3

Zaplanowali, że wieczorem zwiną obóz i już po ciemku przeprawią się przez jezioro zastygłej lawy. Wężyca wolałaby poczekać jeszcze kilka dni, zanim podniosą Jesse, ale czas naglił i musieli natychmiast wyjeżdżać. Nastrój chorej ulegał zbyt częstym zmianom i nie można było dłużej jej tutaj trzymać. Wiedziała poza tym, że za dużo czasu spędzili na pustyni — kończyły się zapasy wody, której duże ilości pochłaniało kąpanie chorej. Kilka kolejnych dni w tym kanionie wiązałoby się z wdychaniem kwaśnych zapachów niedomytych przedmiotów, zwierząt i ludzi, czego skutkiem mogła być jeszcze większa depresja Jesse.

W ich sytuacji liczyła się każda chwila. Mieli do przebycia bardzo długą drogę: w górę przez rozlewiska lawy, a potem na wschód w stronę Gór Centralnych, które dzieliły pustynię na część zachodnią (gdzie znajdowali się obecnie) i wschodnią (gdzie leżało Miasto). Droga, która przecinała wschodnie i zachodnie łańcuchy górskie, była dobra, ale tuż za przełęczą ponownie czekało ich spotkanie z pustynią i przeprawa w kierunku południowo-wschodnim — do Centrum. Musieli się spieszyć. Jak tylko zaczną się zimowe burze, pustynia będzie nie do przebycia, a tym samym Miasto zostanie odcięte od świata. Lato zaś odchodziło już powoli w unoszących się w powietrzu tumanach pustynnego piasku i kurzu.

Aż do zmierzchu nie składali namiotów ani nie objuczali koni, choć zanim jeszcze zrobiło się naprawdę gorąco, spakowali jak najwięcej rzeczy i ustawili je przy workach z zebranymi przez Jesse kruszcami. Zraniona ręka Wężycy uginała się pod ciężarem przenoszonych pakunków. Siniak prawie zupełnie zniknął, a po ukłuciach zostały tylko jasnoróżowe ślady. I pewnie już niebawem miejsce, w które ukąsiła ją żmija, zleje się z innymi, podobnymi mu bliznami. Żałowała teraz, że nie złapała żadnego z tych nieprzyjemnych węży, należących do nie znanego jej dotąd gatunku. Nawet gdyby okazał się niepotrzebny w pracy uzdrowicielskiej, Wężyca mogłaby wypreparować z niego antidotum przeciw jadom i sprezentować je ludziom Arevina. Jeżeli kiedykolwiek się jeszcze ze sobą zobaczą.

Wężyca wrzuciła na stertę ostatni z pakunków, wytarła dłonie o spodnie, a rękawem otarła spływający po twarzy pot. Znajdujący się w pobliżu Alex i Merideth podnieśli zbudowane przez siebie nosze i mocowali je do specjalnej uprzęży, łączącej dwa konie. Wężyca przyglądała się ich pracy.

Był to najbardziej osobliwy pojazd, jaki zdarzyło jej się widzieć, ale wyglądało na to, że ich nie zawiedzie. Na pustyni wszystko trzeba było nieść albo ciągnąć. Wozy na kołach ugrzęzłyby w piasku albo połamały się na kamienistej nawierzchni. Jeśli tylko konie nie zaczną wierzgać, Jesse powinna tę podróż przetrzymać. Między przednimi drągami zaprzęgu stał spokojnie pokaźny siwek. Nie niepokoił się również srokaty koń, którego wprowadzono pomiędzy tylne żerdzie tego dziwnego wehikułu.

„Jesse musi mieć cudowne zdolności — pomyślała Wężyca — skoro ujeżdżane przez nią konie zgadzają się na takie pomysły”.

— Jesse mówi, że wprowadzimy wśród bogatych kupców nową modę, kiedy tylko nas z tym wszystkim zobaczą — powiedziała Merideth.

— Ma rację — rzekł Alex. Odpiął jeden z pasków, przez co nosze opadły na ziemię. — Ale będą mieli szczęście, jeśli konie ich nie pokopią.

Poklepał pieszczotliwie szyję siwka i odprowadził oba konie do zagrody.

— Szkoda, że nie jechała jeszcze na żadnym z nich — zwróciła się Wężyca do Merideth.

— One nie były takie, kiedy trafiły w jej ręce. Jesse kupuje bardzo narowiste zwierzęta. Nie może patrzeć, jak się nad nimi znęcają. Jednym z nich był właśnie jej źrebak. Zdołała go jakoś okiełznać, ale okazało się, że nie do końca.

Poszły z powrotem w stronę namiotu, aby uciec przed blaskiem popołudniowego słońca. Płachta opadała w miejscu, z którego usunięto przeznaczone na nosze wsporniki. Merideth ziewnęła szeroko.

— Spróbujmy się przespać, póki jeszcze możemy. Nie wolno nam będzie przebywać na lawie, gdy słońce znowu znajdzie się na niebie.

Wężycę rozpierała energia; czuła też niepewność i niepokój. Rozkoszowała się wprawdzie osłoną namiotu, ale nie mogąc zasnąć, zastanawiała się nad przyszłymi losami ich planu. Sięgnęła po torbę, żeby sprawdzić, jak mają się węże, ale gdy tylko ją otworzyła, Jesse zbudziła się ze snu. Wężyca zamknęła szybko skórzaną torbę i przysunęła się do łóżka chorej. Jesse spojrzała na nią ze swego siennika.

— Jesse… To, co wtedy powiedziałam… — Chciała się wytłumaczyć, ale nie wiedziała, jak zacząć.

— Czym się tak niepokoisz? Czy po raz pierwszy pomagasz komuś, kto może umrzeć?

— Nie. Widziałam już, jak ludzie umierają. Ja nawet pomagałam im umierać.

— Jeszcze jakiś’ czas temu wydawało się, że nie ma już żadnej nadziei — rzekła Jesse. — Bezbolesny koniec byłby taki prosty.

Trzeba zawsze mieć się na baczności przed… łatwością umierania.

— Śmierć może być wielkim darem — odparła Wężyca. — Tak czy inaczej, oznacza ona przegraną. I o tym należy zawsze pamiętać.

Wężyca poczuła powiew łagodnej bryzy, która niemal ją zmroziła.

— Co się stało, uzdrowicielko?

— Bałam się — odrzekła Wężyca. — Bałam się, że będziesz umierać. Gdyby tak było, miałabyś prawo prosić mnie o pomoc, a ja mam obowiązek ci jej udzielić. Ale wiem, że nie mogę.

— Nie rozumiem.

— Po zakończeniu mojego wtajemniczenia nauczyciele dali mi węże. Dwóm z nich można aplikować narkotyki, którymi potem leczą ludzi. A trzeci wąż dawał ludziom sny. I teraz on nie żyje.

Zabito go.

Jesse instynktownie wyciągnęła rękę i dotknęła nią dłoni Wę-życy, która z wdzięcznością przyjęła ten objaw współczucia.

— A zatem ty też jesteś okaleczona — powiedziała nagle Jesse.

— I tak samo jak ja nie możesz zajmować się swoją pracą.

To wspaniałomyślne porównanie wprawiło Wężycę w konsternację. Jesse cierpiała, była bezradna, a szansę na wyzdrowienie były tak małe, że siła jej ducha mogła budzić niekłamany podziw.

— Dziękuję ci za te słowa.

— Tak więc ja wracam do rodziny z prośbą o pomoc, a ty właściwie robisz to samo.

— To prawda.

— Dadzą ci innego węża — powiedziała z pełnym przekonaniem Jesse.

— Mam taką nadzieję.

— Czyli nie jesteś tego pewna?

— Węże snu słabo się rozmnażają — odparła Wężyca. — Mało jeszcze o nich wiemy. Co kilka lat rodzi się parę nowych węży, czasami udaje nam się któregoś sklonować, ale… — Wężyca wzruszyła ramionami.

— A dlaczego nie miałabyś’ takiego węża złapać?

Wężyca nigdy o tym nie pomyślała, ponieważ wiedziała, że jest to niemożliwe. Jedyną opcją, którą brała pod uwagę, był powrót do ośrodka uzdrowicieli i złożenie im swoich przeprosin. Uśmiechnęła się smutno.

— Takie zadanie mnie przerasta. Takich węży tutaj nie ma.

— A gdzie w takim razie są?

Wężyca znowu wzruszyła ramionami.


— W innym świecie… — urwała, gdy dotarło do niej znaczenie tych słów.

— No to wejdziesz ze mną do Miasta — stwierdziła Jesse. — Moja rodzina przedstawi cię istotom pozaziemskim.

— Ależ Jesse, moi ludzie od wielu lat proszą Centrum o pomoc.

A oni nie chcą nawet z nami rozmawiać.

— Tylko że teraz jedna z rodzin w Mieście ma wobec ciebie zobowiązania. Nie wiem, czy moi ludzie przyjmą mnie znowu do siebie, ale na pewno są już twoimi dłużnikami. Ty mi przecież pomogłaś.

Wężyca słuchała w milczeniu, zaintrygowana tym, co usłyszała właśnie od Jesse.

— Uwierz mi, uzdrowicielko — rzekła sparaliżowana kobieta.

— Możemy być sobie wzajemnie pomocne. Jeżeli oni przyjmą mnie, zaakceptują również moich przyjaciół. Jeśli zaś mnie odrzucą, i tak będą mieć wobec ciebie dług. Przecież każda z nas może przedłożyć im dwie prośby.

Wężyca była kobietą dumną — dumną ze swego wykształcenia, swoich umiejętności, a także imienia. Ucieszyła się zatem, widząc, że istnieje możliwość odbycia pokuty za śmierć Trawy w sposób inny niż błaganie o wybaczenie. Co dziesięć lat jeden ze starszych uzdrowicieli wybierał się w długą podróż do Miasta, gdzie prosił o nowe węże snu. Zawsze mu odmawiano. Gdyby, więc Wężycy się poszczęściło…

— Myślisz, że to ma sens?

— Moja rodzina nam pomoże — odparła Jesse. — Ale nie wiem, czy istoty pozaziemskie również będą skłonne nam pomóc.

Przez całe gorące popołudnie Wężyca i partnerzy mogli tylko czekać. Ponieważ czekała ich długa podróż, Wężyca wypuściła z torby Mgłę i Piaska. Kiedy wyszła z namiotu, zatrzymała się obok Jesse, która spała spokojnym snem, choć jej twarz była zaczerwieniona. Wężyca dotknęła czoła chorej i pomyślała, że albo Jesse ma gorączkę, albo też są to skutki upału. Uzdrowicielka sądziła do tej pory, że Jesse nie odniosła poważniejszych obrażeń wewnętrznych, ale istniała przecież możliwość krwotoków oraz zapalenia otrzewnej. A to potrafiła uleczyć. Postanowiła na razie nie budzić tej pięknej kobiety, tylko zaczekać i zobaczyć, czy gorączka wzrośnie.

Wyszła z obozowiska, chcąc znaleźć jakieś ustronne miejsce, w którym jej węże nikogo nie wystraszą. Minęła Alexa, który posępnie wpatrywał się w dal. Zawahała się na moment, on zaś posłał jej swoje zatroskane spojrzenie. Usiadła przy nim bez słowa. Z jego twarzy ulotnił się wyraz dobroduszności, zastąpiony obecnie wielkim cierpieniem.

— Zrobiliśmy z niej kalekę, prawda? Merideth i ja.

— Zrobiliście z niej kalekę? Ależ skąd.

— Nie powinniśmy jej ruszać. Nie przyszło mi to do głowy.

Trzeba było przenieść obozowisko na miejsce, w którym upadła.

Może nerwy nie były jeszcze wtedy uszkodzone.

— Na pewno były.

— Ale nie wiedzieliśmy ojej plecach. Myśleliśmy, że uderzyła się w głowę. Może przetrąciliśmy jej kręgosłup…

Wężyca położyła dłoń na przedramieniu Alexa.

— Przyczyną było gwałtowne uderzenie — odparła. — Jestem uzdrowicielką i wiem. Uwierz mi, to wydarzyło się wskutek upadku. Nie było możliwości, żebyście to wy — ty i Merideth — do tego doprowadzili.

Alex rozluźnił napięte mięśnie ramienia, a Wężyca z uczuciem ulgi cofnęła swoją dłoń. Od strony fizycznej był bardzo silny, lecz w walkę z wewnętrzną słabością wkładał tak wiele energii, że Wężyca poczuła obawę o jego życie. Był dla swoich partnerek ważniejszy niż myślał, ponieważ zajmował się życiem od strony praktycznej — doglądał obozu i pertraktował z klientami, równoważąc w ten sposób artystyczne usposobienie Merideth i żądną przygód naturę Jesse. Wężyca miała nadzieję, że wypowiedziana przez nią prawda złagodzi jego wyrzuty sumienia. Na razie nic więcej zrobić nie mogła.

Gdy zaczął zapadać zmierzch, Wężyca pogłaskała wzorzyste łuski Piaska. Nie zastanawiała się już, czy grzechotniki lubią taki dotyk i czy istoty o tak małym mózgu w ogóle mogą cokolwiek lubić. Chłód przebiegający przez jej palce sprawił jej dużą przyjemność. Piasek leżał zwinięty w wężową spiralę, wysuwając od czasu do czasu swój język. Miał jasne ciało o wyraźnych kolorach, bowiem niedawno zrzucił starą warstwę skóry.

— Pozwalam ci za dużo jeść — powiedziała czule Wężyca. — Jesteś strasznie gnuśnym stworzeniem.

Wężyca podciągnęła kolana pod brodę. Na tle czarnych skał wzorki na skórze grzechotnika wyglądały równie wyraźnie jak białe łuski Mgły. Ani węże, ani ludzie nie zdołali się jeszcze przystosować do rządzących tym światem praw.

Mgła zniknęła z pola widzenia, ale Wężyca się tym nie zmartwiła. Oba węże były do niej bardzo przywiązane i wiedziała, że zbyt daleko od niej nie odpełzną, bowiem żaden z nich nie potrafił uwolnić się od wpojonych mu odruchów. Uzdrowicielka miała więc pewność, że Mgła i Piasek wrócą do niej, kiedy tylko usłyszą znajome wibracje wywołane uderzeniem dłoni o ziemię.

Wężyca oparła się o ogromny głaz, owinięta w otrzymany od Arevina strój. Zastanawiała się, co też ten człowiek może teraz robić. Jego ludzie byli nomadami, zajmującymi się wypasem wielkich wołów piżmowych, które dawały im delikatną, jedwabistą wełnę. Gdyby chciała ponownie ich spotkać, musiałaby przedsięwziąć specjalne poszukiwania. Nie wiedziała, czy to kiedykolwiek będzie możliwe, a przecież tak bardzo chciałaby zobaczyć jeszcze Arevina.

Gdyby jednak ponownie się z nimi spotkała, przypomniałaby sobie o śmierci Trawy (jeśli w ogóle o niej kiedykolwiek zapominała). Ale to jej błędny osąd doprowadził do tej tragedii. Oczekiwała od członków plemienia, że uwierzą jej na słowo i nie będą się bać, a oni mimowolnie wykazali, jak zgubna może być taka niefrasobliwość.

Otrząsnęła się z przygnębienia. Mogła się teraz zrehabilitować. Gdyby udało się jej wybrać z Jesse i dowiedzieć się, skąd pochodzą węże snu, a potem jednego z nich złapać… Gdyby dowiedziała się wreszcie, dlaczego te stwory nie rozmnażają się na Ziemi, mogłaby wtedy stanąć dumnie przed swoimi nauczycielami, triumfując w dziedzinie, w której całe pokolenia uzdrowicieli nie odniosły jeszcze sukcesu.

Nadszedł czas powrotu do obozu. Chcąc znaleźć Mgłę, Wężyca weszła na niewielkie usypisko pokruszonych skał, które zamykało wejście do kanionu. Kobra leżała zwinięta na dużej bazaltowej płycie.

Dotarłszy na szczyt wzniesienia, uzdrowicielka sięgnęła po Mgłę, podniosła ją i pogłaskała po wąskiej głowie. Ze złożonym kapturem nie wyglądała groźnie, choć było przecież inaczej. Kobra nie potrzebowała ogromnych szczęk, by wsączyć w ofiarę śmiertelną dawkę jadu.

Kiedy Wężyca się odwróciła, jej wzrok przyciągnął wspaniały widok zachodzącego słońca, które rozlewało się pomarańczową plamą na horyzoncie, rozsyłając wokół siebie fioletowe i cynobrowe promienie.

Wtedy to Wężyca zauważyła rozsiane na pustyni kratery. Cała ziemia w tych okolicach pokryta była wielkimi, okrągłymi basenami. Te z nich, które leżały na ścieżce rozlanej lawy, zlewały się z otoczeniem, inne zaś były wyraźniejsze — wielkie wyrwy w ziemi, niepodatne na wieloletnie działanie piasku. Wielkość i rozmieszczenie kraterów świadczyło o tym, że mogły mieć tylko jedno źródło — wybuch nuklearny. Sama wojna dawno już się skończyła i mało kto o niej pamiętał, ponieważ zginęli w niej wszyscy, których choć trochę obchodziły przyczyny jej zaistnienia.

Wężyca przyglądała się tym zniszczonym terenom i cieszyła się, że obserwuje je z daleka. W takich miejscach widzialne i niewidzialne pozostałości po wojnie przetrwały aż do tych czasów. I nie znikną nawet wiele lat po jej śmierci. Kanion, w którym stacjonowali Wężyca i partnerzy, również nie był zupełnie bezpieczny, ale ich pobyt tutaj nie był przecież długi.

Pośród oświetlonych słońcem gruzów zamajaczyło coś, co wyraźnie do tego miejsca nie pasowało. Wężyca poczuła niepokój, jak gdyby spojrzała na zjawisko, którego nie wolno jej było oglądać.

Były to rozkładające się zwłoki konia, leżące na krawędzi jednego z kraterów. Sztywne kończyny zwierzęcia sterczały groteskowo w powietrze, wystając z nabrzmiałego już poważnie ciała. Złota uzda na głowie konia połyskiwała szkarłatnie i pomarańczowo.

Wężyca odetchnęła z jękiem.

Pobiegła do torby i wetknęła do niej Mgłę. Następnie podniosła Piaska i ruszyła w stronę obozu, przeklinając grzechotnika, który próbował owinąć się wokół jej ramienia. Zatrzymała się i pozwoliła mu wśliznąć się do swojej przegródki. Potem rzuciła się do biegu, zapinając po drodze zamek torby, która obijała się o jej nogę.

Dobiegła zadyszana do namiotu i weszła szybko do środka. Me-rideth i Alex spali. Wężyca przyklękła obok Jesse i ostrożnym ruchem odciągnęła prześcieradło.

Od chwili gdy po raz ostatni ją badała, minęła zaledwie godzina. Sińce na boku ściemniały, a całe ciało Jesse nabrało czerwonego zabarwienia. Wężyca dotknęła jej czoła, które okazało się gorące i suche. Chora nie reagowała. Kiedy uzdrowicielka cofnęła dłoń, gładka skóra leżącej kobiety wydawała się jeszcze ciemniejsza. Wężyca obserwowała ją przez kilka minut, podczas których z przerażeniem stwierdziła, że wskutek pęknięcia naczyń włosowatych utworzył się kolejny siniak. Niebezpieczny dla Jesse był zatem nawet najlżejszy dotyk, bowiem promieniowanie uszkodziło ścianki tych naczyń. Bandaż owinięty na udzie chorej nagle zaczerwienił się od krwi. Wężyca zacisnęła pięści. Trzęsła się cała, jakby do szpiku kości przenikał ją lodowaty chłód.

— Merideth!

Kobieta obudziła się, ziewnęła i wymruczała nieprzytomnym głosem:

— Co się stało?

— Ile czasu zajęło wam odnalezienie Jesse? Czy ona upadła w okolicach kraterów?


— Tak. Przeszukiwała te tereny. Po to tutaj jesteśmy… Inni rzemieślnicy nie mogą się z nami równać, ponieważ Jesse znajduje tu takie rzeczy… Ale tym razem na krawędzi krateru… Znaleźliśmy ją wieczorem.

„Cały dzień — pomyślała Wężyca. — Musiała być w jednym z większych kraterów”.

— Dlaczego nie powiedzieliście mi o tym?

— O czym?

— Te kratery są niebezpieczne.

— Wierzysz w te wszystkie stare legendy? Uzdrowicielko, my przyjeżdżamy tu od dziesięciu lat i nigdy nic złego się nam nie przytrafiło.

Nie była to dobra pora na nerwową dyskusję. Wężyca ponownie spojrzała na Jesse i uświadomiła sobie, że lekkomyślność tej dziewczyny i pogarda dla niebezpieczeństwa wykazywana przez jej partnerów mogły niechcący okazać się dla chorej nadzwyczaj łaskawe. Wężyca wiedziała, jak obchodzić się ze skutkami napromieniowania, ale skala tego problemu zupełnie ją przerastała. Cokolwiek by teraz zrobiła, mogłaby tylko przedłużyć agonię tej biednej kobiety.

— Co się stało? — W głosie Merideth po raz pierwszy pojawił się strach.

— Jesse ma chorobę popromienną.

— Chorobę popromienną? Jak to możliwe? Jadła i piła to samo, co my.

— To pochodzi z krateru. Ziemia jest tam skażona. Legendy nie kłamią.

Pomimo ciemnej opalenizny Merideth zbladła.

— No to zrób coś! Pomóż jej!

— Nie mogę.

— Nie mogłaś jej pomóc przy złamaniach i nie możesz pomóc jej teraz…

Patrzyły na siebie, urażone i wzburzone. Merideth pierwsza spuściła wzrok.

— Przepraszam. Nie miałam prawa…

— Na bogów, Merideth, chciałabym być wszechwładna, ale tak niestety nie jest.

Ich głośna rozmowa zbudziła Alexa. Wstał i podszedł do nich, przeciągając się i drapiąc po całym ciele.

— Czas już… — Patrzył raz na jedną kobietę, raz na drugą, a potem spojrzał na Jesse. — Och, bogowie…

Miejsce na czole Jesse, którego wcześniej dotknęła uzdrowicielka, powoli nabrzmiewało krwią.

Alex rzucił się w stronę posłania nieprzytomnej partnerki, ale Wężyca go przytrzymała. Próbował ją odepchnąć.

— Alex, ja tylko lekko dotknęłam. W ten sposób jej nie pomożesz.

Patrzył na nią niewidzącym wzrokiem.

— Jeśli nie tak, to jak?

Wężyca potrząsnęła głową.

Alexowi do oczu nabiegły łzy. Wyrwał się z uścisku uzdrowicielki.

— To niesprawiedliwe!

Wybiegł z namiotu. Merideth chciała wyjść tuż za nim, ale przy wyjściu się zawahała i popatrzyła znowu na Wężycę.

— On nie rozumie. Jest jeszcze młody.

— Rozumie — powiedziała Wężyca. Pogładziła czoło Jesse, starając się nie naciskać na skórę. — Poza tym ma rację. To rzeczywiście jest niesprawiedliwe. A zresztą czy sprawiedliwość w ogóle istnieje?

Zamilkła, gdyż nie chciała ujawniać Merideth własnego rozgoryczenia, wywołanego przez los Jesse. A za ten los odpowiadała przecież niefrasobliwość i szaleństwo innych pokoleń ludzi.

— Merry? — Jesse trzymała w powietrzu drżącą rękę.

— Jestem tutaj. — Merideth wyciągnęła ku niej dłoń, lecz powstrzymała się i nie dotknęła partnerki.

— Co się dzieje? Dlaczego ja… — Zamrugała powoli. Oczy miała nabrzmiałe krwią.


— Delikatnie — szepnęła Wężyca.

Merideth ujęła ostrożnie palce Jesse.

— Czy już wyjeżdżamy?

W głosie chorej kryło się przerażenie, jakby sama przed sobą nie chciała przyznać, że sprawy nie mają się najlepiej.


— Nie, kochanie.

— Tak tu gorąco…

Próbowała unieść głowę, ale nagle zamarła bez tchu. W głowie Wężycy bezwiednie pojawiła się informacja, będąca efektem wpojonych w nią zimnych, nieludzkich, analitycznych odruchów myślowych: Jesse ma krwotok wewnętrzny. Ale co się stanie z jej mózgiem?

— Jeszcze nigdy tak nie bolało. — Spojrzała na Wężycę, nie odwracając głowy. — To coś innego. To jest jeszcze gorsze.

— Jesse, ja…

Uzdrowicielka zrozumiała, że płacze, kiedy poczuła na ustach słony smak, wymieszany z okruchami pustynnego pyłu. Słowa uwięzły jej w gardle. Do namiotu wrócił Alex. Jesse usiłowała jeszcze coś powiedzieć, ale z jej ust dobywało się tylko ciężkie sapanie.

Merideth chwyciła ramię Wężycy, która poczuła wbijające się w jej skórę paznokcie.

— Ona umiera.

Węży ca kiwnęła głową.

— Uzdrowiciele umieją pomóc… wiedzą, jak…

— Merideth, nie — wyszeptała Jesse.

— …jak złagodzić ból.

— Ona nie może…

— Zabito jednego z moich węży — rzekła Wężyca głośniej niż chciała. W jej słowach dało się słyszeć smutek i złość.

Merideth powstrzymała się przed kolejnym wybuchem, ale Wężyca wyczuła nie wypowiedziane oskarżenie: „Nie pomogłaś jej żyć, a teraz nie umiesz pomóc jej umrzeć”. Tym razem Wężyca spuściła wzrok. Zasługiwała na taki werdykt. Merideth puściła ją i odwróciła się do Jesse. Stanęła nad nią niczym demon szykujący się do starcia z potworami.

Jesse wyciągnęła rękę w stronę partnerki, ale gwałtownie ją cofnęła. Spojrzała na swoją pokrytą odciskami dłoń, na której tworzył się właśnie kolejny siniak.

— Dlaczego?

— To ta ostatnia wojna — odparła Wężyca. — W kraterach…

— Głos jej się załamał.

— A więc to prawda — powiedziała Jesse. — Moja rodzina uważa, że tereny poza Miastem są niebezpieczne dla życia, ale zawsze myślałam, że to kłamstwo. — Patrzyła teraz zmętniałym wzrokiem; zamrugała i spojrzała w stronę Wężycy, choć chyba jej nie widziała. — Kłamali w wielu innych sprawach. Chcieli, żeby dzieci były im posłuszne…

Znowu zamilkła i przymknęła oczy. Jej ciało wiotczało, mięsień za mięśniem, jak gdyby rozluźnienie było dla niej tak bolesne, że musiała poddawać mu się stopniowo. Zachowała jeszcze przytomność, ale nie reagowała, kiedy Merideth pogłaskała ją ostrożnie po jasnych włosach. Skóra wokół siniaków zbladła jeszcze bardziej.

W pewnym momencie Jesse krzyknęła. Przycisnęła dłonie do skroni, wpijając w nie paznokcie. Wężyca próbowała ją powstrzymać.

— Nie! — zajęczała Jesse. — Nie, dajcie mi spokój… Merry, to boli!

Choć jeszcze przed chwilą była zupełnie osłabiona, teraz miotała się gorączkowo. Wężyca przytrzymywała ją łagodnie, ale głos jej wewnętrznej diagnozy był jednoznaczny: tętniak. W mózgu Jesse pękało właśnie osłabione przez promieniowanie naczynie. Kolejna myśl pojawiła się równie nieproszona i zaatakowała ją ze znacznie większą siłą: niech pęknie od razu i jak najszybciej ją zabije.

W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że Alex już przy niej nie stoi, przeszedł bowiem na drugą stronę namiotu. Usłyszała grzechotkę Piaska. Odwróciła się odruchowo i rzuciła się w stronę Ale-xa. Uderzyła go łokciem w brzuch, a on wypuścił torbę w chwili, gdy Piasek gotował się do ataku. Mężczyzna upadł na ziemię. Wężyca poczuła w nodze ostry ból i zamierzyła się na Alexa pięścią, w ostatniej jednak chwili cofnęła dłoń.

Upadła na jedno kolano.

Piasek wił się na ziemi i grzechotał lekko swoim ogonem; szykował się do nowego ataku. Serce uzdrowicielki łomotało jak oszalałe. Czuła, jak w nodze pulsuje krew, gdyż miejsce, w którym Piasek zatopił swoje zęby, znajdowało się tuż przy tętnicy udowej.

— Ty głupcze! Życie ci zbrzydło?

Noga pulsowała jeszcze przez jakiś czas, a potem system odpornościowy organizmu zneutralizował działanie jadu Piaska. Wę-życa cieszyła się, że wąż nie trafił w arterię. Po takim ukąszeniu nawet ona mogłaby zachorować, a na to przecież nie miała czasu. Ból stał się teraz słabszy, odzywając się w nodze głuchymi falami.

— Dlaczego pozwalasz jej umierać w takich męczarniach? — zapytał Alex.

— Piasek mógłby tylko jej męki zwiększyć.

Ukrywając swoją wściekłość, Wężyca odwróciła się spokojnie w stronę węża, podniosła go i schowała z powrotem do torby.

— Grzechotniki nie gwarantują szybkiej śmierci. — Nie była to prawda, ale rozzłoszczona zachowaniem Alexa Wężyca chciała go jeszcze trochę nastraszyć. — Jeżeli ktokolwiek przez nie umiera, dzieje się to wskutek zakażenia i gangreny.

Alex zbladł, ale najwidoczniej nie przyjmował do wiadomości argumentów uzdrowicielki i patrzył na nią gniewnym wzrokiem.

Merideth krzyknęła na niego, a on objął spojrzeniem oboje partnerów, po czym na dłuższą chwilę utkwił wzrok w Wężycy.

— A drugi wąż?

Odwrócił się do niej plecami i podszedł do Jesse.

Wężyca, która trzymała torbę w jednej ręce, drugą namacała zamknięty otwór przegródki dla Mgły. Potrząsnęła głową, odpychając od siebie myśl o Jesse umierającej od jadu kobry, która umiała zabijać szybko, choć niezbyt przyjemnie. Jaka w końcu jest różnica między uśmierzaniem bólu snem a rozprawianiem się z nim za pomocą śmierci? Wężyca jeszcze nigdy z żadnych pobudek nie zabiła świadomie drugiego człowieka i nie wiedziała, czy teraz potrafi tego dokonać. Nie była też pewna, czy powinna to zrobić. Nie miała pojęcia, czy źródłem tych skrupułów był sposób, w jaki ją wyszkolono, czy może głęboko ugruntowane przeświadczenie, że czyniąc tak, postąpiłaby źle.

Słyszała, że partnerzy cicho ze sobą rozmawiają. Merideth mówiła przejrzystym altem, Alex — głęboko i donośnie, Jesse zaś głosem zasapanym i niepewnym. Co kilka minut Jesse walczyła z kolejną falą bólu i pozostali partnerzy zgodnie wtedy milkli. Ostatnie godziny bądź dni życia tej kobiety ogołocą ją na pewno z resztek siły, odwagi i wytrwałości.


Wężyca otworzyła torbę i wypuściła Mgłę, która wśliznęła się na jej ramiona. Przytrzymując kobrę tuż za głową — ponieważ gad mógł przecież zaatakować — przeszła przez namiot.

Partnerzy spojrzeli na nią w taki sposób, jak gdyby sama obecność uzdrowicielki ich zaskoczyła. Szczególnie Merideth zdawała się przez moment w ogóle jej nie poznawać. Alex popatrzył na Wę-życę, następnie na kobrę, a potem znowu na właścicielkę węży. Na jego twarzy malował się wyraz rezygnacji i triumfalnego smutku zarazem. Mgła wysunęła język, by wyczuć zapachy obecnych w namiocie; jej oczy lśniły w ciemności niczym srebrne lusterka. Jesse popatrywała na nią kątem oka. W pewnym momencie chciała przetrzeć oczy, ale przypomniała sobie o bólu ręki.

— Uzdrowicielko? Podejdź do mnie. Nie widzę dokładnie.

Wężyca przyklękła między Merideth i Alexem. Już po raz trzeci nie wiedziała, co ma tej kobiecie powiedzieć. Wydawało się jej, że to ona traci wzrok — przez chwilę wszystko było szkarłatne i czarne. Zamrugała i obraz powrócił do normy.

— Jesse, nie mogę na ten ból nic poradzić. — Mgła poruszała się wolno pod jej ręką. — Mogę tylko…

— Powiedz jej! — warknął Alex. Patrzył jak urzeczony w oczy kobry.

— Myślisz, że to jest łatwe? — rzuciła Wężyca.

Alex nawet na nią nie spojrzał.

— Jesse — powiedziała uzdrowicielka. — Jad tej kobry jest śmiertelny. Jeśli chcesz, żebym…

— Co ty mówisz? — krzyknęła Merideth.

Alex przestał wpatrywać się w Mgłę.

— Cicho, Merideth. Jak możesz znosić…

— Oboje bądźcie już cicho — przerwała mu Wężyca. — O tym zadecydować może tylko Jesse.

Alex przysiadł na piętach. Merideth siedziała sztywno i patrzyła gniewnie na wszystkich obecnych. Jesse przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. Mgła próbowała zsunąć się z ramienia Wężycy, ale ta ją przytrzymała.

— Ten ból już nie ustąpi — odezwała się Jesse.

— Przykro mi — powiedziała Wężyca. — Nie…

— Kiedy umrę?

— Ból głowy spowodowany jest ciśnieniem krwi. Możesz umrzeć… w każdej chwili.

Merideth zgarbiła się i ukryła twarz w dłoniach, ale Wężyca nie mogła zataić przed nimi prawdy.

— Masz przed sobą najwyżej kilka dni życia.

— Nie chcę już ani jednego dnia więcej.

Między palcami Merideth zaczęły płynąć łzy.

— Kochana Merry, Alex wie… — powiedziała Jesse. — Spróbuj zrozumieć… Już czas, bym pozwoliła wam odjechać. — Jesse spojrzała na Wężycę niewidzącym wzrokiem. — Zostaw nas na chwilę samych, a potem z wdzięcznością przyjmę twój dar.

Wężyca wstała i wyszła z namiotu. Trzęsły jej się kolana, zaś ramiona i kark bolały od ciągłego napięcia. Usiadła na twardym, ziarnistym piasku i zapragnęła, by ta noc dobiegła wreszcie końca.

Spojrzała na niebo, a raczej wąski jego wycinek widoczny między ścianami kanionu. Chmury wyglądały dziś na wyjątkowo gęste, bo chociaż księżyc nie wzeszedł jeszcze na tyle wysoko, by dało się go dostrzec, przynajmniej trochę światła powinno rozjaśniać ciemne niebo. Wężyca uzmysłowiła sobie nagle, że chmury nie są zbyt gęste, lecz — przeciwnie — niezwykle lekkie i ruchliwe, czyli zbyt wątłe, by rozpraszać światło. Poruszały się na wietrze, który unosił je wysoko nad ziemią. W pewnym momencie ciemna masa chmur pękła na dwoje i Wężyca zobaczyła nie przysłonięte już niczym niebo — czarne, bezkresne, mieniące się wielobarwnymi światełkami. Patrzyła na nie z nadzieją, że chmury nie zejdą się ponownie, i zapragnęła, by ktoś teraz przy niej był. Wokół niektórych z tych gwiazd krążyły planety, a na nich być może żyli ludzie. I może to oni pomogliby Jesse, gdyby wiedzieli o jej istnieniu. Zastanawiała się, czy ich plan miał jakiekolwiek szansę powodzenia, czy Jesse zgodziła się na jego realizację, ponieważ mimo wszystko pragnęła dalej żyć.

Ktoś z obecnych w namiocie odsłonił właśnie jasną kulę z komórkami świetlnymi. Błękitna bioluminescencja wylała się na zewnątrz, rozjaśniając fragment pokrytej czarnym piaskiem ziemi.

— Uzdrowicielko, Jesse prosi, byś do niej przyszła.


Kontury Merideth odcinały się od jasnego tła; jej głos był matowy, a wysoka sylwetka emanowała krańcowym wręcz udręczeniem.

Wężyca wniosła kobrę do namiotu. Merideth nie powiedziała ani słowa. Alex rzucił jej spojrzenie pełne niepewności i strachu, a Jesse powitała uzdrowicielkę spojrzeniem. Oboje partnerzy stali przy łóżku chorej niczym chroniący jej strażnicy. Wężyca nagle się zatrzymała. Znała już własną decyzję, ale ostatnie słowo należało do Jesse.

— Pocałujcie mnie — rzekła Jesse. — A potem zostawicie nas same.

Merideth odwróciła się ku niej gwałtownym ruchem.

— Nie możesz nam teraz kazać odejść!

— Wystarczy już niemiłych wspomnień.

Powiedziała to głosem drżącym z wyczerpania. Kosmyki włosów przykleiły się do jej czoła i policzków, a cała twarz przedstawiała obraz zmagania się wytrwałości ze skrajnym wyczerpaniem. Widzieli to zarówno Wężyca, jak i Alex, ale Merideth stała dalej nieporuszona, przygarbiona, wpatrzona w ziemię.

Alex przyklęknął i przysunął do ust rękę Jesse. Całował ją niemal z nabożną czcią — najpierw palce, potem policzki, wreszcie usta. Położyła mu na ramieniu swoją dłoń, chcąc go jeszcze przez chwilę przy sobie zatrzymać. Uniósł się powoli bez słowa, popatrzył na Wężycę i wyszedł z namiotu.

— Merry, pożegnaj się ze mną, zanim wyjdziesz.

Z uczuciem rezygnacji Merideth przyklękła obok Jesse i odgarnęła włosy z jej zbolałej twarzy. Objęła ją ramionami i przyciągnęła do siebie. Nawet nie próbowały się pocieszać.

Merideth wyszła z namiotu, wypełniwszy go wcześniej swoim milczeniem, które unosiło się w powietrzu dłużej, niż życzyła by sobie tego Wężyca. Kiedy odgłosy oddalających się kroków zlały się z szumem owiewającego namiot piasku, Jesse zadrżała, wydając z siebie dźwięk pośredni między jękiem i krzykiem.

— Uzdrowicielko?

— Jestem tu.

Wsunęła dłoń pod jej wyciągniętą rękę.

— Myślisz, że ten plan by się powiódł?

— Nie wiem — odparła Wężyca i przypomniała sobie, jak jedna z jej nauczycielek wróciła z Miasta, gdzie zastała zamknięte bramy i ludzi, którzy nie chcieli z nią rozmawiać. — Chciałabym wierzyć, że tak.

Usta Jesse stały się już zupełnie fioletowe, a dolna warga zaczęła pękać. Wężyca próbowała otrzeć krew, która była jednak bardzo rzadka i nie dawała się zatamować.

— Ale tam pojedź — wyszeptała Jesse.

— Dokąd?

— Do Miasta. Oni i tak mają wobec ciebie dług.

— Jesse, nie…

— Tak. Oni żyją pod kamiennym niebem i boją się wszystkiego, co pochodzi z zewnątrz. Mogą ci pomóc i sami twojej pomocy potrzebują. Za kilka pokoleń po prostu oszaleją. Powiedz im, że żyłam i byłam szczęśliwa. Powiedz im, że nie umarłabym, gdyby mówili prawdę. Twierdzili, że wszystko na zewnątrz zabija, więc ja myślałam, że nic nie może mnie zabić.

— Przekażę im twoją wiadomość.

— I nie zapomnij o swojej. Innym potrzebna jest…

Nie mogła już złapać tchu, a Wężyca czekała w milczeniu na kolejną prośbę Jesse. Po jej ciele spływał pot. Mgła wyczuła strapienie swej właścicielki i jeszcze szczelniej owinęła się wokół jej ramienia.

— Uzdrowicielko?

Wężyca poklepała delikatnie dłoń umierającej.

— Merry zabrała ze sobą cały ból. Proszę cię, pozwól mi odejść, zanim cierpienie powróci.

— Dobrze, Jesse. — Zdjęła kobrę z ramienia. — Postaram się, żeby to nie trwało długo.

Piękna, choć bardzo zniszczona twarz zwróciła się teraz w stronę uzdrowicielki.

— Dziękuję.

Wężyca cieszyła się, że Jesse nie wie, co za chwilę nastąpi. Mgła zaatakuje jedną z tętnic szyjnych, tuż pod szczęką, a wtedy jad wpłynie prosto do mózgu Jesse, natychmiast pozbawiając ją życia. Wężyca zaplanowała to bardzo dokładnie i beznamiętnie. Dziwiła się, że stać ją na taką jasność myślenia.

Zaczęła teraz hipnotyzować ją swoim kojącym głosem.

— Rozluźnij się. Ułóż swobodnie głowę, zamknij oczy, wyobraź sobie, że zasypiasz…

Trzymała Mgłę nad piersią Jesse, czekając, aż opadnie z niej wszelkie napięcie i skończą się lekkie drgawki. Po twarzy Wężycy spływały łzy, ale widziała wszystko bardzo wyraźnie. Widziała bijący na szyi Jesse puls. Mgła wysunęła i schowała język. Rozpostarła kaptur. Zaatakuje, jak tylko Wężyca zwolni uścisk.

— Głęboki sen, piękne obrazy…

Głowa Jesse osunęła się, odsłaniając gardło. Mgła prześliznęła się między palcami Wężycy, która w chwili, gdy jej dłoń się rozwarła, pomyślała jeszcze: „Czy muszę to zrobić?”

Nagle Jesse dostała konwulsji, jej plecy wygięły się w łuk, głowa wykręciła do tyłu, ramiona zesztywniały, a palce wygięły się niczym szpony drapieżnych zwierząt. Przestraszona Mgła przystąpiła do ataku. Jesse ponownie ogarnęły skurcze, zacisnęła mocno dłonie, a potem szybko je rozluźniła. W miejscu, w którym Mgła zatopiła swoje zęby, widniały dwie pulsujące kropelki krwi. Ciało Jesse jeszcze drżało, ale było już nieżywe.

W namiocie unosił się zapach śmierci i pozbawionego ducha ciała, na którym leżała sycząca kobra. Wężyca włożyła węża do torby i umyła ciało zmarłej tak starannie, jakby Jesse jeszcze żyła. Piękno tej kobiety zniknęło jednak wraz z życiem i zostało z niej tylko posiniaczone i naznaczone śmiertelnymi mękami ciało. Uzdrowicielka zamknęła jej oczy, a na twarz nasunęła poplamione prześcieradło.

Wyszła z namiotu, trzymając w ręce swoją skórzaną torbę. Me-rideth i Alex patrzyli, jak się do nich zbliża. Księżyc wzniósł się już na niebo i postacie obu partnerów przybrały szarawe zabarwienie.

— Po wszystkim — powiedziała. Jakimś cudem jej głos zupełnie się nie zmienił.

Merideth nie poruszyła się i nie powiedziała ani słowa. Alex chwycił dłoń Wężycy i pocałował ją tak, jak wcześniej całował rękę Jesse. Wężyca zrobiła krok do tyłu — nie chciała żadnych podziękowań.

— Powinnam z nią zostać — rzekła Merideth.

— Merry, ona tego nie chciała.

Wężyca zauważyła, że Merideth miała skłonności do wyobrażania sobie innego przebiegu wypadków i tworzyła setki różnych wersji wydarzeń — każdą straszniejszą od poprzedniej.

— Mam nadzieję, że ty też tak sądzisz, Merideth — rzekła Wężyca. — Jesse powiedziała mi, że zabrałaś ze sobą cały jej ból, a chwilę później, tuż przed atakiem mojej kobry, zmarła wskutek pęknięcia naczyń krwionośnych w mózgu. To trwało kilka sekund i nie mogła tego poczuć. I nie poczuła już ataku Mgły. Na bogów, wierzę, że tak naprawdę było.

— I byłoby tak niezależnie od nas?

— Tak.

Usłyszawszy to, Merideth wydawała się nieco uspokojona. Dla Wężycy było to jednak za mało. Pamiętała, że to ona zadała śmierć Jesse. Widząc, że z oblicza Merideth znikają powoli wyrzuty sumienia, Wężyca skierowała się ku postrzępionej ścianie kanionu, przy której zaczynał się stok wiodący do rozlewiska lawy.

— Dokąd idziesz? — zatrzymał ją Alex.

— Do swojego obozu — odparła beznamiętnym głosem.

— Zaczekaj, proszę. Jesse chciała ci coś podarować.

Gdyby powiedział, że Jesse poprosiła ich o przekazanie jej prezentu, odmówiłaby jego przyjęcia. Z drugiej strony fakt, że Jesse zostawiła ten podarek sama, zmienił nastawienie uzdrowicielki. Zatrzymała się niechętnie.

— Nie mogę — powiedziała. — Pozwól mi odejść.

Odwrócił ją delikatnie i zaprowadził z powrotem do obozu. Merideth gdzieś zniknęła: była w namiocie przy zwłokach Jesse albo samotnie ją opłakiwała.

Jesse zostawiła konia — ciemnosiwą, prawie czarną klacz, która wyglądała na zdrowe i bardzo żwawe zwierzę. Wbrew sobie i pomimo świadomości, że nie jest to koń zdatny dla uzdrowicielki, serce i dłonie Wężycy wyrywały się w stronę konia. Rumak wydawał się jej jedyną ujrzaną w ostatnim okresie rzeczą, która stanowiła uosobienie piękna i siły, nie naznaczonej piętnem tragedii i rozpaczy. Alex podał jej skórzane lejce, a ona ujęła je w swoich dłoniach. Uzda wysadzana była filigranowymi ozdobami ze złota, które z pewnością wykonała Merideth.

— Nazywa się Strzała — powiedział Alex.

Wężyca samotnie przeprawiała się przez rozlewisko zastygłej lawy. Chciała przebyć ją jeszcze przed nastaniem świtu. Kopyta klaczy odskakiwały dźwięcznie od skalistego podłoża, a o jej nogę obijała się skórzana torba z wężami.

Wiedziała, że nie może wrócić do ośrodka uzdrowicieli. Przynajmniej przez pewien czas. Dowiodła sobie dzisiaj, że musi uzdrawiać ludzi, niezależnie od wadliwych narzędzi, którymi przyszło jej pracować. Gdyby nauczyciele odebrali jej Mgłę oraz Piaska i usunęli ją ze swego grona, nie umiałaby się z tym pogodzić. Oszalałaby niechybnie, wiedząc, że w tym czy innym obozie bądź miasteczku chorują i umierają ludzie, którym mogłaby jakoś pomóc. Zawsze próbowałaby coś zdziałać.

Wychowano ją na kobietę dumną i niezależną, a z tych właśnie cech musiałaby zrezygnować, gdyby wróciła teraz do ośrodka uzdrowicieli. Poza tym obiecała przecież Jesse, że przekaże Miastu jej ostatnią wiadomość, i nie zamierzała się tej obietnicy sprzeniewierzyć. Pojedzie zatem do Miasta — ze względu na Jesse, a także dla siebie samej.

Загрузка...