10

Wężyca z żalem uświadomiła sobie, że nie może zostać w Centrum. Przeszukiwanie górskich jaskiń wprawdzie ją pociągało, ale było też bardzo niebezpieczne. Być może dotarłaby w ten sposób do Miasta, lecz równie dobrze mogłyby wraz z Melissą utknąć w pajęczynie skalnych tuneli. Pociechę oferował tylko deszcz — gdyby tej szansy nie wykorzystały, druga mogłaby już nigdy się nie pojawić.

Uzdrowicielka uznała, że stała się niesprawiedliwość, gdy jej powrót w góry okazał się komfortową przejażdżką po zielonej łące, tak bowiem wyglądała po deszczu pustynia. Konie przez cały dzień skubały świeże listki, a obie podróżniczki wysysały nektar ze zrywanych po drodze kwiatów. Powietrze było aż gęste od pyłku. Prowadząc konie za uzdę, Wężyca i Melissa szły jeszcze długo w noc w świetle migającej zorzy polarnej. Na pustyni było jasno i ani konie, ani jeźdźcy nie sprawiali wrażenia zmęczonych. Podjadały od czasu do czasu owoce i suche mięso. Niedługo przed świtem rozłożyły się na miękkiej, soczystej trawie, gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej leżał śnieg. Przespały się trochę i obudziły o wschodzie słońca.

Rośliny, na których leżały, zdążyły w tym czasie zakwitnąć, a po południu wydmy pokryły się wielobarwnymi kwiatami — jedno wzgórze było białe, drugie jasnofioletowe, po trzecim zaś spływały kolorowe pasemka. Kwiaty osłabiały działanie upału, a niebo było niezwykle jasne. Nawet kontury wydm zmieniły się pod wpływem deszczu, przekształcając się z miękkich fal w granie o ostrych krawędziach, po których płynęły niewielkie strumyki.

Trzeciego dnia rano znowu pojawiły się chmury pyłu. Cała woda wsiąkła już w ziemię albo wyparowała, a rośliny wyłapały każdą dostępną kropelkę. Susza zabarwiła liście na brązowo, łodygi kurczyły się i więdły. Nad ścieżką, którą szły matka i córka, wirowały kłęby nasion.

Panujący na pustyni spokój ukoił stargane nerwy uzdrowicielki, ale podnóże wschodniego łańcucha Gór Centralnych przypomniało jej o poniesionej porażce. Nie chciała wracać do domu.

Strzała wyczuła jakiś nieświadomy ruch Wężycy i gwałtownie się zatrzymała. Uzdrowicielka nie próbowała jej popędzać. Jadąca kilka kroków przed nią Melissa ściągnęła cugle i obejrzała się za siebie.

— Wężyco?

— Och, Melisso, dokąd ja ciebie prowadzę?

— Jedziemy do domu — odparła dziewczynka, próbując pocieszyć matkę.

— Może ja już nie mam domu.

— Nie odeślą cię z niczym. Nie mogą.

Wężyca wytarła rękawem łzy z twarzy. Oddawanie się uczuciom beznadziei i frustracji na pewno nie mogło przynieść jej ulgi. Oparła się o szyję klaczy, zaciskając dłonie na jej długiej, czarnej grzywie.

— Mówiłaś, że to twój dom, a oni wszyscy są twoją rodziną.

Jak mogliby cię nie przyjąć?

— Oni mnie przyjmą — wyszeptała Wężyca. — Ale gdyby powiedzieli mi, że nie mogę być już uzdrowicielką, to nie mogłabym przecież tam zostać.

Melissa wyciągnęła rękę i poklepała matkę niewprawnym gestem.

— Wszystko będzie dobrze. Jestem tego pewna. Jak mogłabym cię pocieszyć?

Wężyca westchnęła głęboko i uniosła wzrok. Melissa patrzyła na nią nieruchomo. Wężyca odwróciła się i pocałowała jej rękę.

— Masz do mnie zaufanie — powiedziała — a chyba właśnie tego teraz najbardziej potrzebuję.

Melissa uśmiechnęła się, nieco zakłopotana. Ruszyły do przodu, ale po kilku krokach Wężyca ściągnęła wodze. Dziewczynka również się zatrzymała i posłała jej pełne niepokoju spojrzenie.

— Cokolwiek się wydarzy — rzekła Wężyca — jakkolwiek zachowają się moi nauczyciele, ty już jesteś ich córką tak samo jak moją. Możesz zostać uzdrowicielką. Jeżeli będę musiała odejść…

— Odejdę z tobą…

— Melisso…

— Nie dbam o to. Ja i tak nie chciałam być uzdrowicielką — oświadczyła wojowniczo Melissa. — Chcę zostać dżokejką. I nie zostałabym z ludźmi, którzy kazaliby ci odjeść.

Tak wielka lojalność stropiła Wężycę. Po raz pierwszy widziała osobę wyzbytą egoizmu. Może Melissa nie uważała się jeszcze za godną posiadania własnych marzeń. Może tak wiele marzeń jej odebrano, że nie śmiała sobie na nie teraz pozwolić. Wężyca pragnęła, by jej córka odzyskała swoje prawa.

— Nieważne — powiedziała. — Nie dotarłyśmy jeszcze do domu. Potem będziemy się tym martwić.

Pozory determinacji osłabły na twarzy dziewczynki. Ruszyły w dalszą drogę.

Pod koniec trzeciego dnia niewielkie roślinki rozpadały się już pod kopytami koni. Pustynię pokrywała delikatna, brązowa mgiełka. Od czasu do czasu przez powietrze przelatywały obłoczki pierzastych nasion, a kiedy wiatr był silniejszy, cięższe nasiona przesuwały się po piasku niczym fale. Kiedy nastała noc, Wężyca i Melissa znajdowały się u podnóża gór, zostawiając za sobą czarną i nagą pustynię.

Wróciły w góry, jadąc prosto na zachód, najkrótszą drogą do bezpiecznego schronienia. Wzgórza wznosiły się tutaj łagodniej niż strome skały znajdującego się na dalekiej północy Podgórza. Wjeżdżało się tędy łatwiej, ale też wolniej niż przez północną przełęcz. Na pierwszej grani, jeszcze przed łańcuchem wyższych wzgórz, Melissa zatrzymała Wiewióra, odwróciła się i objęła spojrzeniem coraz ciemniejszą pustynię. Następnie uśmiechnęła się do Wężycy.

— Udało się — powiedziała.

Wężyca również się uśmiechnęła.

— Masz rację — odparła. — Udało się.

Czyste i chłodne powietrze rozwiało jej strach przed burzą. Chmury wisiały bardzo nisko, zniekształcając wygląd nieba. Aż do wiosny nikt nie zobaczy tutaj nawet skrawka błękitu, gwiazd czy księżyca, a dysk słońca będzie coraz to bardziej matowy. Słońce ukryło się teraz za górskimi szczytami, przez co cień Wężycy padał w stronę ciemniejącej piaszczystej równiny. Znajdowały się teraz poza zasięgiem szalejących wiatrów, upału i pozbawionego wody piasku.

Wężyca popędziła Strzałę w kierunku gór, gdzie każda z nich powinna znaleźć swoje miejsce.

Rozglądała się za stosownym miejscem do rozbicia obozu. Jeszcze zanim zeszły bardzo nisko, usłyszała odgłos sączącej się wody. Szlak wiódł przez niewielką nieckę, w której tryskało źródełko; ktoś miał tam już swoje obozowisko, ale było to bardzo dawno temu. Woda podtrzymywała przy życiu kilka karłowatych drzewek i nieco trawy dla koni. Na wydeptanej ziemi w samym środku leżały zwęglone kawałki, lecz drewna na opał nie było. Wężyca wiedziała, że nie można ścinać wiecznie zielonych drzew, choć nie wiedzieli o tym poprzedno obozujący ludzie, którzy pozostawili na zrośniętej już prawie korze ślady po uderzeniach siekiery. Drewno było tu twarde i sprężyste jak stal.

Nocna podróż przez góry była niemal tak trudna, jak dzienna przeprawa przez pustynię. Łatwy powrót z Miasta nie pozwolił do końca wypocząć po trudach całej ekspedycji. Wężyca zsiadła z konia. Zatrzymają się tutaj na noc, a kiedy wzejdzie słońce…

Właśnie, co wtedy? Przez wiele dni tak bardzo się spieszyła, zmagając się z chorobami, śmiercią lub piaskiem, że musiała teraz przystanąć, aby pojąć, iż pośpiech nie jest już konieczny; nie było potrzeby pędzić z miejsca na miejsce, niewiele sypiając i budząc się nerwowo o wschodzie lub zachodzie słońca. Czekał na nią ośrodek uzdrowicieli, o którym nie wiedziała, czy w dalszym ciągu będzie jej domem, kiedy już się tam znajdzie. Przywoziła ze sobą serię porażek, złe wiadomości i jedną żmiję piaskową, która mogła okazać się zupełnie nieprzydatna. Odwiązała torbę z wężami i położyła ją łagodnie na ziemi.

Po wyczyszczeniu koni Melissa uklękła przy bagażach i wyjęła jedzenie i palnik parafinowy. Po raz pierwszy od wyjazdu matka z córką rozbiły normalne obozowisko. Wężyca przysiadła na piętach, by pomóc dziewczynce w przygotowaniu kolacji.

— Sama to zrobię — powiedziała Melissa. — Odpocznij.

— To chyba nie tak powinno być — rzekła Wężyca.

— Ja nie mam nic przeciwko temu.

— Nie o to chodzi.

— Lubię ci pomagać — odparła Melissa.

Wężyca położyła ręce na ramionach dziewczynki, nie skłaniając jej wszakże, by się odwróciła.

— Wiem. Ale ja też chciałabym ci pomagać.

Palce Melissy zajęte były sprzączkami i rzemykami.

— To nie jest właściwe — powiedziała po chwili. — Ty jesteś uzdrowicielką, a ja… ja pracuję w stajni. To ja powinnam cię obsługiwać.

— Kto powiedział, że uzdrowiciele mają większe prawa niż ludzie pracujący w stajni? Jesteś moją córką, jesteśmy w układzie partnerskim.

Melissa rzuciła się na matkę i mocno ją objęła, wtulając twarz w jej koszulę. Wężyca otoczyła ją ramionami i kołysała łagodnie, jakby dziewczynka była malutkim dzieckiem.

Kilka minut później Melissa oderwała się od Wężycy, odzyskała samokontrolę i odwróciła wzrok, najwyraźniej zakłopotana.

— Nie chcę próżnować.

— A miałaś kiedyś taką możliwość?

Melissa wzruszyła ramionami.

— Możemy to robić na zmianę — rzekła Wężyca — albo codziennie ustalać zakres obowiązków. Co wolisz?

Melissa uśmiechnęła się z poczuciem ulgi.

— Będziemy codziennie się dzielić. — Rozejrzała się wokół siebie, jakby dopiero teraz dostrzegła istnienie obozowiska. — Może tam dalej jest jakieś drewno na opał. No i przyda się trochę wody. — Sięgnęła po bukłak i worek na drewno.

Wężyca wzięła od niej bukłak.

— Spotkajmy się tutaj za kilka minut. Jeżeli niczego nie znajdziesz, nie szukaj za długo. To, co spadnie zimą, zostaje pewnie zużyte przez pierwszych wiosennych podróżników.

Teren ich obozowiska wyglądał tak, jakby nikogo nie było tam przez wiele lat; unosiła się aura całkowitej samotności i opuszczenia.

Woda ze źródła przepływała tuż obok obozu i Wężyca udała się w górę strumienia. Zatrzymała się w pobliżu miejsca, z którego wypływała woda, położyła bukłak i wdrapała się na ogromny kamień, skąd rozciągał się widok na okoliczne tereny. Nie dostrzegła nikogo — ani koni, ani ludzi, żadnych obozowisk i dymu. Chciała uwierzyć, że szaleniec już jej nie prześladuje albo że w rzeczywistości nigdy nie istniał. Pewnie spotkała jednego wariata, a ten drugi byl tylko niekompetentnym złodziejem. Gdyby zaś była to jedna osoba, nie natknęła się na nią przecież od ulicznej bójki w Podgórzu. Wprawdzie od tego zdarzenia minęło niewiele czasu, ale to chyba powinno wystarczyć.

Zeskoczyła na ziemię i zanurzyła bukłak w srebrzystej wodzie, która bulgocząc i przelewając się po rękach uzdrowicielki, wypełniła puste naczynie. Skórzana torba wybrzuszyła się. Wężyca zamknęła otwór i przewiesiła bukłak przez ramię.

Melissa nie wróciła jeszcze do obozu. Wężyca krzątała się jeszcze przez kilka minut, przyrządzając kolację z suchego prowiantu, który nie zmienił wyglądu nawet po wymoczeniu go w wodzie. Jedzenie smakowało tak samo, łatwiej jednak było je teraz ugryźć. Wężyca rozwinęła koce i otworzyła torbę z wężami, lecz Mgła z niej nie wypełzła. Po każdej długiej przeprawie kobra lubiła pozostawać w swojej przegródce i robiła się nerwowa, jeśli cokolwiek mąciło jej spokój. Uzdrowicielka nie umiała dodać sobie otuchy, powtarzając w myśli, że jej córka jest silna i niezależna. Nie otworzyła zatem przegródki Piaska i nie zajrzała do piaskowej żmii, tylko ponownie zamknęła torbę i wstała, żeby zawołać Melissę. Strzała i Wiewiór spłoszyły się nagle, prychając ze strachu, po czym rozległ się przerażony i ostrzegawczy krzyk dziewczynki:

— Wężyco! Uważaj!

Z pobliskiego zbocza posypały się kamienie i ziemia, a Wężyca rzuciła się w tamtą stronę z nożem przygotowanym do obrony. Okrążyła wielki głaz i zatrzymała się.

Melissa szamotała się w uścisku wysokiej, trupio bladej postaci w pustynnym stroju. Napastnik jedną ręką zasłaniał dziewczynce usta, a drugą przytrzymywał jej ręce. Mała próbowała mu się wyrwać, ale on nie reagował na to ani bólem, ani złością.

— Powiedz jej, żeby przestała — powiedział. — Nie zrobię jej krzywdy.

Mówił z trudem i niewyraźnie, jakby był czymś odurzony. Jego ubranie było brudne i podarte, a włosy sterczały na wszystkie strony. Tęczówki oczu wydawały się jeszcze bledsze od nabiegłych krwią białek, nadając mu wręcz nieludzki wygląd. Wężyca od razu rozpoznała w nim owego szaleńca, nawet zanim dostrzegła pierścień, którym rozciął jej czoło na ulicy Podgórza.

— Puść ją.

— Możemy pohandlować — powiedział.

— Nie mam wiele, ale wszystko jest twoje. Czego chcesz?

— Węża snu — odparł mężczyzna. — Nic poza tym.

Melissa znowu zaczęła mu się wyrywać i napastnik wzmocnił swój bezlitosny uścisk.

— Zgoda — rzekła Wężyca. — Nie mam przecież wyboru, prawda? Jest w mojej torbie.

Poszedł za nią do obozowiska. Stara zagadka się rozwiązała, a na jej miejsce pojawiła się nowa. Wężyca wskazała mu torbę.

— Najwyższa przegródka — powiedziała.

Wariat szedł bokiem, ciągnąc za sobą Melissę. Wyciągnął dłoń w stronę sprzączki, po czym gwałtownie cofnął rękę. Drżał.

— Ty to zrób — zwrócił się do Melissy. — Tobie nic nie grozi.

Nie patrząc na Wężycę, dziewczynka sięgnęła do sprzączki. Była bardzo blada.

— Przestań — powiedziała Wężyca. — Tam nic nie ma.

Melissa opuściła rękę i popatrzyła na matkę z ulgą i strachem zarazem.

— Puść ją — powtórzyła Wężyca. — Jeżeli chodzi ci o węża snu, nie mogę ci go dać. Zabito go, jeszcze zanim znalazłeś mój obóz.

Wpatrywał się w nią zwężonymi oczami, a następnie odwrócił się i sięgnął po torbę na węże. Otworzył ją i przewrócił jednym kopnięciem.

Groteskowa żmija piaskowa wysunęła się na zewnątrz, wijąc i posykując. Uniosła na moment głowę, jak gdyby chciała swoim atakiem zemścić się za trzymanie jej w niewoli. Zarówno szaleniec, jak i Melissa stali nieruchomo. Żmija kręciła się przez chwilę niepewnie, a potem odpełzła między skały. Wężyca rzuciła się przed siebie i wyrwała Melissę z uścisku mężczyzny, który nawet tego nie zauważył.

— Oszukała mnie! — Mężczyzna wybuchnął histerycznym śmiechem i uniósł ręce do nieba. — Tego mi właśnie trzeba! — Upadł na ziemię, śmiejąc się ciągle i zalewając łzami.

Wężyca pobiegła w stronę skał, ale żmija piaskowa już znikła. Uzdrowicielka zmarszczyła czoło, chwyciła za rękojeść noża i stanęła nad leżącym wariatem. Na pustyni takie żmije były bardzo rzadkie, a w górach nie spotykało się ich w ogóle. Wężyca nie mogła już teraz przyrządzić szczepionki dla ludzi Arevina i nie miała nic, co mogłaby pokazać swoim nauczycielom.

— Wstań — powiedziała szorstkim głosem. Spojrzała na Melissę. — Nic ci się nie stało?

— Nie — odparła dziewczynka. — Ale on wypuścił żmiję.

Szaleniec ciągle leżał na ziemi i cicho popłakiwał.

— Co mu się stało? — Melissa stanęła przy matce i popatrzyła na łkającego mężczyznę.

— Nie wiem. — Wężyca trąciła go stopą. — Ty… Wystarczy.

Wstań.

Mężczyzna, chwiejąc się usiadł na ziemi. Jego nadgarstki wystawały z podartych rękawów, a dłonie i ramiona wyglądały jak bezlistne gałęzie.

— Szkoda, że nie udało mi się uciec — powiedziała z obrzydzeniem Melissa.

— Jest silniejszy, niż mogłoby się wydawać — rzekła Wężyca.

— Na bogów, człowieku, przestań wyć. Nic ci nie zrobimy.

— Ja już nie żyję — wyszeptał. — Ty byłaś moją ostatnią szansą, a teraz jest już po mnie.

— Ostatnią szansą na co?

— Na szczęście.

— Dziwne to szczęście, które każe ci niszczyć cudzą własność i napadać na innych — stwierdziła Melissa.

Popatrzył na matkę i córkę. Po jego trupiej, głęboko pobrużdżo-nej twarzy popłynęły łzy.

— Dlaczego wróciłaś? Nie mogłem już dłużej za tobą jechać.

Chciałem wrócić do domu i umrzeć, gdyby mi na to pozwolili. Ale wróciłaś. Wróciłaś do mnie.

Zakrył twarz postrzępionym rękawem swojego pustynnego stroju. Nie miał żadnego nakrycia głowy, jego włosy zaś były brązowe i suche. Nie płakał już, ale trzęsły mu się ramiona.

Wężyca przyklękła i pomogła mu podnieść się z ziemi. Melissa stała wyczekująco obok nich, a po chwili wzruszyła ramionami i również podparła mężczyznę. Kiedy ruszyły do przodu, Wężyca poczuła twardy, prostokątny kształt pod ubraniem wariata. Rozchyliła jego ubranie i zaczęła przeszukiwać warstwy brudnej tkaniny.

— Co ty wyrabiasz? Przestań!

Zaczął się jej wyrywać, wymachując kościstymi ramionami; próbował naciągnąć ubranie na swoje chude ciało.

Wężyca znalazła wewnętrzną kieszeń. Kiedy tylko wymacała dostrzeżony wcześniej przedmiot, od razu rozpoznała w nim swój dziennik. Natychmiast go wyciągnęła i puściła szamoczącego się wariata, który cofnął się o dwa kroki i przystanął. Drżał na całym ciele i nerwowo wygładzał swoje zmięte ubranie. Wężyca zignorowała go, zaciskając dłonie na swojej książeczce.

— Co to jest? — zapytała Melissa.

— Dziennik mojego roku próbnego. Wykradł go z mojego obozowiska.

— Chciałem go wyrzucić — oznajmił szaleniec. — Nawet zapomniałem, że go jeszcze mam.

Wężyca patrzyła na niego ze złością.

— Myślałem, że mi pomoże, ale nie pomógł. Ani trochę się nie przydał.

Wężyca westchnęła.

Po powrocie do obozu Wężyca i Melissa położyły szaleńca na ziemi, podpierając jego głowę siodłem. Leżał, wpatrując się tępym wzrokiem w niebo. Kiedy mrugał, z oczu wypływały łzy, które zmywały kurz i brud z jego twarzy. Wężyca dała mu trochę wody i przysiadła na piętach. Obserwowała go i zastanawiała się, co znaczą te dziwne słowa. Był wprawdzie szaleńcem, ale działał według jakiegoś planu. Kierowała nim desperacja.

— On nic nam nie zrobi, prawda? — zapytała Melissa.

— Chyba nie.

— Kazał mi rzucić gałęzie. — Dziewczynka była wyraźnie zdegustowana i oddaliła się w stronę skał.

— Melisso…

Mała odwróciła się.

— Mam nadzieję, że żmija piaskowa odpełzła daleko, ale ona ciągle może być w pobliżu. Nie rozpalajmy dzisiaj ogniska.

Melissa wahała się dość długo i Wężyca pomyślała, że jej córka woli już towarzystwo żmii od bliskości tego szaleńca. W końcu jednak wzruszyła ramionami i poszła do koni.

Wężyca znowu przytrzymała nad twarzą mężczyzny bukłak z wodą. Wypił jeden łyk, a potem woda wypłynęła z kącików jego ust prosto na kilkudniowy zarost i dalej na twardą ziemię, tworząc kilka małych strumyczków.

— Jak masz na imię?

Mężczyzna nie odpowiedział. Zaczęła już myśleć, że jest kata-tonikiem, kiedy demonstracyjnie wzruszył ramionami.

— Musisz mieć jakieś imię.

— Tak przypuszczam — odparł i oblizał usta. Ręce mu drżały, a po policzkach spłynęły dwie kolejne łzy. — Przypuszczam, że kiedyś miałem imię.

— O co ci chodziło, gdy mówiłeś o szczęściu? Dlaczego chciałeś mieć mojego węża snu? Umierasz?

— Mówiłem już, że tak.

— Na co?

— Z pragnienia.

Wężyca zmarszczyła brwi.

— Z pragnienia czego?

— Węża snu.

Wężyca westchnęła. Bolały ją kolana. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami przy ramieniu szaleńca.

— Nie będę mogła ci pomóc, jeżeli nie powiesz mi, na czym polega twój problem.

Usiadł prosto, znowu miętosząc ubranie, które tak starannie na sobie wcześniej wygładził. Rozdarł kawałek materiału, odsłonił szyję i uniósł brodę.

— To powinno ci wystarczyć!

Wężyca przyjrzała się uważnie. Pośród ciemnych włosków na brodzie mężczyzny znajdowało się wiele drobnych, podwójnych blizn rozmieszczonych wokół arterii szyjnych. Cofnęła się, wystraszona. Były to ślady po ukąszeniach węża snu, ale Wężyca nie umiała sobie nawet wyobrazić choroby, której potworność wymagałaby aż takich ilości jadu, a zarazem nie zabiłaby cierpiącego na nią człowieka. Każda z tych blizn pochodziła z innego okresu — niektóre były stare i białe, inne zaś świeże, różowe i błyszczące. Te ostatnie musiały powstać tuż przed pierwszym atakiem szaleńca na jej obozowisko.

— Teraz rozumiesz?

— Nie — odparła Wężyca. — Nie rozumiem. Co się stało…

— Urwała i zmarszczyła brwi. — Byłeś uzdrowicielem? — Było to jednak niemożliwe. Musiałaby go znać albo przynajmniej wiedzieć o jego istnieniu. Poza tym jad z węża snu nie stanowił dla uzdrowiciela większego zagrożenia niż jad innych węży.

Nie znajdowała żadnego powodu, by przez tak długi okres aplikować komuś jad z węża snu. Przez tego człowieka wielu ludzi musiało umierać w ogromnych mękach, niezależnie od tego, kim lub czym był.

Mężczyzna pokręcił głową i znowu opadł na ziemię.

— Nie, żadnym uzdrowicielem… nie ja. W pękniętej kopule uzdrowiciele są nam niepotrzebni.

Wężyca czekała na ciąg dalszy; nie chciała, by zmienił temat. Szaleniec oblizał usta i powiedział:

— Wody… proszę.

Przyłożyła bukłak do jego ust, a on pił z niego łapczywie, nie rozlewając już wody jak poprzednio. Znowu próbował się podnieść, ale łokieć odmówił mu posłuszeństwa i mężczyzna dalej leżał nieruchomo, nic już nie mówiąc. Wężyca straciła cierpliwość.

— Dlaczego masz tak wiele śladów po ukąszeniach węża snu?

Popatrzył na nią bladymi, przekrwionymi oczami.

— Bo byłem dobrym i pożytecznym suplikantem i przynosiłem wiele skarbów do naszej pękniętej kopuły. Często mnie nagradzano.

— Nagradzano?

Twarz mężczyzny złagodniała.

— O tak. — Jego oczy stały się mętne, jakby przebijał spójrżeniem uzdrowicielkę i patrzył gdzieś dalej. — Szczęściem, zapomnieniem i rzeczywistością snów.

Zamknął oczy i nie chciał nic więcej powiedzieć, nawet gdy Wężyca mocno go szturchnęła.

Poszła potem do Melissy, która po drugiej stronie obozowiska znalazła kilka suchych gałęzi, i siedziała przy ognisku, czekając, aż Wężyca przyjdzie opowiedzieć jej, co się wydarzyło.

— Ktoś ma węża snu — powiedziała Wężyca. — I używa jadu jak narkotyku.

— To głupie — odparła Melissa. — Dlaczego nie używają tego, co tutaj rośnie? Przecież tego jest pełno.

— Nie wiem — rzekła Wężyca. — Ja sama nie wiem, jakie uczucie wywołuje jad. Chciałabym tylko wiedzieć, skąd mają węża snu. Nie dał im go żaden uzdrowiciel, a już na pewno nie z własnej woli.

Melissa pomieszała zupę. Światło płomieni nadało złotawą barwę jej rudym włosom.

— Wężyco — odezwała się po chwili. — Kiedy tamtej nocy przyszłaś do stajni… po walce z tym człowiekiem… on by cię zabił, gdybyś się nie broniła. A gdyby to było możliwe, dzisiaj zabiłby mnie. Jeżeli on ma przyjaciół, którzy postanowili odebrać uzdrowicielowi węża snu…

— Wiem. — Zabić uzdrowiciela dla węża snu? Trudno było to sobie wyobrazić. Wężyca rysowała na ziemi bezsensowne wzorki. — Tylko takie wyjaśnienie ma jakiś sens.

Zjadły kolację. Szaleniec pogrążył się w głębokim śnie i nie można go było nakarmić, choć wbrew jego sugestiom bynajmniej nie umierał. Przeciwnie — pod swoimi brudnymi szmatami sprawiał wrażenie zaskakująco zdrowego; był wprawdzie chudy, ale dysponował odpowiednim umięśnieniem, a jego skóra nie wykazywała oznak niedożywienia. Bez wątpienia był bardzo silny.

„Ale przecież uzdrowiciele — pomyślała Wężyca — noszą węże snu nie po to, żeby ich jadem zabijać czy żeby na zawsze usunąć niebezpieczeństwo śmierci. Jad pomaga tylko w przejściu od życia do śmierci i pomaga umierającemu zaakceptować swój stan”.

Wraz z upływem czasu szaleniec z pewnością sam doprowadziłby się do śmierci. Wężyca nie chciała jednak mu na to pozwolić, zanim nie dowie się, skąd ten człowiek pochodzi i co się tam wydarzyło. Nie miała również zamiaru czuwać przy nim na zmianę z Melissą. Obie musiały się porządnie wyspać.

Ramiona szaleńca były równie zwiotczałe, jak jego postrzępiony strój pustynny. Wężyca założyła jego ręce za głowę i przywiązała nadgarstki do siodła. W ten sposób nie mógł się bezgłośnie podnieść. Wieczór stał się chłodnawy, toteż uzdrowicielka przykryła mężczyznę kocem, a następnie wraz z Melissą rozłożyły swoje posłanie i zasnęły.

Wężyca obudziła się koło północy. Ognisko już zgasło i w całym obozie panowała nieprzenikniona ciemność. Leżała nieruchomo, czekając, aż szaleniec spróbuje się wyswobodzić.

Melissą krzyknęła coś przez sen. Wężyca po omacku przysunęła się do córki i dotknęła jej ramienia. Usiadła przy niej i zaczęła głaskać ją po włosach i twarzy.

— Już dobrze, Melisso — wyszeptała. — Obudź się, to tylko zły sen.

Po chwili Melissą siedziała już zupełnie wyprostowana.

— Co…

— To ja, Wężyca. To tylko nocny koszmar.

Głos Melissy drżał.

— Myślałam, że jestem znowu w Podgórzu — powiedziała. — Myślałam, że Ras…

Wężyca objęła ją i dalej głaskała po miękkich, kręconych włosach.

— Już dobrze. Nigdy nie będziesz musiała tam wrócić.

Poczuła, że dziewczynka kiwnęła głową.

— Chcesz, żebym została tutaj, przy tobie? — zapytała Wężyca. — A może to znowu wywoła koszmary?

Melissą zawahała się.

— Proszę cię, zostań — szepnęła.

Wężyca położyła się obok i naciągnęła koce. Noc zrobiła się chłodna, ale Wężyca cieszyła się, że nie jest już na pustyni, gdzie ziemia nawet w nocy zachowywała część dziennych upałów. Me-lissa przytuliła się do matki.

Było zupełnie ciemno. Po oddechu Melissy dało się poznać, że mała znowu zapadła w sen. Może przed chwilą do końca się nie przebudziła. Wężyca przed dłuższy czas czuwała. Słyszała gardłowy oddech szaleńca, który chwilami brzmiał jak chrapanie. Słyszała również wodę ze źródełka i wyczuwała wibrację kopyt Strzały i Wiewióra, zmieniających pozycję na twardo ubitej ziemi. Czuła pod sobą ten nieustępliwy grunt, a nad sobą nie widziała ani gwiazd, ani księżyca.

Głos szaleńca zabrzmiał głośno i płaczliwie, lecz znacznie silniej niż minionego wieczoru.

— Pozwól mi wstać. Rozwiąż mnie. Chcesz mnie torturować, aż umrę? Muszę się wysikać. Chce mi się pić.

Wężyca odrzuciła koce i wstała. Zamierzała dać mu najpierw wody, ale stwierdziła, że nie pozwoli budzić się tak gwałtownie o świcie. Wstała, przeciągnęła się, ziewnęła, a następnie zamachała do Melissy, która stała między Strzałą i Wiewiórem. Konie domagały się śniadania, a dziewczynka roześmiała się i również zamachała do uzdrowicielki.

Mężczyzna próbował oswobodzić się z więzów.

— No co? Pozwolisz mi wstać?

— Za moment.

Skorzystała z prowizorycznej toalety, którą wcześniej wykopały za krzakami, a potem poszła do źródełka, by obmyć twarz. Wolałaby się wykąpać, ale było tutaj za mało wody i nie chciała, by szaleniec zbyt długo na nią czekał. Wróciła do obozowiska i rozwiązała rzemyki na jego nadgarstkach. Usiadł, pocierając ręce i mamrocząc coś pod nosem. Następnie wstał i skierował się w stronę krzaków.

— Nie mam zamiaru naruszać twojej prywatności — rzekła Wężyca — ale wolałabym cię widzieć.

Warknął coś niezrozumiale, ale nie zniknął zupełnie za gęstą roślinnością. Wrócił do Wężycy, przykucnął i chwycił bukłak z wodą. Pił łapczywie, a potem wytarł usta rękawem i rozejrzał się wokół siebie w poszukiwaniu jedzenia.

— Będzie śniadanie?

— Sądziłam, że masz zamiar umrzeć.

Prychnął.

— Wszyscy w moim obozie muszą zapracować na swój posiłek — oświadczyła Wężyca. — Ty możesz na to zasłużyć mówieniem.

Mężczyzna wbił wzrok w ziemię i westchnął. Miał ciemne, krzaczaste brwi, które ocieniały jego jasne oczy.

— Zgoda — powiedział. Usiadł, krzyżując nogi, i oparł ramiona na kolanach, opuszczając dłonie na ziemię. Jego palce drżały.

Wężyca czekała, ale on nic nie mówił.

W ciągu kilku ostatnich lat zniknęło dwoje uzdrowicieli. Wężyca ciągle pamiętała ich pod imionami, które nosili jako dzieci, zanim jeszcze wyjechali z ośrodka na okres próbny. Nie przyjaźniła się zbyt blisko z Philippe, za to Jenneth była jej ulubioną starszą siostrą i jednym z trojga najdroższych jej ludzi. Pamiętała jeszcze tę zimę i wiosnę próbnego roku Jenneth, gdy społeczność uzdrowicieli powoli godziła się z faktem, że ona nie wróci. Nigdy nie stwierdzono, co się z nią stało. Czasami bywało tak, że po śmierci któregoś z uzdrowicieli w ośrodku zjawiał się posłaniec z tragiczną wieścią; zdarzało się nawet, że oddawano węże. Ale nie było żadnych wiadomości od Jenneth. Niewykluczone, że szaleniec siedzący teraz przed Wężyca napadł na nią w jakimś ciemnym zaułku i zabił, żeby zdobyć węża snu.

— Więc? — zapytała ostro Wężyca.

Wariat wzdrygnął się.

— Co?

Popatrzył na nią kątem oka. Wężyca próbowała zachować zimną krew.

— Skąd jesteś?

— Z południa.

— Z którego miasta?

Na jej mapach zaznaczono południową przełęcz, ale nic poza tym. Ludzie mieli powody, by unikać terenów wysuniętych najdalej na południe.

Wzruszył ramionami.

— Z żadnego. Żadne miasto się nie ostało. Tylko pęknięta kopuła.

— Skąd miałeś węża snu?

Ponownie wzruszył ramionami.

Wężyca zerwała się na równe nogi i chwyciła go za brudne ubranie.

— Odpowiadaj!

Po twarzy spłynęła mu łza.

— Niby jak? Nie rozumiem cię. Skąd go miałem? Ja go nigdy nie miałem. One tam były, ale nie moje. Były w tym miejscu, gdy się w nim znalazłem, i były, gdy wyjechałem. Nie potrzebowałbym twojego, gdybym miał kilka swoich.

Szaleniec osunął się na ziemię, kiedy tylko Wężyca zwolniła uchwyt.

— Kilka swoich?

Uniósł ręce, pozwalając, by rękawy opadły aż za łokcie. Także na przedramionach, po ich wewnętrznej stronie, na nadgarstkach, wszędzie tam, gdzie widać było żyły, znajdowały się ślady po ukąszeniach.

— Najlepiej jest wtedy, gdy atakują wszystkie naraz — powiedział rozmarzonym głosem. — W szyję, to szybkie i pewne, w razie nagłej potrzeby, żeby przetrwać. Najczęściej Północny daje właśnie coś takiego. A jeśli zrobisz dla niego coś dodatkowo, daje ci to na całym ciele. — Wariat skulił się i potarł ramiona, jakby zrobiło mu się zimno. Aż poczerwieniał z podniecenia i pocierał się coraz mocniej i coraz szybciej. — Wtedy czujesz… czujesz… wszystko się rozjaśnia, płoniesz, wszystko… I tak długo, długo…

— Przestań!

Upuścił dłonie na ziemię i spojrzał na Wężycę mętnym wzrokiem.

— Co?

— Ten Północny… On ma węże snu?

Szaleniec pokiwał głową, znowu wpadając w rozmarzenie.

— Dużo?

— Całą jamę. Czasami spuszcza kogoś na dół, to jest nagroda…

Ale nie mnie, tylko wtedy, za pierwszym razem…

Wężyca usiadła, patrząc na wariata niewidzącym wzrokiem, wyobrażając sobie te delikatne stworzenia w wystawionej na działanie żywiołów jamie.

— Skąd on je ma? Czy handlują z nim ludzie z Miasta? Czy robi interesy z pozaziemskimi?

— Skąd je ma? One tam są. Północny je ma.

Wężyca trzęsła się równie mocno jak szaleniec. Objęła rękami kolana, napięła wszystkie mięśnie, a potem wolno je rozluźniła. Ręce przestały drżeć.

— Rozzłościł się na mnie i kazał odejść — powiedział mężczyzna. — Byłem bardzo chory… A później usłyszałem o uzdrowicielce i chciałem ciebie znaleźć, ale ciebie nie było i zabrałaś ze sobą węża snu… — Mówił teraz szybciej i wyższym głosem. — Ludzie mnie przepędzili, ale ja jechałem za tobą, aż wróciłaś na pustynię… nie mogłem już dłużej, po prostu nie mogłem… Próbowałem wrócić do domu, ale nie mogłem, więc położyłem się, żeby umrzeć, ale też nie mogłem… Dlaczego przyszłaś prosto do mnie, skoro nie masz węża snu? Dlaczego nie dajesz mi umrzeć?

— Na razie nie umrzesz — rzekła Wężyca. — Będziesz żyć tak długo, aż zaprowadzisz mnie do Północnego i jego węży. A potem możesz żyć albo umrzeć, twoja sprawa.

Szaleniec wpatrywał się w nią.

— Ale Północny kazał mi odjeść.

— Nie musisz go już słuchać. Nie ma nad tobą władzy, jeżeli nie daje ci tego, czego pragniesz. Pozostaje ci tylko pomóc mi zdobyć te węże.

Mężczyzna patrzył na nią przez dłuższą chwilę, mrugając oraz marszcząc czoło w głębokim zamyśleniu. Nagle twarz mu się rozjaśniła i pojawiło się na niej uczucie radości. Ruszył w stronę uzdrowicielki, potknął się i sunął dalej na czworakach. Klęcząc przy niej, chwycił ją za ręce swoimi brudnymi i twardymi dłońmi. Pierścień, którym przeciął czoło Wężycy, był pozbawiony kamienia.

— To znaczy, że pomożesz mi zdobyć węża snu? — Uśmiechnął się. — Którego zawsze mógłbym używać?

— Tak — odparła Wężyca przez zaciśnięte zęby. Cofnęła ręce, gdy wariat zaczął okrywać je pocałunkami. Złożyła mu obietnicę i choć wiedziała, że to jedyny sposób, by go dla siebie pozyskać, czuła się, jakby popełniła potworny grzech.

Загрузка...