12

Uprawne pola i solidnie zbudowane domostwa Podgórza znajdowały się już daleko za plecami Arevina, który kończył właśnie trzeci dzień swojej wyprawy na południe. Droga wznosiła się i opadała wzdłuż stoków kolejnych gór, ciągnąc się zarówno przez uroczą dolinę, jak i po niebezpiecznych dla podróżników piargach. Okolica stawała się coraz wyższa i dziksza. Spokojny koń Arevina z trudem posuwał się do przodu.

Arevin przez cały dzień nikogo nie minął, a przecież ktoś jadący na południe mógłby go łatwo wyprzedzić — ktoś, kto lepiej znał szlak, kto wiedział, dokąd jedzie… Młodzieniec jechał jednak zupełnie sam. Ziębiło go górskie powietrze, a skalne stromizny i ciemne drzewa wprawiały w przygnębienie. Był świadom urody tego krajobrazu, lecz bardziej przemawiało do niego piękno jałowych równin. Tęsknił za domem, do którego nie mógł teraz wrócić. Na własne oczy przekonał się, że burze na wschodniej pustyni przewyższały swą siłą te na zachodzie, choć oprócz natężenia niewiele się od siebie różniły. Zachodnia burza zabijała w ciągu dwudziestu oddechów, wschodnia zaś w ciągu dziesięciu. Arevin musiał więc zostać w górach aż do wiosny.

Nie mógł tak po prostu czekać w ośrodku uzdrowicieli albo w Podgórzu. Gdyby na tym poprzestał, wyobraźnia unicestwiłaby w nim wewnętrzne przekonanie, że Wężyca żyje. A gdyby zaczął sądzić, iż uzdrowicielka zginęła, naraziłby na niebezpieczeństwo zarówno ją, jak i własne zdrowie psychiczne. Arevin wiedział, że choć talenty Wężycy sprawiały wrażenie magicznych, żaden z uzdrowicieli nie umie posługiwać się magią. Bał się jednak nawet pomyśleć o jej śmierci.

Prawdopodobnie była bezpieczna w podziemnym Mieście i zdobywała tam wiedzę, która pozwoli jej odpokutować za uczynek Arevinowego kuzyna. Młodzieniec doszedł do wniosku, że młodszy ojciec Stavina miał szczęście, skoro nie musiał sam zapłacić za swoją przewinę. Miał szczęście, które nie dane było Wężycy. Are-vin chciałby przywitać ją dobrymi wiadomościami, ale teraz mógł tylko powiedzieć: „Wszystko wyjaśniłem, próbowałem wytłumaczyć twoim ludziom, jakie są lęki mojego klanu. Ale nie dostałem odpowiedzi. Oni chcą się zobaczyć z tobą. Chcą, żebyś do nich wróciła”.

Kiedy znalazł się na skraju łąki, odniósł wrażenie, że coś usłyszał, i zatrzymał swojego konia. Cisza stanowiła tu odrębny byt, który otaczał go ze wszystkich stron.

„Czy to omamy słuchowe — pomyślał. — Takie jak złudzenie, że czuję w nocy jej dotyk”.

Potem jednak spośród znajdujących się przed nim drzew usłyszał tętent kopyt. Jego oczom ukazało się stado górskich jeleni, które kroczyły przez polanę w jego kierunku. Miały cienkie, białe nogi i długie, wygięte w górę szyje. W porównaniu z należącymi do klanu Arevina wołami piżmowymi biegnące przed nim jelenie wyglądały krucho jak dziecięce zabawki. Posuwały się prawie bezgłośnie, a odgłosy, które usłyszał wcześniej Arevin, należały do jadących za jeleniami pasterzy. W tym momencie zarżał wierzchowiec młodzieńca, stęskniony za swymi pobratymcami.

Dwoje pasterzy pomachało w jego stronę, pokłusowało ku niemu i zatrzymało konie zamaszystym gestem. Oboje byli młodzi, opaleni, o krótko przyciętych jasnoblond włosach. Wyglądali na bliskich krewnych. W Podgórzu Arevin czuł się nieswojo w pustynnym stroju, dlatego że brano go za szaleńca. Nie uważał za konieczne zmieniać ubrania, kiedy już rozpoznano jego prawdziwe intencje. Teraz jednak każde z tych dwojga nastolatków przyglądało mu się przez chwilę, po czym oboje wymienili porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechnęli się szeroko. Arevin zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zaopatrzyć się w nowy strój. Miał jednak mało pieniędzy i wolał je wydać tylko na rzeczy absolutnie niezbędne.

— Daleko zboczyłeś z handlowych szlaków — powiedział starszy z pasterzy. Jego ton nie był agresywny, tylko bardzo rzeczowy. — Potrzebna ci pomoc?

— Nie — odparł Arevin. — Ale dziękuję za troskę.

Wokół niego stłoczyło się stadko jeleni, które porozumiewały się cichymi dźwiękami, kojarzącymi się raczej z ptactwem niż ze zwierzętami kopytnymi. Młodsza pasterka nagle krzyknęła i zamachała ramionami. Jelenie rozpierzchły się we wszystkie strony. Are-vin zauważył kolejną różnicę między tym stadem a swoim — na widok machającego rękami człowieka na koniu wół piżmowy przebierałby nogami i czekał na dalszy ciąg zabawy.

— Bogowie, Jean, wypłoszysz wszystkie zwierzęta stąd aż do Podgórza — powiedział chłopiec.

Nie wyglądał jednak na zatroskanego o los jeleni, które rzeczywiście zbiły się w małą grupkę na dalszym odcinku szlaku. Arevin znowu zdziwił się, jak łatwo tutejsi ludzie wyjawiają obcym swoje imiona, lecz postanowił się do tego przyzwyczaić.

— Nie mogę rozmawiać, kiedy te zwierzaki kręcą się nam pod nogami — powiedziała Jean, uśmiechając się do Arevina. — Przyjemnie jest ujrzeć kolejną ludzką twarz po okresie spędzonym w towarzystwie drzew i jeleni. Nie licząc mojego brata.

— Nie widzieliście więc na szlaku nikogo innego — Było to raczej stwierdzenie aniżeli pytanie. Gdyby Wężyca wracała z Centrum, a pasterze by ją wyprzedzili, powinni przecież jechać wszyscy razem.

— Dlaczego pytasz? Szukasz kogoś? — Głos chłopca był podejrzliwy, a może tylko ostrożny. Możliwe jednak, że spotkał po drodze uzdrowicielkę. Arevin był gotów zadawać obcesowe pytania, jeśli od tego zależało bezpieczeństwo jego przyjaciółki. Zrobiłby dla niej znacznie więcej.

— Tak — powiedział. — Uzdrowicielki. Przyjaciółki. Jedzie na siwym koniu i ma również prążkowanego kucyka. Towarzyszy jej dziecko. Powinna jechać na północ, prosto z pustyni.

— Ale nie jedzie.

— Jean!

Dziewczyna spojrzała chmurnie na brata.

— Kev, on nie wygląda na kogoś, kto by ją skrzywdził. Może szuka jej, ponieważ ktoś zachorował.

— A może jest kumplem tego wariata — powiedział Kev. — Dlaczego jej szukasz?

— Jestem jej przyjacielem — odparł zaniepokojony Arevin. — Widzieliście tego wariata? Czy Wężyca jest bezpieczna?

— On jest w porządku — zwróciła się Jean do Keva.

— Nie odpowiedział na moje pytanie.

— Powiedział, że jest jej przyjacielem. Może reszta to nie twój interes.

— Nie, twój brat ma prawo mnie wypytywać — powiedział Arevin. — A może nawet powinien. Szukam Wężycy, ponieważ wyjawiłem jej moje imię.

— A jak masz na imię?

— Kev! — krzyknęła oburzona Jean.

Arevin uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili, gdy spotkał tych dwoje. Coraz bardziej przyzwyczajał się do tutejszych bezceremonialnych zachowań.

— Tego żadnemu z was nie powiem — oświadczył łagodnie.

Kev ściągnął brwi, wyraźnie zakłopotany.

— Wiemy o tym — rzekła Jean. — Tylko tak długo byliśmy z dala od ludzi…

— Wężyca wraca — stwierdził Arevin. W jego głosie pobrzmiewało napięcie i radość. — Widzieliście ją. Kiedy to było?

— Wczoraj — odparł Kev. — Ale ona nie jedzie w tę stronę.

— Jedzie na południe — dodała Jean.

— Na południe?

Dziewczyna skinęła głową.

— Gromadzimy tu stado przed zimą. Spotkaliśmy ją, gdy schodziliśmy z wysokich pastwisk. Kupiła od nas jednego konia, na którym miał jechać ten wariat.

— Ale dlaczego on z nią jest? Przecież wcześniej na nią napadł!

Jesteście pewni, że nie zmusił jej, żeby z nim jechała?

Jean roześmiała się.

— Nie. Wężyca kontroluje sytuację. Nie mam co do tego wątpliwości.

Arevin uwierzył w jej słowa, mógł zatem odepchnąć od siebie najgorsze z dręczących go obaw. Ciągle jednak był niespokojny.

— Na południe — powtórzył. — A co znajduje się na południe od tego miejsca? Myślałem, że nie ma tam żadnych miast.

— Bo nie ma. Zapuszczamy się dalej niż inni i zdziwiliśmy się, widząc ją w tych okolicach. Prawie nikt nie trafia do tej przełęczy, nawet jadąc od strony Miasta. Ale Wężyca nie powiedziała nam, dokąd zmierza.

— Nikt nie jeździ dalej na południe niż my — rzekł Kev. — To niebezpieczne.

— Dlaczego?

Kev wzruszył ramionami.

— Chcesz jechać za nią? — zapytała Jean.

— Tak.

— Dobrze, ale czas już rozbić obóz. Chcesz na razie zostać z nami?

Arevin popatrzył na południe. Cienie gór rzeczywiście przesuwały się nad polaną i zmierzch był coraz bliżej.

— To prawda. Dzisiaj daleko już nie zajedziesz — stwierdził Kev.

— A lepsze miejsce na obóz znajdziesz dopiero pół dnia drogi stąd.

Arevin westchnął.

— Zgoda — powiedział. — Dziękuję. Zostanę na noc z wami.

Arevin z radością powitał ciepłe ognisko, które rozpalono na środku obozu. Z aromatycznego drewna strzelały iskierki. Górskie jelenie poruszały się bezszelestnie niczym widma na środku polany, konie zaś od czasu do czasu przebierały głośniej kopytami, po-skubując miękkie źdźbła trawy. Kev zawinął się już w swoje koce i chrapał lekko w świetle ogniska. Jean siedziała naprzeciwko Are-vina z kolanami przyciągniętymi do piersi, a jej twarz rozjaśniały czerwonawe błyski płomieni. Ziewnęła.

— Chyba pójdę spać — powiedziała. — A ty?

— Ja też. Za chwilę.

— Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić? — zapytała.

Arevin uniósł wzrok.

— Już bardzo dużo dla mnie zrobiłaś — odrzekł.

Popatrzyła na niego ciekawie.

— Niezupełnie o to mi chodziło.

W jej głosie zabrzmiała ledwie dostrzegalna irytacja. Arevin uznał, że coś się stało.

— Chyba cię nie zrozumiałem.

— Jak u was się o tym mówi? Podobasz mi się. Pytam cię właśnie, czy chciałbyś spędzić ze mną tę noc.

Arevin spojrzał na nią beznamiętnie; był jednak zakłopotany. Miał nadzieję, że się nie zaczerwienił. Zarówno Thad, jak i Larril zadali mu to samo pytanie i on go nie zrozumiał. Po prostu im odmówił, a oni musieli uznać to za bardzo nieuprzejme. Arevin liczył na to, że mieli świadomość jego niezrozumienia i wiedzieli o odmienności jego zwyczajów.

— Jestem zdrowa, jeśli o to się martwisz — rzekła nieco szorstko Jean. — A moja kontrola jest bez zarzutu.

— Bardzo przepraszam — powiedział Arevin. — Zupełnie cię nie zrozumiałem. Jestem zaszczycony twoją propozycją i nie wątpię w twoje zdrowie i kontrolę. Ze mną też jest wszystko w porządku, ale nie poczuj się urażona, jeśli będę musiał odmówić.

— Nieważne — odparła Jean. — Tylko tak sobie pomyślałam…

Arevin widział, że poczuła się dotknięta. Po obcesowym odrzuceniu sugestii Thada i Larril, uważał, że powinien się teraz wytłumaczyć. Nie miał pewności, jak powinien opisać swoje uczucia, sam bowiem ich nie rozumiał.

— Bardzo mi się podobasz — zaczął. — Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiała. Śpiąc z tobą, nie zachowałbym się uczciwie. Myślami byłbym… gdzie indziej.

Jean popatrzyła na niego poprzez fale ciepłego powietrza, unoszącego się nad ogniskiem.

— Jeśli chcesz, to obudzę Keva.

Arevin pokręcił głową.

— Dziękuję ci, ale chodziło mi o to, że myślami byłbym… poza tym obozem.

— Och. — Dziewczyna pojęła wreszcie jego słowa. — Teraz rozumiem. Nie mam do ciebie żalu. Mam nadzieję, że już niedługo ją znajdziesz.

— A ja mam nadzieję, że cię nie uraziłem.

— Nic się nie stało — odrzekła Jean nieco smutnym głosem.

— Chyba nic się nie zmieni, jeśli ci powiem, że nie szukam stałego związku? A nawet czegoś, co trwałoby dłużej niż ta noc?

— Nie — odparł Arevin. — Tak czy inaczej, przepraszam.

— W porządku. — Podniosła koc i przysunęła się bliżej do ognia. — Dobranoc.

Trochę później, leżąc na swoim posłaniu, Arevin rozmyślał, jak miło byłoby mieć obok siebie drugiego człowieka. Sypiał niekiedy z ludźmi ze swojego klanu, ale do chwili, gdy poznał Wężycę, nie brał nawet pod uwagę partnerstwa. Jednak od tamtego spotkania nikt inny nie wywoływał w nim pożądania i, co jest chyba jeszcze dziwniejsze, on sam nie zauważał, że jest atrakcyjny dla innych. Leżał teraz na twardej ziemi i przypomniał sobie, że oprócz jednego krótkiego dotknięcia nie miał dowodu na to, że Wężyca poważnie się nim interesowała. Mógł jednak mieć nadzieję.

Przez dłuższy czas Wężyca ani razu się nie poruszyła. Myślała nawet, że nie może się ruszać. Czekała na nadejście świtu, ale dalej trwała noc. Niewykluczone, że ludzie Północnego przykryli czymś otwór rozpadliny, żeby trzymać Wężycę w ciemności, ale było to mało prawdopodobne, bo przecież Północny chciał ją widzieć, aby móc się z niej śmiać.

Kiedy tak kontemplowała otaczającą ją ciemność, w górze rozbłysło jakieś światełko. Uniosła głowę, lecz ujrzała tylko rozmazane cienie. Usłyszała też zbliżające się głosy. O skalną ścianę otarły się liny i drewno. Wężyca zastanawiała się, jakiż to nowy nieszczęśnik znalazł schronienie u Północnego. Tymczasem spuszczono ku niej na linie platformę, na której znajdował się sam Północny. Nie mogła już mocniej trzymać Melissy, nie mogła również lepiej jej zasłonić; nie potrafiła też walczyć z nim w jej obronie. Jamę rozjaśniło teraz oślepiające światło z kilku lamp.

Północny zszedł z platformy, kiedy boczne linki zaczęły opadać na ziemię. Towarzyszyło mu dwóch ludzi z lampami. Na ścianach pojawiły się podwójne cienie wszystkich obecnych.

Kiedy Północny podszedł bliżej, lampy oświetliły jego uśmiechniętą twarz.

— Moje węże cię lubią — powiedział, kiwając głową w stronę węży owiniętych wokół łydek uzdrowicielki. — Nie powinnaś jednak zagarniać wszystkiego dla siebie.

— Melissa ich nie chce — rzekła Wężyca.

— Szczerze przyznaję, że nie spodziewałem się zastać cię tak bardzo przytomną.

— Jestem uzdrowicielką.

Północny zmarszczył czoło. Wahał się.

— Aha, rozumiem. Tak. Mogłem o tym pomyśleć. Pewnie jesteś na nie odporna, prawda?

Dał znak swoim ludziom, którzy postawili lampy na ziemi i podeszli do Wężycy. Twarz Północnego była teraz oświetlona od dołu, jeszcze bardziej udziwniając jego niezwykle białą karnację. Wężyca zrobiła krok do tyłu, ale za plecami miała ścianę; nie miała dokąd uciec. Pomocnicy Północnego stąpali ostrożnie pośród ostrych kamieni i węży snu. W przeciwieństwie do Wężycy obaj mieli na nogach solidne buty. Jeden z nich wyciągnął ręce, żeby odebrać uzdrowicielce Melissę. Wężyca poczuła, jak węże odwijają się z jej nóg i pełzną dalej po skalnej podłodze.

— Nie podchodź do mnie! — krzyknęła Wężyca, ale wychudzona ręka już wyrywała dziewczynkę z jej ramion. Wężyca pochyliła się i ugryzła dłoń agresora. Nic innego nie przyszło jej do głowy. Poczuła, jak zimne ciało ustępuje pod zębami, które dotarły aż do kości. W jej ustach znalazła się ciepła krew. Żałowała, że nie ma ostrzejszych zębów — takich, w których zmieściłby się również jad. Teraz mogła mieć tylko nadzieję, że w ranie dojdzie do zakażenia.

Przyboczny Północnego jęknął i wyrwał rękę, a Wężyca wypluła z ust jego krew. Północny i jego ludzie chwycili ją za włosy, ręce i ubranie. Przytrzymując w ten sposób, odebrali jej Melissę. Północny zatopił swoje długie palce we włosach uzdrowicielki, przyciskając jej głowę do skalnej ściany. Wyciągnęli ją potem z wąskiego krańca rozpadliny. Wężyca próbowała się wyrwać, gdy zobaczyła, że jeden z pomocników Północnego idzie z Melissą w stronę platformy. Północny przytrzymał ją za włosy, a wtedy ugięły się pod nią kolana. Próbowała się podnieść, ale nie wystarczało jej sił, by przemóc ból i wyczerpanie. Opadła bezwładnie na ziemi; na prawym ramieniu trzymała lewą dłoń, po której wolno sączyła się krew.

Północny zostawił Wężycę i podszedł do Melissy. Popatrzył w oczy dziewczynki i zbadał jej puls. Następnie znowu spojrzał na uzdrowicielkę.

— Mówiłem ci, żebyś nie broniła jej dostępu do moich zwierzątek.

Wężyca uniosła głowę.

— Dlaczego próbujesz ją zabić?

— Zabić ją? Ja? Ty naprawdę wiesz bardzo mało. To przecież ty naraziłaś ją na niebezpieczeństwo.

Zostawił Melissę i wrócił do Wężycy. Pochylił się, żeby podnieść kilka węży. Wkładał je do koszyka, przytrzymując ostrożnie, żeby go nie ukąsiły.


— Muszę ją stąd zabrać, żeby mogła dalej żyć. Znienawidzi cię za to, że zepsułaś jej pierwsze doświadczenie. Wy, uzdrowiciele, jesteście strasznie aroganccy.

Wężyca zastanawiała się, czy Północny przypadkiem nie ma racji, przynajmniej jeśli chodzi o jej arogancję. Zresztą jeśli nie mylił się w tym względzie, to może miał również rację w sprawie Melissy, no i we wszystkich innych sprawach. Nie mogła zebrać myśli, aby z nim teraz rozmawiać.

— Bądź dla niej dobry — wyszeptała.

— Nie ma obawy — rzekł Północny. — Ona będzie ze mną szczęśliwa.

Skinieniem głowy dał znak swoim pomocnikom. Kiedy się do niej zbliżali, próbowała się podnieść i zdobyć na ostatnią próbę obrony. Klęczała na jednym kolanie, gdy ugryziony przez nią wcześniej mężczyzna chwycił ją za prawą rękę i poderwał do góry, wykręcając ramię. Inny wielbiciel Północnego przytrzymywał ją z drugiej strony.

Północny pochylił się nad nią z wężem snu w dłoni.

— Jak bardzo jesteś pewna swojej odporności, uzdrowicielko?

Tutaj również poniesie cię arogancja?

Jeden z ludzi Północnego odciągnął do tyłu jej głowę, odsłaniając szyję. Wzrost Północnego sprawił, że nawet pomimo tej pozycji mogła widzieć, jak opuszcza węża snu.

Zęby gada wbiły się w tętnicę szyjną. Nic się nie stało. Wężyca wiedziała, że nic się nie wydarzy. Chciałaby, by Północny również to zrozumiał i pozwolił jej położyć się i zasnąć na tej chłodnej skale, nawet jeśli nigdy nie miała się już obudzić. Zmęczenie nie pozwalało na jakąkolwiek walkę i nie zareagowała, gdy Północny zwolnił swój uścisk. Krew spływała po szyi na obojczyk. Północny podniósł kolejnego węża snu i przyłożył go do jej gardła.

Kiedy poczuła drugie ukąszenie, towarzyszyła mu fala bólu, rozchodząca się z szyi na całe ciało. Przez chwilę nie mogła złapać tchu. Drżała.

— Oho — rzekł Północny. — Uzdrowicielka zaczyna nas rozumieć. — Przyjrzał się jej z pewnym wahaniem. — Chyba jeszcze jeden — powiedział. — Tak.

Gdy ponownie się nad nią pochylił, wokół zacienionej twarzy światło utworzyło aureolę z jego białych włosów. Wężyca próbowała się cofnąć, ale pomocnicy Północnego dalej ją trzymali. Ludzie ci sprawiali wrażenie zahipnotyzowanych przez spojrzenia węża. Wężyca rzuciła się przed siebie i na chwilę oswobodziła się z ich uścisku, lecz szponiaste palce znowu wbiły się w jej ciało, a człowiek, którego wcześniej ugryzła, zawarczał ze wściekłości. Pociągnął ją z powrotem, wykręcając prawą rękę i wbijając się paznokciami drugiej dłoni w jej zranione ramię.

Północny, który stał z boku w trakcie tej szamotaniny, znowu podszedł do Wężycy.

— I po co tak walczyć, uzdrowicielko? Pozwól sobie na trochę przyjemności, którą dadzą ci moje zwierzątka.

Przyłożył trzeciego węża do jej szyi. Gad zaatakował.

Tak jak poprzednio, ból rozszedł się promieniście po całym ciele, lecz kiedy minął, Wężyca przeszła przez kolejną falę spazmów. Krzyknęła.

— Ach — powiedział Północny. — Teraz już zrozumiała.

— Nie — szepnęła Wężyca.

Nakazała sobie milczenie. Postanowiła nie sprawić Północnemu satysfakcji, ujawniając swoje cierpienie.

Pomocnicy Północnego puścili ją i Wężyca upadła, próbując podeprzeć się lewą ręką. Tym razem fala bólu nie mijała, lecz nasilała się, rozchodząc się niczym echo po zakamarkach jej ciała. Wężyca drgała w rytm uderzeń swojego serca. Próbując złapać oddech między kolejnymi przypływami bólu, upadła na chłodną skałę.

Światło dzienne spływało w głąb jamy. Wężyca leżała tak, jak upadła, z jedną ręką wyciągniętą przed siebie. Szron posrebrzył postrzępioną krawędź jej rękawa. Gruba warstwa lodowych kryształków pokryła leżące na skalnej podłodze kamienie, wpełzając również na ściany rozpadliny. Zauroczona tymi koronkowymi wzorkami, Wężyca pozwoliła sobie na kontemplację widoku. Wszystkie te dziwne paprocie stały się nagle trójwymiarowe. Uzdrowicielka znalazła się w prehistorycznym lesie, w którym rosły czarno-białe paprocie i mchy.

Tu i ówdzie na koronkach pojawiały się wodne szlaczki, które niszczyły wrażenie trójwymiarowości, tworząc inny, mniej już ozdobny wzór. Ciemne żyłki wyglądały jak ślady węża snu, lecz Wężyca wiedziała, że przy takiej temperaturze węże nie będą się ślizgać po pokrytej lodem skale. Być może Północny, chcąc zapewnić im bezpieczeństwo, zabrał je w jakieś cieplejsze miejsce.

Kiedy tylko to pomyślała, usłyszała cichy szmer łusek przesuwających się po ziemi. A więc przynajmniej jeden gad się tu ostał. Ucieszyła się, gdyż oznaczało to, że nie jest zupełnie sama.

„To pewnie bardzo odporny okaz” — pomyślała.

Mógł to być ten sam, który ją ukąsił, ponieważ był na tyle duży, że mógł wytworzyć i przechować sporą ilość ciepła. Wężyca otworzyła oczy i próbowała wyciągnąć rękę w stronę, z której dobiegły ją szmery. Zanim jednak zdążyła poruszyć ramieniem, zobaczyła węże.

Okazało się bowiem, że jest ich więcej. Dwa, nie, trzy węże snu leżały splecione ze sobą, lecz żaden z nich nie był duży, żaden z nich nie przekraczał rozmiarów Trawy. Wiły się i skręcały, znakując szron ciemnymi hieroglifami, których Wężyca nie umiała odczytać. Wężyca wiedziała jednak, że te symbole mają jakieś znaczenie. Tylko fragment przekazu znajdował się w jej polu widzenia, toteż powoli obróciła głowę, aby obejrzeć kolejne znaki. Kątem oka ciągle widziała węże snu, które ocierały się o siebie, tworząc potrójną spiralę.

Wężyca stwierdziła, że te zwierzęta umierają z zimna i trzeba natychmiast zawołać Północnego, aby je uratował. Podparła się na łokciach, ale nie mogła się dalej poruszyć. Próbowała wydobyć z siebie jakiś dźwięk, lecz ogarnęła ją fala mdłości. „Północny i jego zwierzątka” — pomyślała. Odchrząknęła sucho, ale jej żołądek był pusty i nie mogła, wymiotując, wyzbyć się swoich nudności. Ciągle znajdowała się pod wpływem jadu.

Ostry ból przekształcił się w głuche pulsowanie. Starała się odepchnąć je od siebie, zmusić się do słabszego odczuwania męki, lecz jej energia była już na wyczerpaniu.

Poddała się i znowu zemdlała.

Zbudziła się teraz ze snu, a nie ze stanu omdlenia. Choć żadna z ran nie zniknęła, Wężyca miała świadomość, że pokonała ból dzięki swoim wcześniejszym wysiłkom i rzeczywiście nic już jej nie bolało. Dalej była wolna, a Północny nie zdoła zniewolić jej swoimi wężami. Szaleniec mówił coś o ekstazie, zatem jad inaczej zadziałał na Wężycę niż na ludzi Północnego. Nie wiedziała tylko, czy przyczyną jest jej wyjątkowy system odpornościowy, czy też opór, jaki stawiała jej wola. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia.

Zrozumiała teraz, dlaczego Północny był tak bardzo pewny, że Melissa nie zamarznie na śmierć. Wężyca miała świadomość niskiej temperatury, ale było jej ciepło, wręcz gorąco. Nie wiedziała, jak długo jej ciało utrzyma tę wzmożoną przemianę materii, lecz czuła krążącą w niej krew i wiedziała, że nie musi obawiać się odmrożenia.

Przypomniała sobie również węże snu, niezwykle ożywione na pokrytej szronem skale.

„To musiał być sen” — pomyślała.

Rozejrzała się jednak i pośród ciemnych hieroglifów dostrzegła trzy zwinięte w spiralę węże. Potem zobaczyła drugą trójkę, następnie trzecią i w nagłym przebłysku zdziwienia i radości zrozumiała wiadomość, którą te stworzenia chciały jej przekazać. Poczuła się jak przedstawicielka wszystkich pokoleń uzdrowicieli, wysłana tutaj specjalnie w celu przyjęcia tego, co jej w tej chwili oferowano.

Choć niezmiernie ją to dziwiło, rozumiała, dlaczego tak wiele czasu zajęło poznanie sekretu węży snu. Kiedy skutki działania jadu nie dawały się tak bardzo we znaki, Wężyca pojęła znaczenie hieroglifów i zobaczyła znacznie więcej niż tylko trójki gadów, kopulujących ze sobą na lodowatej skale.

Ludzie z ośrodka, podobnie jak wszyscy inni mieszkańcy Ziemi, byli za bardzo zapatrzeni w siebie. Niewykluczone, że było to nieuchronne, ponieważ narzucono im przymusową izolację. W efekcie jednak uzdrowiciele stali się krótkowzroczni — chroniąc węże snu, nie pozwalali im dojrzewać. To również było nieuchronne, gady te bowiem miały zbyt wielką wartość, by ryzykować prowadzenie na nich eksperymentów. Bezpieczniej już było poprzestać na powstałych w efekcie przeszczepu klonach, niż narażać życie posiadanych przez uzdrowicieli okazów.

Wężyca uśmiechnęła się na myśl o przejrzystości i prostocie wyjaśnienia problemu. Nic dziwnego, że węże uzdrowicieli nigdy nie osiągały dojrzałości, bo na pewnym etapie swojego rozwoju potrzebne im było to lodowate zimno. I nic dziwnego, że nigdy nie oddawały się spółkowaniu, nawet te, którym udało się jakoś osiągnąć dojrzałość. No i ostatnia sprawa — w nadziei, że dojrzałe osobniki zaczną oddawać się kopulacji, uzdrowiciele łączyli je w… pary.

Odcięci od najnowszej wiedzy, uzdrowiciele mieli świadomość, że węże snu nie zachowują się w sposób typowy dla ziemskich gadów, lecz nie wiedzieli, że aż tak bardzo się od nich różnią.

Parami. Wężyca roześmiała się cicho.

Przypomniały jej się zawzięte dyskusje z innymi uzdrowicielami — w trakcie zajęć szkolnych lub podczas lunchu — na temat tego, czy węże snu są diploidalne czy heksaploidalne, ponieważ liczba chromosomów upoważniała do stawiania każdej z tych tez. Mimo to żadna ze stron sporu nie miała w tym względzie racji. Węże snu były mianowicie triploidalne i do reprodukcji potrzebna była trójka tych gadów, a nie tylko para. Wewnętrzny śmiech Wężycy zamienił się w smutny uśmiech żalu, gdy uzmysłowiła sobie wszystkie błędy, jakie ona i jej ludzie popełniali przez tyle długich lat. Brakowało im wystarczających informacji i technologii, i przeszkadzał im et-nocentryzm. Dochodziło do tego odcięcie od innych światów oraz brak kontaktu między licznymi grupami ludzi na Ziemi. Uzdrowiciele z ośrodka popełnili wiele błędów, a z wężami snu udało im się tylko przez przypadek.

Kiedy Wężyca to wszystko zrozumiała, mogło być już za późno.

Było jej ciepło i dobrze. Ze snu wyrwało ją najpierw pragnienie, a potem świadomość. Jama chyba nigdy wcześniej nie była tak jasna, a kamienie, na których leżała Wężyca, tak suche. Poruszyła ręką i poczuła, jak z czarnej skały przenosi się na nią ciepło.

Spróbowała usiąść. Bolało ją kolano, które nie było jednak spuchnięte. Czuła też lekki ból w ramieniu. Nie miała pojęcia, jak długo spała, lecz proces zdrowienia na pewno już się rozpoczął.

Na drugim końcu rozpadliny kapiąca woda utworzyła mały, bystry strumyczek. Wężyca podniosła się i podeszła do niego, podpierając się o skalną ścianę. Posuwała się chwiejnym krokiem, jakby nagle bardzo się postarzała, czuła jednak, że jej siły wracają. Przyklękła obok strumyczka, nabrała wody w dłonie i wypiła jeden ostrożny łyk. Woda była chłodna i czysta. Piła dalej z większym już przekonaniem. Otrucie uzdrowiciela jest zadaniem niezwykle trudnym, lecz nie chciała teraz narażać swojego organizmu na kolejną porcję substancji toksycznych.

Lodowata woda podrażniła jej pusty żołądek. Wężyca odepchnęła od siebie myśli o jedzeniu i stanęła na środku jamy, oglądając ją po raz pierwszy w świetle dziennym. Ściany nie były wprawdzie gładkie, ale nie było na nich zaczepienia dla palców rąk albo nóg. Krawędź znajdowała się za wysoko i nawet gdyby uzdrowicielka była w pełni sił, nie zdołałaby do niej doskoczyć. Musiała jednak się stąd wydostać. Musiała znaleźć Melissę. Musiały jakoś uciec.

Poczuła lekkie zawroty głowy. W obawie, że wpadnie w panikę, zaczerpnęła powoli kilka długich oddechów, zamknąwszy na moment oczy. Miała kłopoty z koncentracją, wiedziała bowiem, że Północny lada chwila znowu się tu pojawi. Na pewno będzie chciał popatrzeć na nią z poczuciem triumfu — po tym, jak to udało mu się wygrać z jej systemem odpornościowym i zatruć jadem węży snu. Nienawiść każe mu pragnąć widoku Wężycy wijącej się na ziemi jak szaleniec, słabnącej z każdą chwilą i błagającej go o łaskę. Zadrżała i otworzyła oczy. Jeśli Północny odkryje, jak w istocie podziałał na nią jad, z pewnością będzie chciał ją zabić.

Usiadła i odwinęła z ramienia chustę Melissy. Materiał zrobił się sztywny od zakrzepłej krwi i chcąc go oderwać, musiała namoczyć warstwę bezpośrednio przylegającą do skóry. Strup okazał się jednak twardy i rana już nie krwawiła, ale nie była przecież czysta. W bliźnie pozostanie wiele kurzu i brudu, jeśli Wężyca szybko czegoś nie zrobi. Z drugiej strony nie groziło jej zakażenie, a Wężyca nie miała czasu do stracenia. Oderwała z chusty kilka wąskich pasków materiału i zawiązała ją w prowizoryczną torbę. Niemal w zasięgu jej ręki spoczywały ospale cztery duże węże snu. Chwyciła je, wrzuciła do torby i rozejrzała się za kolejnymi. Te, które już miała, były oczywiście dojrzałe, a niektóre z nich mogły mieć w sobie zapłodnione jaja. Złapała jeszcze trzy węże, ale reszta zwierzątek Północnego gdzieś zniknęła. Ostrożnie stąpała po kamieniach, szukając gadzich legowisk, nic jednak nie znajdując.

Zaczęła się zastanawiać, czy scena kopulacji nie była tylko wytworem jej wyobraźni. Wyglądała tak bardzo prawdziwie…

Tak czy inaczej, w rozpadlinie znajdowało się wcześniej znacznie więcej węży niż teraz. Albo więc schowały się w swoich norach, albo Północny zabrał je ze sobą.

Kątem oka dostrzegła ruch jakiegoś zielonego stworzenia. Sięgnęła po węża, a ten natychmiast ją zaatakował. Cofnęła rękę, ciesząc się, że nawet po tych wszystkich przeżyciach odruchy pozwalają jej uniknąć zębów gada. Nie obawiała się ukąszenia jednego węża snu, gdyż jej odporność na jad musiała być teraz niezwykle wysoka. Każde kolejne ugryzienie musiałoby wsączyć w nią coraz więcej jadu, by wywrzeć na Wężycę jakikolwiek wpływ. Nie miała jednakże ochoty sprawdzać tego w tej chwili.

Złapała jeszcze jednego dużego węża i włożyła go do swojej torby, zawiązała ją paskiem oderwanego materiału i przyczepiła sobie do pasa.

Widziała tylko jedną drogę ucieczki. Na pewno istniał inny sposób, ale Wężyca wątpiła, czy wystarczy jej czasu na usypanie stosu okruchów skalnych i wspięcie się po nich do wyjścia z jamy. Wróciła do wąskiego krańca rozpadliny, tam, gdzie ściany prawie się zbiegały, tam, gdzie wcześniej trzymała Melissę…

Coś połaskotało ją w bosą stopę. Spojrzała na dół i zobaczyła dopiero co wyklutego wężyka. Zanim zdążył jej umknąć, podniosła go z ziemi bardzo łagodnie, starając się go nie wystraszyć. Rogowa tkanka na dzióbku już odpadła, a znajdujące się pod nią łuski miały bladoróżowe zabarwienie. Niedługo zrobią się fioletowe. Maleńki wąż smakował powietrze swoim trójdzielnym językiem, dotknął nosem dłoni uzdrowicielki i opłynął wokół jej kciuka. Wsunęła go do kieszeni na piersi podartej koszuli, gdzie przez pojedynczą warstwę tkaniny wyczuwała jego ruchy.

Oparła się ramionami o skalną ścianę. Ból w ranie jeszcze nie wrócił, lecz Wężyca nie wiedziała, ile wysiłku zdoła wytrzymać. Ponownie nastawiła się na ignorowanie bólu, ale wyczerpanie i głód utrudniały jej koncentrację. Oparła prawą stopę o przeciwległą ścianę i odepchnęła się w górę. Ostrożnie umieściła na skale drugą stopę i zawisła między dwiema pionowymi płaszczyznami. Zapierając się teraz obiema nogami, przesunęła tors w górę ściany, po czym postawiła stopy nieco wyżej i znowu się odepchnęła.

Spod jej stopy wykruszył się niewielki kamyk i Wężyca nieco się obsunęła. Przechylona na jeden bok, wsparła się o skałę, która otarła jej skórę na łokciach i plecach. Upadła na ziemię. Usiłując złapać oddech, próbowała się podnieść, ale w końcu zrezygnowała i leżała nieruchomo na plecach. Kręciło jej się w głowie. Kiedy wirowanie ustało, wciągnęła głęboko powietrze do płuc i odepchnęła się rękami, żeby znowu stanąć na nogach. Jej chore kolano drżało z wysiłku.

Przynajmniej nie upadła na węże. Włożyła dłoń do kieszeni i poczuła lekki ruch maleńkiego węża snu.

Zacisnęła zęby i oparła się o ścianę. Ponownie odepchnęła się w górę, tym razem znacznie ostrożniej, starając się wybadać kruchą powierzchnię, zanim postawi na niej stopę. Skała ocierała jej plecy, a ręce zrobiły się śliskie od potu. Posuwała się jednak dalej. Wyobrażała sobie, jak wygląda przez krawędź swojego więzienia, a potem widzi normalną ziemię i horyzont.


Usłyszała jakiś’ dźwięk i zamarła.

„To nic — pomyślała. — Kamień uderzył o kamień. Skały wulkaniczne zawsze tak brzęczą, gdy zderzają się ze sobą”.

Mięśnie prawego uda drżały od napięcia. Oczy przysłaniał piekący pot.

Znowu coś usłyszała. Nie był to odgłos kamieni, lecz ludzkie głosy. Jeden z nich należał do Północnego.

Wężyca niemalże rozpłakała się z rozczarowania i zaczęła zsuwać się z powrotem na dno jamy. Powrót okazał się jednak równie trudny jak wspinaczka i dopiero po dłuższej chwili udało jej się zeskoczyć na skalną podłogę. Miała poobcierane ręce, stopy i plecy. W zamkniętej przestrzeni każdy dźwięk rozbrzmiewał tak głośno, że Północny z pewnością ją usłyszał. Kiedy po ścianie stoczył się jakiś kamyk, Wężyca rzuciła się na ziemię, przyciskając do siebie torbę z wężami. Znieruchomiała, z całej siły powstrzymując drżenie ciała. Zmusiła się do powolnego oddychania, tak że sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie. Prawie zupełnie zamknęła oczy, ale zdołała dostrzec padający na nią cień.

— Uzdrowicielko!

Wężyca nie poruszyła się.

— Uzdrowicielko, obudź się!

Usłyszała odgłosy butów ocierających się o kamienie. Spadł na nią grad skalnych odłamków.

— Ona ciągle śpi, Północny — powiedział szaleniec. — Jak wszyscy oprócz ciebie i mnie. Chodźmy spać, Północny. Proszę cię, pozwól mi spać.

— Zamknij się. Nie ma już jadu. Węże są wyczerpane.

— Mogą jeszcze raz mnie ukąsić. Albo pozwól mi zejść i sam się o to postaram. Piękny, duży wąż. Wtedy sprawdzę, czy ona rzeczywiście śpi.

— A co mnie to obchodzi, czy ona naprawdę śpi?

— Nie możesz jej ufać, Północny. Ona jest cwana. Oszukała mnie, żebym ją tutaj przyprowadził…

Głos szaleńca ucichł wraz z krokami obu mężczyzn. Wężyca odniosła wrażenie, że Północny nie odpowiedział na ostatnie pytanie. Kiedy odeszli, Wężyca poruszyła się nieznacznie, chcąc włożyć dłoń do kieszeni koszuli. Wężyk jakimś cudem ani trochę nie ucierpiał i poruszał się wolno i spokojnie pod jej palcami. Zaczęła wierzyć, że jeśli uda jej się wydostać cało z tej rozpadliny, zwierzątko również przeżyje. Albo odwrotnie. Jej ręka drżała; cofnęła ją, żeby nie wystraszyć węża. Odwróciła się wolno na plecy i popatrzyła na niebo. Wlot do szczeliny wydawał się jej bardzo daleki, jakby wraz z próbą ucieczki ściana stawała się coraz wyższa. Na włosy uzdrowicielki wytoczyła się gorąca łza.

Zerwała się nagle i usiadła. Stanięcie na nogach sprawiło jej nieco więcej kłopotu, ale podniosła się w końcu i wlepiła wzrok w ścianę. Podrapane miejsca na plecach znowu ocierały się o skałę, a rana w barku prawie się otworzyła. Nie unosząc wzroku, Wężyca oparła jedną stopę o ścianę, zaparła się, dołączyła drugą nogę i znowu zaczęła swoją wspinaczkę.

W pewnym momencie poczuła, że koszula rwie się na plecach. Przywiązana do pasa chustka z wężami uniosła się z ziemi, ocierając się o ścianę. Zaczęła się huśtać, jej ciężar utrudniał uzdrowicielce utrzymanie równowagi. Wężyca zatrzymała się, zawieszona jak most wiodący znikąd donikąd i odczekała, aż dyndająca niczym wahadło torba przestanie się chybotać. Napięcie w mięśniach nogi wzrosło do tego stopnia, że ledwie czuła nacisk przeciwległej skały. Nie miała pojęcia, jak daleko jest jeszcze do krawędzi rozpadliny, i wcale nie chciała tego sprawdzać.

Wspięła się teraz wyżej niż poprzednio. Rozstęp między ścianami był tu szerszy i trudniej było się o nie zaprzeć. Z każdym kroczkiem w górę musiała dalej wyciągać nogi. Nie mogła już posuwać się dalej. Fragment skały pod prawą ręką był cały wilgotny od jej krwi. Mimo to jeszcze raz zmusiła się do wysiłku i nagle tyłem głowy dotknęła krawędzi rozpadliny. Wężyca ujrzała ziemię, wzgórza i niebo. Ta nagła zmiana niemalże pozbawiła ją równowagi. Wyrzuciła w górę prawą rękę i oparła się o krawędź szybu najpierw łokciem, a potem dłonią. Okręciła się całym ciałem i chwyciła ziemię również prawą ręką. Ponownie odezwał się ból w ramieniu, który rozszedł się od kręgosłupa aż po koniuszki palców. Paznokcie ślizgały się po ziemi, aż w końcu się w nią wczepiły. Próbowała wymacać oparcie dla palców stóp i szybko je znalazła.


Wisiała tak przez chwilę, z trudem łapiąc dech. Poczuła na dodatek ból w biodrach, którymi uderzyła o skalną ścianę. Tuż nad piersią ściśnięty w kieszeni, lecz nie zmiażdżony wężyk wił się niespokojnie.

Ostatkiem sił podciągnęła się ponad krawędź rozpadliny i położyła zadyszana na płaskiej powierzchni, choć jej nogi ciągle wisiały w jamie. Wysunęła się z niej zupełnie, słysząc, jak prowizoryczny worek z wężami ociera się o skałę. Wciągnęła go łagodnie i przysunęła do siebie. Jedną rękę położyła na wężach, drugą zaś niemalże głaskała twardy grunt. Dopiero wtedy rozejrzała się dokoła i zyskała pewność, że nikt jej nie obserwował. Przynajmniej przez chwilę była wolna.

Odpięła kieszeń i popatrzyła na malutkiego wężyka. Nie mogła uwierzyć, że nic mu się nie stało. Z powrotem zapięła kieszeń i włożyła dojrzałe węże do jednego ze stojących obok koszy. Przerzuciła go przez ramię, stanęła chwiejnie na nogach i ruszyła w stronę tuneli otaczających krater.

Wszystkie przypominały repliki jednego korytarza i Wężyca nie mogła sobie przypomnieć, którym z nich tutaj przyszła. Bez wątpienia znajdował się naprzeciwko ogromnego przewodu chłodniczego, ale w grę wchodziło każde z trzech wejść.

„Może to lepiej — pomyślała Wężyca. — Może oni zawsze korzystają z tego samego tunelu, a ja pójdę tym, którego w ogóle nie używają… A może w każdym z nich na kogoś bym się natknęła. A może dwa pozostałe są ślepe”.

Na chybił trafił wybrała tunel z lewej strony. Wewnątrz wyglądał inaczej, lecz pewnie dlatego, że szron już stopniał. Ludzie Północnego musieli z niego korzystać, gdyż tutaj również były pochodnie. Większość z nich wypaliła się jednak do końca i Wężyca musiała przechodzić ostrożnie od jednej do drugiej, przez cały czas trzymając się ściany. Każde światełko mogło stanowić koniec tunelu, lecz zawsze okazywało się przygasającą pochodnią. Korytarz ciągnął się dalej. Niezależnie od zmęczenia, które odczuwała i wtedy, i teraz, wiedziała, że tamten tunel był krótszy.

„Jeszcze jedno światełko — pomyślała. — A potem…?”

Wirował wokół niej czarny dym, który nie zdradził jej jednak kierunku przepływu powietrza. Zatrzymała się przy kolejnej pochodni i odwróciła się. Droga powrotna pogrążona była w ciemności — pozostałe pochodnie wygasły albo też Wężyca minęła zakręt, który usunął je z pola widzenia. Nie mogłaby pójść z powrotem.

Szła przez dłuższą chwilę w zupełnej ciemności, po czym ujrzała następne światełko. Pragnęła, by okazało się światłem dziennym, zakładała się sama ze sobą, iż tak właśnie będzie, ale wiedziała, że to kolejna pochodnia. Kiedy się przy niej znalazła, płomyk tlił się niewyraźnie i tuż potem poczuła gryzący zapach gasnącego ognika.

Zastanawiała się, czy ten tunel nie zaprowadzi jej do kolejnej rozpadliny, która czai się na nią w ciemności. Zaczęła iść znacznie ostrożniej, badając stopą leżący przed nią grunt, zanim przeniosła tam ciężar swego ciała.

Ledwie dostrzegła kolejną pochodnię. Paliła się zbyt słabo, aby pomóc jej w dalszej przeprawie. Koszyk coraz bardziej jej ciążył, a organizm zaczął reagować na dotychczasowy bieg wypadków. Bolało ją kolano, ramię zaś dokuczało do tego stopnia, że musiała wsunąć rękę za pasek i przycisnąć jak najbliżej ciała. Pomyślała, że gdyby nawet tunel był bezpieczniejszy, brak sił nie pozwoliłby jej podnosić stóp wyżej niż teraz.

Nagle znalazła się na zboczu wzgórza. Otaczało ją światło dzienne, a nad sobą zobaczyła gałęzie dziwnego, poskręcanego drzewa. Rozejrzała się błędnym wzrokiem, wyciągnęła rękę i pogłaskała nią szorstką korę drzewa. Dotknęła też kruchego liścia koniuszkiem otartego palca ze złamanym paznokciem.

Miała ochotę usiąść, roześmiać się, odpocząć, spać. Skręciła jednak w prawo i zaczęła obchodzić wzgórze, licząc na to, że długi tunel nie zawiódł jej zbyt daleko od obozu ludzi Północnego. Żałowała, że ani Północny, ani szaleniec nie powiedzieli nic o miejscu uwięzienia Melissy.

Skupisko drzew nagle się skończyło. Wężyca prawie już weszła na polanę, lecz zdążyła się zatrzymać i schronić w cieniu. Polanę pokrywała gruba warstwa niskich, ciemnoczerwonych krzewów o okrągłych liściach. Na tym naturalnym materacu leżeli wszyscy ludzie, których widziała wcześniej z Północnym, a nawet było ich więcej. Wszyscy spali, pogrążeni w marzeniach sennych. Tak przynajmniej pomyślała Wężyca. Większość z nich leżała twarzą do góry, z odchylonymi do tyłu głowami, z wysuniętymi szyjami, na których widniały ślady po ukłuciach i krople krwi. Uzdrowicielka wodziła po nich wzrokiem, nie rozpoznając żadnej twarzy, aż przeniosła spojrzenie na drugi koniec polany. Zobaczyła tam szaleńca, który spał w cieniu pozaziemskiego drzewa. Leżał inaczej niż inni — twarzą odwróconą w dół, obnażony do pasa; rozłożył przed siebie ramiona, jakby o coś błagał. Miał gołe nogi i bose stopy. Kiedy Wężyca obeszła polanę i zbliżyła się do szaleńca, ujrzała liczne ślady po ukąszeniach na wewnętrznej stronie jego ramion i pod kolanami. A zatem Północny znalazł jeszcze jakiegoś sprawnego węża i wariat otrzymał to, czego pragnął.

Północnego tu jednak nie było. Ani Północnego, ani Melissy.

Wężyca wróciła do lasu dobrze udeptaną ścieżką. Szła ostrożnie, gotowa wśliznąć się pomiędzy drzewa, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Ale nic się nie działo. Stąpając boso po twardym gruncie, słyszała nawet szuranie małych zwierząt, ptaków lub jakichś innych obcych stworzeń.

Ścieżka kończyła się tuż nad wejściem do pierwszego tunelu. To właśnie tutaj, przy dużym koszu i z wężem snu w ręce siedział Północny.

Przyjrzała mu się z zaciekawieniem. Trzymał węża za głowę, tak że gad nie mógł go zaatakować, a drugą ręką głaskał śliskie, zielone łuski zwierzęcia. Wężyca już wcześniej zauważyła, że Północny nie ma żadnych blizn na szyi, i doszła do wniosku, że stosował wolniejszy i zarazem przyjemniejszy sposób przyjmowania jadu. Teraz jednak miał osunięte rękawy i było widać, że na jego bladych ramionach również brak śladów po ukąszeniach.

Uzdrowicielka zmarszczyła brwi. Tutaj też nie było Melissy. Jeżeli Północny znowu umieścił ją w którejś z rozpadlin, nawet wiele dni poszukiwań nie przyniosłoby rezultatu. A Wężyca i tak nie miała siły na długie poszukiwania. Stanęła na polanie.

— Dlaczego mu nie pozwolisz, żeby cię ukąsił? — zapytała.

Północny poruszył się gwałtownie, lecz nie wypuścił węża z rąk. Wpatrywał się w uzdrowicielkę z wyrazem zmieszania na twarzy.

Ogarnął wzrokiem całą polanę, jakby dopiero teraz zauważył, że nie ma tu jego ludzi.

— Wszyscy śpią, Północny — rzekła Wężyca. — I śnią. Nawet ten, który mnie tu przyprowadził.

— Podejdź do mnie! — krzyknął Północny, ale ani Wężyca, ani nikt inny tego rozkazu nie wypełnił. — Jak udało ci się stamtąd wydostać? — wyszeptał Północny. — Zabijałem już uzdrowicieli…

Żaden z nich nie znał magii. Zabijałem ich równie łatwo jak każde inne stworzenie.

— Gdzie jest Melissa?

— Jak się stamtąd wydostałaś? — zajęczał.

Podeszła do niego, nie wiedząc jeszcze, co zrobi. Północny nie był wprawdzie zbyt silny, ale nawet w pozycji siedzącej dysponował imponującym wzrostem. Poza tym jej też brakowało teraz sił. Zatrzymała się tuż przed nim.

Północny wyciągnął ku niej dłoń z wężem snu, jakby chciał ją przestraszyć albo rzucić urok. Stała tak blisko, że wyciągnęła rękę i pogłaskała gada koniuszkiem palca.

— Gdzie jest Melissa?

— Ona jest moja — odrzekł Północny. — Ona nie należy do zewnętrznego świata. Jej miejsce jest tutaj.

Zdradziło go jednak spojrzenie, które nagle skierował gdzieś w bok. Wężyca popatrzyła w tę samą stronę i ujrzała wielki, kwadratowy kosz. Podeszła do niego i ostrożnie uniosła pokrywę. Mimowolnie cofnęła się o krok i wciągnęła powietrze głęboko do płuc. Koszyk był prawie do końca wypełniony zbitą masą węży snu. Odwróciła się do Północnego. Była wściekła.

— Jak mogłeś?

— Właśnie tego potrzebowała.

Wężyca znowu się odwróciła i powoli, ostrożnymi ruchami zaczęła wyjmować węże z kosza. Było ich tak dużo, że nie widziała jeszcze Melissy. Wyciągała je parami i — skoro nie mogły już zagrozić jej córce — upuszczała je na ziemię. Pierwszy z nich wśliznął się na stopę uzdrowicielki i owinął się wokół kostki, ale drugi pomknął czym prędzej w stronę drzew.

Północny wstał.

— Co ty wyrabiasz? Nie możesz…

Rzucił się na oswobodzone węże, ale jeden z nich podniósł się, gotowy do ataku, i Północny natychmiast się cofnął. Wężyca rzuciła na ziemię dwa kolejne węże. Północny znowu próbował złapać jednego z nich, ale gdy gad go zaatakował, zrobił tak gwałtowny unik, że prawie stracił równowagę i zrezygnował z dalszego polowania. Rzucił się teraz na Wężycę, starając się wystraszyć ją swoim wzrostem, lecz ona wyciągnęła ku niemu węża i musiał się zatrzymać.

— Boisz się ich, prawda, Północny?

Zrobiła krok w jego stronę. Usiłował stać nieruchomo, ale gdy Wężyca zrobiła kolejny krok, cofnął się gwałtownie.

— Nie postępujesz zgodnie z własnymi radami?

Jeszcze nigdy nie była tak rozgniewana. Racjonalna część jej osobowości przyglądała się teraz zaszokowana rozkoszy, którą dawało jej straszenie tego mężczyzny.

— Nie podchodź do mnie…

Północny upadł na plecy. Wlókł się do tyłu, odpychając się dłońmi. Próbował wstać, ale znowu upadł. Wężyca była dość blisko, aby poczuć jego zapach, stęchły i suchy jednocześnie, niepodobny do żadnego ludzkiego zapachu. Dyszał jak osaczone zwierzę. Przestał się cofać i spojrzał na nią. Zacisnął pięści, kiedy przysunęła do niego węża snu.

— Nie — powiedział. — Nie rób tego…

Wężyca myślała jednak o Melissie i nie zareagowała. Północny wpatrywał się w węża snu jak zahipnotyzowany.

— Nie… — zaczął i urwał. — Proszę…

— Oczekujesz ode mnie litości? — zapytała Wężyca z radością w głosie. Wiedziała, że nie będzie miała dla niego więcej litości niż on dla jej córki.

Nagle Północny rozluźnił pięści i pochylił się przed uzdrowicielką, wyciągając do niej ręce. Na jego nadgarstkach widać było delikatne, niebieskie żyłki.

— Nie — powiedział. — Chcę spokoju.

Drżał, czekając na uderzenie węża snu.

Zdziwiona Wężyca cofnęła ręce.

— Proszę! — krzyknął ponownie Północny. — O bogowie!

Nie baw się ze mną w ten sposób!

Wężyca popatrzyła na węża, potem na Północnego. Przyjemność, którą czerpała z jego kapitulacji, zamieniła się w odrazę. Czyżby była do niego podobna i potrzebowała władzy nad ludźmi? Może jego oskarżenia były słuszne? Zaszczyty i posłuch u innych sprawiały jej tyle samo przyjemności, co jemu. I z pewnością grzeszyła arogancją, zawsze była nazbyt wyniosła. Niewykluczone, że różnica między nią a Północnym nie była natury jakościowej, lecz ilościowej. Pomimo tych wahań Wężyca wiedziała, że jeśli wypuści węża na tego bezbronnego w tej chwili człowieka, różnice między nimi jeszcze bardziej stracą na znaczeniu. Zrobiła krok do tyłu i upuściła węża na ziemię.

— Trzymaj się z dala ode mnie. — Jej głos również drżał. — Zabieram córkę i wracam do domu.

— Pomóż mi — wyszeptał Północny. — To ja odkryłem to miejsce i używałem tych stworzeń, żeby pomagać innym. Czy nie zasługuję na pomoc?

Patrzył na Wężycę błagalnym wzrokiem, lecz ona się nie poruszyła.

Nagle jęknął i rzucił się na węża. Chwycił gada jedną dłonią i zmusił, by ukąsił go w nadgarstek. Zapiszczał, gdy raz za razem zęby zatapiały się w jego ciele.

Wężyca cofnęła się jeszcze dalej, ale on nie zwracał już na nią uwagi. Podeszła do dużego koszyka, z którego wyślizgiwały się kolejne węże snu. Jeden z nich właśnie upadł na ziemię, a kilka innych wyjrzało za nim; ich ciężar przeważył i w końcu koszyk zachwiał się i przewrócił. Węże wiły się teraz na ziemi, tworząc duży, splątany stos.

Melissy tam jednak nie było.

Północny przemknął obok uzdrowicielki, zupełnie ją ignorując, i wsunął swoje blade, pokryte kroplami krwi ręce prosto w kłębowisko węży snu.

Wężyca chwyciła go i odciągnęła.

— Gdzie ona jest?

— Co…?

Wyrywał się słabo w stronę węży. Jego półprzeźroczyste oczy świeciły się niczym szkiełka.

— Melissa… Gdzie ona jest?

— Śniła… — Spojrzał na węże. — Z nimi.

Dziewczynka jakimś cudem wymknęła się z kosza. Siłą woli zdołała pokonać Północnego, jad, pokusę zapomnienia. Wężyca rozejrzała się po obozie, szukając wzrokiem swojej córki. Nigdzie jej jednak nie było.

Rozczarowany Północny znowu zajęczał i Wężyca go puściła. Próbował złapać węże, które uciekały w stronę lasu. Na ramionach miał mnóstwo krwawych śladów po ukłuciach. Gdy dopadł jakiegoś węża, zmuszał go, by ten go ukąsił.

— Melissa! — krzyknęła Wężyca, ale nikt nie odpowiedział.

Nagle Północny chrząknął, po czym wydał z siebie dziwaczny jęk. Wężyca obejrzała się przez ramię. Północny podniósł się powoli. W zakrwawionych rękach trzymał wijącego się węża, a po jego szyi sączyły się strumyczki krwi. Upadł na kolana. Zachwiał się i runął do przodu; leżał nieruchomo, tracąc ostatki energii, podczas gdy kosmiczne węże snu znikały w swoim kosmicznym lesie.

Wężyca odruchowo do niego podeszła. Oddech miał równy. Nic mu się nie stało, ponieważ upadek był raczej łagodny. Uzdrowicielka zastanawiała się, czy jad będzie miał taki sam wpływ na niego jak na jego ludzi. Nawet jeśli tak się nie stanie, nawet jeśli jego strach przed jadem wywoła inną reakcję organizmu, Wężyca nie zdoła mu pomóc.

Wąż snu dalej wił się w jego ręce i próbował wyrwać się na wolność. Wężyca wstrzymała oddech, czując przypływ wspomnień i żal. Wąż miał złamany kręgosłup. Przyklękła przy nim i zakończyła jego męki, zabijając go, tak jak wcześniej Trawę.

Czując w ustach smak chłodnej i słonawej krwi zwierzęcia, Wężyca namacała pasek swojego małego koszyka i przewiesiła go sobie przez ramię. Stwierdziła, że może znaleźć Melissę tylko na ścieżce wiodącej w dół wzgórza i prowadzącej do pęknięcia w kopule.

Splątane drzewa rzucały teraz głębsze, ciemniejsze cienie niż wtedy, gdy Wężyca po raz pierwszy je mijała, a tunel pod nimi zrobił się węższy i niższy. Czując dreszcze na plecach, uzdrowicielka szła najszybciej, jak tylko mogła. W otaczającym ją lesie mogły mieszkać wszelkiego rodzaju stworzenia — od węży snu aż po cichutkie drapieżniki. Melissa była zupełnie bezbronna; nie miała przy sobie noża.

Kiedy Wężyca zaczęła już myśleć, że wybrała złą drogę, dotarła do półki skalnej, na której szaleniec zdradził ją swoim okrzykiem. Znajdowała się teraz daleko od obozu Północnego i zastanawiała się, jak Melissa mogłaby zajść aż tutaj.

„Może uciekła i gdzieś się ukryła — pomyślała Wężyca. — Może ciągle jest w pobliżu obozu Północnego i śpi, śni… i umiera”.

Poszła jeszcze kilka kroków dalej, zawahała się, podjęła decyzję i ruszyła do przodu.

Melissa leżała nieprzytomna za kolejnym zakrętem, rozciągnięta na ścieżce, z palcami wczepionymi w ziemię. Wężyca podbiegła do niej, potknęła się i upadła na kolana przy swojej córce.

Łagodnym ruchem odwróciła dziewczynkę. Melissa nie poruszała się; była zupełnie bezwładna i bardzo zimna. Uzdrowicielka próbowała zbadać jej puls, i raz miała wrażenie, że coś wyczuwa, potem znowu nie czuła nic. Melissa znajdowała się w stanie głębokiego szoku i Wężyca nie mogła jej pomóc.

„Melisso, moja córko — pomyślała. — Próbowałaś dotrzymać słowa i prawie ci się udało. Ja też składałam ci obietnice i prawie wszystkie z nich złamałam. Daj mi, proszę, jeszcze jedną szansę”.

Niemal kaleką już prawą ręką podniosła niezgrabnie drobne ciało Melissy i oparła je o lewe ramię. Stanęła chwiejnie na nogach, prawie tracąc równowagę. Gdyby teraz upadła, chyba już by się nie podniosła. Przed nią ciągnęła się ścieżka, lecz jak długa — tego Wężyca nie wiedziała.

Загрузка...