Od niepamiętnych czasów najlepszym miejscem szkolenia ludzi o wybitnych predyspozycjach były leżące na uboczu podmiejskie dacze. Naturalnie, nie byle jakie, lecz położone na terenie poligonów wojskowych. Kraj nasz jest wielki, ziemi bezmiar, poligony bezkresne. Poligony mają oczywiste zalety. Powiedzmy, że zapada decyzja o przeprowadzeniu symulacji przyszłej wojny między Niemcami a Francją. Żaden problem: na poligonie kołkami wyznaczamy obszar Francji, zakreślamy Niemcy, można jeszcze dorzucić Danię, Belgię i Holandię z Luksemburgiem (ma się rozumieć, naturalnej wielkości) – i hulaj dusza! Można do woli przerzucać dywizje pancerne, z jednego końca na drugi, bez żadnych przeszkód. Z drugiej strony, nie ma powodu popadać w przesadę i nazywać naszych poligonów bezkresnymi. Mają one, rzecz jasna, swój kres. Tylko nikt nie wie, gdzie dokładnie.
No więc jest poligon, na nim rośnie las. (Las też ma swoje granice, do których nikt nigdy nie dotarł). Las sosnowy. Gdyby jechać cały czas przed siebie nigdzie nie skręcając, to w jakimś momencie natkniemy się na wysokie ogrodzenie. Za ogrodzeniem ujadają psy łańcuchowe. Widać zapuszczony ogród i krzaki bzu. W bujnych zaroślach stoi drewniany dom z wielkich bali. Właśnie w tym domu szkoli się grupę hiszpańską.
Nikołaj Iwanowicz aż zakrztusił się własną śliną i powietrzem:
– Jestem ludowym komisarzem transportu wodnego! Jestem członkiem rządu! Sekretarzem KC! Jestem zastępcą członka Politbiura!!!
Ale rumiany tylko wpatrywał się znudzonym spojrzeniem w żelbetowy biust żelbetowej przodownicy pracy na frontonie sąsiedniego budynku. Przodownica wznosiła nad głową żelbetowy sierp.
Nikołaj Iwanowicz zdecydował się wyłożyć ostatni atut:
– Jestem generalnym komisarzem bezpieczeństwa państwowego!
Na te słowa lejtnantem wstrząsnął dreszcz. Jednak opanował się błyskawicznie: w końcu do ochrony Łubianki nie bierze się byle mydłka.
Tak więc ostatni atut Jeżowa nie przyniósł spodziewanego efektu. Towarzysz Jeżów musi powiedzieć coś więcej. Nikołaj Iwanowicz nie poniżał się dotąd do tego stopnia, by wyjaśniać powody swoich wizyt. No, a zwłaszcza wizyt w NKWD.
Ale co było robić?
– Towarzyszu lejtnancie bezpieczeństwa państwowego, wciąż jestem generalnym komisarzem bezpieczeństwa państwowego i z tego tytułu przysługuje mi wynagrodzenie. Od pięciu miesięcy nie otrzymałem ani kopiejki! Zwyczajnie zapomniano. Ale pieniądze mi się należą. Są mi potrzebne!
Na te słowa rumiany nagle uzmysłowił sobie potęgę własnych pełnomocnictw i niezłomną siłę instytucji, na straży której go postawiono. Zdecydowanie wyprężył się i ucinając wszelką dyskusję warknął:
– Mam rozkaz nie wpuszczać!
Zawieniagin snuje się korytarzem. Nasłuchuje: idą za nim. Już wie, że nie ma szans na żaden numer. Zdążą złapać. Jest ich trzech.
Niestety, nie zdążył palnąć sobie w łeb. A przecież już w Magnitce zrozumiał, że nie ma rady, że władza robotniczo-chłopska musi jakoś ukryć, zatuszować bilans kosztów, jakie płaci za ten heroiczny zryw. Właśnie dlatego władza będzie zmuszona wyeliminować całe kierownictwo budowy kombinatu w Magnitogorsku. Zwyczajnie, ze względów bezpieczeństwa. Zaś robotnicy wyeliminowali się na placach budowy.
Zawieniagin kroczy przed siebie, próbuje się uśmiechać – a w duchu przeklina na czym świat stoi. Po co zwlekał? Na co liczył? Dlaczego nie zastrzelił się w Norylsku? Czemu dziś rano nie wyskoczył z najwyższego piętra hotelu „Moskwa”? Przecież pojechał windą na szczyt, niby podziwiać panoramę miasta…
Skręcając w prawo w niewielkie kuluary pozostawiasz za sobą rozdyskutowany tłum delegatów i raptem znajdujesz się w błogiej ciszy. To prawda, że nie każdy może się tutaj znaleźć. Nikt nie zapyta o przepustkę, ale wejść też nie pozwolą. Dwaj dobrze odżywieni i małomówni młodzieńcy, bez zbędnych objaśnień pochylą się ku sobie, barkami blokując przejście chętnym do zwiedzania. Ludziska są u nas pojętne: jak nie wolno, to nie wolno. Musi być jakiś powód. A Zawieniagin jak gdyby nigdy nic: czyta tabliczki i wali do przodu. Pokój 205 mieści się w tym właśnie korytarzyku. Dlatego idzie i o drogę nie pyta.
Odżywieni sprawiają wrażenie, jakby go w ogóle nie zauważyli. Widać mają swoje instrukcje. Trzyosobowa obstawa wślizguje się w ślad za towarzyszem Zawieniaginem. Na krok nie zostaje w tyle. Ich też wpuszczono bez sprawdzania dokumentów, bez wypowiadania zbędnych słów.
Skręcasz w ten korytarzyk i czujesz się tak, jakbyś z targowiska w Bucharze w jednej chwili przeniósł się w odludny zaułek. Żywego ducha. Nie kończące się czerwone dywany, skórzana czarna tapicerka na drzwiach. I cisza. Nie taka, że aż w uszach dzwoni, lecz głucha. Cisza czerwonodywanowa.
Pokój 205. Zawieniagin zapukał.
– Wejść.
To głos nie ze środka. To jeden z obstawy.
Zawieniagłn uchylił drzwi. Wszedł. Był przygotowany na wszystko.
Na wszystko, ale nie na to…
Drewniany dom z wielkich bali w oceanie bzu tylko pozornie wydaje się rosyjski – rzeźbione okiennice, wysoki ganek, nad nim drewniane kogutki. Nie dajcie się zwieść pozorom. To wszystko kamuflaż. Tutaj szkoli się grupę hiszpańską, dlatego cale wnętrze jest urządzone w stylu hiszpańskim. W drewnianą ścianę wbito hiszpański gwóźdź, na nim wisi sombrero. Co prawda nie hiszpańskie, tylko meksykańskie, ale to nic. Najważniejsze, żeby udało się stworzyć hiszpański nastrój. W tym celu przypięto pinezkami do ścian widokówki z Madrydu i Barcelony. (Przywieźli je w ramach akcji specjalnej bojownicy-internacjonaliści). W pokojach dziewcząt wiszą fotografie słynnych hiszpańskich pieśniarzy i torreadorów. W dużej izbie – portret hiszpańskiego dyktatora, generała Franco. Żeby nikt nie podejrzewał ich o sympatię, portret zawieszono głową do dołu. Poza tym jakiś artycha wymalował na całą ścianę hiszpańskie wiatraki, wychudzonego Don Kichota na wychudzonej szkapie i spasionego Sanchę na spasionym ośle. Na przeciwległej ścianie widniało republikańskie NO PASARAN! – czyli że faszyzm nie przejdzie.
Towarzyszowi Jeżowowi pozostało jeszcze jedno miejsce, w którym ma szansę otrzymać pieniądze: we własnym narkomacie, w Ludowym Komisariacie Transportu Wodnego. Nikołaj Iwanowicz Jeżów popędza kierowcę, żeby tylko zdążyć przed zamknięciem buchalterii. Bo jak tak dalej pójdzie, zostanie na niedzielę bez gotówki. Pogania więc szofera, a sam rozmyśla nad przykładną karą dla rumianego lejtnanta. Ech, żeby tak ze dwa miesiące temu napatoczył się ten dupek! Znaczy napataczał się, i to wielokrotnie, tyle że wtedy lejtnant był cały uniżony, służalczy… A teraz zhardział. Ale nic to!
Nie wiedzieć czemu Nikołaj Iwanowicz Jeżów wciąż wierzy, że los jeszcze się do niego uśmiechnie, że będzie mu pisane powrócić na same szczyty…
Tymczasem samochód powolutku posuwa się ulicami Moskwy. Nigdy nie przypuszczał towarzysz Jeżów, że tak trudno jeździ się w stolicy. Jeszcze niedawno wstrzymywano ruch uliczny, gdy ludowy komisarz spraw wewnętrznych towarzysz Jeżów śmigał po Moskwie. Milicjanci gwizdali co sił, wyciągali się jak struna…
Już nie gwiżdżą. I się nie wyciągają.
Wujaszek Wasia, kat-filmowiec, zstąpił w mrok magazynów.
– Śpisz, Makary?
– Nie śpię, wujaszku Wasia. Przecież wiecie, że trzecią dobę grzebię w taśmach.
– Nie śpię, nie śpię!… – przedrzeźnia pod nosem wujaszek Wasia. – To dlaczego pysk masz wygnieciony w pręgi, jak jakiś tygrys?
– Wujaszku, sami wiecie, że dzień i noc…
– Jak tygrys bengalski…
– Wujaszku…
– Dobra, dobra. Znamy się nie od dziś. Posłuchaj, Makary, co ci powiem. Kazali, żebym znalazł sobie następcę. Mam iść na emeryturę. Ten, którego wybiorę, zajmie moje miejsce. Muszę dokonać wyboru. To trudny wybór. Obserwuję cię od jakiegoś czasu, ale nie mam pewności, czy dasz sobie radę. Żeby potem mnie nikt nie opierdalał, że źle wybrałem…
– Wypróbujcie mnie, wujaszku Wasia!
– Przez ostatnie dziesięć lat nic innego nie robię. Teraz czeka cię ostatni sprawdzian.
– Tak jest.
– Odpowiedz bez zastanowienia… Ta-a-a-k, kogóż by ci tu dać? Wiem. Bułanow…
– Paweł Pietrowicz Bułanow, były sekretarz ludowego komisarza spraw wewnętrznych Jagody, wroga ludu, zdrajcy i szpiega. Bułanow brał udział w zdemaskowaniu Jagody jesienią 1936 roku. Na mocy postanowienia z 28 listopada 1936 roku odznaczony Orderem Lenina. Sam Bułanow też okazał się wrogiem, aresztowano go 12 marca 1937 roku. Przyznał się do wszystkiego. Rozstrzelany 13 marca 1938 roku. Łatwo zapamiętać: przyznawał się przez rok i dzień…
– Gdzie jest film z egzekucji?
– Półka 29, puszka 256-12.
– Niezły jesteś! Jedziemy dalej?
– Chętnie. Może sobie czasem przysnę, ale pamiętam wszystko.
– Wszystkie filmy pamiętasz?
– Jasne, wujaszku Wasia. Od zadymy kronsztadzkiej – wszystkie, co do jednego.
– Dobra, wierzę na słowo. Znam cię, Makary, od dawna. Czasem opierniczę cię jak burą sukę, ale to nic. Jesteś w porządku. Poleciłem cię towarzyszowi Stalinowi. Przyjdziesz na moje miejsce, będziesz kierować u towarzysza Stalina kinematografią. Gratuluję. Tylko żebyś, kurwa, nie spierdolił.
Nikołaj Iwanowicz Jeżów był przekonany, że wypłatę otrzyma prosto na biurko. W błękitnej kopercie. Ale nic z tego. Nikt się do niego nie pofatygował. Posłał sekretarkę – a tu każą osobiście. Chciał, nie chciał – wybrał się do kasy, przekonany, że zostanie obsłużony poza kolejnością.
W dziale finansów Ludowego Komisariatu Transportu Wodnego straszliwy ścisk. Kolejka wije się bez końca. Sądził, że na jego widok ludzie rozpierzchną się na boki. Jeszcze nie tak dawno… No dobrze, przestał być komisarzem spraw wewnętrznych, zdjęto go z tego stanowiska, ale przecież zachował tytuł! I gwiazdki marszałkowskie na patkach kołnierza! A jeszcze pełni funkcję ludowego komisarza transportu wodnego! Mówiąc językiem kapitalistów, jest ministrem! A mimo to w jego własnym narkomacie, we własnym ministerstwie nikt mu nawet nie proponuje; żeby odebrał wynagrodzenie bez kolejki. Czy to jakiś spisek, czy co?
Nikołaj Iwanowłcz zajął miejsce w ogonku i stulił wargi w ciup. Wstydźcie się wszyscy! Wasz minister sterczy w kolejce! Ma na głowie sprawy wagi państwowej, a tymczasem marnuje tutaj cenny czas.
Ale nikt jakoś nie kłopocze się faktem, że ludowy komisarz tkwi na końcu kolejki. Nikt nie zwraca uwagi na jego zacięte wargi. Ani na niego samego.
Wchodząc do pokoju 205 Zawieniagin spodziewał się wszystkiego. No, ale nie tego.
Najpierw nie zobaczył nic. Półmrok. Wtem poczuł się jak szczur, wpuszczony do klatki z jadowitą żmiją. Szczur jeszcze nie widzi gada, ale coś go dusi i dławi w gardle. Żmija czyha w najciemniejszym zakątku, jak wykuta ze spiżu. Na razie nie interesuje się szczurem. Może długo tak tkwić w bezruchu. Ale szczur nieomylnie wyczuwa niebezpieczeństwo.
Wpatrzył się w mrok.
W najciemniejszym kącie, z głębokiego fotela patrzył na niego Stalin.
Trzeba żyć tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Jak w czapce niewidce. Wujaszek Wasia, kat-filmowiec, tak właśnie przeżył swoje życie. Zdarzało się, oczywiście, że czasem ktoś na niego spojrzał. Ale prawdę mówiąc, spoglądał nie na niego, lecz przez niego, w ogóle go nie dostrzegając. Wszyscy jego kumple i przyjaciele, z którymi zaczynał pracę, już dawno skończyli pod murem. A Wasi jakoś nikt nie zauważył.
Wujaszek Wasia rozstaje się ze swoim zawodem kata. Przykra to chwila. Przykra choćby dlatego, że jego życie zupełnie rozminęło się z najciekawszym okresem w historii ludzkości. A raczej ledwie się o te czasy otarło. Przed czterdziestką Wasia gospodarzył na roli. Potem gruchnęła wojna imperialistyczna. Długo go nie brali, dopiero w szesnastym roku. Batalion odwodowy Preobrażeńskiego Pułku Lejbgwardii. W 1916 roku z pułku zostało tylko wspomnienie: na wojnie poległy cztery pełne jego składy. Potem car abdykował. I się zaczęło… Ruchawka, pustoszenie Pałacu Zimowego. Przez całe późniejsze życie strzegł przed światem swej najskrytszej tajemnicy: że tamtej nocy był w Pałacu Zimowym. Nigdy nikomu się nie przyznał. Wiedział, że za to przyjdzie mu kiedyś słono zapłacić. Jego co bardziej rozmowni towarzysze i kumple znikali jeden po drugim. Tymczasem obraz tamtej historycznej nocy wciąż ulegał kolejnym retuszom, z każdym rokiem zyskiwał na heroizmie. Lenin i Trocki bynajmniej nie planowali rewolucji, sami przecież mówili: przewrót październikowy. Dopiero po dziesięciu latach towarzysz Stalin wymyślił nazwę: Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa. Do tamtej chwili Październik był jedynie udanym spiskiem. Tak więc, żeby uczestnicy tamtej sprawy nie przeszkadzali kolejnym pokoleniom właściwie interpretować bohaterską przeszłość, protagoniści tych historycznych wydarzeń zostali usunięci. Pojedynczo. Bez hałasu. Tak jak trzeba.
Im mniej jest żywych świadków, tym więcej historycznej swobody. I – poszły konie po betonie! Na dziesięciolecie wymyślono szturm na Pałac Zimowy. Wasia ogląda filmy Eisensteina, uśmiecha się pod wąsem: zajebiście wymyślone. Uśmiecha się, ale szanuje Eisensteina: swój chłop, filmowiec. O predyspozycjach kata. Uśmiecha się wujaszek Wasia i milczy. Kto nie umiał zachować milczenia, kto się chełpił grabieniem Pałacu Zimowego – tego już dawno robaki zjadły. A Wasia żyje w najlepsze.
Po przewrocie urządził się niezgorzej. Kaci byli potrzebni od zaraz, więc zapisał się bez wahania. Od tej chwili zaczęło się prawdziwe życie. Szkoda, że tak późno wystartował historyczny etap. Teraz, kiedy zapowiada się naprawdę ciekawie, Wasia akurat odchodzi. Głupio wyszło – na emeryturę przed samą Rewolucją Światową. Za chwilę będzie Polska, Estonia, Litwa, Łotwa, Finlandia, Rumunia, później Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania… Ileż fantastycznych egzekucji!
Makary, to co innego. Od dwudziestego roku życia siedzi w tej robocie, teraz ma trzydziestkę, czeka go wspaniała przyszłość. Postrzela sobie, pofilmuje jak inni strzelają, słowem – nacieszy się chłopak życiem. Co za niezwykły dar losu! Przez te dziesięć lat nabrał doświadczenia, rutyny, i to w najciekawszym momencie – w przededniu wojny wyzwoleńczej. Przypadnie mu w udziale nie tylko oczyścić ojczystą ziemię z wrogów, ale także wyeliminować samych czyścicieli. Uwolnić od nich przyszłe pokolenia. Ma szansę dokończyć wielkie leninowskie dzieło. Towarzysz Lenin nie tylko usuwał nieczystości. Towarzysz Lenin ze sprzątania uczynił proces wychowawczy.
Pośród wszystkich gatunków sztuki najważniejsza jest kinematografia. Już towarzysz Lenin rozumiał sens filmowania masowych egzekucji. Potem można je zaprezentować czerwonoarmistom. Ku przestrodze. Prawdziwa jedność sztuki: pierwszym kaźniom towarzyszyły pierwsze zdjęcia filmowe. Czy któremuś z zakutych egzekutorów wpadło kiedyś do głowy, że największa wartość powstaje na styku sztuk? Żadnemu. A tymczasem Wasia nie tylko potrafił wywindować kunszt kata do poziomu wirtuozerskiej perfekcji, ale połączył to z kinematograficzną maestrią. I na styku dwóch sztuk odnalazł miejsce dla siebie. Nie wystarczy ładnie rozstrzelać, trzeba jeszcze umiejętnie to sfilmować! A samemu nie pchać się przed orkiestrę. Nie chełpić się. Heroizm wysiłku kata-filmowca powinien być nakierowany do wewnątrz…
Podczas kronsztadzkiej rebelii Wasia już był wirtuozem. W obu dyscyplinach. Kronsztadzkich majtków likwidował sam towarzysz Tuchaczewski. Pięknie ich likwidował: pod lód spychał, bydlaków. Od tego czasu wujaszek Wasia nie odstępował go na krok. Filmował towarzysza Tuchaczewskiego, jak w tambowskiej guberni gnał zakładników na bagna. W samo grzęzawisko. Jak chłopów z babami zapędzał do izb, zabijał wyjścia dechami i puszczał z dymem całe wioski. Powstały z tego całkiem sugestywne obrazy. Szkoda, że wszystko wylądowało na półkach TAJNE SPECJALNEGO ZNACZENIA… Przecież dla młodego pokolenia te zdjęcia byłyby jak haust świeżego powietrza!
Wiele się wydarzyło przez te dwadzieścia lat harówki. Potem przyszła kolej na samego Tuchaczewskiego. Już był bez butów. Szykowali go do egzekucji, gdy Wasia rozkładał swój kramik kinematograficzny. Wtedy właśnie Tuchaczewski zwrócił na niego uwagę. – Czy to możliwe? Ty tutaj? – Nikt nigdy go nie poznał, a tu masz babo placek… Może zresztą rozpoznał nie Wąsie, tylko kamerę filmową: zobaczcie, zupełnie jak w Kronsztadzie! Rozstrzelanie przed kamerą! A Wasła jak go nie lutnie statywem przez grzbiet! – Spierdalaj, gnoju, do krematorium i nie próbuj wciągać za sobą innych.
O mały włos by nie wpadł. Jako znajomek Tuchaczewskiego. Ale znowu szczęście mu dopisało: wszystkich zatrudnionych przy egzekucji spotkał niebawem taki sam los. Rozwalono ich jednego po drugim i nikt nie zdążył zakapować na Wąsie… Rozstrzelano wszystkich, prócz Wasi. Może jakiś błąd na liście, albo jeszcze coś…
W ten sposób uszedł z życiem. Ach, jakież los mu zgotował życie! Rozstrzelania i filmowanie. Filmowanie i rozstrzelania. I prywatne projekcje dla samego towarzysza Stalina.
Lecz to wszystko należy już do przeszłości. Nie wpuszczą już Wasi do kazamatów śmierci. A bez ukochanej pracy ludzie więdną. Wasia oddałby wszystko, żeby znowu być młodym. Jak Makary. Ten ma wszystko jeszcze przed sobą. Całe życie.
Witajcie, towarzyszu Zawieniagin.
– Dzień dobry, towarzyszu Stalin.
– Siadajcie. Jak się macie?
– Doskonale, towarzyszu Stalin.
– Co słychać w Norylsku?
– Wypełniamy normy. W największy mróz. A nawet przekraczamy.
– A jak się do was odnosi kierownictwo NKWD?
– Dobrze, towarzyszu Stalin.
– A nowy ludowy komisarz towarzysz Beria? Jaki oceniacie jego stosunek do was?
– Bardzo dobrze.
– Jak się to przejawia?
– Na Dalekiej Północy największym naszym problemem, towarzyszu Stalin, jest brak rąk do pracy. Towarzysz Beria całkiem niedawno objął funkcję szefa NKWD, a już bardzo wydatnie nam pomógł. Zapewnia nam, na Północy, odpowiednie i regularne transporty siły roboczej.
– To świetnie, towarzyszu Zawieniagin, że towarzysz Beria was wspiera. A jaki jest wasz osobisty, towarzyszu Zawieniagin, stosunek do towarzysza Berii?
Wszyscy już poszli. W piwnicy zapanowała cisza. Wujaszek Wasia został sam. Żegna się ze swoim losem. Jak ślepiec delikatnie dotyka ukochanych, pooranych kulaml murów z betonu. Późno, za późno trafił do tej roboty. Dane mu było rozstrzeliwać tylko przez 21 lat. A Makary spędzi przy tej robocie całe życie. No i dobrze, niech ma. Niech też będzie szczęśliwy, jak szczęśliwy był on, wujaszek Wasia.
Przez te lata ciągłych egzekucji Wasia hołubił w sercu miłość do sztuki. Nigdy nikomu nie zdradził swej najskrytszej tajemnicy. Niech myślą, że tylko wypełniał obowiązek wobec klasy robotniczej. Niech wierzą, że został po prostu skierowany na ten trudny, ale zaszczytny odcinek i po prostu pracował.
A przecież to nie była zwyczajna praca! Wkładał w nią całą duszę!
Po jego ospowatych policzkach spływają łzy. Wasia nie wyciera ich. Wie, że tu nikt go nie zobaczy, że tutaj nie ma się kogo wstydzić.
Kapitan bezpieczeństwa państwowego Melor Kabaława, komendant specpociągu ludowego komisarza Berii, uchylił prawe oko, jęknął i ponownie zamknął.
Pierwsze i jedyne życzenie: natychmiast umrzeć.
Boli go dosłownie wszystko: głowa, ręce, nogi. Piecze spuchnięty język wywalony z wyschniętych ust. A w ustach… lepiej nie wspominać. Trzewia rozszarpują mu tysiące pił i toporów. Wywraca go na drugą stronę. Gdyby jakiś lekarz był w stanie sobie wyobrazić, co dzieje się we wnętrzu Kabaławy, bez wahania postawiłby diagnozę: ostre zapalenie trzewi. A w głowie dudnią stachanowskie wagoniki.
Spróbował unieść głowę, lecz poczuł przypływ mdłości tak gwałtowny, że serce na moment odmówiło posłuszeństwa i ponownie runął w otchłań wirującej, skrzącej się magmy. Przez parę chwil leżał gapiąc się w sufit. Pamięć wracała stopniowo…
Przypomniał sobie, jak poprzedniego wieczoru opuścił specpociąg, żeby skontrolować warty i przy okazji rozprostować kości. Sprawdził wartowników i okolicę. Wszędzie spokój, stoją obok siebie puste składy osobowe. Wtedy mignęła mu przed oczami ona… Właśnie ta, o której marzył – niewysoka, ognistoruda, korpulentna. Uśmiechnęła się olśniewająco. Potem uległa jego namowom i zgodziła się wejść z nim do pustego wagonu pasażerskiego. Ot tak, żeby pogadać.
Wcześniej przeszli przez dziurę w ogrodzeniu, w sklepiku kupili butelkę, wrócili na dworzec, weszli do wagonu, Kabaława rozlał, wypiła… Wszystko to pamięta doskonale. On też wypił, ledwie zamoczył usta – i cały wagon wywrócił się kołami do góry. Później coś łomotało i zgrzytało, Kabaława spadał w dół, a pociąg zwalał się z nasypu, oplatany pogiętymi torami. Potem Melor Kabaława ujrzał pod sobą otchłań… ale nie, inaczej – najpierw spadał w przepaść, a potem pociąg turlając się wzbił się w niebiosa, tonął w oceanie, wynurzał się, obijał dachem o księżyc, strącił go z nieba i księżyc rozpadł się, rozsypał na skrzące odłamki. Potem nastąpił koniec… Nie, najpierw był koniec, a potem ktoś stał nad nim i śmiał się szyderczo, potem ganiały go demony, później coś błyskało, wreszcie nastała ciemność…
– Gdzie ja jestem?
– Jesteście, panoczku, w dobrym miejscu. Kabaława rozchylił jedną powiekę. Straszliwy ból przeszył mu skroń. Lepiej zamknąć.
– Gdzie ja jestem?
Postanowił na razie nie otwierać oczu, tylko stopniowo zerkać przez zmrużone powieki. Z pomarańczowych oparów nadpłynęła jakaś twarz i równie szybko odpłynęła. Nie wiadomo dlaczego Kabaława uznał, że ma przed sobą polskiego pułkownika. Sam nie wiedział, dlaczego akurat polskiego. Tak po prostu uznał, i tyle. Chyba najbardziej z powodu wąsów, dokładnie takich, jak na karykaturach z podobizną Płłsudskiego.
– Kto ty jesteś?
– Panoczek nie powinien się tak gorączkować.
– To ty mi podstawiłeś tę bladź?
– Niech pan nie klnie.
– To ty mnie wczoraj otrułeś? Rozwalę cię, ścierwo, w try miga!
– Panoczek nie powinien się rzucać. Panoczek nie ma pistoletu.
Kabaława chwycił za kaburę. Pusta! Chciał się poderwać, ale zamiast tego zwalił się jak długi.
– Przecie mówię wyraźnie: niech się pan uspokoi. I niech się pan nigdzie nie wybiera. Nie ma pan w kieszeni legitymacji partyjnej, ani przepustki NKWD.
– Gdzie są?!
– Legitymację partyjną był pan łaskaw przepić. A legitymację NKWD sprzedał pan polskiemu wywiadowi.
– Kuurrr… – ryczy Kabaława.
– Wybór jest prosty, panie Kabaława. Może pan zameldować panu Berii, że przepił pan całą noc z kurwami, zwierzając się z sekretów pana Berii…
– Niczego nie opowiadałem!…
– Opowiadał pan, i to jak! Tylko wyfrunęło to panu z głowy. Opowiadał pan, ile dziewuch pan Beria trzyma w piątym wagonie, jak mają na imię, jak pan Beria studiuje z nimi Lenina… Ulubione dzieło, to „Materializm i hiperiokretynizm”.
– Nie-e-e! – wyje Kabaława.
– Pan Kabaława może też udać się do najbliższego komisariatu milicji i zeznać, co też on nam wczoraj o panu Stalinie naopowiadał…
– O-o-o…
– A teraz niech pan spada, panie Kabaława. Jeżeli chce pan ujść z tego z życiem, niech pan wpadnie jutro, sprezentuję panu zdjęcia, na pamiątkę… Nieźle się pan zabawiał… Niech pan wpadnie, może znajdziemy wspólny język, a może znajdzie się legitymacja partyjna.
– Oddaj spluwę. Nie mogę wrócić bez pistoletu.
– Proszę, bierz pan. Bez naboi. To nie pański, tylko milicjanta zastrzelonego w Gruzji.
– Nie wezmę cudzego, i to jeszcze truposza.
– No to będziesz pan paradować z pustą kaburą, póki panowie podwładni nie zauważą. Niech pan Kabaława wybiera. Może pan chodzić bez pistoletu, albo – tymczasowo – z cudzym. Jak się panu podoba. Jeżeli będzie się pan dobrze zachowywać, może odszukamy pod wagonami pański pistolet… Może w jakichś śmieciach odnajdzie się też przepustka NKWD.
– Nie mogę pójść. Mój zastępca zamelduje, że nie było mnie całą noc.
– Nie zamelduje. Idź.
Jaki jest wasz osobisty, towarzyszu Zawieniagin, stosunek do towarzysza Berii?
Zawieniagin spojrzał w straszliwe oczy. Ujrzał przed sobą nie Stalina, lecz boadusiciela, szykującego się do decydującego skoku. Wąż zwinął się w fotelu, powoli pręży kolejne zwoje. Żółte oczy Stalina są puste, jak oczy węża. Stalin zadał pytanie i czeka na odpowiedź. Czeka cierpliwie, jak gadzina, której obce jest pojęcie czasu.
Zawieniagin zajrzał w żółte zmętniałe oczy. Zobaczył otchłań. Pojął, że nie wykrzesa z siebie dość sił, żeby oderwać wzrok, albo przynajmniej mrugnąć. Już wiedział, dlaczego szczur w klatce nie ucieka przed wężem. Szczur nie potrafi się odwrócić. Chcąc uciekać, trzeba odwrócić mordę w przeciwnym kierunku, ale pod takim spojrzeniem każda żywa istota traci zdolność poruszania się. Gdyby szczur zdołał mimo wszystko oderwać wzrok od hipnotycznego spojrzenia – i tak nie znalazłby sił na ucieczkę. Dziwne, ale oszalały z przerażenia szczur widzi tylko jeden ratunek: pełznąć tym oczom na spotkanie. Ucieczka po prostu nie wchodzi w grę!
Zawieniagin nie był niczym więcej niż szczurem. Wielkim, czarnym, wyliniałym. Żeby nie pełznąć ku żółtym ślepiom, z całych sił wczepił się w poręcze fotela, łamiąc sobie paznokcie i rozdrapując starą dębinę.
– Jaki jest wasz stosunek do towarzysza Berii? – dobiegło go z oddali. Zawieniagin poczuł nagle, że Stalin widzi na wylot i odgaduje każdą myśl. Jasne! Słyszał, że Stalin kręci coś z czarodziejami, czegoś się od nich uczy. Mówiono, że Stalin widzi każdego na wskroś i jak z otwartej księgi odczytuje najskrytsze myśli. Do tej pory Zawieniagin nie dawał wiary plotkom. Ale teraz wszystko stawało się oczywiste: przecież on, Zawieniagin, opowiadał na lewo i prawo o tym, jak uwielbia Ławrentija Berię. Nigdy nie powiedział na jego temat złego słowa. A tymczasem Stalin potrafił przejrzeć jego najskrytsze myśli. Zawieniagln wie, że nie zdoła go oszukać. Wie, że gra jest skończona. Że nie ma co oszukiwać Stalina. Że nie ma już sił na ciągnięcie tej gry.
– Pytacie, towarzyszu Stalin, o mój stosunek do towarzysza Berii?
– Właśnie.
– Nienawidzę go.
Ławrentij Beria pracuje od świtu do nocy. W pokoju sąsiadującym z gabinetem urządzono mu salonik wypoczynkowy: ułożono dywany, dowieziono tapczan, sosnowe zastawki na oknach udrapowano aksamitnymi zasłonami. Wpada tam tylko na kilka chwil, żeby się odprężyć – i z powrotem do zajęć.
– Halo? Z towarzyszem Stalinem. Towarzyszu Stalin, zamierzaliśmy mianować moim zastępcą towarzysza Akazisa.
– No tak, Ławrentij, tak się umawialiśmy.
– Towarzyszu Stalin, to niestety niemożliwe.
– Czemuż to, Ławrentij?
– Wyskoczył przez okno.
– Nie rozumiem, dlaczego kogoś, kto skacze przez okno nie można mianować twoim zastępcą.
– Wyskoczył z ostatniego piętra.
– Widzisz, Ławrentij, jak się ciebie ludzie boją? Uciekają od ciebie przez okna. A mnie nikt się nie boi. Nikt nie zmyka przede mną, waląc głową w szybę.
Długo, strasznie długo wije się kolejkowa stonoga do kasy. Okienko takie, że strach włożyć rękę – wszystko zakratowane, stalowy łuk i stalowa klapka, która w każdej chwili grozi obcięciem dłoni.
Kiedy to Nikołaj Iwanowicz stał ostatnio w kolejce? Bardzo dawno.
Prawdę mówiąc był przekonany, że nie ma już żadnych kolejek, że dawno zostały zlikwidowane. Znaczy: mylił się. A teraz bolą go nogi. I plecy. No i ma dwie godziny z głowy.
Towarzyszu Stalin, to kogo wyznaczymy na mojego zastępcę?
– Ławrentij, kto jest u nas szefem NKWD?
– Ja, towarzyszu Stalin.
– No to sam sobie dobierz zastępcę. Ty masz z nim pracować, nie ja. Dlatego wybór należy do ciebie. Znajdź odpowiedniego kandydata, a my naradzimy się tutaj z towarzyszami i go zatwierdzimy.
– Rapawa.
– Rapawa? Awksentij Narikijewicz? NKWD Gruzji? Bardzo dobry człowiek. Wybitna postać. Ale posłuchaj mnie, Ławrentij. Ja jestem Gruzin, ty jesteś Gruzin, Rapawa też Gruzin. Co Rosjanie sobie pomyślą? Powiedzą, że na Kremlu i Łubiance zagnieździli się sami Gruzini. Daj ruskiego.
– Kubatkin.
– Piotr Nikołajewicz? NKWD Moskwy? Doskonały kandydat. Zadziwiająca osobowość. Niestety, pijak…
– Nikiszew.
– Iwan Fiedorowłcz? Szef Dalstroju? Znam go dobrze, Ławrentij. Porządny człowiek. Takiego potrzebujemy. W pełni popieram jego kandydaturę.
– Towarzyszu Stalin, jutro prześlę wam akta Nikiszewa.
– Doskonale… Chociaż nie jestem pewny, czy pozostali towarzysze poprą tę kandydaturę. Wszyscy wiedzą, że Nikiszew to dziwkarz. Po co ci zastępca dziwkarz? Mało masz problemów na Łubiance? Dawaj lepiej kogoś innego.
– Jakiego innego?
– Cóż to, nie masz więcej przyjaciół w NKWD?
– A może by tak, towarzyszu Stalin, mianować Zawieniagina?
W końcu przyszła kolej na Nikołaja Jeżowa. Z całego ogonka został tylko on. Stanął na palcach, zajrzał w okienko.
Za szybą siedział potężny, obleśny, wypindrzony babsztyl. Wypisz wymaluj – Katarzyna Wielka. Tylko że bez korony. Pierścieni na paluchach tyle, że caryca mogłaby pozazdrościć. I zęby odlane w złocie.
– Czego?
– Po pieniądze.
– Jutro. Tera fajrant.
O, nie! Towarzysz Jeżów ani myśli tolerować taki ton! Babsko najwyraźniej nie zna się na dystynkcjach. I nie wie, kto w ludowym komisariacie transportu wodnego jest panem.
Nikołaj Iwanowłcz spuścił wzrok i z lodowatym uśmieszkiem, jakby od niechcenia powiedział półgłosem:
– Jestem Jeżow.
Co powiedziałeś, Ławrentij? Zawieniagina zrobić twoim zastępcą? Jakiego Zawieniagina? Który to?
– Zawieniagin, towarzyszu Stalin, kierował Magnitogorskiem.
– Co ty, Ławrentij, pomyliło ci się, tam był Kliszewicz.
– Towarzyszu Stalin, Kliszewicz kierował łagrami, a Zawieniagin budownictwem. Kliszewicza rozstrzelano, a Zawieniagin dyryguje w Norylsku.
– A, już pamiętam. Taki łysy.
– No właśnie, łysy.
– Nie, Ławrentij. Zawieniagin jest już może łysy, ale jeszcze za młody.
Drewniana izba z bali o trzech szerokich oknach, z mapą Hiszpanii i portretem dyktatora na ścianie. Grupa hiszpańska w komplecie. Sześć dziewuszek. Trwa wykład o rewolucji francuskiej. Lepiej byłoby mówić o hiszpańskiej, ale ponieważ takiej nie było, trzeba się posiłkować przykładami z historii krajów ościennych. Wykłada towarzysz Chołowanow, zastępca dyrektora Instytutu Rewolucji Światowej:
– Dawno, dawno temu żył sobie król. Nazywał się Ludwik. Nie był to pierwszy Ludwik, ale szesnasty. Francuscy towarzysze nie pogodzili się z tym faktem. Złapali Louisa i obcięli mu…
Zainteresowanie słuchaczek wyraźnie się wzmogło.
– …głowę.
Towarzyszu Stalin, Zawieniagin dał sobie radę w Magnitogorsku, radzi sobie w Norylsku, to może mógłby przynajmniej spróbować?…
– Ręczysz za niego?
– Ręczę, towarzyszu Stalin.
– Dobra, skoro nalegasz, postawię jego kandydaturę na Politbiurze. Może towarzysze zgodzą się mianować go twoim zastępcą.
Je-e-eżow – wyartykułowała złotozębna Jekaterina. A to jej dał popalić. – Je-e-eżow!
Wysunęła się nawet z zakratowanego okienka, uważnie i z ciekawością otaksowała wszystkie szwy marszałkowskiego munduru małego osobnika… Po czym niespodziewanie, z łoskotem, zatrzasnęła mu przed nosem stalową klapkę, jak kratę w bramie warowni:
– Ty jesteś Jeżów? A ja, do kurwy nędzy, jestem Iwanowa!!!