Do grupy hiszpańskiej dołączyła nowicjuszka. Zjawiła się jakoś niepostrzeżenie i w pierwszej chwili nikt nie zwrócił na nią uwagi. A potem nagłe poruszenie: o, nowa!
Tak właśnie jesteśmy skonstruowani: dla wszystkich nowo przybyłych na ogół jesteśmy ugrzecznieni, poświęcamy im wiele życzliwej uwagi, pomagamy im, wyjaśniamy rzeczy niezrozumiałe. Kryje się za tym prosta motywacja psychologiczna: zobacz, mówimy żółtodziobowi, ty nic nie wiesz, niczego nie rozumiesz, a my wiemy i rozumiemy.
Spójrzcie tylko, kogo wam przyprowadziłam!
Czarny tunel odpowiedział wrzaskiem zachwytu.
I cały podziemny świat Berlina rzucił się czarodziejowi na spotkanie. Są tutaj wszyscy. Nawet ci, którzy jeszcze przed paroma godzinami rżnęli w karty na więziennych pryczach lub przemyconym skrzętnie gwoździem wydrapywali w celi kreski kalendarza – wszyscy, którzy z woli czarodzieja, na jego komendę i z jego łaski zostali uwolnieni z pierdla. Jeszcze nie zdążyli się przebrać, siedzą w pasiakach, jak witezie w tygrysiej skórze. Ściskają czarodzieja, klepią po plecach, obejmują. Setki rąk popychają czarodzieja w kierunku honorowego miejsca. Huknęły korki pod betonowy strop, w ciemność. I polały się strumienie, rzeki, wodospady szampana.
Dobrze jest w podziemiu. Ciepło. Przestronnie. Z sufitu czasem spadnie kropla wody, ale czymże jest wilgoć wobec wolności. Najważniejsze, że nikt obcy tu nie wejdzie. Może to porzucona sztolnia metrobudowy, albo bunkier z czasów Wielkiej Wojny. Wyjść jest niemało: do kanałów wentylacyjnych metra, do magistrali ciepłowniczych, tuneli kanalizacyjnych, czort wie gdzie jeszcze. W powietrzu zapach rdzy i pleśni. I piwa, wódki i wędzonej kiełbasy. No i szampana. Zabawa na sto dwa, jak na balu maskowym u Mikołaja Jeżowa. Jedyna różnica, że w berlińskich katakumbach nie świecą kolorowe lampiony. I jeszcze jedno: tutaj nie ma ograniczeń co do płci. Dlatego piękniejsza połowa ludzkiego gatunku ma tu godną reprezentację. Dlatego, w odróżnieniu od jeżowowskich maskarad, nie musi byle palant przebierać się za hrabinę lub kwiaciarkę.
Moskwa nie posiada się z zachwytu. Kraj Rad w euforii. Triumfuje cała postępowa ludzkość. 10 marca 1939 roku towarzysz Stalin oznajmił z trybuny XVIII zjazdu Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), że nowa wojna imperialistyczna już się rozpoczęła! Hura! Już drugi rok toczy się na ogromnym obszarze od Szanghaju po Gibraltar i objęła ponad 500 milionów ludności. Hura!
Nieliczni sceptycy szepcą, że towarzysz Stalin lekko się zagalopował, że przecież nie, ma jeszcze żadnej II wojny światowej. Ale skoro towarzysz Stalin powiedział, że II wojna światowa już się zaczęła, to znaczy, że tak jest. Albo że tak będzie! Wkrótce kapitaliści skoczą sobie do gardeł, powybijają się nawzajem… No, a wtedy!
Naród radziecki bezgranicznie ufa towarzyszowi Stalinowi! Jeżeli II wojna światowa jeszcze się nie rozpętała w całej swej wspaniałej okazałości, to towarzysz Stalin i jego dzielni wywiadowcy uczynią co w ich mocy, aby się rozpętała, rozszalała, pochłonęła wszystko! I to jak najszybciej! Jeszcze w tym roku! W 1939! Towarzysz Stalin zrobi co trzeba, żeby wielka wojna objęła wszystkie wrogie kraje, żeby nieprzyjaciele zabijali się wzajemnie i ścierali z powierzchni ziemi granice, miasta i całe państwa!
Niech się rozpęta nawałnica!
Zabawa rozkręciła się na całego. Impreza u Jeżowa wymknęła się spod kontroli. To już nie jest nerwowa wesołość. To jakaś przedśmiertna histeria.
Zakonnice pokładają się ze śmiechu. Piją. Całują się. Klną. Płaczą. Znowu piją.
Wciąż topnieje krąg wybrańców. Każdy wieczór zaczyna się od tego samego: kogo dzisiaj wzięli? Kogo dzisiaj wezmą?
O jutrze się nie mówi. I nie myśli. Bo do jutra trzeba jeszcze dożyć.
Dlaczego ludzie Jeżowa wciąż się spotykają? Z przyzwyczajenia. Kiedy Nikołaj Iwanowicz Jeżow był ludowym komisarzem spraw wewnętrznych, kiedy trwały masowe egzekucje, oni – miłośnicy męskiego towarzystwa – spotykali się tutaj, żeby rozładować napięcie. Powiedzmy sobie wprost: robota nerwowa. Bez morfiny ani rusz. A tutaj, na balu u Nikołaja Iwanowicza, morfinę serwowano tak, jak koniak, albo szampan.
Ale skończyła się władza Jeżowa. Niektórzy z jego kompanii próbowali się ukryć. Ale niewiele to dało. Zgarniają ich na pęczki i rozwalają. A inni nadal każdego wieczoru ściągają do niego, jak zwierzyna do wodopoju. W stadzie mniej się boją. W domu przetrwać trudniej. Co dzielniejsi z ich paczki już dawno powyskakiwali z okien Łubianki. A pozostali wciąż się spotykają.
– Kto następny?
– Zawieniagin, któżby inny. Wszystko na to wskazuje.
– Coś ty, kolego, Zawieniagin przesiadł się do beriowców.
– Ważnego stanowiska i tak nie dostanie. Wyślą go na Syberię, do kierowania jakimś zawszonym łagrem.
– Chuj ze stanowiskiem, kolego. Ja bym teraz wziął nawet kierowanie łagrem, żeby tylko partia nie podejrzewała mnie o szkodnictwo. A co do Zawieniagina, to jesteś w błędzie. Zawieniagin jest zdeklarowanym beriowcem, szefem Gułagu i zastępcą samego Ławrentija Pawłowicza Berii. Teraz Zawieniagin zajmuje się wyrzynaniem swoich byłych towarzyszy. Zerwał się pies z łańcucha. Okazuje wierność nowemu panu.
Czarodziej nie przypuszczał, że tyle jest kobiet w tym podziemiu.
Pierwsza myśl: po co aż tyle?
Druga: dam radę.
W specgrupach nie nosi się imion. Używa się pseudonimów agenturalnych. Grupa hiszpańska to sześć dziewczyn: Żmijka, Zaraza, Kleks, Sopelek, Cholera, Drzazga.
I jedna zapasowa.
Grupa hiszpańska powstała w wyniku nadzwyczajnej selekcji. Żmijka ma Order Czerwonego Sztandaru. Zaraza i Kleks – po Orderze Czerwonej Gwiazdy. Sopelek i Cholera mają medale „Za odwagę”. Drzazga – „Za bojowe zasługi”. Towarzysz Stalin nie rozdaje odznaczeń bez powodu. Dziewczynki dumnie wypinają udekorowane piersi. Szkoda tylko, że nikt ich tutaj nie obejrzy. Poza orderami i medalami każda ma wpięte odznaki: „GTO” *[*Gotow k Trudu i Oboranie SSSR – Gotów do Pracy i Obrony ZSRR [przyp. tłum.], „Strzelec wyborowy”, spadochroniki ze złoconymi trzycyfrowymi liczbami.
Dziewczyny wiedzą: wkrótce misja. Niebawem ruszą w świat, zaczną nowe życie pod głębokim przykryciem. Przyjdzie zdjąć ordery, medale i odznaczenia. Być może na zawsze.
A nowicjuszka nie nosi żadnych orderów ani medali. Znaczek ma tylko jeden: spadochron, ale bez tych złotych cyferek, informujących o liczbie oddanych skoków. Został tylko nit, jakby cyferki odkręciły się, odpadły, zaginęły, by nikt nie mógł się dowiedzieć ile było tych skoków: dwa, czy tylko jeden? Co prawda, takie znaczki noszą też mistrzowie: spadochronik z nadłamanym nitem. Mistrzom już nie zależy, by przed każdym mijanym przechodniem wypiąć pierś pokazując, że ma się 600 albo 700 wykonanych skoków. Mistrzowie wiedzą, że i tak nikt im nie dorówna. Ale nowa już na pierwszy rzut oka nie wygląda na mistrza spadochronowych skoków. Nie ta budowa ciała. Od razu widać, że to rezerwowa. Jest sporo niższa od pozostałych i drobniejsza. I nie ma tego radosnego, butnego spojrzenia, typowego dla dziewczyn z podstawowego składu.
Inna sprawa, że w grupie hiszpańskiej nikt nikomu nie okazuje wyższości: że niby my jesteśmy stare wygi z setkami skoków, a ty żółtodziób; my mamy pełne piersi odznaczeń, a ty nic. Dziewczyny kapują, że skoro nowa wylądowała w specgrupie, to znaczy, że czekają ją medale, a może nawet ordery. Co prawda nie znalazła się w podstawowym składzie. Jest rezerwowa. Ominęła ją zasadnicza część szkolenia. Nie ma szans nadrobić zaległości. Dlatego trzeba jej pomóc.
– Słuchaj, ty, nowa! Wiesz, byłyśmy już w sali zwierciadlanej. To może opowiemy ci o tym? Przyda ci się, bo niedługo jedziemy tam jeszcze raz. Poza tym mamy taki pomysł, żeby w wolnym czasie rozmawiać wyłącznie po hiszpańsku. Nikt nam nie kazał, ale chyba warto. Co ty na to?
Nowicjuszka zmieszała się, spuściła wzrok:
– Si, esta bien.
Berlińskie dziewczynki ciągną do Rudolfa Mazura tabunami. Zgromadziło się ich wkoło co niemiara.
– Ach, czarujący czarodzieju, jesteśmy takie oczarowane…
To nieprawda, że prócz sprzątaczek nikt nie policzył pokoi w apartamencie Jeżowa. To oczywista bzdura. Zagalopowałem się.
Oczywiście, byli tacy, którzy dokładnie policzyli… Kiedy jesienią 1936 Nikołaj Iwanowicz Jeżow został nowym narkomem spraw wewnętrznych, od razu zabrał się za rozbudowę i modernizację swojego mieszkania na Kisielnym. W tym celu osobiście dobierał sobie architektów, konstruktorów i robotników. A ci pokazali, co potrafią: nie pożałowali różowych i białych marmurów, parkietów z czarnego dębu, boazerii z polerowanego korzenia orzechowego, mebli ze szlachetnego mahoniu. Prócz tego pościągali z muzeów gołe kobitki. Kobitki na płótnach, kobitki w brązie, kobitki w marmurze. Tak figurują w opisie: figura nr 4139/Ermitaż; kamienna; płeć żeńska; kolor biały; pochodzenie greckie; archaiczna; używana, wybrakowana (ręce urwane do ramion).
Takimi figurami zastawiono całe jego mieszkanie. A na co one komu w tych muzeach, z pourywanymi rękami?
Na koniec architekci, konstruktorzy i robotnicy starannie pomierzyli pokój po pokoju, sporządzili szczegółowy plan każdej pakamery i całej infrastruktury. Gotowe plany zaś przekazali Tam Gdzie Trzeba. Wyjaśniam: Tam, Gdzie Trzeba, to Instytut Rewolucji Światowej. Do rąk towarzysza Chołowanowa.
W czasie, gdy towarzyszowi Jeżowowi polepszano warunki mieszkaniowe, gdy urządzano apartament i rozstawiano kamienne rzeźby, parę kroków dalej, na sąsiedniej ulicy otwarto biuro BPTiWMM, zaś całą ulicę rozbebeszyła Metrobudowa, zasłaniając wszystko wysokim płotem.
Po co rozbebeszyła?
A co to was, obszczymury, obchodzi?! Bo potrzeba! Nie wypytujcie głupawo. Zresztą co kogo obchodzą rowy i wykopy? Cała Moskwa jest rozkopana.
W tym wypadku wypada jednak oddać cześć Metrobudowie: niedługo grzebali się w błocie, po czym zdemontowali ogrodzenia, zasypali wykop i położyli nową nawierzchnię asfaltową.
A ulicę rozbebeszono nie bez powodu. Pod jej nawierzchnią Spectrust, działający w ramach Metrobudowy, wzniósł betonowy bunkier. Najlepszy kamuflaż, to robić wszystko otwarcie: wybierać ziemię pod fundamenty, od bladego świtu jazgotać wywrotkami, rozwlec błoto po ulicy, może jeszcze wywiesić hasło nad bramą: ODDAMY OBIEKT PRZED TERMINEM – NA CHLUBNY JUBILEUSZ WCzK-NKWD!
Wejście do bunkra wyłącznie przez biuro BPTiWMM. Tylko dla osób upoważnionych. A upoważnionych jest całkiem pokaźna liczba.
Czarodziej zapadał się.
Jego uszy jeszcze rejestrowały huczny jubel, wrzaski pasiakowców i ich kolorowych przyjaciółeczek, na szyi czuł jeszcze czyjeś ciepłe dłonie, ale przed oczami przepływał mu już ogromny, rozwrzeszczany, przeraźliwie gwiżdżący i piszczący cyrk… Czarodziej majestatycznym gestem opuszcza wzniesione ramiona – i wraz z tym gestem spływa niczym nie zmącona cisza, otula i pogrąża wszystko i wszystkich… Ostatnie pytanie w programie. Tysiące wzniesionych rąk. Czarodziej doprowadził widownię do granic obłędu. Wydaje się, że między nim i audytorium przeskakują potężnej mocy wyładowania elektryczne, jak między niebem i ziemią, rozświetlając wszystko wokoło i rozbijając w proch to, co stanie im na przeszkodzie. A więc, ostatni numer programu, ostatnie pytanie wieczoru… Pytanie już zostało zadane, a odpowiedź wprawi cały cyrk w paroksyzm szaleństwa, ekstazy, opętańczego zachwytu…
W bunkrze Metrobudowy rozwieszono szczegółowe plany apartamentu Jeżowa. Na wszystkich ścianach. Pośrodku głównej betonowej sali postawiono makietę mieszkania.
Jest jedna okoliczność niesprzyjająca: przez tę ogromną liczbę pomieszczeń kontrolowanego mieszkania każdego wieczoru przewalają się tabuny gości.
Jest też inna okoliczność, tym razem sprzyjająca: wszyscy są w jednym miejscu. Niemal co wieczór. Informacje zbiera się przy użyciu 124 mikrofonów. Zbiera się od chwili objęcia przez Jeżowa funkcji szefa NKWD. Teraz towarzysz Jeżów wyleciał ze stanowiska, ale praca jest kontynuowana. I będzie kontynuowana aż do chwili, kiedy ostatni człowiek Jeżowa spotka w nocnym mroku dziwnie energicznych młodzieńców, którzy wypowiedzą sakramentalne: „Ruszaj się, skurwysynu!”. Ostatnim zaś będzie – co do tego w nasłuchu panuje jednomyślność – Nikołąj Iwanowicz Jeżow we własnej osobie. Dla najbliższych – Nicolas.
Placówka szkoleniowa grupy hiszpańskiej jest przewidziana na sześć osób. Każda uczestniczka ma osobny pokój. Tylko nowicjuszka, rezerwowa, nie załapała się na własny. Dostawiono jej łóżko na korytarzu. Nic strasznego. Tu nie ma obcych. Oddzielny pokój, czy wspólny korytarz – co za różnica? Przy łóżku szafka nocna. W ścianie gwóźdź. Szczotka do zębów – do szuflady. Szynel – na gwóźdź. Żołnierski plecak – pod łóżko. A na ścianie, nad łóżkiem, przypięła pinezkami portret towarzysza Stalina.
Operatorzy w bunkrze to nie byle kto, tylko najlepsi akustycy marynarki wojennej. Każdy z nich potrafi z odległości wielu mil morskich wychwycić szum okrętowej śruby, jednocześnie określając typ okrętu, jego przybliżoną wyporność, kurs i prędkość. Niejeden as mógłby na podstawie nieuchwytnych dla naszego ucha osobliwości podać nazwę jednostki. A wtedy – hulaj dusza! – przywołujemy z pamięci liczbę dział na pokładzie, ich kaliber, nazwisko dowódcy…
Takich właśnie orłów, najlepszych jakich wydała Robotniczo-Chłopska Czerwona Flota, zebrano w tym bunkrze. Praca nie należy do łatwych. Goście Jeżowa galopują na golasa po korytarzach i salonach, przypileni chucią cielesną – spróbuj w takich warunkach określić, kto jest w którym pomieszczeniu! Fonogramy przemówień odpowiedzialnych towarzyszy z NKWD dawno już zostały poddane wielostronnej analizie, więc akustycy bez trudu rozpoznają poszczególne głosy… Ale tylko do czasu, aż goście pójdą w gaz. A w gaz idą szybko i nieodwracalnie. Dlatego często zdarza się, że towarzyszowi Stalinowi raportują jedynie urwane strzępy zdań. Goście jeżowowscy z przepicia tracą głos, sapią i skrzypią przedziwnie, wciąż na inną modłę. Towarzysz Stalin rozumie delikatność misji, dlatego chce stuprocentowych ustaleń: lepiej nie rozpoznać mówiącego, niż rozpoznać błędnie.
Ale nie koniec na tym. To bardzo ważne ustalić, kto i co powiedział, również kiedy – ale jeszcze ważniejsze jest: komu. W tym celu wymyślono osobliwy system. Zamówiono gumowe figurki, wszystkie ponumerowano. Figurka nr l z fizjonomii i sylwetki przypomina Nikołaja Iwanowicza Jeżowa. Dla zwiększenia podobieństwa figurce wymalowano na kołnierzu marszałkowskie gwiazdki. Pozostałych figurek jest całe pudło. Ponumerowane jak drużyna w futbolu amerykańskim: im niższy numer, tym ważniejszy zawodnik. Następnie figurki rozstawia się po pokojach i korytarzach makiety kolosalnego mieszkania. Dalej wszystko jest proste: przed minutą towarzysz Trilisser był słyszany w pomieszczeniu nr 41, obecnie jego głos dobiega z pomieszczenia nr 24. A zatem figurka nr 9, przypominająca sylwetkę towarzysza Trilissera, zostaje przesunięta na makiecie z jednego pomieszczenia do drugiego. Każdy wieczór, to przynajmniej setka gości, czasem więcej. Ustawicznie przemieszczają się po pokojach, salonach i korytarzach, jak szkiełka w kalejdoskopie. Odpowiednio przemieszczają się figurki na makiecie. Co minutę automatyczna kamera umieszczona pod sufitem utrwala ustawienie figurek. Później można będzie z dość dużą dokładnością określić, co powiedział towarzysz Trilisser w pomieszczeniu nr 24 o godzinie 23.51, i kto był przy tym obecny. A towarzysz Trilisser powiedział co następuje:
– Cóż ten kaukaski Dupalin wyczynia! Podrzyna gardła zawodowcom. No dobrze, niech nas wszystkich powyrzyna. I co dalej? Pytam was, co dalej? Jak sobie Dupalin da radę bez zawodowców?
– Niedawno zabrali Jaszkę Seriebriańskiego. Czekista z krwi i kości. Wzorowy.
– Nie gadaj głupot. Znam Seriebriańskiego, to zwyczajny szczur. Mam nadzieję, że Dupalin go zlikwiduje. Bo gdyby Dupalin miał trochę oleju w głowie, nie rozstrzeliwałby Jaszki tylko spuścił go na nas. A Jaszka Seriebriański, żeby ratować własną skórę, wszystkim nam gardła poprzegryza, wszystkim łby pourywa.
Raporty lądują jeden po drugim na biurku Stalina: „Znam Seriebriańskiego… Szczur… Gdyby Dupalin miał trochę oleju w głowie… A Jaszka Seriebriańskl… wszystkim nam gardła poprzegryza…”.
– Towarzyszu Chołowanow, wrogowie mają wątpliwości co do tego, czy Dupalin ma dość oleju w głowie. Będę musiał ich rozczarować: otóż ma! Gdzie Seriebriański?
– Towarzyszu Stalin, Seriebriański siedzi w celi śmierci. Czeka na wykonanie wyroku.
– Uwolnić. I spuścić na jeżowców.
– Rozkaz: uwolnić i spuścić na jeżowców!
– Posłucham rady towarzysza Trilissera, spuszczę Seriebriańskiego na swoich. Na początek na Trilissera.
– Rozkaz: brać Trilissera! A Jeżowa?
– Jeszcze nie teraz. Jeżowa na końcu. Najgorsza jest niepewność. Niech sobie połazi trochę w strachu. I przygotujcie mu nowe upokorzenia.
– Towarzyszu Stalin, dla Jeżowa mamy już całą sekwencję upokorzeń.
– No to do dzieła. Najważniejsze, to nie utracić właściwej perspektywy. Jak obecnie widzicie główny cel działań?
– Główny cel, to nowy szef NKWD, towarzysz Beria.
– Bardzo dobrze. A co zostało wykonane?
– Koło domu Berii budujemy przedterminowo bunkier…
– Doskonale.
– Zwerbowaliśmy komendanta beriowskiego specpociągu Kabaławę, jego zastępcę, jednego z szyfrantów, palacza oraz zarządcę podróżnego haremu Berii, eunucha.
– W czyim imieniu werbowaliście?
– Komendant specpociągu Kabaława został zwerbowany w imieniu polskiego wywiadu. W razie gdyby Berła się połapał, to nawet na torturach Kabaława przyzna tylko, że pracował dla Polaków. O nas nie ma bladego pojęcia. A my w razie czego możemy aresztować Kabaławę i rozstrzelać jako polskiego agenta. Mamy w ręku dowody. Pozostałych werbowaliśmy w imieniu Niemców i Anglików. Gdyby zaszła taka potrzeba, możemy oskarżyć towarzysza Berię o to, że się otoczył polskimi, angielskimi i niemieckimi szpiegami.
– W porządku. Poza werbunkami warto byłoby też wprowadzić do otoczenia Berii ludzi, których nienawidzi. Ale wprowadzić tak, aby Beria był przekonany, że każdego z nich osobiście wybrał. Trzeba go otoczyć pierścieniem zawistników i wrogów.
– Otoczymy, towarzyszu Stalin.
– Zawieniagina też.
Zabić człowieka, to żaden kłopot.
Jak rozkażą, to zabijesz.
Ale kiedy trzeba wypuścić, wtedy warto pedantycznie sprawdzić wszystko, żeby nie było zbędnego zamieszania. Kiedy więc dostajesz rozkaz „wypuścić”, warto mieć pewność, że chodzi o właściwego osobnika.
Chołowanow przyjrzał się fotografii wyjętej z akt osobowych: przystojny major bezpieczeństwa państwowego, order na piersi, dystynkcje pułkownika armii. Przeniósł wzrok na oryginał. Żadnego podobieństwa. A przecież wzięli go zaledwie trzynaście dni temu. Nie karmiono go od niespełna dwóch tygodni, a już zatarło się wszelkie podobieństwo z roześmianym zdjęciem. Bardziej przypomina kościotrupa. Żywienie go nie miało sensu: i tak idzie pod mur. Ale w tym przypadku rezultat był szczególnie udany. W dodatku zrobili mu jeszcze oczi cziomyje – rozkwasili gębę tak, że nabrała granatowo-czarnego odcienia. A włosy na odwrót, ze smolistoczarnych stały się zupełnie białe, jak u starca.
Po mundurze też trudno go poznać. Order oderwali mu bez zbędnych ceregieli, dystynkcje pułkownikowskie wyszarpali razem z kołnierzem. Potem tłukli go wyciorami od erkaemu, bez rozbierania, dlatego cały jest w strzępach odzieży i własnej skóry. Wszystko to zaschło w jedną krwawą skorupę. Wypolerowane oficerki eskorta zdarła mu od razu w dniu aresztowania. Opchnęli je natychmiast na ciuchach. Zamiast oficerek ma na nogach rozdeptane żołnierskie kamasze: brudne, podarte, śmierdzące. Regulaminowo bez sznurowadeł. Są dwa powody: żeby nie próbował uciec i żeby się nie powiesił. Powieszenie się to forma ucieczki. A stąd nie wolno uciekać. Masz, ścierwo, zgodnie z wyrokiem przyjąć robotniczo-chłopską kulę, a nie dysponować własnym życiem.
– Imię, nazwisko?
– Jaków Arnoldowicz Seriebriańśki.
– Stopień?
– Były major bezpieczeństwa państwowego
– Odznaczenia?
– Order Lenina. 31 grudnia 1936 roku.
– Za co?
– Za zdemaskowanie byłego ludowego komisarza spraw wewnętrznych, wroga ludu Henryka Jagody.
– Kto wnioskował o odznaczenie?
– Jeżów i Trilisser.
– Wszystko się zgadza. Obywatel Seriebriańśki, to wy. Zatem: oto wasz pistolet. – Chołowanow wyciągnął z szuflady i położył przed nim nowy, wyczyszczony, pachnący jeszcze fabrycznym smarem pistolet TT. – Tu są naboje – odsypał garść. – Radzę nie strzelać sobie w łeb, zanim się nie dowiecie, w jakim celu otrzymujecie broń. Tutaj macie nowy mundur z nowymi dystynkcjami i koalicyjką. Czapkę, spodnie i buty dostaniecie później. Teraz nie ma czasu. Wyrok śmierci nie został cofnięty. Zobaczymy, jak się sprawy potoczą. Natomiast otrzymujecie wyższy stopień – starszego majora bezpieczeństwa państwowego, po wojskowemu kombryg. U Amerykanów byłby to generał brygady. No, ale nie ma chwili do stracenia. Oto nakaz aresztowania waszego byłego szefa, wroga ludu Trilissera. Z jego podwładnych sformujcie lotną grupę i – brać go!
– Rozkaz: brać.
– Na sformowanie lotnej grupy macie dziesięć minut. Wezwałem tutaj dwudziestu siedmiu byłych podwładnych Trilissera. Czekają za drzwiami. Bierzcie tylu, ilu chcecie. Decyzja należy do was. Pozostałych rozstrzelamy.
– Rozumiem.
– I jeszcze jedno: nawet nie myślcie o żarciu i piciu. Jesteście wyczerpani. Teraz każdy pokarm może was zabić. Będzie wam trudno się powstrzymać, ale poleciłem waszym ochroniarzom, żeby wytrącali wam pokarm z rąk. Teraz powinniście pić tylko bulion.
Chołowanow brzęknał dzwonkiem, otworzyły się drzwi, rozszedł się gęsty, korzenny zapach…
Nowo upieczony generał NKWD szarpnął głową w kierunku źródła zapachu. Jego rozbite oczy wlepiły się w widok srebrnego rondelka, poza tym nie widziały nic. Nozdrza mu zadrgały, jakby chciał się nasycić zapachem… Brudne ręce o poprzetrącanych, spuchniętych palcach w granatowo-czarnym kolorze kurczowo chwyciły się stołu, po czy miękko się rozwarły. Młody generał NKWD popadł w głębokie, przewlekłe, głodowe omdlenie.
Za oknami świta. Nowy stalinowski kat-filmowiec Makary właśnie zakończył roboczy dzień.
Widz wstał z miejsca, podziękował Makaremu za jego trud, ukłonił się i zadowolony opuścił salę.
Makary został sam. Wyłączył projektor, przewinął taśmy, poukładał w pudełka, rozłożył materac. (Wszędzie, gdzie pracuje, trzyma na wszelki wypadek materac). Szkoda tylko, że nie ma koca i poduszki. Ale nic, zdążył się już przyzwyczaić do spartańskich warunków. Trzeba przeczekać, nie będzie przecież ruszać o tej porze. Metro zamknięte, tramwaje nie wyjechały jeszcze z zajezdni… Makary spał długo i smacznie, zawsze i wszędzie, w dowolnej pozycji i w każdej sytuacji. Jeżeli nie było warunków do długiego wypoczynku, to wyłączał się na minutę, choćby na pół minuty. Mógł spać w marszu, w biegu, w locie, w spadaniu.
Przykrył się szynelem, rozprostował nogi.
Śniło mu się rozstrzelanie dziewczyny o oczach dużych, jak u ważki.
Rozstrzelanie to praca jak każda inna. Egzekucje nigdy nie budziły w nim większych emocji. Czy rzeźnik denerwuje się, rąbiąc wieprzowe tusze? To dlaczego egzekutor miałby się stresować? Więc Makary zawsze zachowuje spokój. Dopóki nie śpi. A we śnie to wszystko przeżywa: strzela i cały jest w nerwach, wpycha do dołu – to samo, podprowadza następnego – i znów drżenie. We śnie egzekucje trawią jego duszę jakąś nieokreśloną tęsknotą. Czasem aż przenika go dreszcz. Wtedy budzi się z krzykiem. Dzisiaj też Makary rzucał się przez sen i jęczał. Dzisiaj przyśniło mu się, jak chwat Chołowanow zabijał dziewczynę. Sam Makary widział tę egzekucję tylko na filmie, a teraz we śnie. To nie on ją sfilmował, tylko wujaszek Wasia. Makarego wtedy nie było w sektorze specjalnym: za wybitne osiągnięcia w pracy otrzymał skierowanie do sanatorium i wypoczywał wraz z wybitnymi górnikami. Spacerował po lesie, oglądał filmy o świecie, który się śmieje i o Czapajewie. Ale teraz, we śnie, Makary nie wiedzieć czemu uczestniczył w tej kaźni. Chołowanow celował, a Makary mu przeszkadzał, nie pozwalał strzelić…
Cały dzień Makary przespał jak zabity w dusznej kabinie operatora, coś szeptał, klął, przewracał się z boku na bok, próbując się obudzić, znowu milkł, uspokajał się – i wtedy powracała ona. Makary słyszał, że u kapitalistów pojawiły się filmy w kolorze, gdzie prócz czerni, bieli i szarości czasami mignie jakaś czerwień i zieleń. Prawdę mówiąc, nie dawał wiary opowieściom o kolorowych filmach… Ale nie we śnie. Śniąc wierzył we wszystko. We śnie raz za razem puszczał tę pogodną taśmę jedynemu widzowi, i był to film kolorowy, jak u kapitalistów. Potem dziwnym zbiegiem okoliczności sam trafiał do tego filmu i brodził po tamtym wiosennym lesie. Gdzieś w pobliżu strzelano raz za razem, a on zbierał krokusy. Dla niej. Wiedział, że rozstrzelają ją na końcu. Cały czas starał się zebrać jak największy bukiecik, ale i nie spóźnić się na egzekucję.
Makary gania po lesie, zrywa kwiatki, dużo i szybko i same najładniejsze. I sam się pogania: prędzej, prędzej! Żeby tylko zdążyć! Zdążyć jej podarować, zanim Chołowanow pociągnie za spust… Makary chciałby zerwać jeszcze ten kwiatuszek, i tamten. I jeszcze jeden. Bo kwiaty są przepiękne. W ogóle cały sen w błękitach i fioletach. A oczy dziewczyny-ważki głęboko granatowe.
Podbiega do wykopanego rowu, gdy Chołowanow unosi lufę”. Makary rzuca się na pistolet: – Gryfie, zaczekaj! Tylko podaruję jej kwiaty, potem strzelaj. No bo jak tak bez kwiatów?
Jeżeli nie umiecie pracować z wielkim audytorium, to ja was nauczę. Przede wszystkim trzeba uwierzyć, że to nic trudnego. Trzeba tylko chcieć, a wszystko samo wyjdzie.
Zacznijmy od rzeczy najprostszych. A co jest najprostsze? Odpowiadanie na pytania publiczności, oczywiście!
Odpowiadanie na pytania jest proste dlatego, że zużywa się mniej energii. Działa się nie na całe audytorium, a tylko na jednego osobnika.
Najważniejsze jest właściwe posortowanie pytań. Widownię trzeba rozruszać prostymi pytaniami. Trudniejsze, bardziej skomplikowane zostawcie na koniec. Natomiast odpowiedź na ostatnie pytanie musi wprawić publiczność w ekstazę. Ot, i cały sekret.
Proste. Jak wszystko w życiu.
A zatem, wkraczamy na arenę. Dopóki słychać aplauz, dopóki publiczność hojnie nas oklaskuje, spróbujmy zorientować się, kto jakie zada pytanie. Bowiem pytania są wypisane na twarzy. Zlokalizujmy tego, który ma najciekawszą kwestię i odłóżmy go na potem, na deser.
Teraz wybierzmy z tłumu pięć osób, które mają w zanadrzu dość trudne zadania. To one poprzedzą kulminację. Może nawet nie zdążyliście jeszcze odczytać ich pytań do końca, ale już wiecie, że są niebanalne.
Na razie wszystko idzie jak z płatka: zaczniemy od bzdetów, potem przejdziemy do bardziej skomplikowanych pytań, później do trudnych, a zakończymy wirtuozowsko!
O, koleś w piątym rzędzie unosi rękę w górę. Od razu widać, że pytanie jest banalne. Zaczniemy od niego.
– Prosimy!
– Powiedz, czarodzieju, jak ma na imię moja żona? Cóż prostszego?
W czasie, gdy naiwniak zadaje pytanie, zestrajamy się z nim. Niektórzy nazywają to wyemitowaniem wiązki energii. Ale nazwa nie gra roli. Jeżeli wiązka energii wam odpowiada, to niech tak zostanie. Ustawiamy więc wiązkę między jego oczami i pytamy w myślach: „A więc jak się nazywa twoja żona?”. Wtedy odpowie: „Klara”. Można próbować ustalić również jego imię: „A ty jak się nazywasz?”. Odpowie: „Klaus”.
Owe bezgłośne pertraktacje pochłaniają trochę czasu. Dlatego trzeba odwrócić uwagę publiczności. Przykładowo: „Bo co, zapomniałeś, kolego, jak żona ma na imię?”.
Nim ucichnie salwa śmiechu, zamykamy naszą dyskretną konwersację, ogłaszając:
– Mój drogi Klausie! Twoja żona ma na imię Klara! Oto ona, u twego boku!
Akurat żeby to stwierdzić, nie trzeba być czarodziejem. Każdy dobrze wie, że mężczyzna zapyta o imię żony tylko wtedy, gdy ślubna jest w pobliżu. Tacy już są faceci: jeśli żony nie ma w pobliżu, to nigdy nie zadadzą takiego pytania.
Może się zdarzyć, że pytający ma z jednej strony żonę, a z drugiej postronną sąsiadkę. Przecież w cyrku panuje ścisk. Ale to żaden problem. Wystarczy wymienić imię: „Klara!” – i zaraz jedna z nich się rozpromieni.
No, a jeśli wciąż nie ma pewności, która z nich to żona, zerknijmy na obie i zapytajmy:
– Nie cisną cię, Klaro, te brązowe pantofle, które wczoraj kupiłaś w sklepie Franza Mauera?
Huknie salwa śmiechu, cała sala będzie bić brawa. Niezły początek. Bardzo ważne, żeby już na wstępie pozyskać bezgraniczne zaufanie audytorium. Nikt nie będzie legitymował Klausa, nikt nie zapyta Klary czy rzeczywiście tak ma na imię i czy ma na sobie brązowe pantofle od Franza Mauera. Każdy i tak wie, że czarodziej się nie myli. Tylko najbliżsi sąsiedzi mogą dostrzec reakcję zdumionych Klausa i Klary, pozostałym wystarcza ufny ton czarodzieja. No dobrze, a gdybyśmy i my postanowili zająć się czarodziejstwem? Jak odgadnąć, że Klara kupiła buty? Jakie? Kiedy? Gdzie?
Nie ma nic prostszego. Wystarczy na nią spojrzeć.
Teraz znów udzielamy głosu, znów komuś z prostym pytaniem:
– Powiedz, czarodzieju, ile mam pieniędzy w prawej kieszeni?
Dobrze, że pytanie jest długie. Zanim dopowie do końca, zdążymy się zestroić, skierować kontrpytania, uzyskać odpowiedzi…
– Mój drogi Gerhardzie, w prawej kieszeni nie masz ani grosza. Bo masz tam dziurę.
Taka odpowiedź musi wywołać salwę śmiechu. A my zyskamy czas potrzebny na oszacowanie, co też Gerhard może mieć w lewej kieszeni. Zresztą, możemy to robić na głos.
– No dobrze, mój drogi Gerhardzie, policzmy wspólnie. Wczoraj odebrałeś tygodniówkę. Tak? 27 marek 40 fenigów. Natychmiast pobiegłeś do piwiarni, strzeliłeś sobie trzy sznapsy i trzy browary. Nie ma w tym nic złego, Gerhardzie. Człowiek pracy ma prawo raz na tydzień, w sobotę, w dzień wypłaty zaprawić. Ja też lubię strzelić sobie pilsnerka. A dzisiaj przyprowadziłeś całą rodzinę do cyrku – żonę Martę, malutką Anię, Heinza i Martina. Co też pozostało ci w kieszeni? Odejmijmy od tygodniówki trzy piwa i trzy sznapsy. Odejmijmy dwa normalne i trzy ulgowe bilety w siedemnastym rzędzie. Ile to będzie? Aha, w lewej kieszeni, mój przyjacielu, masz trzy marki i dziesięć fenigów. A dziesięć marek twoja żona Marta schowała za szafę. Szczęściarz z ciebie, Gerhard, twoja Marta to dobra gospodyni, troskliwa i oszczędna. Wczoraj trochę ci obiła gębę, ale pieniędzy na tydzień powinno wam starczyć. Dobrze uczyniłeś, Gerhardzie, przyprowadzając całą rodzinę do mnie do cyrku. Czasy są ciężkie, pieniędzy nikt nie ma, ale mogę ci obiecać, że twoje maluchy się nie zawiodą. Przez cały wieczór będę pracować tylko dla nich. Obiecuję ci, Gerhardzie, że będą się śmiać.
Nowicjuszka przypięła pinezkami portret towarzysza Stalina. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Przykryła się razem z głową. I zasnęła. Przyśnił się jej biały puszysty pies o błękitnych oczach.