6

Rano burmistrz poczuł się lepiej. Brian czuwał przy nim przez całą noc i wypełniał jego polecenia. Nie robił tego z entuzjazmem, gdyż nie było to w jego stylu, lecz bez zastrzeżeń czy niechęci.

— Czy zostanie blizna? — zapytał burmistrz.

— Tak — odparła zdziwiona Wężyca. — Oczywiście. I to więcej niż jedna. Usunęłam dość dużo tkanki mięśniowej i te miejsca już się nie wypełnią. Mimo to nie będziesz kulał.

— Brian, gdzie jest moja herbata? — Ton głosu burmistrza zdradzał zaniepokojenie odpowiedzią Wężycy.

— Zaraz przyniosę, panie.

Do pokoju wsączył się korzenny aromat. Burmistrz pił swoją herbatę, podczas gdy Wężyca zmieniała opatrunek.

Kiedy wyszła w nienajlepszym humorze, Brian pospieszył za nią na korytarz.

— Uzdrowicielko, proszę mu wybaczyć. On nie jest przyzwyczajony do chorowania. Myśli, że wszystko będzie zawsze toczyć się po jego myśli.

— Zauważyłam.

— To znaczy… On myśli, że jest kaleką… Czuje się tak, jakby sam siebie zdradził… — Brian rozłożył ręce, nie mogąc znaleźć właściwych słów.

Nie tak rzadko zdarzały się przypadki ludzi, którzy sądzili, że choroba się ich nie ima. Wężyca miała już wielu trudnych pacjentów, pragnących wydobrzeć przed czasem i lekceważących potrzebę rekonwalescencji. Najczęściej byli bardzo marudni.

— Nie oznacza to, że ma prawo w ten sposób traktować innych — rzekła Wężyca.

Brian utkwił wzrok w podłodze.

— To dobry człowiek, uzdrowicielko.

Zaczęła żałować, że pozwoliła, by jej gniew i zraniona duma uraziły sługę burmistrza.

— Czy jesteś zobowiązany służyć w tym miejscu?

— Nie! Ależ skąd, uzdrowicielko. Jestem wolny. Burmistrz zakazał niewolnictwa w Podgórzu. Ludzie, którzy przybywają tutaj z niewolnikami, są usuwani z miasta, a ich poddani dostają wybór: wyjeżdżają ze swoimi właścicielami albo zostają i pracują przez cały rok na rzecz miasta. Jeśli zostają, burmistrz kupuje od właścicieli dokumenty tych ludzi.

— Czy tak było z tobą?

Zawahał się, ale w końcu powiedział:

— Niewiele osób wie, że byłem kiedyś niewolnikiem. Oswobodzono mnie jako jednego z pierwszych. Rok później burmistrz podarł moje niewolnicze dokumenty. Miały obowiązywać przez dwadzieścia lat, a ja odsłużyłem tylko pięć. Dopiero wtedy zacząłem mu ufać… jemu i innym. — Wzruszył ramionami. — Więc zostałem.

— Rozumiem, dlaczego masz wobec niego poczucie wdzięczności — powiedziała Wężyca. — Ale nie wynika z tego, że on może rozkazywać ci przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

— Wczoraj spałem.

— Na fotelu?

Brian uśmiechnął się.

— Postaraj się, żeby teraz ktoś inny przy nim posiedział. A teraz chodź ze mną.

— Potrzebna ci pomoc, uzdrowicielko?

— Nie. Idę do stajni. Ale kiedy ja tam będę, ty możesz uciąć sobie drzemkę.

— Dziękuję, uzdrowicielko. Wolę zostać tutaj.

— Jak sobie życzysz.

Wyszła z rezydencji i minęła dziedziniec. Czuła się dobrze, idąc w chłodnym porannym powietrzu, chociaż schodziła po stromych serpentynach skalistej ścieżki. Rozciągały się teraz przed nią pastwiska burmistrza. Po łące pląsała siwa klacz z wysoko uniesionym łbem i ogonem. Podbiegała na sztywnych nogach do płotu, zatrzymywała się z prychnięciem, a potem pędziła w przeciwnym kierunku. Gdyby klacz miała taką ochotę, mogłaby przeskoczyć niewysokie ogrodzenie, ale najwyraźniej biegała tylko dla zabawy.

Wężyca poszła ścieżką wiodącą do stajni. Kiedy była już blisko, usłyszała odgłos uderzenia, płacz, a chwilę później donośny i gniewny krzyk:

— Dalej do roboty!

Wężyca czym prędzej podbiegła do stajni i gwałtownym ruchem otwarła drzwi. Zmrużyła oczy, gdyż wewnątrz było prawie zupełnie ciemno. Usłyszała szelest siana i poczuła przyjemny zapach czystej stajni. Po chwili jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności i zobaczyła szerokie, wyłożone słomą przejście, dwa rzędy boksów i stajennego, który odwrócił się w jej stronę.

— Dzień dobry, uzdrowicielko.

Stajenny był niezwykle mocno zbudowanym mężczyzną, liczącym przynajmniej dwa metry wzrostu. Miał rude, kręcone włosy i jasną brodę.

Wężyca podniosła wzrok, chcąc spojrzeć na jego twarz.

— Co to za hałasy?

— Hałasy? Ja nie… Aha… Ja tylko zwalczam rozkosze lenistwa.


Jego środki zaradcze musiały być nad wyraz skuteczne, gdyż ukarany leń od razu zniknął.

— O tak wczesnej porze lenistwo jest chyba bardzo wskazane — rzekła Wężyca.

— No cóż, my zaczynamy wcześnie. — Poprowadził ją w głąb stajni. — Twoje wierzchowce ulokowałem w tym miejscu. Klacz biega, a kucyk został w środku.

— To dobrze — stwierdziła Wężyca. — Trzeba go jak najszybciej podkuć.

— Posłałem już po kowala. Zjawi się po południu.

— Doskonale.

Wężyca weszła do boksu Wiewióra. Trącił ją nosem i zjadł podany kawałek chleba. Jego sierść błyszczała, a grzywa i ogon były wyczesane.

— Ktoś solidnie się nim zaopiekował.

— Staramy się zadowolić burmistrza i jego gości — odrzekł ogromny mężczyzna.

Stał w pobliżu, gotów spełnić jej życzenia, dopóki Wężyca nie wyszła ze stajni, żeby przyprowadzić do środka swoją klacz. Strzała i Wiewiór musieli na nowo oswajać się z pastwiskiem, ponieważ po długim pobycie na pustyni świeża trawa mogła źle odbić się na ich zdrowiu.

Kiedy wróciła, jadąc na nie osiodłanej Strzale i sterując nią kolanami, stajenny pracował w innej części stajni. Wężyca zsunęła się z klaczy i zaprowadziła ją do boksu.

— Panienko, to moje dzieło, nie jego.

Wystraszona Wężyca odwróciła się, ale ani w boksie, ani w przejściu nie dostrzegła osoby, która wyszeptała te słowa.

— Kto tam? — zapytała. — Gdzie jesteś?

Po powrocie do boksu Wężyca uniosła wzrok i zobaczyła w suficie otwór do wrzucania siana. Wskoczyła na żłób, chwyciła się krawędzi otworu i podciągnęła się aż po brodę, chcąc zajrzeć do góry. Jakaś mała przestraszona postać odskoczyła do tyłu i ukryła się za belą siana.

— Wyjdź — rzekła Wężyca. — Nic ci nie grozi.

Znajdowała się w śmiesznej pozycji — zwisała z sufitu na śródku boksu, a Strzała lizała ją po bucie. Nie miała jednak odpowiedniego podparcia, żeby wciągnąć się na górę.

— Zejdź tutaj — powiedziała i opuściła się na ziemię.

Widziała zarysy postaci na strychu, lecz nie dostrzegała rysów twarzy. „To jakiś dzieciak — pomys’lała. — Po prostu mały dzieciak”.

— To nic, panienko — powiedziało dziecko. — On zawsze udaje, że wszystko robi, a są przecież inni, to wszystko. Nieważne…

— Proszę cię, zejdź — powtórzyła Wężyca. — Znakomicie oporządziłeś Strzałę i Wiewióra. Chcę ci podziękować.

— Takie podziękowanie mi wystarczy, panienko.

— Nie zwracaj się do mnie w ten sposób. Na imię mi Wężyca, a tobie?

Ale dziecka już tam nie było.

Ludzie z miasta — zarówno chorzy, jak i wysłannicy — czekali już na nią, kiedy prowadząc Strzałę, znalazła się na szczycie góry. Nie mogła dziś liczyć na spokojne śniadanie.

Jeszcze przed zapadnięciem zmroku poznała dużą część mieszkańców Podgórza. Pracowała ciężko i pospiesznie przez kilka godzin. Była zadowolona, choć kończąc zajmować się jednym pacjentem i przechodząc do następnego, opadał ją niepokój. Bała się, że kolejny chory może okazać się umierający i, podobnie jak w przypadku Jesse, nie zdoła mu pomóc. Tego dnia nic takiego się jednak nie wydarzyło.

Wieczorem pojechała na Strzale wzdłuż rzeki, w kierunku północnym. Po lewej stronie minęła miasto, kiedy słońce zniknęło już za chmurami, a jego promienie spoczęły na zachodnich szczytach. Podłużne cienie słały się przed nią, gdy dojeżdżała do pastwiska i stajni burmistrza. Jako że nie dostrzegła na miejscu żadnego człowieka, sama zaprowadziła klacz do stajni, rozsiodłała ją i zaczęła szczotkować jej gładką, nakrapianą sierść. Nie spieszyła się z powrotem do rezydencji burmistrza, gdzie panowała atmosfera nieugiętej lojalności i cierpienia.

— Panienko, ty nie powinnaś tego robić. Pozwól mnie. A pani niech idzie na górę.


— Nie. Zejdź na dół — zwróciła się Wężyca do szepczącego głosu. — Możesz mi pomóc. I nie nazywaj mnie „panienką”.

— Niech panienka już idzie, proszę.

Wężyca nie odpowiedziała i dalej szczotkowała klacz. Kiedy nic się nie wydarzyło, pomyślała, że dziecko znowu gdzieś znik-nęło. Następnie usłyszała szelest w składowanym na strychu sianie. Bezwiednie przesunęła szczotką pod włos. Chwilę później dziecko stało już przy niej i łagodnie wyjęło szczotkę z jej dłoni.

— Nie tak, panienko…

— Wężyco…

— …to nie jest zajęcie dla panienki. Co innego z uzdrawianiem.

A ja znam się na czyszczeniu koni.

Wężyca uśmiechnęła się.

Była to dziewczynka w wieku dziewięciu lub dziesięciu lat, drobna i niepozorna. Nawet nie spojrzała na Wężycę. Szczotkowała teraz zmierzwioną sierść klaczy, stojąc tuż przy niej ze wzrokiem utkwionym w bok zwierzęcia. Miała jasnorude włosy i brudne, poobgryzane paznokcie.

— Masz rację — rzekła Wężyca. — Robisz to lepiej niż ja.

Dziewczynka przez moment milczała.

— Oszukałaś mnie — stwierdziła ponurym głosem, nie odwracając się do Wężycy.

— Troszeczkę — przyznała uzdrowicielka. — Musiałem, bo inaczej nie pozwoliłabyś mi podziękować ci twarzą w twarz.

Dziewczynka odwróciła się i objęła Wężycę pełnym oburzenia spojrzeniem.

— W takim razie mi podziękuj! — krzyknęła.

Lewą stronę jej twarzy szpeciła okropna blizna.

„Oparzenie trzeciego stopnia — pomyślała Wężyca. — Biedne dziecko! Gdyby w pobliżu był wtedy jakiś uzdrowiciel, te blizny nie byłyby takie straszne”.

W tej samej chwili dostrzegła siniak na prawym policzku dziewczynki. Uklękła, ale dziecko cofnęło się gwałtownie, odwracając się, żeby ukryć bliznę. Wężyca delikatnie dotknęła sińca.

— Słyszałam, jak stajenny dziś rano na kogoś krzyczał — powiedziała Wężyca. — Na ciebie, prawda? To on cię uderzył.


Dziecko odwróciło się i popatrzyło na uzdrowicielkę szeroko otwartym prawym okiem, bowiem lewe było częściowo pokryte zabliźnioną skórą.

— Nic mi nie jest — oznajmiła dziewczynka. Wyśliznęła się szybko z uścisku Wężycy i wbiegła po drabinie, pogrążając się w ciemności.

— Proszę cię, wróć — krzyknęła Wężyca. Wdrapała się za dziewczynką na strych, ale już jej tam nie znalazła.

Wężyca poszła szybkim krokiem w stronę rezydencji; towarzyszył jej cień, kołyszący się w rytmie niesionej przez nią lampy. Myślała o bezimiennej dziewczynce, która wstydziła się swojego wyglądu. Siniak znajdował się w bardzo niedobrym miejscu — tuż przy skroni. Mimo to dziewczynka nawet nie drgnęła pod dotykiem uzdrowicielki i nie wykazywała objawów wstrząśnienia mózgu. Wężyca nie musiała na razie martwić się o zdrowie małej, ale jej przyszłość stała pod znakiem zapytania.

Chciałaby jakoś pomóc temu dziecku, chociaż wiedziała, że jeśli doprowadzi do ukarania stajennego, to po jej wyjeździe właśnie na dziewczynkę spadną konsekwencje takiego kroku.

Weszła po schodach do pokoju burmistrza.

Brian sprawiał wrażenie wyczerpanego, za to burmistrz wyglądał bardzo dobrze. Opuchlizna prawie zupełnie zeszła już z jego lewej nogi, a ślady po ukąszeniu pokryły się strupami. Przez cały ten czas Brian pilnował jednak, by główna rana była otwarta i czysta.

— Kiedy będę mógł chodzić? — zapytał burmistrz. — Mam obowiązki. Muszę spotykać się z ludźmi. Muszę podejmować decyzje.

— Możesz wstać w każdej chwili — odparła Wężyca — jeżeli chcesz potem poleżeć w łóżku trzy razy dłużej.

— Nalegam jednak…

— Zostań w łóżku — powiedziała zmęczonym głosem Wężyca.

Wiedziała, że jej nie usłucha. Brian jak zwykle wyszedł za nią na korytarz.

— Jeżeli w nocy rany zaczną krwawić, od razu po mnie poślij.

Miała świadomość, że właśnie tak się stanie, jeśli burmistrz już teraz zacznie chodzić, a nie chciała, żeby stary sługa musiał sam radzić sobie z tym problemem.

— Wszystko jest dobrze, prawda? Będzie dobrze?

— Tak, jeśli tylko burmistrz nie będzie się przemęczał. Rany goją się jak należy.

— Dziękuję ci, uzdrowicielko.

— Gdzie jest Gabriel?

— On już tutaj nie przychodzi.

— Brianie, co to za spór między nim a ojcem?

— Przykro mi, uzdrowicielko, ale nie wolno mi o tym mówić.

„Nie wolno, czyli nie chcesz” — pomyślała Wężyca.

Przyglądała się pogrążonej w mroku dolinie. Nie miała jeszcze ochoty iść do łóżka. Jedną z rzeczy, których najbardziej nie lubiła w swoim okresie próbnym, była konieczność samotnego spania. Zbyt wielu ludzi w odwiedzanych przez nią miejscach znało uzdrowicieli tylko ze słyszenia, toteż najczęściej się jej bano. Nawet Are-vin z początku okazywał jej nieufność, a kiedy jego obawy minęły i wzajemny szacunek przerodził się w obopólną sympatię, Wężyca musiała go opuścić. Nie było im dane pobyć razem.

Przycisnęła czoło do chłodnej szyby.

Kiedy po raz pierwszy przemierzyła pustynię, chciała zbadać ten teren, docierając do miejsc, w których uzdrowicieli nigdy albo bardzo długo nie było. Postąpiła zarozumiale, a może i głupio, robiąc to, co jej nauczycielom nie przyszłoby nawet do głowy. Uzdrowicieli było zbyt mało, aby zajmować się ludźmi również po tej stronie pustyni. Jeżeli Wężycy powiedzie się w Mieście, może to wszystko ulegnie zmianie. Kiedy zgłosi się do Centrum, jedyną różnicę między nią a innymi uzdrowicielami stanowić będzie imię Jesse. A jeśli jej się nie uda… Nauczyciele to dobrzy ludzie, tolerujący odmienność i oryginalność, ale Wężyca nie wiedziała, jak zareagują na popełnione przez nią błędy.

Stukanie do drzwi uwolniło ją od takich myśli.

— Proszę!

Do pokoju wszedł Gabriel i Wężyca raz jeszcze znalazła się pod wrażeniem jego urody.

— Brian mówił mi, że z ojcem już lepiej.

— To prawda.

— Dziękuję za pomoc. Wiem, że ojciec bywa bardzo trudny. — Zawahał się, rozejrzał po pokoju i wzruszył ramionami. — Tak…

Przyszedłem sprawdzić, czy mógłbym coś dla ciebie zrobić.

Pomimo całego zatroskania zachowywał się łagodnie i kulturalnie, czym zjednał sobie Wężycę w takim samym stopniu jak swoją urodą. Poza tym była przecież samotna. Postanowiła skorzystać z jego uprzejmej propozycji.

— Owszem — powiedziała. — Dziękuję.

Stanęła przed nim, położyła dłoń na jego policzku, wzięła za rękę i poprowadziła w stronę kanapy. Na niskim stoliku pod oknem stała butelka wina i kieliszki.

Wężyca zauważyła, że Gabriel spurpurowiał.

Nie znała wprawdzie obyczajów pustynnych, ale wiedziała, jakie zwyczaje panują w górach: nie nadużyła jego gościnności, zresztą to przecież on wyszedł z propozycją. Spojrzała na niego i chwyciła za ramiona tuż nad łokciami. Gabriel był teraz zupełnie blady.

— Gabrielu, co się stało?

— Ja… Chyba źle się wyraziłem. Nie miałem na myśli… Jeśli chcesz, mogę ci kogoś przysłać…

Zmarszczyła brwi.

— Gdybym chciała „kogoś”, mogłam go wynająć w mieście.

Zależało mi na kimś, kto mi się podoba.

Patrzył na nią ze słabym uśmiechem wyrażającym wdzięczność. Zapewne przestał golić brodę i pozwolił jej rosnąć w dniu, w którym postanowił opuścić dom ojca, ponieważ na jego policzkach widać było delikatny, rudozłoty zarost.

— Dziękuję ci — powiedział.

Poprowadziła go na kanapę, kazała usiąść i sama spoczęła obok niego.

— Co się stało?

Potrząsnął głową. Włosy opadały mu na czoło, przysłaniając oczy.

— Gabrielu, zauważyłeś chyba, że jesteś piękny.

— Tak — uśmiechnął się smutno. — Wiem o tym.

— Czyżbyś nie umiał tego docenić? A może to ja nie przypadłam ci do gustu? Bogowie świadkiem, że mojej urodzie daleko do piękności mieszkańców Podgórza. A jeśli wolisz mężczyzn, potrafię to zrozumieć. — Nie mogła pojąć, co go od niej odpychało.

Nie zareagował na żadną z jej sugestii. — Może jesteś chory? Jeśli tak, to właśnie mnie powinieneś o tym powiedzieć.

— Nie jestem chory — rzekł łagodnym głosem, nie patrząc jej w oczy. — I nie o ciebie tu chodzi. To znaczy… Gdybym miał kogoś wybrać… Cieszę się, że masz o mnie dobre zdanie.

Wężyca czekała, aż skończy.

— Gdybym został, postąpiłbym wobec ciebie nieuczciwie. Ja mógłbym…

W tym momencie Wężyca powiedziała:

— Chodzi o sprawę między tobą i ojcem. To dlatego wyjeżdżasz.

Gabriel kiwnął głową.

— I on ma rację, chcąc, bym wyjechał.

— Ponieważ nie spełniłeś jego oczekiwań? — Wężyca potrząsnęła głową. — Karanie nic tu nie da, jest głupie i samolubne. Chodź ze mną do łóżka, Gabrielu. Nie będę niczego od ciebie wymagać.

— Nie rozumiesz — powiedział smutnym głosem Gabriel.

Wziął jej rękę, przyłożył do swojej twarzy i potarł opuszkami jej palców po delikatnym zaroście. — Nie mogę dotrzymać zobowiązania, którego podejmują się kochankowie. Nie wiem dlaczego. Miałem co prawda dobrego nauczyciela, ale nie radzę sobie z biokontrolą. Próbowałem, o bogowie, naprawdę próbowałem.

W jego błękitnych oczach pojawił się błysk. Zwolnił uścisk na jej dłoni i opuścił rękę. Wężyca ponownie pogładziła go po policzku i objęła ramieniem, starając się nie okazywać zaskoczenia. Umiałaby zrozumieć impotencję, ale brak kontroli! Nie wiedziała, co mu powiedzieć, a to przecież on miał jej więcej do powiedzenia i rozpaczliwie chciał się czymś z nią podzielić. Wyczuła to po silnym napięciu całego ciała. Gabriel miał zaciśnięte pięści. Nie chciała ponaglać — wystarczająco często w ten sposób go raniono. Szukała zatem łagodnych, okrężnych sposobów oznajmienia mu tego, co najczęściej mówiła otwarcie.


— Już dobrze — powiedziała. — Rozumiem. Uspokój się. Jeśli o mnie chodzi, nie musisz się tym przejmować.

Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami, zdziwiony jak ta dziewczynka w stajni, kiedy Wężyca oglądała jej nowy siniec, a nie starą bliznę.

— Na pewno tak nie myślisz. Nie mogę z nikim o tym rozmawiać. Wszyscy byliby zniesmaczeni, tak jak mój ojciec. Nie mam im tego za złe.

— Możesz mi powiedzieć. Nie będę cię oceniać.

Po kolejnej chwili wahania zaczęły wylewać się z niego tłumione przez lata słowa.

— Miałem przyjaciółkę o imieniu Lea. Było to trzy lata temu.

Miałem wtedy piętnaście lat, a ona dwanaście. Kiedy po raz pierwszy zdecydowała się z kimś kochać, a nie tylko… no wiesz… bawić się… wybrała właśnie mnie. Nie miała jeszcze skończonego szkolenia, ale to nie powinno mieć znaczenia, ponieważ ja swoje już skończyłem. Tak przynajmniej myślałem.

Oparł głowę o ramię Wężycy i patrzył niewidzącym wzrokiem w czarne okna.

— Może źle się stało, że nie pomyślałem o jakichś zabezpieczeniach — ciągnął Gabriel — ale do głowy mi nie przyszło, że mógłbym być płodny. Nigdy nie słyszałem o nikim, kto nie umiałby sobie radzić z biokontrolą. Może nie głęboki trans, ale płodność — zaśmiał się gorzko. — No i wąsy, ale one mi jeszcze wtedy nie rosły. — Wężyca poczuła, że wzruszył ramionami, gdyż gładka tkanina jego koszuli przesunęła się po szorstkim materiale jej nowego ubrania. — Kilka miesięcy później urządziliśmy dla niej przyjęcie, ponieważ doszliśmy do wniosku, że wcześniej niż zazwyczaj udało jej się opanować biokontrolę. Nikogo to nie zdziwiło. Lei wszystko przychodziło błyskawicznie. Jest bardzo inteligentna. — Przerwał na moment i ułożył się przy niej. Oddychał powoli i głęboko. — Ale to nie jej biokontrolą zatrzymała miesiączkowanie, tylko moja płodność. Miała dwanaście lat, była moją przyjaciółką, sama mnie wybrała, a ja prawie zrujnowałem jej życie.

Teraz Wężyca zrozumiała wszystko — jego nieśmiałość, brak pewności siebie, wstydliwość… To dlatego ukrywał swoją urodę pod kapturem, kiedy wychodził do miasta. Nie chciał, żeby go rozpoznawano. Nie chciał, żeby ktoś zaoferował mu miłość.

— Biedne dzieci — rzekła Wężyca.

— Chyba zawsze zakładaliśmy, że kiedyś zostaniemy partnerami… Wtedy, gdy oboje będziemy znać nasze cele, kiedy się ustatkujemy… Ale komu potrzebny jest partner niezdolny do biokontroli? Przecież wiadomo, że jeśli jedna strona straci kontrolę choćby na chwilę, druga strona nie może już nic. Partnerstwo nie może funkcjonować w ten sposób. — Gabriel zmienił pozycję. — Tak czy inaczej, ona nie chciała mnie upokorzyć i nikomu o tym nie powiedziała. Usunęła ciążę, ale była zupełnie sama. Stopień jej przeszkolenia jeszcze jej na to nie pozwalał i mało brakowało, a wykrwawiłaby się zupełnie i umarła.

— Nie możesz uważać siebie za kogoś, kto ją skrzywdził naumyślnie — powiedziała Wężyca, choć miała świadomość, że takie proste słowa nie pomogą mu pozbyć się żywionej do własnej osoby pogardy. Poza tym był jeszcze gniew ojca.

Nie mógł wiedzieć, że jest płodny, jeśli nie przeszedł wcześniej testów. Kiedy zaś poznało się odpowiednie techniki, najczęściej nie trzeba było się niczym martwić. Wężyca słyszała wprawdzie o ludziach niezdolnych do biokontroli, ale zdarzało się to niezbyt często. Tylko człowiek, który nie przejmuje się losem innych, mógłby wyjść bez szwanku z takiej historii, jaka stała się udziałem Gabriela. A on, rzecz jasna, bardzo się innymi ludźmi przejmował.

— Potem wyzdrowiała — rzekł syn burmistrza. — Aleja uczyniłem koszmarem to, co powinno dać jej rozkosz. Lea… Myślę, że chciała mnie jeszcze zobaczyć, lecz na to się nie zdobyła. Nie wiem, czy to ma jakiś sens.

— Owszem — rzekła Wężyca.

„Dwanaście lat… Być może wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że inni ludzie mogą mieć niekontrolowany wpływ na jej życie, niekiedy nawet bez jej wiedzy. Z taką świadomością dziecku pogodzić się jest bardzo trudno”.

— Chciała zajmować się obróbką szkła. Miała zostać asystentką Ashley.

Wężyca aż gwizdnęła z podziwu. Obróbka szkła to trudny zawód, cieszący się dużym szacunkiem. Tylko najbardziej utalentowani mogli budować lustra słoneczne. Trzeba było długich lat nauki, żeby posiąść umiejętność wytwarzania płytek drążonych i falistych, takich jak te, które znajdowały się w wieży. Natomiast Ash-ley nie była jedną z najlepszych — ona po prostu była najlepsza.

— Czy Lea musiała z tego zrezygnować?

— Tak. Wyglądało na to, że na zawsze, ale po roku wróciła.

Mimo to straciła cały rok życia. — Mówił powoli i starannie, jednak bez emocji, jak gdyby przechodził już przez to wszystko tyle razy, że umiał teraz wytworzyć dystans między sobą a wspomnieniami.

— Ja oczywiście wróciłem do swojego nauczyciela, ale kiedy zbadano moje reakcje, okazało się, że stałą temperaturę mogę utrzymać tylko przez kilka godzin. A to jest za mało.

— Nie — powiedziała w zamyśleniu Wężyca. Zastanawiała się właśnie, czy Gabriel miał dobrego nauczyciela.

Gabriel cofnął się nieco, żeby spojrzeć jej w twarz.

— Teraz rozumiesz, dlaczego nie mogę dziś z tobą zostać.

— Możesz. Proszę cię, zostań. Oboje jesteśmy samotni i możemy sobie wzajemnie pomóc.

Westchnął głęboko i gwałtownie się podniósł.

— Czy nie możesz pojąć… — krzyknął.

— Gabrielu.

Usiadł powoli, ale jej nie dotknął.

— Nie jestem dwunastolatką. Nie musisz się bać, że dasz mi dziecko, którego nie będę chciała. Uzdrowiciele nie mają dzieci. Sami bierzemy za to odpowiedzialność, ponieważ nie możemy pozwolić sobie na najmniejsze ryzyko.

— Nigdy nie macie dzieci?

— Nigdy. Kobiety ich nie rodzą, a mężczyźni ich nie płodzą.

Gabriel patrzył na nią bez słowa.

— Wierzysz mi.

— I dalej mnie chcesz, nawet wiedząc, że…?

W odpowiedzi Wężyca wstała i zaczęła rozpinać koszulę. Była nowa i guziki nie chciały przechodzić przez dziurki, toteż zdjęła ją w końcu przez głowę i rzuciła na podłogę. Gabriel podniósł się wolno, patrząc na nią onieśmielonym wzrokiem. Wężyca rozpięła mu koszulę i spodnie, on zaś wyciągnął ku niej ramiona. Spodnie zsunęły się z jego wąskich bioder, a na twarzy pojawił się rumieniec.

— Co się stało?

— Nikt nie widział mnie nagiego od czasu, gdy miałem piętnaście lat.

— No tak — uśmiechnęła się Wężyca. — Czas już najwyższy.

Ciało Gabriela okazało się równie piękne jak jego twarz. Wężyca ściągnęła z siebie spodnie i rzuciła je na podłogę. Zaprowadziła go do łóżka i wśliznęła się pod koc obok niego. Łagodne światło lampy rozjaśniało jego blond włosy i jasną skórę. Drżał.

— Rozluźnij się — wyszeptała Wężyca. — Nie ma pośpiechu.

To ma nam sprawić przyjemność.

Rozmasowała mu ramiona, z których powoli znikło napięcie. Zauważyła, że ona również jest napięta, ale było to napięcie pożądania, podniecenia i żądzy. Zastanawiała się, co w tej chwili robi Arevin.

Gabriel odwrócił się na bok i wyciągnął do niej rękę. Pieścili się wzajemnie, a Wężyca uśmiechała się do siebie. Pomyślała, że jedno spotkanie nie zrekompensuje mu trzech minionych lat, ale postanowiła dać z siebie wszystko. To mógł być dobry początek.

Szybko zrozumiała, że Gabriel celowo przedłuża grę wstępną. Chciał, żeby było jej dobrze, choć ciągle za dużo się martwił i myślał, jak gdyby miał przy sobie Leę — dwunastolatkę, której pierwsza przyjemność seksualna właśnie od niego zależała. Wężyca nie cieszyła się wcale tymi wysiłkami; czuła się, jakby pieścił ją z obowiązku. Próbował też starannie reagować na jej dotyk, a ponieważ mu się to nie udawało, z każdą chwilą był coraz bardziej zakłopotany. Wężyca delikatnie powiodła ustami po jego policzku.

Gabriel nagłym ruchem odsunął się od niej i zwrócony do niej plecami zwinął się w kłębek.

— Przepraszam — powiedział szorstkim głosem. Wężyca miała wrażenie, że płacze. Usiadła obok i pogłaskała go po ramieniu.

— Mówiłam, że nie będę niczego od ciebie wymagać.

— Ja ciągle myślę…

Pocałowała go w ramię, łaskocząc go swoim oddechem.

— To nie jest dobry czas na myślenie.

— Nie mogę nic na to poradzić. Umiem tylko przysparzać kłopotów i cierpienia. Kiedyś dawałem wcześniej rozkosz, ale teraz nawet na to nie mnie nie stać. Może inaczej się nie da.

— Gabriel, impotent też może dać radość innej osobie. Powinieneś o tym wiedzieć. A teraz chodzi o twoją przyjemność.

Nie odpowiedział, nawet na nią nie spojrzał. Wzdrygnął się, gdy wymówiła słowo „impotent”, gdyż tego nie zdążył jeszcze sobie wmówić.

— Myślisz, że nie jesteś ze mną bezpieczny, prawda?

Odwrócił się i popatrzył na nią.

— Lea nie była ze mną bezpieczna.

Wężyca podciągnęła kolana pod piersi i oparła o nie brodę. Patrzyła na Gabriela przez dłuższą chwilę, westchnęła i wyciągnęła rękę, chcąc pokazać mu swoje blizny i ślady po ukąszeniach.

— Po takim ukąszeniu umarłby każdy oprócz uzdrowiciela.

Szybko i nieprzyjemnie albo powoli i też nieprzyjemnie.

Zrobiła pauzę, żeby Gabriel mógł przyswoić sobie treść tych słów.

— Wiele czasu zajęło mi wykształcenie w sobie odporności na taki jad — ciągnęła. — Wiązało się z tym sporo nieprzyjemności.

Ja nigdy nie choruję, nie cierpię na żadne infekcje, nie będę miała raka. Moje zęby się nie psują. System odpornościowy uzdrowiciela jest tak silny, że reaguje na każdy obcy element. Większość z nas jest bezpłodna, ponieważ wytwarzamy przeciwciała na własne komórki rozrodcze, o cudzych nawet nie wspominając.

Gabriel podparł się na łokciu.

— W takim razie… Jeśli nie możesz mieć dzieci, dlaczego powiedziałaś, że uzdrowiciele nie mogą pozwolić sobie na ryzyko ich posiadania? Myślałem, że po prostu brakuje wam czasu. A zatem jeżeli ja…

— My wychowujemy dzieci! — wyjaśniła Wężyca. — Adoptujemy je. Pierwsze uzdrowicielki próbowały zajść w ciążę, ale większości z nich to się nie udało. A pozostałe rodziły dzieci zdeformowane i pozbawione mózgu.

Gabriel odwrócił się na plecy i wpatrywał w sufit. Westchnął głęboko.

— Bogowie…

— Skutecznie uczymy się kontroli nad płodnością — rzekła Wężyca.

Gabriel nie odpowiedział.

— Ciągle się martwisz. — Wężyca oparła się na łokciu obok niego, ale na razie go nie dotykała.

Spojrzał na nią ironicznym, choć pozbawionym humoru uśmiechem. Jego napięta twarz wyrażała zwątpienie.

— Ja chyba się boję.

— Wiem.

— Bałaś się kiedyś? Tak naprawdę?

— O tak — odparła Wężyca.

Położyła mu rękę na brzuchu. Przesuwała palcami po jego gładkiej skórze i delikatnych, ciemnozłotych włosach. Nie widać było, że drży, ale Wężyca wyczuwała przechodzące przez niego dreszcze.

— Leż spokojnie — powiedziała. — Nie ruszaj się, dopóki ci nie powiem.

Zaczęła go głaskać po brzuchu i udach, po biodrach i pośladkach. Za każdym zbliżała się do jego genitaliów, lecz ani razu ich nie dotknęła.

— Co robisz?

— Ćśśś… Leż spokojnie.

Dalej go głaskała i starała się ukoić swoim monotonnym, hipnotycznym głosem. Czuła, że Gabriel z całej siły próbuje nie reagować na jej pieszczoty. Opanował się w końcu i dreszcze ustały.

— Wężyco!

— Co? — zapytała niewinnie. — Czy coś się stało?

— Nie mogę…

— Ćśśś…

Jęknął. Znowu drżał, ale tym razem nie ze strachu. Uśmiechnięta Wężyca położyła się obok i przyciągnęła Gabriela do siebie, żeby spojrzeć mu w twarz.

— Teraz możesz się ruszać — powiedziała.

Wreszcie jej się udało, choć nie wiedziała, jaka była główna przyczyna. Może sprawiły to jej pieszczoty, może to, że okazała mu również swoje zauroczenie i dzięki temu mógł jej zaufać. A może był po prostu młodym, zdrowym osiemnastolatkiem odbywającym karę trzyletniej ascezy…

Wężyca czuła się jak obserwator, ale nie jak lubieżny podglądacz, tylko beznamiętny i prawie bezinteresowny świadek. Było to dziwne. Gabriel posiadał wrodzoną delikatność, a Wężyca doprowadziła go do zupełnego zapomnienia. Chociaż własna kulminacja dała jej zadowolenie, tak bardzo pożądane po długiej samotności, skupiła się przede wszystkim na Gabrielu. Pomimo jednak tej obopólnej pasji, ciągle zastanawiała się, jak wyglądałby seks z Arevinem.

Leżeli teraz, obejmując się nawzajem, spoceni i zdyszani. Dla Wężycy jego obecność była równie istotna jak seks. Poza tym z napięciem seksualnym łatwiej sobie poradzić niż z samotnością. Oparła się o niego i pocałowała w szyję i brodę.

— Dziękuję — szepnął. Wężyca poczuła na ustach wibrację dźwięku.

— Proszę uprzejmie — odparła. — Ale nie prosiłam cię o to bezinteresownie.

Przez moment leżał w milczeniu, a jego palce przylegały do jej talii. Wężyca poklepała go po dłoni. To taki słodki chłopak. Wiedziała, że taka myśl brzmi protekcjonalnie, ale nie mogła jej od siebie odepchnąć. Nie umiała też uciec przed pragnieniem, by na miejscu Gabriela znajdował się Arevin. Potrzebny był jej ktoś, z kim mogłaby się dzielić, a nie człowiek, który okazywałby jej wdzięczność.

Gabriel chwycił ją nagle bardzo mocno i ukrył twarz w jej ramieniu. Pogładziła krótkie loki na jego karku.

— I co ja teraz zrobię? — Jego głos był przytłumiony, a oddech ogrzewał jej skórę. — Dokąd pójdę?

Wężyca objęła go i pokołysała. Pomyślała nagle, że chyba lepiej było pozwolić mu odejść, kiedy zaproponował przysłanie kogoś innego. Wtedy mógłby nieprzerwanie kontynuować swoją wstrzemięźliwą egzystencję. Mimo to nie mogła uwierzyć, że on naprawdę należał do tych żałosnych ludzi, którzy nigdy nie umieli poradzić sobie z biokontrolą.

— Gabrielu, jakiego rodzaju było twoje szkolenie? Jak długo umiałeś utrzymać temperaturę podczas testu? Czy dali ci znaczek?

— Jaki znaczek?

— Mały krążek, w którym znajduje się substancja zmieniająca kolor wraz z zmianą temperatury. Większość z tych, które widziałam, zabarwia się na czerwono, kiedy męskie genitalia osiągają wystarczająco wysoką temperaturę.

Uśmiechnęła się szeroko, gdy przypomniała sobie znajomego, który ze względu na próżność tak bardzo szczycił się intensywnością zabarwienia swojego krążka, że nie chciał go zdjąć nawet w łóżku.

Gabriel patrzył na nią ponuro.

— Wystarczająco wysoką?

— Tak, oczywiście, wystarczająco wysoką. Czyżbyś o tym nie wiedział?

Ściągnął swoje jasne brwi, a na jego twarzy widniał zarówno niepokój, jak i uczucie zaskoczenia.

Oprócz chełpliwego znajomego Wężyca przypomniała sobie teraz kilka sprośnych kawałów. Miała ochotę w głos się roześmiać, ale zdołała odpowiedzieć Gabrielowi z kamiennym wyrazem twarzy.

— Gabrielu, drogi przyjacielu. De lat miał twój nauczyciel? Sto?

— Tak — odpowiedział. — Co najmniej. To był stary i mądry człowiek. Zresztą on jeszcze żyje.

— Nie wątpię, że był mądry, ale na pewno nie na czasie — powiedziała Wężyca. — Wypadł z obiegu osiemdziesiąt lat temu.

Obniżenie temperatury moszny prowadzi do niepłodności, ale ocieplenie jej na pewno jest skuteczniejsze. No i łatwiej jest się tego nauczyć.

— Ale on mi mówił, że nigdy nie nauczę się stosować kontroli jak należy.

Wężyca zmarszczyła brwi; nie ujawniła mu swojej refleksji, że żaden nauczyciel nie powinien swoim uczniom mówić takich rzeczy.

— No cóż, czasami się zdarza, że jeden człowiek nie umie trafić do drugiego i wtedy trzeba znaleźć innego nauczyciela.

— Myślisz, że mógłbym to opanować?

— Tak.

Powstrzymała się przed kolejnym ostrym komentarzem na temat mądrości i kwalifikacji jego pierwszego nauczyciela. Byłoby lepiej, gdyby ten młody mężczyzna sam zrozumiał błędy swojego mentora. Wyglądało jednak na to, że ciągle bardzo go podziwiał i szanował, a Wężyca nie chciała zmuszać go do obrony tego staruszka — człowieka, który najwyraźniej bardzo go skrzywdził. Gabriel chwycił ją za rękę.

— Co mam zrobić? Dokąd pójść? — Tym razem jego ożywiony głos pobrzmiewał nadzieją.

— Tam, gdzie nauczyciele znają techniki nowsze niż te sprzed stu lat. W jakim kierunku chcesz potem jechać?

— Ja… Nie podjąłem jeszcze decyzji. — Odwrócił od niej wzrok.

— Wyjazd jest bardzo trudny — rzekła Wężyca. — Wiem o tym.

Ale tak będzie najlepiej. Poznaj trochę świata i sam się przekonaj, co jest dla ciebie najlepsze.

— Znaleźć jakieś nowe miejsce… — powiedział smutno Gabriel.

— Mógłbyś pojechać do Śróddroża. Tam mieszkają najlepsi nauczyciele. A potem będziesz mógł tutaj wrócić.

— Raczej nie. Chyba nie będę mógł wrócić do domu, ponieważ nawet jeśli zdobędę potrzebną mi wiedzę, tutejsi ludzie i tak pozostaną nieufni. Ciągle będą krążyć plotki. — Wzruszył ramionami.

— Tak czy inaczej, muszę stąd odejść. Obiecałem. Pojadę do Śróddroża.

— To dobrze. — Wężyca sięgnęła po stojącą za nią lampę i zmniejszyła tlący się w niej płomyk. — Słyszałam, że nowa technika ma też inne zalety.

— To znaczy?

Dotknęła go.

— Wymaga większego krążenia krwi w genitaliach. A wtedy wszystko trwa dłużej. No i wrażliwość jest większa.

— Ciekawe, czy teraz umiałbym to przedłużyć.

Wężyca chciała dać mu poważną odpowiedź, ale po chwili zrozumiała, że Gabriel zdobył się właśnie na pierwszy, nieśmiały jeszcze żart na temat seksu.

— To można sprawdzić — odparła.

Tuż przed świtem obudziło ją pospieszne pukanie do drzwi. W pokoju było szarawo i dość upiornie, do czego przyczyniały się różowopomarańczowe blaski niewielkiego płomyka lampy. Gabriel spał twardym snem, uśmiechając się lekko. Długie i jasne rzęsy rzucały cień na policzki. Zsunął z siebie koc i teraz jego wysokie i piękne ciało spoczywało przykryte zaledwie do połowy uda. Wę-życa niechętnie odwróciła się w stronę drzwi.

— Proszę.

Do środka z wahaniem weszła niezwykle śliczna młoda służąca, a na łóżku rozlało się światło z korytarza.

— Uzdrowicielko, burmistrz… — urwała i wpatrywała się w Gabriela, zapominając o swoich poplamionych krwią dłoniach.

— Burmistrz…

— Zaraz tam będę.

Wężyca wstała, założyła nowe spodnie i sztywną koszulę, po czym wyszła za służącą, kierując się do apartamentu burmistrza.

Krew z otwartej rany zaplamiła posłanie, jednak Brian zrobił wszystko co trzeba i krwawienie już prawie ustało. Burmistrz był śmiertelnie blady, jego ręce drżały.

— Gdybyś nie wyglądał na chorego — rzekła Wężyca — porządnie bym cię zwymyślała. — Zajęła się bandażami. — Na szczęście masz świetnego opiekuna — dodała, gdy Brian wrócił ze świeżą pościelą i mógł usłyszeć jej słowa. — Mam nadzieję, że jest stosownie wynagradzany.

— Myślałem…

— Myśl sobie, co chcesz — przerwała mu Wężyca. — To bardzo godziwe zajęcie, ale nie próbuj już wstawać z łóżka.

— Dobrze — wymruczał, a Wężyca uznała to za obietnicę.

Postanowiła, że nie pomoże przy zmianie pościeli. Kiedy bywało to konieczne albo gdy kogoś lubiła, nie miała nic przeciwko takim zajęciom. Czasami jednak umiała być wręcz przesadnie dumna. Wiedziała, że traktuje burmistrza nazbyt szorstko, ale w tej chwili nie umiała zachować się inaczej.

Młoda służąca była wyższa od Wężycy i silniejsza od Briana. Z pewnością uda się jej unieść burmistrza z małą pomocą Briana. Dziewczyna patrzyła jednak z niepokojem, jak Wężyca wychodzi na korytarz, by wciąż boso wrócić do swojego łóżka.

— Panienko…

Wężyca odwróciła się. Młoda służąca rozejrzała się dokoła, jakby w obawie, że ktoś mógłby zobaczyć je razem.


— Jak masz na imię?

— Larril.

— Larril, ja jestem Wężyca i nie lubię, kiedy ktoś mówi do mnie „panienko”. Rozumiemy się?

Larril kiwnęła głową, ale nie wymówiła imienia Wężycy.

— O co chodzi?

— Uzdrowicielko… W twoim pokoju widziałam… Służący nie powinien takich rzeczy oglądać. Nie chcę przynieść wstydu nikomu z tej rodziny. — Jej głos drżał z napięcia. — Ale… Ale Gabriel…

On jest… — Była strasznie zmieszana i zawstydzona. — Gdybym zapytała Briana, co robić, on musiałby powiedzieć o tym swojemu panu. A to byłoby… niemiłe. Ty nie musisz się martwić. Nie przyszło mi do głowy, że syn burmistrza może…

— Larril — rzekła Wężyca. — Larril, jest dobrze. On wszystko mi powiedział. To ja za to odpowiadam.

— Wiesz, jakie jest… niebezpieczeństwo?

— Powiedział mi wszystko — powtórzyła Wężyca. — Nie jestem zagrożona.

— Zrobiłaś dobry uczynek — rzekła Larril.

— Bzdura. Ja chciałam z nim być. Poza tym lepiej znam się na kontroli niż dwunastoletnia dziewczynka albo osiemnastoletni mężczyzna.

Larril unikała jej wzroku.

— Ja też — powiedziała. — Było mi go żal. Ale ja… Ja się bałam. On jest tak piękny, że można… można się zapomnieć, zupełnie niechcący. Nie mogłam ryzykować. Dopiero za pół roku moje życie znowu będzie należeć do mnie.

— Byłaś niewolnicą?

Larril skinęła głową.

— Urodziłam się w Podgórzu. Rodzice mnie sprzedali. Przed wprowadzeniem przez burmistrza nowego prawa mogli jeszcze to zrobić. — Napięcie w jej głosie kłóciło się z rzeczowością jej słów.

— Dopiero długo potem dotarły do mnie pogłoski, że niewolnictwo zostało tu zakazane. Wtedy uciekłam, ale wróciłam. — Spojrzała na Wężycę ze łzami w oczach. — Nie złamałam danego słowa. — Wyprostowała się i mówiła już pewniejszym tonem. — Byłam dzieckiem i nie mogłam wybrać osoby, której miałabym służyć. Nie musiałam być lojalna wobec żadnego handlarza, ale miasto wykupiło moje dokumenty. A teraz jestem zobowiązana do lojalności wobec burmistrza.

Wężyca rozumiała, że wypowiedzenie tych słów wymagało wielkiej odwagi.

— Dziękuję ci — rzekła. — Dziękuję za to, co powiedziałaś o Gabrielu. Nikt się o tym nie dowie. Mam wobec ciebie dług wdzięczności.

— Uzdrowicielko, ależ skąd. Ja nie chciałam…

W głosie Larril dało się słyszeć jakieś nagłe zawstydzenie i Wężyca trochę się tym zaniepokoiła. Zastanawiała się, czy Larril pomyślała, że kierują nią podejrzane motywy natury osobistej.

— Nie o to mi chodziło — powiedziała Wężyca. — Czy mogę ci jakoś pomóc?

Larril pokręciła głową — tylko raz, krótko, w geście, którym bardziej przeczyła sobie samej niż Wężycy.

— Myślę, że nikt nie może mi pomóc.

— Powiedz mi.

Larril zawahała się, a potem usiadła na podłodze i ze złością podwinęła nogawkę spodni.

Wężyca przykucnęła tuż obok.

— Bogowie… — westchnęła.

Larril miała przebitą nogę — między piętą a ścięgnem Achillesa. Wyglądała tak, jakby ktoś użył w tym celu gorącego żelaza. W ranie znajdował się pierścień z szarego kryształu. Wężyca wzięła do ręki stopę Larril, a drugą dłonią dotknęła kółka. Miejsce spojenia było niewidoczne.

Wężyca zmarszczyła czoło.

— To jest czyste okrucieństwo.

— Oni mają prawo ukarać w ten sposób każdego, kto okaże im nieposłuszeństwo — rzekła Larril. — A ja próbowałam uciec i powiedzieli, że pomogą mi zapamiętać, gdzie jest moje miejsce.

W jej spokojnym głosie pojawiła się teraz złość. Wężyca zadrżała.

— Te znaki zawsze będą mnie niewolić — mówiła Larril. — Gdyby chodziło tylko o blizny, tak bardzo bym się nie przejmowała. — Wyciągnęła stopę z rąk Wężycy. — Widziałaś kopuły w górach? To z nich robią te pierścienie.

Wężyca popatrzyła na drugą stopę Larril, również przebitą, również z kółkiem. Rozpoznawała teraz szarą, półprzeźroczystą substancję. Wcześniej widziała ją tylko na niezniszczalnych kopułach, które spoczywały tajemniczo w najmniej oczekiwanych miejscach.

— Kowal próbował to przeciąć — powiedziała Larril. — Nie udało mu się nawet zadrasnąć kółka. Był tak zakłopotany, że jednym uderzeniem złamał żelazny pręt, bo chciał udowodnić, że jest kompetentny. — Dotknęła fragmentu twardego ścięgna, uwięzionego w delikatnym pierścieniu. — Kiedy kryształ stwardnieje, nie będzie go można nigdy usunąć. Tak samo jak z kopułami. Chyba że przetną mi ścięgno, a wtedy już zawsze będę kuleć. Czasami myślę, że nawet to byłoby lepsze. — Zsunęła nogawki, żeby zakryć pierścienie. — Jak widzisz, nikt tu nic nie poradzi. Wiem, że to tylko próżność. Niedługo będę wolna, bez względu na znaczenie tych kółek.

— Nie mogę ci pomóc — rzekła Wężyca. — To byłoby niebezpieczne.

— To znaczy, że mogłabyś coś zrobić?

— Można by spróbować coś zrobić w ośrodku uzdrowicieli.

— Och, uzdrowicielko…

— Larril, to się wiąże z ryzykiem. — Na własnej kostce pokazała jej, co należałoby uczynić. — Zamiast przecinać ścięgno, spróbowalibyśmy je odciągnąć. Wtedy może wypadłby pierścień. Ale przez pewien czas musiałabyś mieć nogę w gipsie. Poza tym nie ma pewności, że ścięgna prawidłowo by się zagoiły, a twoje nogi mogłyby stać się słabsze niż teraz. Kto wie, czy ścięgna w ogóle wrócą na swoje miejsce.

— Rozumiem… — powiedziała Larril z radością i nadzieją w głosie. Chyba wcale nie usłyszała słów Wężycy.

— Obiecasz mi jedną rzecz?

— Tak, uzdrowicielko. Oczywiście.

— Nie podejmuj na razie żadnej decyzji. Nie rób tego przed zakończeniem służby w Podgórzu. Poczekaj kilka miesięcy. Upewmi się — Kiedy już będziesz wolna, może stwierdzisz, że to nie ma dla ciebie żadnego znaczenia.

Larril spojrzała na nią pytającym wzrokiem i Wężyca zrozumiała, że dziewczyna miałaby ochotę dowiedzieć się, jak ona sama czułaby się na jej miejscu. Takie pytanie byłoby jednak niegrzeczne.

— Obiecujesz?

— Tak, uzdrowicielko. Obiecuję.

Wstały.

— A zatem dobrej nocy — powiedziała Wężyca.

— Dobranoc, uzdrowicielko.

Wężyca ruszyła w stronę swojego pokoju.

— Uzdrowicielko?

— Tak?

Larril objęła ją ramionami i mocno przytuliła.

— Dziękuję!

Cofnęła się, zakłopotana. Obie kobiety rozeszły się każda w swoją stronę, ale Wężyca ponownie się odwróciła.

— Larril, gdzie właściciele niewolników zdobywają pierścienie?

Nigdy nie słyszałam o nikim, kto umiałby obrabiać materiał z kopuł.

— Dostają od ludzi z Miasta — odparła Larril — ale za mało, żeby mogli to wykorzystać do czegoś innego. Tylko pierścienie.

— Dziękuję.

Wężyca wróciła do łóżka, rozmyślając o Centrum, które dawało łańcuchy dla niewolników, ale nie chciało rozmawiać z uzdrowicielami.

Загрузка...