Jest pewien bardzo prosty sposób analizowania informacji. Trzeba wyeliminować myślenie negatywne. Uwolniwszy się od wszystkiego, co złe, rozpościeramy nad sobą przezroczystą czaszę. Nie jest to kopuła cyrku berlińskiego, ani moskiewskiego, ani samarskiego znad Wołgi. Rozpościeramy kopułę, przez którą widać niebo i gwiazdy. Samo jej rozciągnięcie nie powinno przysporzyć większych trudności. Wystarczy chcieć. Najpierw nasza czasza będzie niewielka, jak parasol nad głową. Potem, wraz z latami treningów, w miarę gromadzenia doświadczeń, będziemy tę kopułę rozciągać coraz wyżej i coraz szerzej. Jeżeli przyłożymy odpowiednio dużo woli, to przejrzystości tego sklepienia nie zakłócą ani betonowe stropy, ani całkowite zachmurzenie, ani oślepiające słońce. Warunki zewnętrzne nie są tu żadną przeszkodą. Sferę można rozwinąć siedząc w bunkrze, w czołgu, w klasztornej celi, w okręcie podwodnym, w celi śmierci. Trzeba się tylko odpowiednio skoncentrować.
Dla celów treningowych można wykorzystać dowolną książkę. Na przykład „Wojnę i pokój”. Przekartkujmy ją, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Weźmy teraz przedmiot naszej analizy i rozłóżmy na czynniki pierwsze. Rozszywamy „Wojnę i pokój” na pojedyncze kartki. Myślowo. Tu uwaga techniczna dla początkujących: kartki zadrukowane są obustronnie, dlatego rozkładamy równocześnie dwa egzemplarze. W przeciwnym razie połowa informacji umknie naszej analizie.
Tekst równomiernie rozkładamy na powierzchni sfery. Strony można układać w dowolnej kolejności. Podkreślam: nie idzie tu o zapamiętywanie, lecz o analizę. Do zapamiętywania książek i bibliotek stosuje się inne procedury. Nasza pamięć jest nieograniczona. Każdy mózg potrafi w razie potrzeby zmagazynować dowolną ilość informacji. Po prostu nigdy nas nie uczono, jak wykorzystywać własną pamięć. Nie kazano nam zapamiętywać „Wojny i pokoju”, więc nigdy tego nie próbowaliśmy. Ale nie szkodzi, można analizować tekst nie znając go na pamięć. Trzeba go sobie tylko wyobrazić.
Robimy głęboki wdech, powolny wydech i w jednej chwili, w jednym spontanicznym porywie rozrzucamy strony po rozpostartej sferze, tak, by przez moment zaiskrzyła, po czym ściągamy całą kopułę w jeden oślepiający punkt. W tym momencie, w tej jednej chwili trzeba sobie wyobrazić całą zawartość książki, maksymalnie obrazowo, z jak największą ilością szczegółów. Trzeba zwizualizować wszystko, co udało się zapamiętać, możliwie plastycznie, w trzech wymiarach: ujrzeć wszystkich bohaterów, ich słowa i czyny, wszystkie wydarzenia i ich okoliczności, zobaczyć połysk bagnetów, usłyszeć huk armat i tętent kopyt, poczuć w piersiach atmosferę balów i oficerskich popijaw, odczuć koszmar przegrania w karty dóbr rodowych i dotknąć chłopskiej niedoli, trzeba nie tylko zobaczyć polowanie na wilki, ale poczuć je własną wilczą sierścią, trzeba razem z Bonapartem wkroczyć do Moskwy, opuszczonej przez jej mieszkańców i wciągnąć w nozdrza zapach pierwszych pożarów. Trzeba zamarzać na Drodze Smoleńskiej, w panice ratować się ucieczką z pola bitwy i triumfować na widok porzuconych sztandarów nieprzyjaciela. To wszystko musi wydarzyć się w jak najkrótszym czasie. W okamgnieniu. Nie chodzi o to, by w myślach powtórzyć wszystkie słowa i zdania, wszystkie kropki i przecinki. Chodzi o to, aby słowa przemieniły się w żywe obrazy, w jeden wielki fresk.
Wszyscy ci, którzy znaleźli się w szponach śmierci i cudem uszli z życiem, opowiadają niemal to samo. Zwracają uwagę na dwie rzeczy: po pierwsze – na absolutny spokój, po drugie – na niewiarygodną zdolność widzenia całego życia w jednej chwili. Musimy dążyć do osiągnięcia właśnie tego stanu: spokój i uchwycenie nieogarnionego. Między życiem a śmiercią jest cienka warstwa pośrednia. Trzeba za wszelką cenę wcisnąć się w tę szczelinę.
Najczęściej ci, którzy analizują informacje metodą sfery, piszą z błędami, nie zwracając uwagi na znaki przestankowe, zasady gramatyczne i styl. Dla nich najważniejsze są nazwiska, daty, liczby.
Najtrudniejszym momentem jest ściąganie sfery w punkt. Niektórym udaje się osiągnąć punkt wielkości stołu, innym wielkości rozłożonej gazety. Nie wolno się poddawać, trzeba nadludzkim wysiłkiem woli ściskać dalej konsekwentnie, kompresować aż otrzymamy malutką, przeraźliwie jasną kropkę. Wtedy musimy ją odepchnąć. Oderwać się od niej. Przedrzeć się stąd na tamten świat. To bardzo trudne. Równie męczące, jak wynurzanie się z wielkiej głębokości. Kto się stamtąd wynurzył, ma kłopoty z oddychaniem w naszym świecie. Nie może złapać tchu, nie jest w stanie mówić, ciemnieje mu przed oczami, traci przytomność. To cena za powrót z niemożliwości. Wymaga przyzwyczajenia.
Czarodziej już dawno się przyzwyczaił. Rozrzucił „Mein Kampf” i ściągnął w jeden roziskrzony punkt.
I dalej nic nie rozumiał. Dlaczego Hitler miałby ruszyć na wschód? Skąd się to wzięło? Z książki ani z wystąpień wcale to nie wynika. W takim razie, dlaczego wygadywał te głupoty w berlińskim cyrku? Przecież z „Mein Kampf wynika jasno, że wróg wewnętrzny to Żydzi, a wróg zewnętrzny – Francuzi. I tyle. Kredo Hitlera: niszczyć jednych i drugich. W opasłym tomisku ledwie wspomina o istnieniu obszarów na wschodzie.
Hitler snuł plany na stulecia, na tysiąclecia. Tereny na wschodzie, to odległy cel dla przyszłych pokoleń. A właściwie o jakich terenach mowa? Gdyby Rzesza otrzymała te ziemie za darmo, to sama budowa dróg i autostrad doprowadziłaby niemiecką gospodarkę do bankructwa. A jak kontrolować takie terytorium bez odpowiedniej sieci połączeń komunikacyjnych? Tylko Czyngis-chan mógłby się podjąć takiego wyzwania. Bo jemu drogi nie były potrzebne.
„Mein Kampf” to wezwanie do uratowania Rzeszy Niemieckiej przed konsekwencjami traktatu wersalskiego, to wezwanie do zrzucenia krwiożerczej hegemonii Francji. Hitler doszedł do władzy pod sztandarem walki z Wersalem. Hitler szczerze nienawidził Francji. Prędzej czy później wystąpi przeciw Paryżowi. Ale z góry wiadomo, że w obronie Francji stanie Wielka Brytania: w Wersalu wspólnie wykręcali ręce pokonanym Niemcom. A za plecami Brytanii stoi Ameryka. Czy Rzesza ma dość sił, żeby wystąpić przeciw nim wszystkim? Jeżeli Hitler rozpęta wojnę przeciw Francji, Wielkiej Brytanii i Ameryce, to ściągnie na siebie nielichy kłopot. Nie będzie miał głowy do jakichś terenów na wschodzie! Poza tym, droga na wschód wiedzie przez Polskę, a Londyn udzielił Polsce gwarancji bezpieczeństwa. Wielką Brytanię poparłby bezwzględnie Paryż. I Ameryka. Tak czy owak – każdy konflikt militarny ustawia Hitlera przeciw całemu światu.
„Mein Kampf” jest książką skierowaną przeciw Żydom. Hitler prowadzi w Niemczech antyżydowską politykę. Rezultat? Znów to samo: Ameryce to się nie podoba. I Anglii. I Francji. Czyżby Hitler zamierzał walczyć z całym światem i jeszcze ładować się w konflikt o tereny na wschodzie? Byłby to krok samobójczy. Miałby sam pchać głowę w pętlę?
Czarodziej zastanowił się i z zażenowaniem pomyślał o swych przepowiedniach w berlińskim cyrku.
Każdy wie, jak to bywa: diabeł pociągnie człowieka za język, chlapnie się coś bez zastanowienia, a potem trzeba się rumienić przez całe życie. Dlatego wstydzi się czarodziej tej pożałowania godnej wyroczni. Siedzi sam w kabinie, dopija trzecią flaszkę, przegryza cebulą.
Wtedy mu powiedziała parę przykrych słów. Akurat przejeżdżał tramwaj. Nastia zerwała się z miejsca i w ostatniej chwili wskoczyła na stopień. Nawet nie spojrzała w jego stronę.
Gryf w pierwszym odruchu poderwał się od stolika, ale zapanował nad sobą. Takie zamieszanie mogłoby ściągnąć uwagę policjanta. Akurat stoi tuż obok. Byłoby to wielce niepożądane: Chołowanow ma w kieszeni tęgi zwitek banknotów. Zabiorą na posterunek, forsę skonfiskują, a jego do pudła, żeby nie podskakiwał. Albo dadzą skierowanie do afrykańskiej kolonii karnej. Kajdany albo łańcuch na nogi – i do afrykańskiego Gułagu! W świecie kapitalistycznym obowiązuje brutalna zasada: dajcie człowieka, a paragraf się znajdzie.
Gryf zgrzytnął zębami, jak tramwaj na zakręcie. Już dawno podzielił się z towarzyszem Stalinem swoimi wątpliwościami: może być nieprzewidywalna. Współpraca z nią, to ciągłe balansowanie na krawędzi.
Co teraz? Feniks nie ma ani pieniędzy, ani paszportu. Gdzie się podzieje w obcym mieście? I co on ma zrobić w tej sytuacji?
Postanowił czekać.
Trochę jej odbiło, ale się opamięta. Wróci.
Czarodziej uznał, że skoro towarzysz Stalin zgromadził na wspólnym balu wszystkie przyszłe koronowane głowy – królów, carów, kaj żerów, caryce i królowe – znaczy, że coś się za tym musi kryć.
Nie odjechała daleko. Zaraz za pierwszym zakrętem zeskoczyła ze stopnia i natychmiast zgubiła się w tłumie. Obeszła plac dużym łukiem i patrzy na Gryfa z drugiej strony, zza brudnej tablicy reklamowej.
Uparciuch z niego. Siedzi jak granitowy faraon nad brzegiem Nilu koło asuańskiej katarakty. Chciała podejść, powiedzieć mu, że nie ma racji, że nie może mieć takiego stosunku do sprawy. Ale ona też ma swoją dumę.
Poszła się przejść. Wróciła po godzinie. Obserwuje Gryfa przez dziurę w płocie. Tkwi nieporuszony w tym samym miejscu.
Znowu ruszyła w miasto. Wróciła po trzech godzinach. Z nieba leje się hiszpański żar. Gryf siedzi kamieniem jak sfinks. Wydaje się, że się nawet nie poruszył. Tyle że na stoliku stoją już trzy filiżanki po kawie. Poczuła skurcz w sercu. Ale pohamowała się.
Dalej snuje się ulicami. Wraca o północy. Gryf tkwi na miejscu. Co ma robić? Odeszła dziesięć metrów, stanęła. Podjęła decyzję. Zawróciła na pięcie i zdecydowanie ruszyła z powrotem. Nie ma go. Podbiega w prawo, w lewo… Przepadł. Jak kamień w wodę.
Nastia nigdy w życiu na nikogo się nie obrażała. Ma swoją zasadę: jeżeli ktoś cię skrzywdzi, wybacz mu. Albo zabij. Obrażają się tylko słabeusze. Pies ich trącał!
Sasza Chołowanow vel Gryf vel baron Balearski wyrządził jej wielką przykrość. Została mianowana infantką, następczynią hiszpańskiego tronu. Ale Chołowanow nie okazał jej należnego szacunku. Za to powinien odpowiedzieć głową. Przez cały dzień łaziła po brudnych zaułkach, żeby zdusić w sobie straszliwy gniew. I oto podjęła decyzję: nie zabić, lecz ułaskawić. Zabić jest bardzo prosto, dużo trudniej wybaczyć. Wybaczanie wymaga męstwa. Odnalazła w sobie dość męstwa. Ale Gryfa nie ma. Nie ma kogo ułaskawić.
Postanowiono wyjść od propozycji towarzysza Trilissera: zabić Trockiego siekierą lub młotkiem, zdecydowanym ciosem w głowę. Wykonawcy zadania odpalić Bohatera Związku Radzieckiego.
Egzekutor idzie na pewną śmierć. Najpewniej zginie z rąk ochroniarzy Trockiego. Jeśli nie – to zabiją go meksykańscy policjanci. A już na pewno jakiś mściciel-trockista. Gdyby wykonawca wyroku zdołał ujść z życiem, gdyby miał dość szczęścia by się wyrwać – co graniczy z niemożliwością – wtedy trzeba go niezwłocznie ewakuować z Meksyku, nadać mu tytuł Bohatera Związku Radzieckiego i zlikwidować siłami specgrupy NKWD. A specgrupę NKWD odznaczyć orderami, wycofać do ZSRR i rozstrzelać za odchylenie trockistowskie…
Amatorów likwidacji Trockiego nie trzeba specjalnie szukać. Dopiero co komuniści przegrali wojnę domową w Hiszpanii. Pokonanym trzeba uświadomić, kto za to ponosi odpowiedzialność. Wtedy woluntariuszy będzie w bród.
Sprawa pozornie prosta, ale taka akcja wymaga sporo czasu na jej precyzyjne dopracowanie. Narada ma miejsce w starej willi nad jeziorem Seliger, w sali dębowej, za ciemnymi zasłonami. W przerwach – wypoczynek. Fale miękko pluskają o brzeg. Tafla jeziora rzuca miliony refleksów. Jodłowe zagajniki schodzą nad samą wodę. Wokoło wzgórza, nieprzebyte bory. Towarzysz Trilisser odżywiony, zrelaksowany uśmiecha się błogo, oddycha pełną piersią… W tym momencie głowa towarzysza Trtlissera eksploduje na drobne kawałki, ochlapując towarzyszy Berię, Zawieniagina, Seriebriańskiego. Nikt nawet nie zdążył krzyknąć, ani wykonać najmniejszego ruchu. Tylko gapią się na siebie z obłędem: co to było?
Infantka zagubiła się w krzywych uliczkach. Nie szukajcie jej w tym hałaśliwym tłumie, w zgiełku i wrzawie. I w nieskończonych korytarzach i zakamarkach, wśród miliona przedmiotów, wśród huku i tupotu nóg, wśród śpiewających i płaczących, na tych ulicach, gdzie smętnie miauczą bezdomne koty o połamanych ogonach i wyliniałych sterczących żebrach, gdzie w śmierdzących zakątkach wychudzone, złe jak szczury dzieciaki babrają się w kałużach nieczystości, gdzie słychać brzęk gitar i niezrozumiałe pieśni, gdzie piękne dziewczyny sprzedają miłość po przystępnych cenach, dumnie kryjąc pod wspaniałymi spódnicami szczupłe, zgrabne nogi, na których nieśmiało wykwitają pierwsze róże syfilisu.
Feniks przepadł bez śladu. Zanurkowała w te światła, łoskot, skrzypienie, jęki, aromat i smród – i wynurzyła się późną nocą na wspaniałej nadmorskiej promenadzie. Od bulwaru odchodzą małe uliczki. Zupełnie jak w podziemnym mieście „Moskwa-600”. Tyle, że tam jest w miarę pusto, a tutaj tłumy. Dziwki kręcą się stadkami. Na rogach wystają smagli młodzieńcy: szerokie spodnie w kratkę, ostatni krzyk mody. Koszule rozchełstane, brzęk złota na piersiach. W kieszeniach noże i kastety. A gęby zakazane.
Dopiero teraz Nastia uświadamia sobie, że cały dzień łaziła po tym dusznym mieście, że w nocy nie spała, że nic nie jadła. Przedtem też nie leżała brzuchem do góry: zajęcia, zajęcia i jeszcze raz zajęcia. Jest przemęczona. Fatalna sprawa: znaleźć się bez jednej pesety w kieszeni w obcym mieście, gdzie nikomu nie jest się potrzebnym, gdzie nikt nie czeka, gdzie nikt nie pomoże.
Zaczynają zwracać na nią uwagę. Spod winiarni i piwiarni słyszy pogwizdywania. Nastia szybko ocenia sytuację. Czego jej potrzeba? Pieniędzy. I spodni. Dobrze byłoby przebrać się za smarkacza-obszarpańca, żeby nikt nie wodził za nią spojrzeniem, nie gwałcił jej wzrokiem.
Jak zdobyć forsę? Skąd ciemną nocą wziąć spodnie? Gdzie o tej porze zarobić jakiś grosz?
Nastia rozejrzała się. Podjęła decyzję.
Pod murem, koło latarni, zacumowała zjawiskowa ladacznica. Monstrualnym cycem jak szlabanem przegradza ludziom drogę. Prawą stopę oparła o ścianę. Krągłe kolano wystaje w rozcięciu spódnicy. Każdy przechodzień obowiązkowo zatrzyma wzrok na jej falującej piersi, prześlizgnie spojrzeniem po kolanku, obetrze ślinę – i pomaszeruje dalej. Zaraz za nią następna, ale biust trochę obfitszy i kolano ponętniejsze.
Nastia ulokowała się między dwiema cycatymi, dokładnie pod latarnią. Niektórzy wolą kobitki mające czym oddychać, innym podoba się chuchro ze sterczącymi sutkami. Jedni pożądają czarnobrewych z końską grzywą, a innym przypada do gustu niebieskooka, jasnowłosa, o chłopięcej grzywce. Śniadych Hiszpanek są tu tabuny, a słowiańska bladolica tylko jedna…
Siedzą we trzech. W salonce. Stukot kół. Za oknem przelatuje las. Specpociąg mknie do Moskwy.
– Co to było?
– Mówię wam, towarzysz Trilisser bardzo głęboko odetchnął. Czy to możliwe, żeby tak odetchnąć, aż pęknie głowa?
– Może to od napięcia? Od natłoku myśli? Tyle siedział nad tym planem likwidacji Trockiego, że…
– Trilisser w ogóle nie pracował nad likwidacją Trockiego. To ja mu wszystko podsunąłem. To ja wciąż myślę nad planem. A głowa mi jakoś nie pęka.
– Ale trzasnęła jak dynia.
– Jak żarówka.
– Kabaława! Gdzie ten bydlak?! Komendant specpociągu wyskoczył zza drzwi:
– Na rozkaz, towarzyszu Beria!
– Powiedz telegrafistom, że mają wysłać iskrówkę do szefa NKWD w Kalininie: pod ośrodek wypoczynkowy pchnąć trzy pułki czekistów. Przeczesać całą okolicę w promieniu dwóch kilometrów. Zwrócić uwagę na każdą zapałkę, każdy ślad, każde gówno. Skierować do poszukiwań najlepsze psy.
Smagły cwaniak wyskoczył jak czarcik z pudełka:
– To mój chodnik. Stawka – trzy pesety za numer. Po każdym kliencie oddajesz mi dwie pesety. Jedna dla ciebie.
– Ja nie z branży. Nie zamierzam tu pracować – protestuje Nastia.
– Dobra. Później pogadamy. Zapamiętaj: ja tu rządzę – smagły odchylił się i niby przypadkiem wysunął z kieszeni rękojeść noża.
Srebrzysta karoseria. Czarne błotniki. Lagonda, rocznik 1938. Znawcy motoryzacji nie mają wątpliwości: jest to szczyt możliwości technicznych, nie da się wymyślić nic lepszego.
Taki właśnie kabriolet zatrzymał się przed Nastią. Za kierownicą przystojny szpakowaty dżentelmen. Na palcu kilkukaratowy diament. Jedwabna koszula. Zapach dobrej francuskiej wody kolońskiej. Już mu się przejadły piersiaste Hiszpanki. Nęci go ta drobna słowiańska laleczka. Tak dał po hamulcach, że pisk opon na moment zelektryzował całą promenadę. Gdyby nie on, z tyłu zmierzała do Nasti sportowa Alfa. Nie wyszło. Ale to nic, za dwadzieścia minut dziewczyna będzie wolna…
– Hej, senorita, zwykle daję dziewczynom trzy pesety. Tobie dam pięć.
Nastia uśmiechnęła się:
– Sto.
Beria wlepia się w nich wzrokiem bazyliszka. Zajada kaukaskie trawy łapskami. Nisko pochyla się nad talerzem, nie spuszcza z nich wzroku. Patrzy na każdego po kolei. Przeciągle, z baczną uwagą. Już, już ma wetknąć kolejny pęk traw:
– Może trzeba szukać nie dokoła, tylko w samej willi?
– Poza nami nikogo tam nie było.
– A ktoś niewidzialny?
– Znaczy w czapce-niewidce?
– Nie pierdol! A Rudolf Mazur?
– Racja! Mazur może rżnąć niewidzialnego!
– Gdzie on jest?
– Według moich informacji parę tygodni temu wsiąkł.
– Wiem, co się za tym kryje. To demonstracja siły. Dupalin chce nas zastraszyć. Po to nasłał Mazura.
– I co?
– Jajco. Mazur rozwalił Trilissera. – Czym?
– Kurwa, jak to czym?! Wzrokiem!
Jest taka zasada: los daje dokładnie tyle, ile się od niego wymaga. Jeżeli masz niewielkie oczekiwania, dostaniesz niewiele. A Nastia-Feniks ma rozmach kosmiczny i marzenia bez granic. Lowelas w Lagondzie wyszczerzył zęby:
– Ale masz wymagania! Dobra, niech ci będzie. Wsiadaj. Dam ci sto peset.
Dawno, dawno temu nasz czarodziej Rudolf Mazur był małym chłopcem i chodził do szkoły. Szkoła znajdowała się w stolicy Austro-Węgier, we wspaniałym cesarsko-królewskim Wiedniu. Nie była to zwyczajna szkoła, lecz zamknięty internat: za żeliwnymi kratami prastary park, wiewiórki skaczące po cedrach, w środku pałacyk z czerwonej cegły o białych, kamiennych narożnikach. Wysokie wąskie okna, z góry zaokrąglone, rzeźbione drzwi, mosiężne klamki w kształcie ptasich łapek. Dwa kroki stąd jest centrum metropolii, ale tutaj panuje cisza i spokój.
Internatem dowodziła Frau Bertina, kobieta o cudownych oczach. Nikt nie pamięta koloru jej oczu. Dlatego nikt nie pamięta, że nie miały żadnego koloru. Miały natomiast wielkie źrenice, jak u kota w ciemnościach. Poprzednio internatem kierował jej mąż, który umarł młodo w niewyjaśnionych okolicznościach. Policja przyjeżdżała kilkakrotnie, ale nie znalazła podstaw, by postawić kogokolwiek w stan oskarżenia. Wtedy właśnie Frau Bertina ujęła ster w swoje szczupłe dłonie o długich palcach…
Wyjechali za miasto. Elegant skręcił z szosy w kierunku morza.
Zapalił światło. Wydobył portfel ze skóry krokodyla, ze środka wyciągnął dziesięć dużych, niebieskich banknotów. Wręczył Nasti. To były ogromne pieniądze.
Wyszli z samochodu. Dodajmy tytułem wyjaśnienia, że w owych czasach uprawianie miłości w samochodzie, nawet najbardziej luksusowym, nie było proste. Dopiero potem Francuzi wykombinowali rozkładane oparcia. I świat to kupił. A więc znawcy motoryzacji byli w błędzie. W Lagondzie rocznik 1938 da się jeszcze coś niecoś udoskonalić. Z pożytkiem dla przyszłych pokoleń.
Wyszli nad brzeg. Wiatr kołysał gałęziami drzew, fale” pluskały łagodnie. Nastia odwróciła się do eleganta:
– Ściągaj spodnie.
– Nie trzeba, tylko trochę zsunę.
– Ściągaj, kupuję je od ciebie. Masz tu dziesięć peset. Lepszej ceny nikt ci nie da. Dawaj spodnie.
Nie oddaje spodni i lezie do niej z łapami. Nastia nie rozumie:
– Zaczekaj, amigo, nie pchaj się. Pomyśl chwilę. Obiecałeś mi sto peset? Obiecałeś. Dałeś mi je, oto one. A czy ja tobie coś obiecałam?
Teraz on nie rozumie.
Wtedy Nastia dała mu w dziób. Padł jak długi. Zaczekała, aż wstanie i dała mu powtórnie.
Internat Frau Bertiny znalazł się na liście najlepszych szkół w mieście. Trafić do niego można było tylko płacąc bardzo wygórowane czesne. Frau Bertina uśmiechała się czarująco. Ministrowie odwiedzający swe pociechy całowali jej dłoń.
A kiedy rodzice wyjeżdżali…
Wszyscy się jej bali. Kiedy krzyczała, Rudi Mazur czuł, że ciemnieje mu w oczach. Zresztą nie tylko on. Na krzyku się nie kończyło. To był dopiero początek. Biła. Biła wszystkich. Starszych chłopców karała też jakimś sobie tylko znanym sposobem. Zabierała ich pojedynczo do siebie na całą noc. Potem uśmiechali się jakoś dziwnie i zagadkowo. Ale żaden z nich nie uchylił rąbka tajemnicy. Ci, którzy przeszli przez tę indywidualną karę, nie dzielili się jakoś wrażeniami.
Lagonda podtoczyła się do chodnika. Nie samochód, a istny cud świata na czterech kółkach. Wprost oczu nie można oderwać. Całą przyjemność psuje tylko rozbita japa kierowcy. Ktoś go ekstra urządził! Pod każdym okiem śliwa, jak semafor kolejowy na rozjazdach pod Dworcem Kurskim, wargi rozkwaszone, hiszpański orli nos przemodelowany a la russe – słowem, rozgnieciony kartofel.
Otworzyły się drzwi. Z wnętrza pojazdu wynurzył się wyrostek, podtrzymując opadające spodnie. Lagonda wyrwała z miejsca i z piskiem opon zniknęła za zakrętem.
Młokos rozejrzał się. Spodnie ma ściągnięte paskiem pod pachami, nogawki podwinięte. Kiwnął palcem na smagłego, wyciąga do niego dwie srebrne monety:
– Ja tu nie pracowałam, to nie moja branża, ale skoro chodnik należy do ciebie, to masz.
Początkowo cwaniak nie zrozumiał, nie rozpoznał Nasti w tym przebraniu. Kiedy się zorientował, rozkazał natychmiast ściągać gacie i ruszać do roboty.
Nastia zaoponowała:
– Tłumaczę ci przecież, że nie pracuję. To nie moja profesja.
Skinął na nią palcem:
– Idziemy za róg. Tam ci spuszczę łomot.
– Oddam ci.
– Ty?
– Chcesz się zmierzyć? Solo?
– Mam się bić z babą?
– A co, widać, że jestem baba?
– Dobra, dość gadania. Zaraz ci poprawię tę buziuchnę.
Piękniś ruszył przodem: zawsze na początku trzeba skuć im mordę, inaczej źle pracują.
Nastia tuż za nim. A za nimi cycate dziwki, muskularni kolesie i wszelka plugawa gówniarzeria. Nikt nie słyszał ani słowa, ale wszyscy widzieli ich gestykulację: za chwilę wspaniały Rodriguez zrobi pasztet z tego niedożywionego mikrusa.
Hiszpania uwielbia widowiska. Podczas wojny domowej, gdy w Barcelonie odbywała się korrida, walczące strony wprowadzały zawieszenie broni. Na wielkim stadionie spotykali się wszyscy: faszyści, komuniści, anarchiści, republikanie. Niepisane prawo zakazywało wnoszenia cekaemów, tylko broń ręczna – automat, pistolet, karabin. Rycerski honor zakazywał użycia broni na stadionie. Obowiązywała zasada, że się nie strzela do siebie, nie tłucze po gębach, nie ciska granatów w sąsiednie trybuny. Korrida się skończy, torreador zakłuje byka, to rozejdziemy się po okopach i będziemy się zabijać na zdrowie.
Tu nie korrida, to jasne. Ale i tak będzie wesoło. Zaraz Rodriguez pokaże, co potrafi… Policja nie zapuszcza się w te uliczki. Dlatego zasady walki są twarde: do pierwszej śmierci.
Miejsce na bójkę odpowiednie. Po prawej ślepy mur, po lewej ściana bez okien. Między ścianami trzy metry. Z jednej i z drugiej strony pole walki zamyka tłum gapiów. Cała przestrzeń – trzy na dziesięć metrów.
Lepiej nie mieć nikogo z tyłu. Kto wie, co się może wydarzyć. Dlatego Nastia przywarła plecami do muru. Od razu poczuła się pewniej. Wspaniały Rodriguez – naprzeciw, pod drugim murem.
Wyciągnął masywny nóż, podrzucił na dłoni, dłubnął pod paznokciem. To dobry nóż, ciężki i ostry jak brzytwa. Miał już okazję posmakować różnych krtani i serc. I trzewi. I pleców. Wszyscy to wiedzą. Sława Rodrigueza sięga daleko poza bulwar rozpusty.
Księżyc błysnął na oksydowanej stali. Tłum zamarł w napięciu. Do tej pory Rodriguez wywijał nożem, rechotał złowrogo, spoglądał na Nastię. A teraz zwrócił się do tłumu z uśmiechem szlachetnego rycerza: obejdzie się bez noża! – i odrzucił go w stronę kompana. Ten złapał go w locie i schował do kieszeni.
Nóż przykuł uwagę wszystkich. Śledzą wzrokiem jego lot i to, jak znika w kieszeni. Wszyscy, oprócz Nasti. Obserwowała klingę kątem oka, a skupiła się, tak jak ją uczono, na oczach przeciwnika. W czasie, gdy koleżka łapał nóż i wsadzał do kieszeni, wspaniały Rodriguez wystrzelił jak z katapulty, odpychając się prawą nogą od muru. Ni to rzut, ni to pad. Masa młodego byczka, zwinność kobry. Nie przeklina, nie grozi.
Zagranie pod publiczkę. Zna swoją siłę. Wie, że tę ścierę rozwali jednym ciosem. Ale chce ją zabić tak, żeby nikt nie zdążył nawet pierdnąć. Temu służył greps z kozikiem: wy się gapicie na lecący nóż, a tymczasem Rodriguez, ulubieniec tłumów, jednym ciosem odprawia obszarpańca w zaświaty.
Dotąd mu to jakoś nie wychodziło. Zawsze potrzebował dwóch uderzeń. I oto nadarza się wspaniała okazja. To nic, że przeciwnik jakiś taki niewydarzony. Wynik idzie w świat. To, że wspaniały Rodriguez jednym ciosem załatwił tego śmiałka na zawsze przejdzie do legendy miasta.
Specpociąg towarzysza Berii powoli kieruje się na bocznicę. Między dwa składy remontowe. W mroku, za porzuconymi magazynami, czekają samochody. I ochrona osobista.
Towarzysz Beria klapnął na tylne siedzenie Lincolna z chromowaną chłodnicą. Rzucił kierowcy: – Do domu.
Towarzysz Zawieniagin, zastępca towarzysza Berii, szef Gułagu klapnął na tylne siedzienie Mercedesa:
– Do domu.
Musi dojechać na miejsce, przebrać się, wślizgnąć się w moskiewskie podziemia, przejść dwie przecznice, wynurzyć się w obszczanej bramie na Kołchoznej, stamtąd wezwać samochód ze stalinowskiego garażu i pędzić na tajne spotkanie z towarzyszem Stalinem. Musi zameldować o niewiarygodnym wydarzeniu którego był świadkiem: o tym, że towarzyszowi Trilisserowi pękła głowa. Musi zameldować, co na ten temat sądzi towarzysz Beria.
Dowódca specgrupy likwidacji zagranicznych starszy major bezpieczeństwa państwowego towarzysz Seriebriański klapnął na tylne siedzenie Forda:
– Do domu!
On też musi dotrzeć na miejsce. Też musi się przebrać. Też musi niepostrzeżenie wymknąć się nocą z domu, przybyć na tajne spotkanie i zameldować Chołowanowowi o przedziwnym wydarzeniu – wybuchu głowy Trilissera – oraz co o tym myśli towarzysz Beria.
Rozjechali się naczelnicy. Specpociąg znieruchomiał między dwoma składami remontowo-technicznymi, pogasły wszystkie światła. Komendant specpociągu Melor Kabaława wyjrzał przez okno. Tak jest, kalesony majtają się na sznurku. Trzeba pędzić na spotkanie agenturalne, żeby złożyć pełny raport o tym, gdzie był Beria, co się wydarzyło w czasie delegacji i co o tym Wszystkim myśli Beria.
Sekret powodzenia w biznesie sprowadza się do jednego: umiejętności obracania cudzymi pieniędzmi. Sekret powodzenia w walce sprowadza się do umiejętności wykorzystania siły przeciwnika przeciwko niemu. Im jest silniejszy, tym gorzej dla niego.
Dla Nasti czas prawie się zatrzymał. Wspaniałą twarz Rodrigueza, uwielbianą przez wszystkie dziwki na bulwarze rozpusty, rozjaśnia szlachetny uśmiech: obejdzie się bez noża… Prawa ręka odpływa w bok, palce się rozwierają, nóż oddziela się od dłoni i obracając się wolno, jak jakiś balonik, leci ku wyciągniętej ręce. Drga mięsień na twarzy Rodrigueza… I w tym momencie Nastia mruga powieką. Przymyka oczy na ułamek sekundy, ale czuje, że Rodriguez jest tuż-tuż, że jego pięść ze świstem wyprzedza ruch ciała…
Nastia nie zmieniła pozycji nóg. Lekko przysiadła, odwróciła się i ciut odchyliła, przepuszczając śmiertelną pięść tuż koło twarzy. Kułak śmignął milimetry od jej nosa, rękaw boleśnie drasnął po oczach i pięść łupnęła z impetem w ceglany mur. Ściana zadrżała. To był wspaniały cios. Rodriguez był doświadczonym rębajłą, znał tajniki walki: trzeba bić tak, żeby ręka przechodziła na wylot. To uderzenie miało rozłupać głowę i wmurować ją w ścianę.
Tak właśnie uderzył.
Cóż, że spudłował.
Piorunujące uderzenie sprawiło, że dwie cegły pokryły się siatką pęknięć. Ze szczelinek posypał się kurz i pokruszona zaprawa. Rodriguez zachłysnął się bólem. Gdyby cios był trochę słabszy, gdyby ważył nieco mniej, gdyby nie bił z taką prędkością… Ale uderzył całą mocą swojego młodego i wysportowanego ciała. To nie był cios zadany ręką, lecz półobrót całego korpusu, taki, że prawe ramię runęło daleko wprzód, a lewe ramię obróciło się i odskoczyło w tył. W ten cios włożył całą siłę mięśni piersiowych, barku, pleców, torsu, bioder… Tak jesteśmy skonstruowani, że organizm lepiej radzi sobie z bólem w stanie nieświadomości. Każdy z nas ma własny limit bólu, powyżej którego umysł automatycznie się wyłącza. Rodriguez tak huknął w mur, że ból przewyższył wszelkie wyobrażalne limity ludzkiej wytrzymałości. Dlatego w tym samym momencie, kiedy kości jego pięści kruszyły ścianę, dziki impuls, jak odrzut armaty czołgowej, chlasnął jego mózg, rozjaśnił mu głowę od wewnątrz oślepiającym blaskiem – i zgasił świadomość. Po tym ciosie Rodriguez cały jakoś tak zwiotczał, oklapł i osunął się w błoto, rysując mur zębami.
Nastia ma w oczach pełno ceglanego pyłu. Ale wie, że trzeba dokończyć dzieło. Nie widząc dokładnie jego szyi, raczej domyślając się, gdzie może się znajdować, uniosła prawą nogę, dociągnęła kolano do piersi, po czym rąbnęła kantem stopy ostro w dół. Rozległ się trzask łamanych kręgów szyjnych.
Tłum jęknął i odstąpił w tył.
Nastia odwróciła się na pięcie: kto następny?
Nie było chętnych. Kto umie zafascynować tłum, ten nie ma powodu lękać się o swoje bezpieczeństwo. Tłum ceni takich.
Nastia patrzy w oczy jednemu, drugiemu: chodź tu, cwaniaczku! Spróbuj!
Ale jakoś nikt się nie wyrywa. Tłum patrzy ze strachem i podziwem.
Nastia wysupłała z przepastnych kieszeni nową szeleszczącą dychę, zwinęła w kulkę i rzuciła na trupa:
– To ode mnie na pogrzeb.
Lud hiszpański zadziwił ten wielkopański gest.
Nastia opuszcza pole walki. Tłum rozstępuje się przed nią jak szczelina przed dziobem lodołamacza. I towarzyszy jej cichy szept: to nie caballero, to senorita!