11

Księżyc świecił słabo nad piękną drogą wiodącą do Podgórza. Arevin był tak bardzo pochłonięty swoimi myślami, że ani się spostrzegł, a już zapadł zmierzch. Chociaż ośrodek uzdrowicieli zostawił za sobą już wiele dni temu, nie spotkał do tej pory nikogo, kto wiedziałby coś o Wężycy. Mogła być tylko w Podgórzu, ponieważ dalej na południe nie było już nic. Mapy Gór Centralnych pokazywały w tym miejscu szlak pasterzy, prowadzący starą, nie używaną już przełęczą, która przecinała wschodni łańcuch gór i na tym się kończyła. Tutaj, podobnie jak w kraju Arevina, podróżnicy nie zapuszczali się zbyt daleko na południe.

Arevin próbował nie zastanawiać się nad tym, co zrobi, jeśli nie znajdzie Wężycy w Podgórzu. Był jeszcze zbyt daleko od górskich szczytów, żeby mieć widok na wschodnią pustynię, i wcale się tym nie martwił. Dopóki nie widział nadchodzących burz, mógł sobie wyobrażać, że pogodna aura potrwa tam teraz dłużej niż zwykle.

Przejechał po szerokim zakolu, popatrzył w górę, zamrugał i przysłonił lampę. Widział przed sobą światła — łagodne światełka gazowych lamp. Miasto wyglądało jak koszyk iskierek, które rozlewały się po zboczu, skupionych w jednym miejscu oprócz kilku rozrzuconych po dnie doliny.

Choć poznał po drodze kilka nowych miast, ciągle dziwiło go, jak intensywnie ich mieszkańcy pracowali nawet po zmroku. Postanowił dotrzeć do Podgórza jeszcze tej nocy, chciał bowiem przed nastaniem świtu dowiedzieć się czegoś o Wężycy. Opatulił się ciaśniej w ubranie chroniące go przed nocnym chłodem.

Mimowolnie zapadł w drzemkę i obudził się dopiero wtedy, gdy kopyta jego konia zabrzęczały o miejski bruk. Nic się tutaj się działo, toteż Arevin jechał dalej, aż dotarł w końcu do centrum miasta, gdzie znajdowały się tawerny i inne lokale rozrywkowe. W okolicy było jasno jak w dzień, a ludzie zachowywali się tak, jakby zmierzch jeszcze nie zapadł. Przez wejściem do jednej z tawern dostrzegł kilku obejmujących się robotników, którzy śpiewali, wyraźnie fałszując. Ponieważ tawerna bezpośrednio przylegała do gospody, Arevin zatrzymał się i zsiadł z konia. Sugestie Thada, by pytać o Wężycę właśnie w gospodach, wydawały mu się bardzo rozsądne, choć jak dotąd żaden z właścicieli tych przybytków nie dysponował wiedzą na temat uzdrowicielki.

Arevin wszedł do tawerny. Śpiewacy ciągle zagłuszali akompaniament, którym była prawdopodobnie melodia grana na flecie przez jakąś kobietę. Oparła teraz swój instrument na kolanie i upiła z glinianego kubka trochę piwa. Po całym pomieszczeniu unosił się przyjemny zapach drożdży.

Biesiadnicy rozpoczęli kolejną pieśń, ale śpiewająca kontraltem kobieta urwała nagle i wlepiła wzrok w Arevina. Spojrzał na nią jeden z mężczyzn, a potem jego towarzysze i pieśń powoli wygasła. Wszyscy patrzyli na przybysza. Melodia grana przez flecistkę rozbrzmiewała jeszcze przez moment, ale i ona po chwili zamarła. Uwaga wszystkich obecnych skupiła się na Arevinie.

— Pozdrawiam was — wygłosił powitalną formułkę. — Chciałbym, jeżeli to możliwe, rozmawiać z właścicielem.

Nikt się nie poruszył. Po chwili główna śpiewaczka zerwała się gwałtownie na nogi, przewracając stołek.

— Sprawdzę… Sprawdzę… Może ją znajdę… — Zniknęła w korytarzu za kotarą.

Wszyscy milczeli, nawet barman. Arevin nie wiedział, co powiedzieć. Nie był chyba aż tak brudny, by wprawić tym w osłupienie mieszkańców miasta, w którym często przecież bywali handlarze. Mógł tylko patrzeć na nich, a oni na niego, i dalej milczeć. Może znowu zaczną śpiewać albo pić piwo. Może go nim poczęstują.

Nic jednak się nie stało. Arevin dalej czekał.

Czuł się niezręcznie. Zrobił krok do przodu, chciał rozładować napięcie, zachowując się tak, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Ale kiedy tylko się poruszył, każdy z obecnych wstrzymał oddech i wzdrygnął się w obawie przed kontaktem z przybyszem. To już nie było przyglądanie się obcemu człowiekowi, tylko oczekiwanie na wrogie posunięcie gościa. Rozległ się jakiś szept, którego brzmienie było złowieszcze.

Po chwili rozchyliła się kotara zasłaniająca korytarz i w tym zacienionym miejscu pojawiła się jakaś wysoka postać. Zrobiła kilka kroków do przodu i spojrzała Arevinowi w oczy bez cienia strachu.

— Chciałeś ze mną rozmawiać?

Była równie wysoka jak Arevin, elegancka, o surowym obliczu. Nie uśmiechnęła się. Mieszkańcy terenów górskich dość szybko ujawniali swoje uczucia, toteż Arevin zaczął się zastanawiać, czy nie wtargnął przypadkiem do prywatnego domu. Być może złamał jakiś nie znany mu obyczaj.

— Tak — odpowiedział. — Szukam uzdrowicielki o imieniu Wężyca. Myślałem, że znajdę ją w twoim mieście.

— Dlaczego uważasz, że znajdziesz ją tutaj?

„Jeżeli wszystkich przybyszów traktuje się tutaj w ten sposób — pomyślał Arevin — to jakim cudem Podgórzanom tak dobrze się wiedzie?”

— Jeżeli nie ma jej tutaj, to pewnie w ogóle nie dojechała do gór… Musi być ciągle na zachodniej pustyni. Nadciągają burze…

— Dlaczego jej szukasz?

Arevin pozwolił sobie na lekkie zmarszczenie brwi, ponieważ zadane mu pytanie wykraczało poza granice dobrego wychowania.

— To chyba tylko moja sprawa — odparł Arevin. — Jeżeli nie mogę liczyć w tym domu na uprzejme przyjęcie, pójdę szukać gdzie indziej.

Odwrócił się i prawie wpadł na dwoje ludzi z jakimiś symbolami na kołnierzach. Trzymali w rękach łańcuchy.

— Pójdziesz z nami, jeśli łaska — rzekła kobieta.

— Z jakiego powodu?

— Podejrzenie o dokonanie napadu — odparł mężczyzna.

Arevin popatrzył na niego ze zdumieniem.

— Napadu? Przyjechałem tu ledwie kilka minut temu.

— Do tego dopiero dojdziemy — powiedziała kobieta. Sięgnęła po ręce Arevina, żeby założyć mu kajdanki. Próbował gwałtownie się jej wyrwać, ale nadaremnie. Dołączył do niej mężczyzna i po chwili cała trójka szamotała się bezładnie, a reszta obecnych swoimi okrzykami popierała akcję zniewolenia przybysza. Arevin uderzył każdego z napastników i udało mu się prawie podnieść z podłogi, kiedy poczuł silne uderzenie w skroń. Ugięły się pod nim kolana i osunął się na ziemię.

Obudził się w niewielkim, kamiennym pomieszczeniu z jednym, wysoko umieszczonym oknem. Poczuł ostry ból głowy. Zupełnie nie pojmował tego, co mu się przydarzyło, ponieważ handlujący z jego klanem ludzie opisywali Podgórze jako miejsce dbające o sprawiedliwość. Niewykluczone, że ci bandyci atakowali tylko samotnych podróżnych, nie nastając na dobrze strzeżone karawany.

Zabrano mu pas z nożem i pieniędzmi. Nie wiedział, dlaczego nie leży teraz martwy w jakimś ciemnym zaułku. Ale przynajmniej zdjęto mu kajdany.

Usiadł powoli, ponieważ każdy ruch przyprawiał go o zawroty głowy. Rozejrzał się dokoła. Usłyszał kroki na korytarzu, wstał, zachwiał się i podciągnął, żeby wyjrzeć przez kraty w niewielkim otworze w drzwiach. Kroki oddaliły się i przeszły w bieg.

— To tak traktujecie tutaj gości? — krzyknął Arevin. Niełatwo było wyprowadzić go z równowagi, ale tym razem się rozzłościł.

Nikt nie odpowiedział. Zwolnił uchwyt na kratach i upadł na podłogę. Za otworem w drzwiach widniała tylko kolejna kamienna ściana. Okno znajdowało się za wysoko i nie mógł przez nie wyjrzeć, nawet gdyby przysunął do niego ciężkie łóżko. Wpadające do środka słoneczne światło odbijało się od jednej ze ścian.

Ktoś zabrał jego ubranie i buty, zostawiając jedynie długie spodnie dojazdy konnej. Arevin powoli się uspokoił i nastawił na długie oczekiwanie.

Do jego celi zbliżał się ktoś niepewnym krokiem — być może kulejąc i wspierając się na lasce. Tym razem Arevin się nie poruszył.

W zamku zazgrzytał klucz i drzwi się otwarły. Najpierw ostrożnie weszli strażnicy, mający na sobie takie same symbole, jak ci, którzy napadli go minionego wieczoru. Arevin ze zdziwieniem stwierdził, że jest ich aż trzech, a przecież wczoraj nie poradził sobie nawet z dwoma. Wcześniej rzadko zdarzało mu się walczyć. Dorośli w jego klanie łagodnie rozdzielali bijące się ze sobą dzieci, skłaniając je do rozstrzygania wszelkich sporów za pomocą słów.

Do celi wszedł teraz ogromny, ciemnowłosy mężczyzna w towarzystwie wspierającego go sługi. Arevin nie wstał na przywitanie. Przez kilka minut patrzyli na siebie w milczeniu.

— Uzdrowicielce nic nie grozi, przynajmniej z twojej strony — powiedział ciemnowłosy mężczyzna. Pomocnik opuścił go na moment, żeby wciągnąć krzesło z korytarza. Kiedy usiadł, Arevin stwierdził, że nie jest chromy, tylko ranny, na prawej nodze miał bowiem grubą warstwę bandaży.

— Tobie również pomogła — powiedział Arevin. — Dlaczego więc atakujesz tych, którzy chcą ją znaleźć?

— Świetnie udajesz, że nie jesteś szaleńcem. Ale sądzę, że po kilku dniach obserwacji, znowu zaczniesz wariować.

— Bez wątpienia zwariuję, jeśli zostawicie mnie tu na dłuższy czas — rzekł Arevin.

— Myślisz, że wypuścimy cię, żebyś mógł znowu prześladować uzdrowicielkę?

— Ona tu jest? — zapytał niespokojnie Arevin, porzucając wcześniejszą powściągliwość. — Jeżeli widzieliście ją tutaj, to znaczy, że zdołała bezpiecznie przedostać się przez pustynię.

Ciemnowłosy mężczyzna wpatrywał się w niego przez kilka sekund.

— Dziwię się, że to ty mówisz o jej bezpieczeństwie — powiedział. — Ale czy po wariacie można spodziewać się spójnych wypowiedzi?

— Po wariacie?

— Uspokój się. Wiemy, że ją napadłeś.

— Napadłem? Ktoś ją napadł? Nic się jej nie stało? Gdzie ona jest?

— Ze względu na jej bezpieczeństwo nie powinienem ci chyba nic mówić.

Arevin odwrócił wzrok, próbując skoncentrować myśli. Ogarnęły go mieszane uczucia dezorientacji i ulgi. Przynajmniej wydostała się z pustyni. Na pewno jest bezpieczna.

W kamiennej ścianie widniała rysa, na którą padały promienie słońca. Wpatrując się w to miejsce, Arevin odzyskał równowagę.

Uniósł oczy, prawie się uśmiechając.

— Ta kłótnia nie ma sensu. Powiedz jej, żeby do mnie przyszła.

Ona potwierdzi, że jesteśmy przyjaciółmi.

— Czyżby? Kogo mamy zaanonsować?

— Powiedzcie jej… że ten, którego imię kiedyś poznała.

Ciemnowłosy mężczyzna zmarszczył czoło.

— Wy, barbarzyńcy, i wasze przesądy…

— Ona wie, kim jestem — rzekł Arevin, nie poddając się złości mężczyzny.

— Chcesz konfrontacji z uzdrowicielką?

— Konfrontacji?

Mężczyzna usiadł głębiej w swoim krześle i spojrzał na swojego asystenta.

— No cóż, Brianie, on z pewnością nie mówi jak wariat.

— Nie, panie — odparł staruszek.

Jego pracodawca dalej wpatrywał się w Arevina, choć tak naprawdę patrzył na ścianę znajdującej się dalej celi.

— Ciekaw jestem, co Gabriel… — Urwał, a potem popatrzył na swego sługę. — W takich sytuacjach miewał czasem niezłe pomysły. — Wyglądał na nieco zakłopotanego.

— Tak, burmistrzu, to prawda.

Przez dłuższą chwilę wszyscy milczeli. Arevin wiedział, że za moment strażnicy, burmistrz i staruszek Brian wstaną i wyjdą, zostawiając go samego w tej ciasnej celi. Poczuł, jak po ciele spływa mu pot.

— No tak… — powiedział burmistrz.

— Panie…? — rzekła jedna ze strażniczek niepewnym głosem.

Burmistrz zwrócił się teraz właśnie do niej:

— No, powiedz coś. Nie mam w zwyczaju zamykać niewinnych, ale zbyt wielu wariatów kręci się na wolności.

— Kiedy go wczoraj aresztowaliśmy, sprawiał wrażenie zdziwionego. Teraz wierzę, że nie udawał. Panienka Wężyca walczyła z tamtym wariatem, burmistrzu. Widziałam ją, jak wróciła. Obroniła się wtedy, ale była mocno poturbowana. A ten człowiek nie jest nawet posiniaczony.

Gdy Arevin usłyszał, że Wężyca była ranna, musiał powstrzymać się przed ponownym zadaniem pytania o jej stan. Nie chciał jednak o nic tych ludzi prosić.

— To ma sens. Jesteś bardzo spostrzegawcza — rzekł burmistrz do strażniczki. — Masz jakieś siniaki? — zwrócił się do Arevina.

— Nie.

— Wybacz mi, ale będziesz musiał to udowodnić.

Arevin wstał, choć nie miał najmniejszej ochoty obnażać się przed nieznajomymi. Odpiął jednak spodnie, które zsunęły się do kostek. Pozwolił burmistrzowi, by ten go obejrzał. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że ubiegłej nocy wdał się w bójkę, po której mogły mu zostać ślady na ciele. Ale nikt nic nie powiedział i Arevin wciągnął spodnie.

Następnie podszedł do niego staruszek. Strażnicy zesztywnieli. Arevin również znieruchomiał. Każdy jego ruch mogli uznać za niebezpieczny.

— Ostrożnie, Brianie — powiedział burmistrz.

Brian podniósł ramiona Arevina, obejrzał je ze wszystkich stron, przyglądając się też jego dłoniom. Potem wrócił na swoje miejsce przy burmistrzu.

— Nie ma żadnych pierścieni. I chyba nigdy ich nie nosił. Ma opalone ręce, na których brak jakichkolwiek śladów. Uzdrowicielka mówiła, że przeciął jej czoło pierścieniem.

Burmistrz prychnął.

— Co zatem myślisz?

— Jak sam powiedziałeś, panie. On nie mówi jak wariat. Poza tym szaleniec wcale nie musi być głupi, a przecież głupio byłoby rozpytywać się o uzdrowicielkę w pustynnym stroju. Chyba że jest się niewinnym. Byłbym skłonny uwierzyć w słowa tego człowieka.

Burmistrz popatrzył na swojego pomocnika, a potem na strażniczkę.

— Mam nadzieję — powiedział niezbyt lekkim tonem — że zawczasu dacie mi znać, jeśli którekolwiek z was będzie ubiegać się o moje stanowisko. — Ponownie spojrzał na Arevina. — Jeżeli pozwolimy ci na spotkanie z uzdrowicielką, wytrzymasz w kajdanach do chwili, w której zostaniesz rozpoznany?

Arevin ciągle czuł przenikający go do szpiku kości chłód żelaza, w które zakuto go ubiegłej nocy. Ale Wężyca roześmiałaby się, słysząc o tych kajdanach. Tym razem Arevin się uśmiechnął.

— Przekażcie jej, co wam się podoba — powiedział. — A potem zdecydujcie, czy trzeba mnie zakuć w kajdany.


Brian pomógł wstać burmistrzowi, ten zaś spojrzał na strażniczkę, która tak bardzo wierzyła w niewinność Arevina.

— Bądź gotowa. Przyślę po niego.

Skinęła głową.

— Tak, panie.

Strażnicy wrócili z kajdanami. Arevin z przerażeniem patrzył na brzęczące łańcuchy. Miał nadzieję, że kolejną osobą, która przekroczy próg jego celi, będzie Wężyca. Stał nieruchomo, gdy podchodziła do niego strażniczka.

— Przykro mi — powiedziała.

Opasała go metalową obręczą, założyła kajdany na przegub lewej dłoni, zaczepiła łańcuch o kółko w pasie, po czym założyła kajdany na drugi nadgarstek. Wyprowadzono go na korytarz.

Wiedział, że Wężyca nie zgodziłaby się na coś takiego. Jeżeli zaś tak się stało, to osoba istniejąca w jego umyśle nigdy nie żyła w rzeczywistym świecie. Łatwiej byłoby mu już zaakceptować śmierć uzdrowicielki albo nawet własną.

Może jednak strażnicy po prostu nie zrozumieli polecenia, które dotarło do nich w zniekształconej formie albo zostało wydane im tak szybko, że nikt nie zdążył wspomnieć o łańcuchach. Arevin postanowił znieść to pomyłkowe upokorzenie dumnie i z pogodą ducha.

Strażnicy wyprowadzili go na zewnątrz budynku, gdzie natychmiast oślepiło go słoneczne światło. Kiedy znowu weszli do środka, Arevin nie widział prawie nic, toteż na schodach kilka razy się potknął.

Półmrok panował również w pomieszczeniu, do którego go potem wprowadzono. Zatrzymał się w drzwiach, dostrzegając jedynie zarysy opatulonej kocem postaci, siedzącej w fotelu i odwróconej do niego plecami.

— Uzdrowicielko — powiedział jeden ze strażników. — Oto człowiek, który twierdzi, że jest twoim przyjacielem.

Postać milczała, siedząc dalej bez ruchu. Arevin zamarł ze strachu. Jeśli ktoś ją zaatakował… Jeżeli została zraniona… Jeżeli nie mogła już mówić ani wykonać żadnego ruchu… ani roześmiać się, kiedy zapytano ją o kajdanki… Zrobił jeden niepewny krok w jej stronę, potem kolejny… Chciał do niej podbiec, powiedzieć, że się nią zaopiekuje, choć pragnął również stąd uciec i zapamiętać ją żywą, zdrową i silną.

Zauważył zwisającą bezwładnie rękę i przypadł do postaci w fotelu.

— Wężyco…

Kajdany krępowały mu ruchy. Chwycił jej rękę i pocałował ją.

Kiedy tylko jej dotknął, jeszcze zanim dostrzegł gładką skórę bez żadnych blizn, wiedział, że to nie jest Wężyca. Rzucił się do tyłu z okrzykiem rozpaczy.

— Gdzie ona jest?

Opatulona postać odrzuciła koc i również krzyknęła, tyle że ze wstydu. Uklękła przy Arevinie i wyciągnęła ku niemu ręce. Po policzkach spływały jej łzy.

— Przepraszam — powiedziała. — Wybacz mi, proszę… — Skuliła się na ziemi. Jej piękną twarz okalały długie włosy.

Burmistrz wyszedł, kulejąc, z ciemnego narożnika pokoju. Tym razem Brian pomógł Arevinowi i po chwili kajdany opadły z brzękiem na podłogę.

— Musiałem mieć lepszą gwarancję niż tylko siniaki i pierścienie — rzekł burmistrz. — Teraz ci wierzę.

Arevin słyszał te słowa, ale nie docierało do niego ich znacznie. Wiedział już, że Węźycy tutaj nie ma. Nie zgodziłaby się przecież na udział w tej farsie.

— Gdzie ona jest? — wyszeptał.

— Wyjechała. Do Miasta. Do Centrum.

Arevin siedział na luksusowej kanapie w jednym z gościnnych pokoi burmistrza. W tym samym pomieszczeniu mieszkała wcześniej Wężyca, ale Arevin nie wyczuwał tu jej obecności.

Za rozsuniętymi zasłonami panowała ciemność. Arevin nie poruszył się od chwili, gdy zasiadł w swoim punkcie obserwacyjnym, skąd spoglądał na wschodnią pustynię i na przetaczające się nad nią burzowe chmury. Mordercze wiatry zamieniały ostre ziarenka piasku w śmiercionośną broń. Pośród takiej burzy nie ochroni go ani pustynny strój, ani odwaga czy desperacja. Po kilku sekundach na pustyni będzie już martwy, a kilkadziesiąt minut później zostanie po nim tylko szkielet. Wiosną zaś wszelki ślad po nim zaginie.

Jeżeli Wężyca była jeszcze na pustyni, najpewniej już nie żyła.

Nie uronił ani jednej łzy. Gdyby miał pewność, że umarła, bez wątpienia by się rozpłakał. Nie wierzył jednak w jej śmierć. Zastanawiał się, czy nie zachowuje się głupio, uważając, że gdyby Wężyca naprawdę nie żyła, on musiałby o tym wiedzieć. Wcześniej myślał o sobie różne rzeczy, ale nigdy nie uważał się za głupca. Starszy brat Stavina, a zarazem kuzyn Arevina, zawsze wiedział, kiedy któreś z dzieci jest chore; właśnie dlatego wrócił kiedyś ze swoim stadem o cały miesiąc wcześniej. Ze Stavinem łączyły Are-vina więzy rodzinnej miłości, ale nie krwi. Wierzył jednak głęboko, że on sam również posiada takie umiejętności.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Proszę — powiedział niechętnie Arevin.

Do pokoju weszła Larril — służąca, która odegrała rolę Wężycy.

— Dobrze się czujesz?

— Tak.

— Masz ochotę na kolację?

— Myślałem, że ona jest bezpieczna — rzekł Arevin. — Ale jest na pustyni, a właśnie zaczęły się burze.

— Miała dość czasu, żeby dotrzeć do Centrum — odparła Larril. — Wyjechała stąd wiele dni temu.

— Dużo słyszałem o Mieście — powiedział Arevin. — Jego mieszkańcy bywają okrutni. A jeśli jej nie wpuszczą?

— Miała jeszcze czas, żeby tu wrócić.

— Ale nie wróciła. Nikt jej nie widział. Gdyby tu była, wszyscy by o tym wiedzieli.

Arevin uznał, że milczenie służącej oznacza zgodę. Oboje patrzyli ponuro przez okno.

— Może… — zaczęła Larril i urwała.

— Co?

— Może powinieneś odpocząć i poczekać na nią tutaj. Szukałeś już w tylu miejscach…

— Nie to chciałaś powiedzieć.

— Nie…

— Powiedz mi, proszę…

— Jest jeszcze jedna przełęcz, na południu. Nikt już z niej nie korzysta. Ale znajduje się bliżej Centrum niż my.

— Masz rację — odparł powoli, usiłując odtworzyć w myślach wygląd mapy. — Czy ona mogła tam pojechać?

— Pewnie słyszałeś to wiele razy.

— Tak.

— Przepraszam.

— Dziękuję ci — rzekł Arevin. — Albo tę przełęcz odnajdę, albo stracę wszelką nadzieję. Jutro tam pojadę. — Wzruszył ramionami. — Próbowałem już na nią czekać, ale mi się to nie udało. Gdybym jeszcze raz spróbował się na to zdobyć, zamieniłbym się w tego waszego wariata. Jestem ci zobowiązany.

Larril odwróciła wzrok.

— Wszyscy mieszkańcy tego domu mają wobec ciebie dług wdzięczności i nigdy nie zdołają go spłacić.

— Nieważne — powiedział. — Już zapomniałem.

To najwyraźniej ją pocieszyło. Arevin znowu wyjrzał przez okno.

— Uzdrowicielka była dla mnie bardzo dobra, a ty jesteś jej przyjacielem — rzekła Larril. — Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić?

— Nie — odparł Arevin. — Nic.

Zawahała się, odwróciła i wyszła z pokoju. Chwilę później Are-vin zdał sobie sprawę, że nie usłyszał zamykania drzwi. Obejrzał się przez ramię i w tym momencie drzwi się zatrzasnęły.

Szaleniec w dalszym ciągu nie pamiętał — bądź nie chciał pamiętać — swojego imienia.

„A może — pomyślała Wężyca — wywodzi się z takiego samego klanu jak Arevin i nie podaje swojego imienia obcym”.

Wężyca nie umiała sobie wyobrazić tego człowieka w klanie Arevina. Tamci ludzie byli stateczni i opanowani, wariatowi zaś brakowało samodzielności i samokontroli. W jednej chwili dziękował jej za przyrzeczonego węża snu, w drugiej płakał i jęczał, że jest już martwy, bo Północny na pewno go zabije. Uciszanie go nie dawało rezultatu.

Wężyca cieszyła się, że wrócili w góry, gdzie można było podróżować w dzień. Poranek był chłodny i nastrojowy; jechali wąskim szlakiem pokrytym gęstą mgłą, w której konie posuwały się niczym w wodzie. Uzdrowicielka wzięła głęboki oddech, aż zimne powietrze zakłuło w płuca. Czuła zapach mgły, ściółki leśnej i żywicy. Wokół niej rozciągał się zielono-szary świat, a rosnące wyżej wiecznie zielone drzewa wydawały się jeźdźcom wręcz czarne.

Melissa jechała tuż przy uzdrowicielce, milcząca i czujna. Chciała trzymać się jak najdalej od szaleńca. Znajdował się poza zasięgiem ich wzroku, choć słyszały go za sobą. Jego stary koń nie mógł dotrzymać kroku Wiewiórowi i Strzale, ale Wężyca nie była już zmuszona jechać we dwójkę na jednym wierzchowcu.

Głos szaleńca robił się coraz słabszy. Zniecierpliwiona Wężyca ściągnęła cugle, żeby mężczyzna mógł się z nimi zrównać. Melissa zatrzymała się jeszcze bardziej niechętnie. Wariat nie chciał jechać na żadnym innym koniu; tylko ten był dla niego wystarczająco spokojny. Wężyca wręcz zmusiła właścicieli tego rumaka do przyjęcia zapłaty, nie chcieli bowiem go sprzedać, lecz chyba nie z powodu zbyt niskiej ceny bądź z sympatii do tego zwierzęcia. Jean i Kev byli zakłopotani. Wężyca zresztą też.

Koń człapał teraz w oparach mgły ze spuszczonym wzrokiem i skulonymi uszami. Szaleniec nucił coś po nosem.

— Rozpoznajesz ten szlak?

Mężczyzna popatrzył na nią z uśmiechem.

— Taki sam jak wszystkie inne — odpowiedział i wybuchnął śmiechem.

Nie warto było mu grozić, pocieszać czy krzyczeć. Od chwili, gdy przyrzeczono mu węża snu, sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego jakichkolwiek trosk lub potrzeb, jak gdyby samo oczekiwanie wystarczało mu za wszystko. Mruczał coś i mamrotał niewyraźnie, rzucając niezrozumiałe żarciki. Czasami prostował się na siodle, żeby rozejrzeć się i wykrzyknąć: „Dalej na południe!”, po czym wracał do swoich niemelodyjnych piosenek. Wężyca westchnęła i pozwoliła, by stara szkapa wyprzedziła ją i Melissę, tak że szaleniec jechał teraz na czele wyprawy.

— On chyba nigdzie nas nie zaprowadzi — powiedziała dziewczynka. — Wodzi nas tylko tam i z powrotem, żebyśmy się nim zajmowały. Powinnyśmy go tutaj zostawić i jechać w innym kierunku.

Szaleniec zamarł. Odwrócił się powoli, zatrzymując swojego starego konia. Wężyca ze zdziwieniem dostrzegła łzę, która spływała mu po policzku.

— Nie opuszczajcie mnie — powiedział pełnym żałości głosem. Popatrzył na Melissę, mrugając pozbawionymi rzęs powiekami. — Mylisz się, jeśli mi nie ufasz, mała. Proszę, nie zostawiajcie mnie. — Wzrok mu zmętniał, a słowa brzmiały tak, jakby dobiegały do nich z oddali. — Pojedźcie ze mną do pękniętej kopuły i wszyscy będziemy mieli własne węże snu. Twoja pani na pewno da ci jednego. — Pochylił się w stronę dziewczynki i wyciągnął ku niej swoje szponiaste ręce. — Nie będziesz pamiętać złych rzeczy, zapomnisz o swoich bliznach…

Melissa cofnęła się gwałtownie, rzucając jakieś niezrozumiałe przekleństwo. Ścisnęła kolana na bokach Wiewióra, który nagle zaczął galopować. Dziewczynka przywarła do szyi konia, nie oglądając się za siebie. Po chwili słychać było jedynie stłumiony tętent kopyt kucyka.

Wężyca patrzyła gniewnie na szaleńca.

— Jak mogłeś coś takiego powiedzieć?

Zamrugał, zmieszany.

— A cóż było złego w tym, co jej powiedziałem?

— Jedź za nami, rozumiesz? Nie zbaczaj ze szlaku. Znajdę ją i poczekamy na ciebie.

Wężyca spięła kolanami swoją klacz i pogalopowała za Melissą. Zdążyła jeszcze usłyszeć zdumiony głos mężczyzny:

— Ale dlaczego ona to zrobiła?

Wężyca nie martwiła się o bezpieczeństwo Melissy i Wiewióra. Jej córka mogła przez cały dzień jeździć na każdym koniu i nawet w tych górach nic jej nie groziło. A na godnym zaufania prążkowanym kucyku była wręcz podwójnie bezpieczna. Mimo to ten wariat uraził ją swoimi słowami i Wężyca nie chciała zostawiać jej teraz samej.

Nie musiała jechać daleko. W miejscu, gdzie szlak znowu zaczynał się wznosić, biegnąc po zboczu kolejnej góry, Melissa stała obok Wiewióra i przytulała się do jego szyi. Gdy usłyszała odgłosy zbliżającej się Strzały, otarła rękawem twarz i rozejrzała się dokoła. Wężyca zeskoczyła ze swojej klaczy i podeszła do córki.

— Bałam się, że odjedziesz bardzo daleko — powiedziała. — Dobrze, że tego nie zrobiłaś.

— Trudno wymagać od konia, żeby jechał galopem pod górę, skoro dopiero przestał kuleć — oświadczyła Melissa rzeczowym tonem, w którym było jednak nieco goryczy.

Wężyca wyciągnęła ku niej uzdę swojego wierzchowca.

— Możesz wybrać szybszą przejażdżkę na Strzale.

Melissa przypatrywała się uzdrowicielce, jakby w jej twarzy próbowała doszukać się sarkazmu, którego nie było w tonie głosu. Nic takiego jednak nie dostrzegła.

— Nie — odparła dziewczynka. — Nieważne. Może tak byłoby lepiej, ale przecież nic mi nie jest. Ja tylko… nie chcę zapomnieć.

Przynajmniej nie w ten sposób.

Wężyca pokiwała głową.

— Wiem.

Melissa objęła ją w typowy dla niej, gwałtowny i nieśmiały zarazem sposób. Wężyca poklepała ją po ramieniu.

— On naprawdę jest szalony.

— Tak. — Melissa cofnęła się powoli. — Wiem, że on może ci pomóc. I przykro mi, że nie mogę przestać go nienawidzić. Próbowałam.

— Ja też — powiedziała Wężyca.

Usiadły, żeby poczekać na jadącego do nich wolno mężczyznę.

Jeszcze zanim szaleniec zaczął rozpoznawać okolice, w których się znajdowali, Wężyca dostrzegła pękniętą kopułę. Przyglądała się przez kilka chwil tej potężnej budowli, nim sama zdała sobie sprawę z tego, co właśnie widzi. Wzdrygnęła się. Z początku kopuła wyglądała jak kolejny szczyt w górskim łańcuchu, który wyróżniał się jedynie kolorem — był szary, a nie czarny. Spodziewała się ujrzeć normalną półkulę, a nie gigantyczną, nieregularna powierzchnię przylegającą do zbocza niczym uśpiona ameba. Półprzezroczysta szarość poprzecinana była barwnymi paskami i czerwieniła się w świetle popołudniowego słońca. Trudno było powiedzieć, czy kopułę zbudowano już tak asymetrycznie, czy może powstała jako okrągła bańka, a potem stopiła się i zdeformowała pod wpływem sił należących jeszcze do poprzedniej cywilizacji. Istniała jednak w tej formie od wielu już lat. W powstałych na niej wgłębieniach i rowkach osiadło sporo kurzu i ziemi, a w bardziej dogodnych miejscach obrastały ją drzewa, trawa i krzaki.

Wężyca jechała przez kilka minut w milczeniu, nie mogąc uwierzyć, że znajduje się u kresu swojej wyprawy. Dotknęła ramienia Melissy, która oderwała wzrok od jakiegoś punktu na szyi Wie-wióra. Wężyca wskazała ręką kopułę, a gdy dziewczynka ją dostrzegła, krzyknęła z radości i uśmiechnęła się z poczuciem ulgi. Wężyca odwzajemniła uśmiech córki.

Jadący z tyłu szaleniec podśpiewywał beztrosko, jakby zapomniał o celu podróży. Pęknięta kopuła. Te słowa do siebie nie pasowały.

One nie pękają, nie są podatne na niszczące działanie pogody i nigdy się nie zmieniają. Po prostu istnieją, tajemnicze i nieprzeniknione.

Wężyca zatrzymała się, żeby poczekać na szaleńca. Kiedy stary koń wreszcie do niej doczłapał, uzdrowicielka wskazała kopułę mężczyźnie, który dojrzawszy ją, zamrugał, jakby nie wierzył własnym oczom.

— O to chodziło?

— Jeszcze nie — odpowiedział. — Nie, jeszcze nie. Nie jestem gotowy.

— Jak tam się dostaniemy? Możemy jechać konno?

— Zobaczy nas Północny…

Wężyca wzruszyła ramionami i zsiadła ze swojej klaczy. Musiałaby wspinać się po stromym zboczu, na którym nie było żadnego szlaku.

— W takim razie pójdziemy pieszo. — Odpięła popręgi przytrzymujące siodło Strzały. — Melisso…

— Nie! — odparła dziewczynka ostrym tonem. — Nie zostanę tutaj sama, kiedy ty pójdziesz tam z tym człowiekiem. Wiewiórowi i Strzale nic się nie stanie i nikt nie ruszy naszych rzeczy. Chyba i jakiś inny warjat, a wtedy na pewno dostanie za swoje.

Wężyca zaczynała rozumieć, dlaczego gdy była w wieku Me-lissy, jej silna wola tak często męczyła starszych uzdrowicieli. Ale w ośrodku nic nikomu nie groziło i można było jej pozwalać na spełnianie takich czy innych zachcianek.

Wężyca usiadła na powalonym pniu i dała znak córce, żeby się do niej przyłączyła. Melissa usiadła, nie patrząc na matkę, nastawiona na obronę swojego zdania.

— Potrzebuję twojej pomocy — powiedziała Wężyca. — Bez ciebie nic się nie powiedzie. Jeśli coś mi się stanie…

— To żaden sukces!

— W pewnym sensie tak. Melisso… Uzdrowiciele potrzebują węży snu. W tej kopule mają ich tak dużo, że korzystają z nich dla przyjemności. Muszę dowiedzieć się, jak je zdobyli. Jeżeli jednak mi się to nie uda, jeśli nie wrócę, tylko ty będziesz mogła poinformować innych uzdrowicieli o tym, co mi się przydarzyło. Tylko dzięki tobie dowiedzą się o tych wężach.

Melissa wbiła wzrok w ziemię, pocierając kłykcie jednej dłoni paznokciami drugiej.

— To dla ciebie bardzo ważne, prawda?

— Tak.

Melissa westchnęła i zacisnęła pięści.

— Dobrze — powiedziała. — Co mam robić?

Wężyca objęła córkę.

— Jeśli nie wrócę za… za dwa dni, jedź z Wiewiórem i Strzałą na północ. Musisz minąć Podgórze i Śródprzełęcz. Droga jest długa, ale w torbie masz dużo pieniędzy.

— Mam swoją wypłatę.

— Tak, ale reszta również należy do ciebie. Nie musisz otwierać przegródek, w których są Mgła i Piasek. Na pewno przetrwają podróż do domu. — Po raz pierwszy poważnie pomyślała o tym, że Melissa może pojechać tam sama. — Zresztą Piasek za bardzo przytył… — Zdobyła się na wymuszony uśmiech.

— Ale… — Melissa urwała.

— Co?

— Jeżeli coś ci się stanie, to nie zdążę wrócić do ciebie z pomocą, to znaczy, jeśli pojadę do ośrodka uzdrowicieli.

— Jeżeli nie wrócę, to znaczy, że nie można mi pomóc. Nie szukaj mnie sama, proszę. Muszę wiedzieć, że tego nie zrobisz.

— Jeśli nie wrócisz za trzy dni, pojadę do twoich ludzi i opowiem im o wężach snu.

Wężyca zgodziła się na ten dodatkowy dzień. W gruncie rzeczy była wdzięczna za tę sugestię.

— Dziękuję ci, Melisso.

Wypuściły potem klacz i kucyka na rozciągającą się przy szlaku polanę. Zamiast jednak pogalopować po łące albo wytarzać się w trawie, oba konie stały blisko siebie, nerwowo i czujnie strzygąc uszami. Stara szkapa szaleńca stała w zacienionym miejscu, samotna i ze spuszczonym łbem. Melissa przyglądała się zwierzętom, zaciskając usta.

Wariat stał tam, gdzie zeskoczył z konia, wpatrując się w Wężycę załzawionymi oczami.

— Melisso — powiedziała Wężyca — jeżeli pojedziesz do domu sama, powiedz im, że cię adoptowałam. Wtedy… wtedy będą wiedzieć, że jesteś również ich córką.

— Ja nie chcę być ich córką, tylko twoją.

— Jesteś nią, bez względu na wszystko. — Zaczerpnęła powietrza do płuc i powoli je wypuściła. — Jest tu jakiś szlak? — zapytała szaleńca. — Jak można najszybciej dostać się na górę?

— Nie ma szlaku… Otwiera się przede mną i zamyka się za mną.

Wężyca wyczuła, że Melissa powstrzymuje się przed wygłoszeniem sarkastycznej uwagi.

— Ruszamy więc — powiedziała. — Zobaczymy, czy twoja magia zadziała.

Jeszcze raz przytuliła do siebie Melissę. Dziewczynka nie chciała jej puścić.

— Wszystko będzie dobrze — rzekła Wężyca. — Nie martw się.

Szaleniec szedł zadziwiająco szybko, tak jakby ścieżka rzeczywiście przed nim się otwierała, ale niestety tylko przed nim. Wężyca z trudem dotrzymywała mu kroku; kropelki potu kłuły ją w oczy.

Przeszła jeszcze kilka metrów po czarnych kamieniach i chwyciła go za ubranie.

— Nie idź tak szybko.

Oddychał płytko, ale nie ze zmęczenia, lecz z podniecenia.

— Węże snu są już niedaleko — powiedział i wyrwał się z uchwytu uzdrowicielki, by jeszcze szybciej wspinać się po stromiźnie. Wężyca otarła czoło rękawem i ruszyła za nim.

Kiedy dogoniła szaleńca po raz drugi, chwyciła go za ramię i nie puściła, dopóki nie osunął się na jedną z półek skalnych.

— Odpoczniemy w tym miejscu — oznajmiła — a potem pójdziemy wolniej i spokojniej. W przeciwnym razie twoi przyjaciele dowiedzą się, że nadchodzimy, zanim będziemy gotowi na ich spotkanie.

— Węże snu…

— Dzieli nas od nich Północny… Przepuści nas, jeśli zobaczy cię jako pierwszego?

— Dasz mi węża snu? Na własność? Nie tak jak Północny?

— Nie tak jak Północny — odparła Wężyca.

Usiadła w wąskim pasie cienia, opierając głowę o wulkaniczną skałę. Na dole, w dolinie, było widać skrawek łąki między wiecznie zielonymi drzewami, ale Wężyca nie dostrzegła tam ani Strzały, ani Wiewióra. Z daleka miejsce to wyglądało jak aksamitna chusteczka. Uzdrowicielka poczuła się nagle bardzo osamotniona.

Pobliskie skały nie wyglądały tutaj tak nago, jak wydawało się jej z oddali. Gdzieniegdzie wyrastały połacie mchu, a sukulenty o tłustych liściach gnieździły się w zacienionych niszach. Wężyca pochyliła się do przodu, chcąc przyjrzeć się jednej z tych roślin. W cieniu i na tle czarnej skały trudno było rozpoznać jej kolor.

Usiadła gwałtownie.

Podniosła odłamek skały, znowu się pochyliła i przyklękła przy pękatej, niebiesko-zielonej roślinie. Trąciła jej liście, które natychmiast szczelnie się zamknęły.

„Uciekło — pomyślała. — To z pękniętej kopuły”.

Powinna coś takiego przewidzieć; mogła domyślić się, że znajdzie tu rzeczy, które nie pochodzą z Ziemi. Trąciła roślinę ponownie, z tej samej strony. Poruszyła się. Spełzłaby na dół, gdyby na to pozwoliła. Wsunęła pod spód koniuszek kamienia i podniosła roślinę, przewracając ją przy tym. Ze środka wyrastały włoskowate korzenie, a jej turkusowe liście kręciły się w kółko, szukając jakiegoś oparcia. Wężyca nigdy wcześniej nie widziała tego gatunku, ale spotkała się z podobnymi stworzeniami czy roślinami, trudno bowiem było poddać je zwyczajnej klasyfikacji. Nocami atakowały pola, zatruwając grunt, na którym nic już potem nie rosło. Parę lat wcześniej Wężyca wraz z kilkoma innymi uzdrowicielami spaliła całe ich mnóstwo na pobliskich fermach. Nie występowały potem w tak wielkich ilościach, choć gdy na jakimś polu pojawiła się nawet mała kolonia, grunt stawał się zupełnie jałowy.

Chciała spalić również tę roślinę, ale nie mogła ryzykować wzniecenia pożaru. Wysunęła ją z cienia na słońce i roślina natychmiast szczelnie się zamknęła. W tym momencie Wężyca zauważyła, że tu i ówdzie leżą pomarszczone szczątki innych pełzaków, zwiędniętych, wysuszonych przez słońce i pokonanych przez jałową skałę.

— Idziemy — powiedziała Wężyca bardziej do siebie niż do szaleńca.

Oparła się o krawędź urwiska i spojrzała na wgłębienie w pękniętej kopule. Wręcz fizycznie poczuła wyjątkowość tego miejsca. Wokół zawalonej w połowie budowli gęsto rosły kosmiczne rośliny, pośród których nie widać było żadnej ścieżki. Nie przypominały one niczego, co Wężyca wcześniej widziała — ani trawy, ani krzaków. Była to płaska, bezgraniczna przestrzeń pokryta wielkim, jasnoczerwonym liściem. Kiedy przyjrzała się dokładniej, stwierdziła, że nie jest to jeden gigantyczny liść — każdy fragment był tak długi jak dwóch wysokich ludzi, miał nieregularny kształt i łączył się z innymi liśćmi przez system przeplatających się wzajemnie włosków. W miejscach, gdzie spotykały się więcej niż dwa liście, ze spojenia wyrastały delikatne paprocie. W pęknięciach skał turkusowe pasma pełzaków rozszczepiały czerwoną pokrywę ziemną, szukając cienia równie stanowczo, jak czerwone liście wystawiały się na działanie słońca. Pewnie już niedługo kilka pełzaków wtargnie na rozległą pochyłość urwiska i przejmie we władanie całą dolinę; stanie się tak, gdy pod wpływem zmiennej pogody w skale pojawi się więcej dających ochronę pęknięć i rozpadlin.

Wgłębienia na powierzchni kopuły zachowały jeszcze nieco normalnej roślinności, ponieważ wyrostki rozrodcze pełzaków tak daleko nie sięgały. Jeżeli ten gatunek był podobny do tego, który Wężyca widziała wcześniej, nie produkował on żadnych nasion. Do szczytu kopuły dotarły jednak inne kosmiczne rośliny, które zagnieździły się w zagłębieniach powierzchni budowli; niektóre z nich były po prostu zielone, inne zaś mieniły się nieziemskimi kolorami. W kilku spalonych, zapadłych pod wpływem upału wgłębieniach barwy walczyły ze sobą o dominację.

Wewnątrz półprzeźroczystej kopuły dawało się dostrzec wysokie kształty, które wyglądały jak dziwne i niewyraźne cienie. Między krawędzią urwiska a kopułą brak było jakiejkolwiek drogi. Z ukłuciem bólu Wężyca uzmysłowiła sobie, jak dobrze ją stamtąd widać, stała bowiem na tle nieba.

Szaleniec wdrapał się za nią.

— Pójdziemy ścieżką — powiedział, wskazując na płaskie liście, których nie przedzielała żadna droga. W paru miejscach ciemne żyłki pełzaków wycinały wskazaną przez niego linię.

Wężyca zrobiła krok do przodu, ostrożnie stawiając but na skraju płaskiego liścia. Nic się nie stało. Równie dobrze mogłaby nastąpić na zwykły liść. Znajdująca się pod spodem ziemia była twarda jak kamień.

Szaleniec minął ją, krocząc pewnie w stronę kopuły. Wężyca chwyciła go za ramię.

— Węże snu! — krzyknął. — Obiecałaś!

— Zapomniałeś, że Północny cię wypędził? Gdybyś mógł tak po prostu tutaj wrócić, to do czego ja ci byłam potrzebna?

Mężczyzna wbił wzrok w ziemię.

— Nie ucieszy się na mój widok — wyszeptał.

— Idź za mną — rzekła Wężyca. — Wszystko będzie dobrze.

Wężyca ruszyła po lekko uginających się liściach, stawiając stopy bardzo ostrożnie, gdyż czerwona płachta mogła kryć pod sobą pęknięcia, którymi nie zawładnęły jeszcze niebieskie pełzaki. Mężczyzna szedł za nią.

— Północny lubi nowych ludzi — powiedział. — Lubi, jak do niego przychodzą i proszą go o sen. — W jego głosie pojawił się smutek. — Może znowu mnie polubi.

Buty Wężycy pozostawiały ślady na płaskich, czerwonych liściach, znacząc drogę wiodącą do pękniętej kopuły. Tylko raz obejrzała się za siebie — jej ślady wyglądały jak fioletowe siniaki, prowadzące prosto do skraju urwiska. Droga, którą wydeptał szaleniec, nie była aż tak wyraźna. Szedł za nią, lecz nieco z boku, dzięki czemu mógł przez cały czas widzieć kopułę. Atrakcyjność węży przeważyła nad strachem, który odczuwał przed tajemniczym Północnym.

Podłużny balon okazał się większy, niż wydawało im się z urwiska. Jego półprzeźroczysta ściana wznosiła się łagodnym łukiem do najwyższego punktu kopuły, który kilkakrotnie przewyższał wzrost Wężycy. Od tej strony ściana pokryta była wielobarwnymi żyłkami, które robiły się szare dopiero na samym krańcu kopuły, daleko na prawo. Na lewo zaś żyłki stawały się jaśniejsze w miarę, jak zbliżały się do węższego końca budowli.

Wężyca doszła do kopuły. Płaskie liście obrastały ją ze wszystkich stron, sięgając aż do kolan uzdrowicielki. Wyżej jednak plastikowa powierzchnia była czysta. Wężyca przyłożyła twarz do ściany, sytuując się między pomarańczowym a fioletowym paskiem. Przysłoniła z boku twarz dłońmi, ale kształtów wewnątrz kopuły ciągle nie dało się rozpoznać. Nic się nie poruszyło.

Szła za coraz to bardziej wyrazistymi paskami.

Kiedy okrążyła wąski kraniec kopuły, zrozumiała, dlaczego nazywano ją „pękniętą”. Siła, która roztopiła powierzchnię budowli, musiała być naprawdę potężna, ponieważ doprowadziła też do pęknięcia materii, uważanej za niezniszczalną. Tęczowe paski rozchodziły się promieniście z otworu we wklęsłym plastiku. Wysoka temperatura musiała skrystalizować budulec, ponieważ krawędzie otworu poodpadały, zostawiając ogromne, poszarpane wejście. Na ziemi leżały plastikowe kulki, które mieniły się kolorami pośród kosmicznych roślin.

Wężyca ostrożnie zbliżyła się do wejścia. Szaleniec znowu zaczął coś nucić.

— Ćśśś… — Wężyca nie odwróciła się wprawdzie, ale jęczenie mężczyzny ustało.

Zafascynowana, przeszła przez otwór. Poczuła na dłoniach ostre krawędzie, ale nie zwróciła na nie uwagi. Nieco dalej, tam, gdzie boczna ściana przechodziła kiedyś w wygięty dach, znajdował się zapadnięty w ziemię plastikowy łuk, leżący teraz w dole o głębokości stojącego człowieka. W kilku miejscach stopiony plastik uformował zwisające z sufitu sople. Wężyca dotknęła jednego z nich; zabrzęczał jak struna jakiejś gigantycznej harfy, czym prędzej więc ten dźwięk stłumiła.

Wnętrze kopuły rozjaśnione było niezwykłym, czerwonawym światłem. Wężyca co chwilę mrugała, starając się odzyskać ostrość widzenia. Wzrok wcale jednak nie odmawiał jej posłuszeństwa, jedynie oczy nie mogły przyzwyczaić się do tych zadziwiających widoków. W kopule znajdowała się bowiem nieziemska dżungla, bogata w wiele innych gatunków niż tylko pełzaki i czerwone liście. Po ścianach pięła się gigantyczna winorośl o pniu grubszym niż największe z widzianych przez nią wcześniej drzew, a do kruszejącego już plastiku przylegały ogromne ssawki, przebijające się aż do niepewnych wsporników kopuły. Winorośl tworzyła pod sufitem baldachim z drobnych, niebieskawych listków, a jej wielkie kwiaty składały się z tysięcy białych płatków, jeszcze mniejszych niż liście.

Wężyca poszła dalej w głąb budowli, tam, gdzie sufit nie zawalił się pod wpływem żaru. Tu i ówdzie winorośl podpełzała do krawędzi, by następnie — ze względu na twardość lub śliskość plastiku — opaść z powrotem na ziemię. Za winoroślami rosły drzewa, a raczej to, co za drzewa można było tutaj uważać. Jedno z nich stało na pobliskim wzniesieniu. Wyglądało jak splątana masa drewnianych łodyg bądź gałęzi, wznosząca się stożkowo wysoko nad głową uzdrowicielki.

Przypominając sobie niejasne opisy szaleńca, Wężyca wskazała na centralnie położone wzniesienie, które prawie dotykało plastikowego nieba.

— Tędy? — Zauważyła, że mówi szeptem.

Skulony za nią mężczyzna wymruczał coś, co brzmiało jak potwierdzenie. Wężyca ruszyła przed siebie, przechodząc pod koronkowym cieniem splątanych drzew i przez pasma kolorowego światła padającego z przepuszczających słoneczne światło tęczowych ran kopuły. Idąc tak, nasłuchiwała uważnie, czekając na pojawienie się ludzkich głosów, syku węży lub jakichkolwiek dźwięków. W kopule panowała jednak niczym niezmącona cisza.

Grunt zaczął się wznosić. Dotarli do podnóża pagórka. Gdzieniegdzie czarna skała wulkaniczna przebijała się przez górną warstwę ziemi, jakiej Wężyca nigdy wcześniej nie widziała. Wyglądała raczej normalnie, ale wyrastające z niej rośliny już nie. Poza tym ta gleba lśniła i była pokryta delikatnymi, brązowymi włoskami. Szaleniec szedł przodem, krocząc dobrze znanym mu szlakiem. Wężyca podążała tuż za nim. Wzniesienie zrobiło się bardziej strome i Węźyca poczuła, że na jej czole utworzyły się kropelki potu. Znowu zaczęło ją boleć kolano. Rzuciła półgłosem łagodne przekleństwo. Nagle pośliznęła się na jakimś kamieniu, ukrytym pod warstwą pokrywających ziemię włosków. Chwyciła się trawy, żeby nie upaść. Trzymała się jej dość długo, aby odzyskać równowagę, lecz kiedy stanęła już wyprostowana, miała w dłoni garść cienkich łodyżek. Każda z nich kończyła się drobniutką cebulką, jakby naprawdę była włosem.

Wspinali się dalej i ciągle nikt nie wychodził im na spotkanie. Pot na czole Wężycy wysechł, powietrze bowiem zrobiło się chłod-I niejsze. Szaleniec mamrotał coś pod nosem i uśmiechał się do siebie, idąc z coraz większym zapałem. Chłodne powietrze szemrało jak górski strumyk. Wężyca myślała, że na szczycie, tuż pod sklepieniem kopuły, skumuluje się całe rozgrzane powietrze, ale z każdym krokiem w górę wiatr stawał się coraz chłodniejszy i wiał znacznie silniej.

Minęli połać ziemnych włosków i znaleźli się przy kolejnym skupisku drzew. Były one podobne do tych, które rosły na dole — składały się ze splątanych gałęzi i powykręcanych korzeni; porastały je drobne, rozedrgane na wietrze liście. Tutaj jednak ich wysokość nie przekraczała kilku metrów i skupiały się w niewielkich zagajnikach, po trzy lub więcej drzew. Las robił się coraz gęstszy. Wreszcie, pośród powykręcanych pni, pojawiła się pierwsza ścieżka. Wężyca dogoniła szaleńca i zatrzymała go.

— Od teraz idziesz za mną, dobrze?

Kiwnął głową, nie patrząc na uzdrowicielkę.

Kopuła rozpraszała światło w taki sposób, że nie było tam żadnych cieni i nie dało się dostrzec nic poza splątanymi gałęźmi tuż nad głową. Drobne listki drgały na chłodnym wietrze, który przewiewał przez leśny korytarz. Wężyca ponownie ruszyła przed siebie. Pod butami miała teraz miękką ścieżkę, składającą się z próchnicy i opadłych liści.

Z prawej strony zbocza wyrastała gigantyczna skała, tworząc lekko pochyloną półkę. Wężyca przez moment chciała się na nią wspiąć, ale uznała, że byłaby wtedy za bardzo widoczna. Nie chciała, żeby Północny i jego ludzie oskarżyli ją o szpiegostwo, no i nie chciała, by dowiedzieli się o jej obecności, zanim dotrze do ich obozu. Zaczęła się trząść, gdyż wiatr zrobił się lodowato zimny.

Obejrzała się, żeby sprawdzić, czy szaleniec idzie za nią. On zaś wbiegł właśnie na skalną półkę i zaczął machać rękami. Wężyca wystraszyła się i zawahała. Pomyślała, że ten mężczyzna znowu chce umrzeć. W tym momencie w jego stronę pomknęła Melissa.

— Północny! — krzyknął wariat; Melissa przypadła do jego kolan, uderzyła go ramieniem i powaliła na ziemię. Wężyca podbiegła do nich, a tymczasem dziewczynka robiła wszystko, by nie pozwolić mu wstać. Jego krzyk rozniósł się echem po całej budowli, zwielokrotniając się przez ściany i stopione fałdy kopuły. Melissa walczyła z szaleńcem, zaplątana w jego wychudzone kończyny i wielowarstwowy strój pustynny. Próbowała wyciągnąć nóż, trzymając zarazem mężczyznę za nogi.

Wężyca odciągnęła dziewczynkę od szaleńca najłagodniej, jak tylko umiała. Wariat rzucał się na prawo i lewo; znowu chciał krzyknąć, ale Wężyca wyciągnęła swój nóż i przyłożyła go do jego gardła. Drugą dłoń zacisnęła w pięść. Otworzyła ją powoli, odpędzając od siebie złość.

— Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? Przecież zawarliśmy umowę.

— Północny… — wyszeptał. — Północny będzie na mnie zły.

Ale jeśli przyprowadzę mu nowych ludzi…

Wężyca popatrzyła na Melissę, ta zaś wbiła wzrok w ziemię.

— Nie obiecałam, że za tobą nie pójdę — powiedziała. — Bardzo uważałam na słowa. Wiem, że to nieuczciwe, ale… — Uniosła głowę i spojrzała uzdrowicielce w oczy. — Nie wszystko wiesz o ludziach. Za bardzo im ufasz. Ja też wielu rzeczy nie wiem, ale na tym akurat się znam.

— W porządku — rzekła Wężyca. — Masz rację. Za bardzo mu ufałam. Dziękuję ci za powstrzymanie wariata.

Melissa wzruszyła ramionami.

— Może nie zrobiłam nic dobrego. Teraz wiedzą, gdzie jesteśmy.

Szaleniec zaczął chichotać; obejmował się ramionami i tarzał po ziemi.

— Zamknij się — rzekła Wężyca. Wsunęła nóż do pochwy. — Melisso, musisz wyjść z kopuły, zanim ktoś się tutaj pojawi.

— Weź mnie ze sobą, proszę — powiedziała dziewczynka. — Tutaj nigdzie nie jest bezpiecznie.

— Ktoś musi powiadomić moich ludzi o tym miejscu.

— Nie obchodzą mnie twoi ludzie! To ty mnie obchodzisz! Jak mogłabym pojechać tam i przyznać, że pozwoliłam, aby zabił cię jakiś wariat?

— Melisso, proszę cię. Nie mamy czasu na dyskusję.

Dziewczynka zawinęła wokół palca koniuszek chusty i ściągnęła ją na tyle, że materiał przysłonił bliznę na jej policzku. Choć po opuszczeniu pustyni Wężyca przebrała się w swoje zwykłe ubranie, Melissa ciągle nosiła pustynny strój.

— Powinnaś pozwolić mi ze sobą zostać — powiedziała. Odwróciła się, skuliła ramiona i ruszyła ścieżką na dół.

— Twoje życzenie zostanie spełnione, maleńka — rozległ się głęboki i bardzo uprzejmy głos.

Przez moment Wężyca myślała, że to wariat przemówił swoim normalnym głosem, ale on ciągle leżał na skale. Na ścieżce stał inny mężczyzna. Melissa zatrzymała się nagle, popatrzyła na niego i cofnęła się.

— Północny! — krzyknął szaleniec. — Północny, przyprowadziłem ci nowych ludzi. I ostrzegłem cię, nie pozwoliłem, żeby cię zaskoczyli. Usłyszałeś mnie?

— Usłyszałem — odparł Północny. — Zastanawiam się właśnie, dlaczego nie usłuchałeś mojego rozkazu i tu wróciłeś.

— Myślałem, że one ci się spodobają.

— I to wszystko?

— Tak!

— Jesteś pewny?

Ton pozostał uprzejmy, ale kryła się za nim ironia, natomiast w uśmiechu tego mężczyzny było więcej okrucieństwa niż kurtuazji. Jego postać prezentowała się dość złowrogo w panującym w kopule półmroku. Był tak wysoki, że musiał się garbić, stojąc w liściastym tunelu; jego wzrost świadczył o patologii. „Gigantyzm przysadkowaty” — pomyślała Wężyca. Jego chudość tym bardziej podkreślała asymetryczną budowę ciała. Cały był ubrany na biało, a przy tym był albinosem — miał kredowobiałe włosy, brwi i rzęsy oraz jasnobłękitne oczy.

— Tak, Północny — rzekł szaleniec. — To wszystko.

Obecność Północnego dobrze współgrała z panującą w lesie ciszą. Uzdrowicielce wydawało się, że dostrzegła jakiś ruch między drzewami, ale roślinność była tu zbyt gęsta, żeby inni ludzie mogli się w niej ukrywać. Może jednak w tym kosmicznym lesie drzewa splatały i rozplatały swoje gałęzie równie swobodnie, jak kochankowie ściskają się za ręce. Wężyca zadrżała.

— Proszę cię, Północny… Pozwól mi wrócić. Przyprowadziłem tę dwójkę…

Wężyca dotknęła ramienia szaleńca; zamilkł.

— Dlaczego tu jesteście?

W ciągu kilku minionych tygodni Wężyca wypracowała sobie wystarczającą przezorność, by nie wyjawiać Północnemu swojej profesji.

— Z tego samego powodu, co wszyscy inni — odparła. — Przyszłam do węży snu.

— Nie wyglądasz jak ci, którzy tutaj w tej sprawie przychodzą. — Podszedł do niej, wznosząc się nad nią w półmroku kopuły. Przeniósł wzrok na szaleńca, a potem na Melissę. Jego spojrzenie nie było już tak surowe. — Aha, rozumiem. Przyszłaś tu dla niej.

Melissa prawie zaprzeczyła. Wężyca zauważyła, że jej córka wzdrygnęła się ze złości, ale zdołała się opanować.


— Przyszliśmy tu wszyscy troje — rzekła Wężyca. — Wszyscy troje z tego samego powodu.

Poczuła, że szaleniec się poruszył, jakby chciał przypaść do stóp Północnego. Jeszcze mocniej zacisnęła dłoń na jego kościstym ramieniu, wskutek czego znowu zapadł w letarg.

— A co mi przynieśliście, żebym dokonał waszej inicjacji?

— Nie rozumiem — powiedziała Wężyca.

Północny zmarszczył na chwilę brwi i wybuchnął śmiechem.

— Tego właśnie spodziewałem się po tym biednym głupcu. Przyprowadził was tutaj, ale nie wyjaśnił, jakie panują u nas obyczaje.

— Ale przyprowadziłem je, Północny. Przyprowadziłem je do ciebie.

— A one przyprowadziły ciebie do mnie? To nie wystarczy za zapłatę.

— O zapłacie możemy porozmawiać — rzekła Wężyca — kiedy już osiągniemy jakieś porozumienie.

Mało co w życiu zezłościło ją tak bardzo jak to, że Północny uważa się za wymagającego hołdu boga, który buduje swój autorytet za pomocą węży snu. Poczuła się urażona. Uczono ją — i głęboko w to wierzyła — że używanie węży snu do zdobywania prestiżu i władzy jest niemoralne i niewybaczalne. Podczas swoich wędrówek słyszała dziecięce opowieści o złych ludziach i tragicznych bohaterach, którzy za sprawą magicznych zdolności stawali się tyranami. Zawsze źle kończyli. Uzdrowiciele nie mieli jednak takich podań i to nie strach powstrzymywał ich przed nadużywaniem swoich uprawnień, tylko szacunek dla samych siebie.

Północny zrobił kilka kroków do przodu.

— Moje drogie dziecko, ty nie rozumiesz. Kiedy już dołączysz do mojej gromadki, nie wyjdziesz stąd, dopóki nie przekonam się o twojej lojalności. Zresztą wcale nie będziesz chciała nas opuszczać. Poza tym jeśli kogoś stąd wysyłam, oznacza to, że mam do niego zaufanie. A jest to wielki zaszczyt.

Wężyca kiwnęła głową w stronę szaleńca.

— A on?

Północny zaśmiał się bez śladu wesołości w głosie.

— Ja go nie wysłałem, ja skazałem go na wygnanie.

— Ale ja wiem, gdzie są ich rzeczy, Północny! — Szaleniec wyrwał się z uścisku Wężycy. Tym razem nie próbowała go przytrzymać. — Nie potrzebujesz ich, tylko mnie. — Przyklęki i objął ramionami nogi Północnego. — Wszystko jest w dolinie. Musimy tylko to zabrać.

Wężyca wzruszyła ramionami, gdy spojrzał na nią Północny.

— Wszystko jest pod dobrą ochroną. On zaprowadzi cię do mojego dobytku, ale nie zdołasz go zabrać. — W dalszym ciągu ukrywała swoją prawdziwą tożsamość.

Północny wyswobodził się z ramion szaleńca.

— Nie jestem silny — powiedział. — Nie odwiedzam doliny.

U stóp Północnego wylądowała nagle mała, ciężka sakiewka.

Północny i Wężyca popatrzyli na Melissę.

— Jeżeli trzeba ci płacić za samą rozmowę — powiedziała wojowniczym tonem — to proszę bardzo.

Północny pochylił się z bólem i podniósł woreczek z wypłatą Melissy. Otworzył go i wysypał monety na dłoń. W leśnym półmroku zabłyszczały złote blaszki, które zamyślony Północny zaczął podrzucać w górę.

— Dobrze. Na początek wystarczy. Będziecie musiały oddać mi swoją broń, a potem pójdziemy do mojego domu.

Wężyca wyjęła zza pasa nóż i rzuciła go na ziemię.

— Wężyco… — wyszeptała Melissa. Patrzyła zdumiona i zastanawiała się pewnie, dlaczego jej matka to zrobiła. Dziewczynka zacisnęła palce na rękojeści swojego noża.

— Jeśli chcemy, żeby on nam zaufał, mu również musimy zaufać jemu — rzekła Wężyca. Mimo to nie wierzyła temu mężczyźnie i nie chciała mu wierzyć. Tak czy inaczej, noże nie przydadzą im się jako broń przeciwko kilku ludziom, nie sądziła bowiem, że Północny przyszedł tu sam.

„Moja kochana córeczko — pomyślała Wężyca. — Nie mówiłam ci, że to będzie łatwe”.

Melissa wzdrygnęła się, kiedy Północny zrobił krok w jej stronę. Jej kłykcie zrobiły się białe.

— Nie bój się mnie, maleństwo. I nie próbuj mnie przechytrzyć.

Znam sposoby, o jakich ci się nawet nie śniło.

Melissa wlepiła wzrok w ziemię, wyciągnęła powoli nóż i upuściła go u swoich stóp.

Szybkim ruchem głowy Północny wskazał dziewczynkę szaleńcowi.

— Przeszukaj ją.

Wężyca położyła dłoń na ramieniu Melissy, która trzęsła się w ogromnym napięciu.

— On nie musi jej przeszukiwać. Daję ci słowo, że Melissa nie ma innej broni.

Uzdrowicielka poczuła, że dziewczynka jest u kresu wytrzymałości. Nienawiść do szaleńca mogłaby doprowadzić ją do wybuchu.

— Tym bardziej należy ją przeszukać — rzekł Północny. — Nie będziemy przesadzać z dokładnością. Chcesz być pierwsza?

— Tak będzie lepiej — odparła Wężyca.

Uniosła ręce, ale pchnął ją dłonią, odwrócił i kazał jej oprzeć się o powykręcane gałęzie drzewa. Gdyby Wężyca nie martwiła się o Melissę, rozbawiłaby ją teatralność tej sytuacji.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Wężyca chciała już się odwrócić, lecz w tym momencie Północny dotknął koniuszkiem swojego bladego palca świeżych blizn po ukąszeniach na dłoni uzdrowicielki.

— Ach… — powiedział łagodnym głosem. Stał tak blisko, że czuła jego ciepły i nieprzyjemny oddech. — Jesteś uzdrowicielką.

Wężyca usłyszała szczęknięcie kuszy, dopiero gdy strzała wbiła się w jej ramię, wywołując falę bólu. Zachwiały się pod nią kolana, ale nie upadła. Siła uderzenia przeniosła się z jej ciała na pień drzewa. Melissa zawyła histerycznie. Wężyca usłyszała za sobą jakichś ludzi. Po łopatce i po piersi spływała jej krew. Lewą ręką sięgnęła po grot cienkiej strzały — tam, gdzie rozdarł jej ciało |i wbił się w drzewo. Jej palce ześliznęły się jednak, ponieważ żywe drewno mocno trzymało grot. Stała przy niej Melissa, z całej siły ją podtrzymując. Głosy ludzi zlały się w niezrozumiałą kakofonię dźwięków.

Ktoś chwycił za strzałę, wyrwał ją z drzewa i przeciągał przez mięśnie Wężycy. Gdy jakaś drzazga otarła się o kość, uzdrowicielka jęknęła z bólu. Chłodny i gładki grot z metalu wyśliznął się z rany.

— Teraz ją zabij — powiedział szaleniec. Był bardzo podekscytowany. — Zabij ją i zostaw tutaj jako ostrzeżenie.

Po ramieniu uzdrowicielki dalej spływała gorąca krew. Wężyca zachwiała się i upadła na kolana. Poczuła silny ból w krzyżu i zaczęła skręcać się na ziemi niczym Trawa z przetrąconym kręgosłupem.

Melissa stała przed nią z odsłoniętą twarzą i rozwianymi włosami. Zalewając się łzami, próbowała wyszeptać jakieś słowa pociechy i zawinąć ranę swoją chustą.

„Tak dużo krwi od takiej małej strzały” — pomyślała Wężyca i straciła przytomność.

Obudził ją chłód. Była zdziwiona, że w ogóle coś jeszcze czuje. Nienawistny głos Północnego, kiedy odkrył jej profesję, nie pozostawiał jej żadnej nadziei. Ramię bolało ją bardzo mocno, ale ten ból nie odbierał już zdolności myślenia. Zgięła prawą rękę. Była osłabiona, ale można było nią poruszać.

Gdy spróbowała usiąść, ogarnęły ją dreszcze, zamrugała i zamglił się jej wzrok.

— Melissa? — wyszeptała.

W pobliżu rozległ się śmiech Północnego.

— Ponieważ nie jest jeszcze uzdrowicielką, nic jej się nie stało.

Owionęło ją chłodne powietrze. Potrząsnęła głową i otarła oczy rękawem. Natychmiast odzyskała ostrość widzenia. Kiedy spróbowała usiąść, wysiłek sprawił, że cała zlała się potem, powietrze zaś stało się lodowate. Północny siedział przed nią uśmiechnięty — między swoimi ludźmi, którzy otaczali go półokręgiem. Krew na jej koszuli, wyjąwszy miejsce przylegające do samej rany, zdążyła już zbrązowieć. Wynikało z tego, że Wężyca przez dłuższy czas pozostawała nieprzytomna.

— Gdzie ona jest?

— Jest bezpieczna — powiedział Północny. — Może zostać z nami. Nie musisz się martwić. Będzie u nas szczęśliwa.

— Ona wcale nie chciała tu przychodzić. Ona nie pragnie takiego szczęścia. Pozwól jej wrócić do domu.

— Jak już mówiłem, nic przeciwko niej nie mam.

— A co masz przeciwko uzdrowicielom?

Przez dłuższą chwilę Północny wpatrywał się w nią uporczywie.

— To chyba jest oczywiste.

— Przykro mi — rzekła Wężyca. — Prawdopodobnie udałoby się nam umożliwić ci wytwarzanie melaniny, ale nie jesteśmy przecież magikami.

Strumień chłodnego powietrza wpływał ze znajdującej się za nią jaskini, przyprawiając uzdrowicielkę o gęsią skórkę. Ktoś zabrał jej buty i zimna skała odbierała teraz ciepło jej nagim stopom, choć zarazem zagłuszała ból w barku. Wężyca znowu gwałtownie zadrżała i ból uderzył z jeszcze większym impetem niż przedtem. Szybko wciągnęła powietrze do płuc i na chwilę zamknęła oczy, odcinając się od zewnętrznego świata i od płynącego z rany bólu. Ponownie zaczęła krwawić rana na plecach, do której Wężyca nie mogła dosięgnąć. Miała nadzieję, że Melissa znajduje się w cieplejszym miejscu. Zastanawiała się też, gdzie są węże snu, gdyż one również potrzebują ciepła, żeby przetrwać. Otworzyła oczy.

— A twój wzrost… — powiedziała.

Północny roześmiał się gorzko.

— Różne rzeczy mówiłem już o uzdrowicielach, ale nigdy nie odmawiałem im tupetu!

— Co? — zapytała Wężyca, niezupełnie rozumiejąc jego słowa.

Utrata krwi przyćmiła nieco jej jasność myślenia. — Moglibyśmy ci pomóc, gdyby ktoś spotkał się z tobą wystarczająco wcześnie.

Pewnie urosłeś, zanim zabrano cię do uzdrowiciela…

Blada twarz Północnego poczerwieniała ze złości.

— Zamknij się! — krzyknął, poderwał się na nogi i podciągnął Wężycę w górę. — Myślisz, że coś takiego chciałem usłyszeć?

Wydaje ci się, że lubię słuchać o tym, że mógłbym być taki jak inni? — Popchnął ją w stronę jaskini. Wężyca zachwiała się i upadła, ale Północny znowu ją podniósł. — Uzdrowiciele! Gdzie byłaś wtedy, gdy cię potrzebowałem? Pokażę ci, jakie to uczucie…

— Północny, proszę cię, Północny! — Z grona wychudzonych twielbicieli Północnego, którzy wyglądali jak niewyraźne cienie, wysunął się nagle znajomy szaleniec. — Ona mi pomogła, Północny, ja zajmę jej miejsce.

Chwycił Północnego za rękaw, jęcząc dalej błagalnie. On jednak odepchnął szaleńca, który upadł i znowu leżał jak w letargu.

— Masz miazgę zamiast mózgu — rzekł Północny. — A może myślałeś, że to mnie odjęło rozum?

W jaskini migotały płomyki kopcących pochodni, a jej ściany pokryte były lodem. Na znajdującej się tuż nad pochodniami skale widniały duże plamy sadzy. Stopiony lód skapywał na ziemię, tworząc błotniste kałuże. Każdy krok sprawiał, że ponownie odzywał się ból w ramieniu; Wężyca nie miała już siły go ignorować. W powietrzu unosił się zapach gorącej smoły. Po chwili Wężyca uzmysłowiła sobie, że słyszy brzęczenie jakiejś maszynerii, a raczej wyczuwa je swoim ciałem, swoimi kośćmi.

Tunel przed nią rozjaśnił się i nagle znalazła się u jego wylotu, który wychodził na zagłębienie w szczycie wzgórza. Wyglądało jak krater wulkanu, ale najwyraźniej powstało z woli człowieka. Wężyca zatrzymała się przy wyjściu z tunelu i zamrugała, rozglądając się bezradnie dokoła. Zobaczyła czarne oczodoły innych jaskiń. W górze kopuła tworzyła szarą powierzchnię podobną do nieba. Z położonego naprzeciw największego tunelu wionęło chłodne powietrze, wsysane potem przez mniejsze tunele. Północny znowu pchnął ją do przodu. Rejestrowała wszystko zmysłami, ale nie mogła zdobyć się na reakcję.

— Na dół. Schodź.

Północny kopnął zwój drabinki linowej, która ze stukotem wpadła do głębokiej rozpadliny na środku krateru. Wężyca widziała początek drabinki, ale jej koniec ginął gdzieś w ciemności.

— Schodź — powtórzył Północny. — Albo cię zrzucę.

— Północny, proszę — zajęczał szaleniec i Wężyca nagle pojęła, gdzie ma za chwilę się znaleźć. Kiedy się roześmiała, Północny spojrzał na nią zdziwiony. Poczuła się, jakby wiatr i ziemia przywracały jej utracone siły.

— To tak torturujesz uzdrowicielkę? — zapytała i zsunęła się w rozpadlinę dość niezgrabnie, ale bardzo ochoczo. Przytrzymując się jedną ręką, zanurzała się powoli w lodowatej ciemności. Chwytała palcami bosej stopy każdy szczebelek drabiny i odsuwała go nieco od ściany, żeby mieć odpowiednie oparcie. Na górze słyszała bezradny szloch szaleńca.

— Zobaczymy, jak poczujesz się rano — powiedział Północny.

Szaleniec zajęczał jeszcze głośniej.

— Ona zabije węże snu! Północny, ona właśnie po to tu przyszła!

Dzięki echu wywoływanym przez odbijające się od ściany szczeble Wężyca wiedziała, że zbliża się do dna rozpadliny. Nie było tam zupełnie ciemno, ale jej oczy bardzo powoli przyzwyczajały się do ciemności. Musiała się zatrzymać, ponieważ znowu spływał po niej pot i miała dreszcze. Oparła czoło o zimną skałę. Palce u stóp i kłykcie lewej dłoni były starte do krwi, gdyż drabina ściśle przylegała do ściany.

W tym momencie usłyszała cichy szum małych węży. Trzymając się mocno sznurków drabiny, Wężyca popatrzyła na dół. Ze środka rozpadliny dobiegało długie, wąskie pasemko światła.

Z jednego krańca ciemności w drugi przesunął się gładko wąż snu.

Wężyca błyskawicznie pokonała odległość kilku ostatnich metrów i bardzo ostrożnie stanęła na ziemi, nie chciała bowiem swoimi obolałymi stopami nastąpić na żadne żywe stworzenie. Przyklękła. Zimne i ostre kamyki wrzynały się w jej kolana, a jedynym źródłem ciepła była świeża krew na ramieniu. Wyciągnęła ręce i rozgrzebywała drobne kamyki, aż jej palce otarły się o gładkie łuski sunącego cicho węża. Sięgnęła ponownie, tym razem lepiej przygotowana, złapała kolejnego węża i poczuła na dłoni dwa lekkie ukłucia. Uśmiechnęła się i przytrzymała gada za głowę, z przyzwyczajenia oszczędzając jego jad. Przysunęła go do siebie, chcąc mu się przyjrzeć. Był dziki, a nie oswojony i łagodny jak Trawa. Wił się i wyrywał z jej dłoni, wysuwając i chowając swój trójdzielny język, którym smakował zapach uzdrowicielki. Mimo to nie syczał, podobnie zresztą jak Trawa.

Kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do półmroku, Wężyca przyjrzała się wnętrzu jamy i znajdującym się w niej wężom snu. Były różnych rozmiarów, pojedyncze i w małych gromadkach, a liczebnością przewyższały wszystko, co Wężyca do tej pory widziała. Nawet wszyscy uzdrowiciele w jej ośrodku nie zdołaliby zgromadzić tak wielu węży snu.

Ten, którego właśnie trzymała, uspokoił się już w jej letniej dłoni. Przy każdym ze śladów po ukłuciu zebrała się mała kropelka krwi, lecz pieczenie wywołane działaniem jadu po chwili zupełnie zniknęło. Wężyca przysiadła na piętach i pogłaskała węża po głowie. Ponownie się roześmiała. Wiedziała, że powinna się powstrzymywać, ale w jej reakcji było więcej histerii niż radości. Tak czy inaczej, śmiała się dalej.

— Śmiej się do woli. — Głos Północnego odbijał się od skalnych ścian. — Zobaczymy na jak długo wystarczy ci tego śmiechu.

— Jesteś głupcem — krzyknęła radośnie Wężyca, otoczona zewsząd wężami snu. Bawił ją właśnie taki rodzaj kary; miała wrażenie, że spełniło się jej marzenie z dzieciństwa. Śmiała się tak długo, aż łzy napłynęły jej do oczu, ale nie były one pozbawione smutku. Wiedziała przecież, że jeśli ta tortura nie zdoła uczynić jej krzywdy, Północny wynajdzie jakąś inną. Kichnęła, zakaszlała i otarła twarz koniuszkiem koszuli. Miała jeszcze trochę czasu.

Wtedy dostrzegła Melissę.

Jej córka leżała skulona na pokruszonych kamieniach w zwężeniu rozpadliny. Wężyca przysunęła się do niej ostrożnie, starając się nie zranić żadnego z mijanych węży i nie spłoszyć tych, które owinęły się wokół Melissy. Pośród rudych włosów dziewczynki gady wyglądały jak zielone pnącza.

Wężyca przyklękła przy Melissie i ostrożnie zdjęła z niej te dzikie zwierzęta. Ludzie Północnego zabrali jej córce ubranie i przycięli spodnie na wysokości kolan. Miała odsłonięte ramiona i — podobnie jak Wężyca — była bez butów. Ręce i stopy związano sznurem, stąd na nadgarstkach skóra była zdarta do krwi. Na ramionach i nogach widniały pokryte krwią ślady po ukąszeniach. Nagle jeden z węży zaatakował — zatopił zęby w ciele Wężycy i natychmiast się cofnął. Zacisnęła zęby i przypomniała sobie słowa szaleńca: „Najlepiej jest wtedy, gdy atakują wszystkie naraz”.

Całym swoim ciałem zasłoniła Melissę przed wężami i lewą dłonią rozwiązała ręce dziewczynki. Skóra Melissy była zimna i sucha. Wężyca objęła małą lewym ramieniem, a tymczasem węże ślizgały się po jej stopach i kostkach. Znowu zaczęła się zastanawiać, jak te zwierzęta mogły przetrzymać taki chłód. Sama nigdy nie naraziłaby Trawy na tak niską temperaturę. Nawet w torbie byłoby jej za zimno, a wtedy wyciągnęłaby ją, ogrzała w dłoniach i pozwoliła owinąć się wokół szyi.

Ręka dziewczynki bezwładnie zsunęła się po kamieniach. Smugi krwi pojawiły się tam, gdzie Melissa przesunęła zranioną dłonią po ubraniu i kamieniach. Wężyca posadziła córkę na kolanach. Melissa miała powolny i ciężki puls; oddychała bardzo głęboko i z takimi przerwami, że Wężyca obawiała się, czy któryś z tych oddechów nie będzie jej ostatnim.

Uzdrowicielkę otaczało mroźne powietrze, które ponownie wywołało ból w ramieniu i wysysało z niej energię. „Nie zasypiaj — pomyślała. — Nie zasypiaj. Melissa może przestać oddychać, jad może zatrzymać pracę serca, a wtedy trzeba będzie jej pomóc”. Mimo to wzrok uzdrowicielki się zamglił i powieki zaczęły opadać. Za każdym razem gdy już zasypiała, budziła się nagle z lekkim dreszczem. W głowie zagnieździła jej się przyjemna myśl: „Nikt nie umiera od jadu węża snu. Ukąszony człowiek żyje dalej albo umiera na jakąś chorobę, spokojnie, gdy nadejdzie jego czas. Mogę spać, ona nie umrze”. Wężyca nie znała jednak nikogo, kto otrzymałby tak wielką dawkę jadu, a przecież Melissa była jeszcze dzieckiem.

Niewielki wąż prześliznął się między nogami uzdrowicielki a ścianą jamy. Wyciągnęła ku niemu swoją zdrętwiałą prawą rękę i podniosła go z zaciekawieniem. Zwinął się w jej dłoni, patrząc na Wężycę, swoimi oczami bez powiek, smakując powietrze trójdzielnym językiem. Było w nim coś niezwykłego. Wężyca przyjrzała mu się bliżej.

To maleństwo dopiero co się wykluło, miało bowiem rogowy dzióbek, typowy dla młodych osobników niektórych gatunków węży. Wężyca dysponowała teraz ostatecznym dowodem na to, w jaki sposób Północny zdobywał węże snu. Nie otrzymywał ich od pozaziemskich i nie klonował. Prowadził własną hodowlę. W tej jamie znajdowały się węże o wszystkich rozmiarach i w każdym wieku — począwszy od świeżo wyklutych aż po osobniki dojrzałe, większe od jakiegokolwiek węża snu, którego Wężyca widziała wcześniej.

Odwróciła się, żeby odłożyć wężyka na ziemię, ale jej ręka zderzyła się ze ścianą. Wystraszony gad zaatakował. Wężyca wzdrygnęła się, czując ostre uderzenie drobniutkich zębów węża, który wyśliznął się szybko z jej dłoni i zniknął w ciemności.

— Północny! — krzyknęła Wężyca zachrypniętym głosem. Odchrząknęła i zawołała raz jeszcze: — Północny!

Po chwili nad krawędzią jamy pojawiła się sylwetka oprawcy. Po jego spokojnym uśmiechu Wężyca stwierdziła, że Północny spodziewa się po niej błagania o wolność. Popatrzył na nią, rejestrując wzrokiem jej pozycję — między Melissą a wężami.

— Ona może być wolna, jeśli jej na to pozwolisz — powiedział.

— Odbierasz jej dostęp do moich zwierzątek.

— Twoje zwierzątka się tu marnują, Północny — rzekła Wężyca. — Powinieneś wypuścić je w świat. Zyskałbyś szacunek wszystkich ludzi, zwłaszcza uzdrowicieli.

— Szanują mnie tutaj — odrzekł Północny.

— Ale to życie musi być dla ciebie trudne. Mógłbyś żyć znacznie spokojniej, w większym komforcie…

— Komfort nie ma dla mnie znaczenia. Kto jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć. Wszystko mi jedno, czy śpię na ziemi czy pod puchową pierzyną.

— Doprowadziłeś do rozmnażania węży snu — powiedziała Wężyca i spojrzała na Melissę. Obok uzdrowicielki przesunęło się kilka węży. Chwyciła jednego z nich, zanim ten zdołał wśliznąć się na ramię dziewczynki. Zwierzę natychmiast ją ukąsiło. Odłożyła je i odepchnęła inne węże, ignorując ich zęby i odczuwane w dłoni pieczenie. — Niezależnie od tego, jak to robisz, powinieneś podzielić się tą wiedzą z innymi.

— A jakie jest twoje miejsce w tym planie? Może powinienem uczynić cię moim heroldem? Mogłabyś swoim tańcem obwieszczać moje nadejście, a ja jeździłbym od miasta do miasta.

— Przyznaję, że wolałabym czekać na śmierć w tej jamie.

Północny roześmiał się szorstko.

— Mógłbyś pomóc wielu ludziom. Nie było uzdrowiciela, gdy go potrzebowałeś, ponieważ mamy za mało węży snu. Mógłbyś pomóc ludziom takim jak ty.

— Pomagam tym, którzy do mnie przychodzą — rzekł Północny. — Oni są do mnie podobni. Tylko takich chcę tutaj mieć.

Odwrócił się.

— Północny!

— Co?

— Daj mi przynajmniej koc dla Melissy, bo inaczej umrze z zimna.

— Nie umrze — powiedział Północny — jeśli zostawisz ją moim zwierzątkom.

Jego cień zniknął.

Wężyca jeszcze mocniej przytuliła do siebie Melissę, wyczuwając swoim ciałem każde z ciężkich uderzeń jej dziecięcego serca. Chłód i zmęczenie nie pozwalały jej już myśleć. Sen mógłby pomóc, ale nie wolno jej było teraz zasypiać, szczególnie ze względu na Melissę i siebie samą. Tylko jedna myśl przedostała się do świadomości: musi sprzeciwiać się żądaniom Północnego. Miała pewność, że spełnienie jego życzeń oznacza zgubę zarówno dla niej, jak i dla jej córki.

Powolnymi ruchami, nie chcąc zmarnować wysiłku włożonego w neutralizację bólu, Wężyca pocierała dłońmi ręce Melissy, żeby przywrócić w nich krążenie i ciepło. Krew w miejscach, gdzie ją ukąszono, zdążyła już wyschnąć. Jeden z węży owinął się wokół jej kostki. Poruszała palcami i kręciła stopą, licząc, że gad zsunie się z nogi. Miała tak bardzo zmarzniętą stopę, że ledwie poczuła, jak zęby wbijają się w jej śródstopie. Dalej pocierała ręce Melissy. Chuchała na nie i całowała. Z jej oddechu powstawały małe obłoczki pary. Robiło się coraz ciemniej.

Wężyca spojrzała w górę. Fragment szarej kopuły, dostrzegalny w szczelinie otworu jamy, prawie zupełnie się już zaciemnił. Ogarnęło ją przytłaczające uczucie smutku. Tak właśnie było wtedy, gdy zmarła Jesse. Brakowało wprawdzie gwiazd, lecz niebo tamtej nocy również było czyste i czarne, otaczały ją strome, skaliste ściany, a chłód stał się równie wyczerpujący jak pustynne upały. Wężyca jeszcze mocnej objęła córkę i pochyliła się nad nią, osłaniając przed cieniem. Przez węża snu nie mogła wcześniej pomóc Jesse, a teraz z podobnego powodu nie mogła pomóc Melissie.

Węże snu skupiły się w jedną masę i przysunęły się do uzdrowicielki. Odgłos ich łusek ślizgających się po wilgotniej skale rozlegał się wokół niej jak ludzkie szepty… Wężyca nagle obudziła się ze snu.

— Wężyco? — To głos Melissy okazał się tym szeptem.

— Tu jestem.

Widziała tylko twarz swojej córki. Ostatnie promienie nikłego światła padały na jej kręcone włosy i grube, zesztywniałe blizny. Dziewczynka patrzyła na matkę nieobecnym wzrokiem.

— Śniło mi się… — Urwała. — On miał rację! — krzyknęła w nagłym porywie złości. — Niech go cholera, on miał rację! — Zarzuciła ramiona na szyję Wężycy, wtulając w nią twarz. Jej głos był teraz przytłumiony. — Zapomniałam. Przez moment nie pamiętałam… Ale już nie będę… nie będę…

— Melisso… — Zesztywniała, słysząc głos uzdrowicielki. — Nie wiem, co się stanie. Północny mówił, że cię nie skrzywdzi. — Melissa drżała. — Jeżeli powiesz, że się do niego przyłączysz…

— Nie!

— Melisso…

— Nie! Nie zrobię tego! Wszystko mi jedno. — W jej wysokim głosie wyczuwało się ogromne napięcie. — To by było tak jak z Rasem…

— Melisso, kochanie… Masz teraz dokąd iść. Przecież omówiłyśmy to wcześniej. Moi ludzie powinni dowiedzieć się o tej kopule. Musisz spróbować stąd uciec.

Melissa tuliła się do niej, nic nie mówiąc.

— Zostawiłam Mgłę i Piaska — odezwała się w końcu. — Nie zrobiłam tego, co mi kazałaś, i teraz one umrą z głodu.

Wężyca pogłaskała córkę po włosach.

— Na razie nic im nie będzie.

— Boję się — wyszeptała dziewczynka. — Obiecałam, że nie będę się bać, ale się boję. Wężyco, jeśli powiem, że się do niego przyłączę, a on powie, że znowu zostanę ukąszona, to nie wiem, co zrobię. Nie chcę stracić kontroli nad sobą… A właśnie to mi się przytrafiło i… — Wężyca po raz pierwszy zobaczyła, jak jej córka dotyka blizny wokół oka. — To zniknęło. Już nie bolało. Za jakiś czas zrobię wszystko, żeby znowu nic tam nie czuć. — Melissa zamknęła oczy.

Wężyca chwyciła jednego z węży i odrzuciła go ruchem bardziej gwałtownym, niż wcześniej uznałaby za dopuszczalne.

— Wolałabyś umrzeć? — zapytała ostrym głosem.

— Nie wiem — odrzekła sennie dziewczynka. Jej ramiona zsunęły się z szyi uzdrowicielki i znowu zwisały bezwładnie. — Nie wiem. Może i tak.

— Melisso, przepraszam, wcale tak nie myślałam…

Dziewczynka jednak już spała albo znowu straciła przytomność.

Wężyca trzymała ją tak długo, aż zniknęły ostatnie promienie światła. Słyszała odgłos łusek węży, sunących po gładkiej, wilgotnej skale. Ponownie odniosła wrażenie, że zbliżają się do niej zbitą falą, pełne agresji. Po raz pierwszy w życiu bała się węży. Aby upewnić się, że jest inaczej, niż myśli, wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć nagiej skały. Trafiła jednak na masę gładkich łusek pokrywających wijące się ciała węży. Cofnęła się, gdy konstelacja drobnych igiełek zjawiła się na jej ramieniu. Węże szukały ciepła, lecz gdyby Wężyca im je dała, gady znalazłyby również jej córkę. Wsunęła się w wąski kraniec swojego lochu. Zdrętwiałą ręką chwyciła mimo woli ciężki odłamek wulkanicznej skały. Uniosła go z trudem, gotowa cisnąć nim w dzikie węże snu.

Wężyca opuściła rękę i zmusiła się do rozwarcia palców. Kawałek skały upadł z łoskotem pomiędzy inne kamienie. Po jej nadgarstku przesunął się jakiś wąż. Nie mogła zdobyć się na zniszczenie tych zwierząt, podobnie jak nie potrafiła wyfrunąć z tej jamy, unosząc się na zimnym, gęstym powietrzu. Nie zrobiłaby tego nawet dla Melissy. Po policzku uzdrowicielki stoczyła się jedna gorąca łza. Kiedy dotarła do brody, była już lodowato zimna. Północny miał rację: było tu zbyt wiele węży snu, żeby skutecznie chronić przed nimi Melissę, ale Wężyca nie umiała ich zabić.

W poczuciu desperacji ostatkiem sił stanęła na nogach, podpierając się o ścianę rozpadliny. Jak na swój wiek, Melissa była dość niska i chuda, ale teraz jej ciężar wydawał się Wężycy przeogromny. Zimne dłonie uzdrowicielki za bardzo zdrętwiały, aby pewnie chwycić dziewczynkę, poza tym Wężyca ledwie wyczuwała leżące pod stopami kamienie. Poczuła, że węże owijają się wokół jej kostek. Melissa wyśliznęła się z jej ramion i Wężyca przytrzymała ją prawą ręką. Ramię uzdrowicielki przeszył ból, który rozszedł się potem po całym kręgosłupie. Nie straciła jednak równowagi i utrzymała Melissę ponad wężami.

Загрузка...