Po chwili Wężyca usłyszała głuche uderzenie wielkiej bramy prowadzącej na dziedziniec zamku. Ponownie wyjrzała przez okno i zobaczyła na dole Gabriela, który dosiadł swojego ogromnego srokacza. Objął spojrzeniem dolinę, a następnie popatrzył na okno sypialni swojego ojca i przez dłuższą chwilę nie odrywał od niego wzroku. Wężyca nie musiała sprawdzać, co dzieje się w drugiej wieży, gdyż po wyrazie twarzy młodzieńca poznała, że jego ojciec w tym oknie się nie ukazał. Gabriel siedział na koniu przygarbiony, po czym wyprostował się i z uspokojonym już obliczem spojrzał w stronę pokoju uzdrowicielki. Dostrzegł ją i uśmiechnął się smutno i niepewnie. Pomachała do niego, a on odwzajemnił gest. Kilka minut później Wężyca zobaczyła, jak srokacz wywijając swoim długim, czarno-białym ogonem, zniknął za ostatnim zakrętem szlaku wiodącego na północ. Na dziedzińcu dał się słyszeć odgłos kopyt innych koni. Melissa jechała na Wiewiórze, prowadząc za uzdę Strzałę. Zamachała do swojej nowej opiekunki. Wężyca uśmiechnęła się, skinęła głową, po czym zarzuciła pakunki na ramię, podniosła torbę z wężami i zeszła na dół do swojej córki.

Загрузка...