Akta kandydata do dyslokacji agenturalnej przedstawiono celem akceptacji.
Towarzysz Stalin po raz kolejny przegląda całą teczkę personalną. Wywiadowca: Feniks; przydział: Hiszpania. Rezultaty testów psychologicznych, końcowa diagnoza komisji lekarskiej, ankiety, protokoły niejawnych przeszukań, stenogramy z podsłuchów, raport z inwigilacji, zapisy nocnych majaczeń, wypracowania.
Stalin otworzył zeszyt z nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE. Wypracowanie: „Gdybym była carycą”. Autorce wystarczyła jedna strona. Tylko dwa słowa. Piętnaście liter.
Stalin po raz kolejny czyta zdanie, które tak bardzo przypadło mu do gustu. Teraz dopiero zauważył, że wypracowanie było o jedną literę krótsze niż jego tytuł: „Podbiłabym świat”.
Towarzysz Stalin uśmiechnął się.
I złożył zamaszysty podpis.
Syreny „Amur-Lasu” chrypią donośnie.
W Archangielsku statek wziął na pokład dziesięć tysięcy metrów sześciennych sosnowych bali i wypłynął w siną dal. Niestraszne mu nieprzeniknione mgły. Drewnowiec nie ma się czego obawiać. Oprócz, oczywiście, gór lodowych. Nic innego nie zderzy się z drewnowcem. Nawet kiedy gęste opary przesłonią widoczność i stłumią dźwięk donośnych syren – i tak każdy bezbłędnie wyczuje jego obecność. Po zapachu. Sosnowe bale toczą łzy. Aromat syberyjskiej biedy czuć w promieniu pięciu mil. Zapach oceanu i tajgi. Niepowtarzalny bukiet. I znów drewnowiec wiezie w świat marzenie milionów zeków z syberyjskich obozów pracy: żeby tak wślizgnąć się między sosnowe sągi i razem z nimi odpłynąć w pizdu do ciepłych krajów. Drewno w sztaplach dobre, świeże, nie zleżałe. Żadne truchło, prosto z Peczorłagu: „Komsomolskie drewno – Ojczyźnie!”.
Potężny wał wodny z Morza Białego napłynął niespiesznie, lekko uniósł „Amur-Las” ku niebu i opuścił delikatnie. Kurs: Morze Śródziemne. Cel: Neapol. Wódz narodu włoskiego Benito Mussolini wybudował dla swojego dobrego przyjaciela towarzysza Stalina okręt wojenny. Niektórzy omyłkowo nazywają go „błękitnym krążownikiem”. Ale to nie żaden krążownik, tylko największy z niszczycieli – „Taszkient”. Wspaniała jednostka, rozwija niewiarygodną prędkość. Tylko makaroniarze potrafią skonstruować takie cudo. Szkoda tylko, że nie pomyśleli i zamiast upodobnić „Taszkient” do szaroburego koloru fal Morza Czarnego – pomalowali go na lazurowo. Niszczyciel wkrótce przejdzie na stan wyposażenia bojowego Floty Czarnomorskiej. Trwają ostatnie poprawki w Nikołajewie. Dlatego najwyższa pora, by towarzysz Stalin rozliczył się z przyjacielem. W bezleśnej Italii karelskie okrąglaki są w cenie. Dlatego suną drewnowce, jak karawany wielbłądów przez Saharę. Ale nie tylko dlatego.
Kapitan „Amur-Lasu” Sasza Jurin należy do bardzo wąskiego kręgu wtajemniczonych. Wie, że poza drewnem przewozi pod pokładem pasażerów. Kim są, ilu ich jest, dokąd płyną i po co – tego kapitan nie wie i nie chce wiedzieć. A bo to mało kapitanów żeglugi wielkiej, którzy mieli nieszczęście zetknąć się z jakaś tajemnicą, zniknęło z mostków kapitańskich? Kapitan Jurin nie jest nadmiernym optymistą. Nie sądzi, by wielu z nich wciąż żyło. Może kilku skostniałą ręką w podartej rękawicy kaligrafuje sakramentalne: „Komsomolskie drewno – Ojczyźnie!”.
Dlatego kapitan Sasza Jurin nie interesuje się tajemniczymi pasażerami.
Wiem co cię nęka, Feniksie. Szykujesz się, by zostać królową, ale masz wątpliwości, czy w twoich żyłach płynie królewska krew?
– Tak, czarodzieju.
– Mogę cię uspokoić: płynie.
– Skąd wiesz?
– Rachunek prawdopodobieństwa.
– ?
– Nie będziemy się cofać w głąb tysiącleci. Sto lat, to cztery pokolenia. Tysiąc lat, to czterdzieści pokoleń. Wyobraź sobie piramidę. Jesteś jej wierzchołkiem. Pod tobą czterdzieści pięter. Na każdym piętrze – jedno pokolenie przodków. Bezpośrednio pod tobą, na czterdziestym piętrze, są twoi rodzice. Ojciec i matka. Oni cię spłodzili.
– Niewątpliwie.
– Które z nich jest ważniejsze? Są ważni w równym stopniu. Bez któregokolwiek z nich nie przyszłabyś na świat.
– Zgoda.
– Idźmy zatem dalej. Twojego ojca i matkę stworzyło czworo ludzi. Miałaś dwie babcie i dwóch dziadków. Kto wie, po kim odziedziczyłaś jakie cechy? I kto z nich był najważniejszy, a kto mniej ważny? Wszyscy liczą się w równym stopniu.
– Zgoda.
– A zatem, na 39 piętrze piramidy masz czwórkę przodków w linii prostej. A pradziadków i prababek masz, podobnie Jak każdy, ośmioro. To jest 38 piętro. Jedno pokolenie wcześniej mieliśmy po 16 przodków.
– A wcześniej – 32.
– No to masz, Nastiu, zadanie bojowe: oblicz, ilu miałaś przodków przed tysiącem lat.
Liczyć na papierze to żadna filozofia. Ale czarodziej wymaga, żeby zadanie rozwiązać w pamięci.
– 64, 128, 256, 512, 1.024, 2.048… Początkowo idzie jak po maśle. Ale bardzo szybko liczby zaczynają się mylić, włażą jedna na drugą, mieszają…
– 131.072 razy dwa. Wychodzi…
A wychodzą przedziwne rzeczy. Zaledwie pięćset lat temu, każde z nas miało ponad milion przodków. Dokładnie 1.048.576.
– No i widzisz, co daje arytmetyka? Dwadzieścia pokoleń wstecz każde z nas miało po milionie przodków, a piętro niżej byłyby już dwa miliony. Licz dalej, nie chcę ci przeszkadzać.
Długo trwało, nim Nastia doszła w rachunkach do pierwszego miliona, a potem miliony zaczęły się nawarstwiać jeden na drugi, przechodząc w dziesiątki milionów, potem w setki…
Łatwo jest pomnożyć 134.217.728 przez dwa. Tylko nie każdy potrafi zachować wynik w pamięci, żeby móc mnożyć dalej i dalej. Ale Feniks ma dobrą pamięć, dlatego wbiła wzrok w sufit i porusza wargami:
– 137 miliardów, 438 milionów, 953 tysiące 472 razy dwa. Wychodzi…
Niespiesznie mnożą się liczby, mnożą, mnożą i oto już jest wynik:
– Tysiąc lat temu powinnam była mieć bilion przodków.
– A dokładnie?
– 1.009.511.627.776.
– Może się mylę, ale mnie wyszło tyle samo. Teraz spróbuj zsumować wszystkich swoich przodków z ostatnich czterdziestu pokoleń. Wiesz jaki jest najprostszy sposób?
– Trzeba ostatnią liczbę tego ciągu pomnożyć przez dwa i odjąć dwa.
– Słusznie. No, to do roboty.
– 2.199.023.255.550.
– Tak jest. Wychodzi, że tylu miałaś przodków przez ostatnie tysiąclecie. Przyjęliśmy założenie, że mężczyźni i kobiety płodzą potomstwo w wieku 25 lat. Jeżeli czynią to szybciej, to w ciągu tysiąclecia naliczymy nie czterdzieści, lecz więcej pokoleń, a liczba przodków wzrośnie w postępie geometrycznym. Gdy cofniemy się o kolejne tysiąc lat, do czasów Imperium Rzymskiego, w czasy Wikingów i rozkwitu Bizancjum, to liczba przodków przekroczy wszelkie wyobrażalne liczby.
– To niemożliwe! Przecież na świecie nie było aż tylu ludzi…
– Ważne jest, że gdy tylko próbuje się uwzględnić wszystkich przodków po mieczu i kądzieli, prędko dochodzi się do wniosku, że wszyscy mamy wspólne korzenie. Dlatego już Rzymianie zrozumieli, że nie ma i nie może być Cezara, w którego żyłach nie płynęłaby krew niewolnika, ale nie ma też jednego niewolnika, który nie miałby w sobie krwi cesarza. Można to wyrazić prościej: wszyscy ludzie są braćmi.
Gdzie na drewnowcu można ulokować pasażerów? To żaden problem. Transport pasażerów przewidziano już w fazie projektowej. W tajnym biurze konstrukcyjnym, zatrudniającym zdemaskowanych wrogów ludu, powiedziano po prostu: „Jest taki pomysł…”. Czyj pomysł, tego nikt nie tłumaczył. Sprowadzał się do tego, że pewnego dnia jakiś bogaty cudzoziemiec może zapragnąć wyruszyć w daleki rejs radzieckim transportowcem. Przewóz takiego cudzoziemca mógłby okazać się bardziej intratnym zajęciem niż transportowanie tysięcy metrów sześciennych drewna.
Sugestię uwzględniono. Od tej chwili na wszystkich drewnowcach typu „Amur-Las” pod mostkiem kapitańskim od burty do burty budowano poprzeczny ślepy korytarzyk. Oficjalna nazwa: korytarz „A”. Przy obu burtach korytarzyk zakręca ku rufie. Tam, wzdłuż burt, rozmieszczono po trzy dwuosobowe kajuty. Korytarzyk zawiera jeszcze coś na kształt mesy oraz mikroskopijną kuchnię i spiżarnię. Na każdej burcie korytarz zamyka ciężki sztormowy luk i wyjście na wcięty w kadłub pokład, gdzie znajduje się szalupa ratunkowa.
W ten oto sposób drewnowiec stopniowo przekształcił się z jednostki towarowej w towarowo-pasażerską. Konstruktorzy solidnie się napracowali, tak wszystko planując, żeby pływający na statku kapitaliści nie bałamucili radzieckiej załogi, nie zarażali bakcylami burżuazyjnego zepsucia. Żeby ich w ogóle nie było słychać, żeby ta ich burżujska muzyka i dekadenckie wrzaski nie zakłócały rytmu pracy i nie deprymowały ludzi. Korytarz „A” jest kompletnie odizolowany od reszty statku. Można się tam dostać tylko z mostku kapitańskiego. A jeśli burżuj-podróżnik zdecyduje się wyjść na swój malutki pokładzik szalupowy, to i tak można go dojrzeć tylko z brzegu lub z innego statku. Z pokładu „Amur-Lasu” jest to niewykonalne, tak jak mieszkając w bloku nie zajrzysz do wnęki balkonowej sąsiada.
Inna sprawa, że nie ma tam po co zaglądać. Żadni burżuazyjni pasażerowie nie podróżują statkami kompanii Export-Las. Dlatego wejście na korytarz „A” jest zawsze zamknięte ciężkimi drzwiami z potężnym zamkiem i zasłonięte specjalną zastawką. O istnieniu aneksu pasażerskiego wie naprawdę niewielu. Sam kapitan tylko dwukrotnie odwiedził korytarz „A”. Podczas rewizji. Niemcy, psia ich mać, niby serdeczni przyjaciele, a jednak połapali się, że liczba iluminatorów na zewnątrz statku nie odpowiada liczbie wewnątrz: muszą być jakieś ukryte pomieszczenia. No, więc policja portowa i celnicy z Hamburga wzięli statek pod lupę. A co to jest? A tamto? Kapitan Sasza Jurin musiał pokazać puste kajuty. Obejrzeli, ustalili, że wszystko gra. Tylko po co tyle żarcia w spiżarniach? Żeby żreć, powiada kapitan, wkurzony do nieprzytomności. Co, nie wolno trzymać żarcia w tych spiżarniach? Uspokoili się faszystowscy kameraden.
Albo inna sytuacja, też w Niemczech, w Rostoku. Wiadomo, że Niemcy to najlepsi kumple, zwłaszcza ci z Gestapo, jednak wszędzie wtykają nos, w każdą zasyfioną szczelinę, na którą szanujący się Francuz nie zwróciłby uwagi. I znowu kapitan Sasza Jurin był zmuszony wyjaśniać, że są tam kabiny przewidziane dla pasażerów, ale nigdy nie wykorzystywane, dlatego trzymamy tam dodatkowe zapasy żarcia, koców i poduszek. Niemcy nalegają, że chcą zobaczyć. Kapitan Jurin, jako gospodarz, idzie przodem, a wataha inspektorów za nim. Wszystko idzie jak po maśle. Aż tu nagle w jednej pustej kabinie świeżutki niedopałek z czerwoną szminką. Jeszcze ciepły. Kapitan Jurin błyskawicznie ocenił sytuację i bez wahania -cmyk! – wrzucił sobie tlącego się peta w gębę. Pociągnął, zakrztusił się. Dla niepalącego to jak gwóźdź w wątrobę. Ale najważniejsze, że nikt nie zauważył.
Teraz tak samo. „Amur-Las” wali do bratniej faszystowskiej Italii, na pokładzie prócz załogi nie ma żywej duszy. Można przeczesywać krypę od rufy do dziobu: nikogo. Tylko kapitan wie, że w razie kontroli ma robić co się da, żeby korytarz „A” sprawdzono na samym końcu. A najlepiej, żeby nie sprawdzano w ogóle. Drzwi, mimo że ciężkie, nie rzucają się w oczy. Dzisiaj kapitanowi Saszy Jurinowi jakiś głos wewnętrzny podpowiada: pasażerowie są, a inspekcji nie będzie. Zresztą, nie tylko głos wewnętrzny. Korytarz „A” ma autonomiczne zaopatrzenie w wodę pitną, natomiast ciepła woda jest doprowadzona z sieci ogólnej. Magistrala ciepłownicza przebiega pod podłogą kajuty kapitańskiej. Jakiś czas temu Sasza Jurin, dla zaspokojenia własnej ciekawości, założył na niej licznik wody. Kabina kapitańska cała jest nafaszerowana rozmaitymi miernikami i licznikami: chronometry, busole, jeszcze różne dziwne urządzenia ze strzałkami i cyferblatami, które dla szczurów lądowych są jedną wielką czarną magią. Co znaczy jeszcze jedno szklane puzderko pośród tych wszystkich urządzeń pomiarowych? Kto może wiedzieć, do czego służy? Ale kapitan Jurin widzi dokładnie: ktoś w korytarzu „A” używa gorącej wody. Intensywnie. Niech sobie pobiera na zdrowie, wrzątku na „Amur-Lesie” starczy na dwie dywizje. Natomiast śledząc zużycie wody kapitan może oszacować, ilu przewozi pasażerów. Tym razem, jeśli wierzyć wskazaniom, chyba komplet. Sześć dwuosobowych kabin, to dwanaścioro pasażerów. A może śpią zmianami? Wtedy mogłoby być do dwudziestu czterech osób. Nawet trzydzieści sześć.
Ciekawe, gdzie się chowają, gdy inspektorzy wchodzą na pokład? Przecież nie pod materace.
Przed wyjściem „Amur-Lasu” z portu w Archangielsku zarządzono jeszcze jedną kontrolę. Radzieccy wopiści są czujni. Przeszukali cały statek przed załadunkiem. Potem, podczas załadunku, trzeba skrupulatnie skontrolować każdą wiązkę bali. A mało to rzeczy można przegapić? Na eksport idą miliony kubików drewna. Ileż to roboty odrąbać rękę jakiemuś kapusiowi i wetknąć między bale: „Podajemy dłoń prześladowanym proletariuszom świata burżuazyjnego! Pozdrawiają was komsomolcy-ochotnicy z 32 obozu pracy Ust-Wymłagu”. Mogą włożyć i głowę. Odpiłowaną w tartaku. Nie takie rzeczy się zdarzały. A więc – kontrola, kontrola i jeszcze raz kontrola. Żeby znów się nie wygłupić wobec braci proletariackiej. Dlatego tuż przed wyjściem w morze odbywa się ostatnia szczegółowa inspekcja jednostki. Ale tym razem szukają kontrabandy: złota i innych towarów. Żeby marynarska brać nie plątała się pod nogami wopistów, zwołano spotkanie całej załogi. Temat: „Radziecki marynarz w burżuazyjnym porcie – pełnomocnym przedstawicielem Ojczyzny Światowego Proletariatu”.
– A więc, towarzysze, pytam się was: czy grupa pięcioosobowa jest wystarczająca? Zastanówcie się: kiedy w obcym porcie człowiekowi wpadnie w oko jakaś osobliwość, zaraz chciałby podzielić się wrażeniami z przyjaciółmi. Tymczasem w grupie jest was ledwie pięciu. Dlatego kupa fajnych rzeczy uchodzi waszej uwadze. Proponuję, żeby w obcych portach poruszać się w grupach dziesięcioosobowych! Żeby razem odwiedzać ciekawe miejsca i na gorąco wymieniać poglądy!
– Po piętnastu!
– Po dwudziestu!
– Dosyć! Przestańcie rżnąć głupa! Dlaczego akurat tylu? Skąd to bierzecie: dziesięciu, piętnastu, dwudziestu? Powiem wam: z sufitu! To subiektywizm czystej wody. Skoro mamy chodzić razem, to proponuję całą załogą. Kto jest za?
Na twarzach grymas skrajnego wkurzenia, ale przyjęto jednogłośnie.
– Powiem więcej, towarzysze. Dlaczego po powrocie do domu nie mielibyśmy rozszerzyć naszej inicjatywy na całą flotę handlową Związku Radzieckiego? Wyobraźcie sobie, jak marynarze z innych statków będą nas za to cenić?
Każdy wyobraził sobie, jak załogi jednostek dalekomorskich i bywalcy portowych tawern będą cenić inicjatorów nowego przepisu. Ale nie ma rady. Wszyscy podnieśli ręce w górę.
Lecz entuzjazm mas nie zna granic, a inicjatywy oddolne są niewyczerpane:
– Poza tym, czy naprawdę uważacie, że radziecki marynarz powinien schodzić na brzeg w każdym burżujskim porcie? Zobaczcie, byliśmy ostatnio w Aleksandrii.
Czy ktoś znalazł tam jakieś miejsca pamięci po Włodzimierzu Iljiczu? Czy towarzysz Lenin w ogóle odwiedził Aleksandrię? Skoro nie ma żadnych miejsc pamięci, to znaczy, że nie odwiedzał. To po cholerę szlajać się po tej śmierdzącej dziurze? Co tam może być ciekawego? Nic. Była kiedyś latarnia morska, ale się zawaliła. Taka to już ich zacofana kapitalistyczna technologia. Wszystko się sypie. Nasza latarnia w Archangłelsku już trzy lata stoi w najlepsze. Jakby ją wyremontować, stałaby drugie tyle. A u nich?…
– Może w ogóle jej nigdy nie było?
– Dobrze gada!
– Albo zobaczcie, płyniemy do Neapolu… Załoga, zaniepokojona, nadstawia uszu.
– A czy towarzysz Lenin bywał w Neapolu? Nie mamy żadnych informacji na ten temat. A więc nie bywał. Po co więc łazić nie wiadomo za czym po tym ich Neapolu? I tak wszystko widać przez iluminatory…
– Racja!
– Człowiek radziecki nie ma po co szlajać się po tych ich Neapolach!
Psychologia tłumu zawsze i wszędzie jest taka sama. Ludzie w tłumie wyrabiają rzeczy, jakie w pojedynkę nie przyszłyby im nawet do głowy. To dotyczy nie tylko Rosjan. W nocy z 3 na 4 sierpnia 1789 roku arystokracja francuska jednogłośnie wyrzekła się wszystkich swoich przywilejów. Ten dobrowolny gest nie spowodował bynajmniej wybuchu powszechnego uwielbienia. Przeciwnie, na arystokrację spadły drwiny i poniżenia. Prześladowania przybierały na sile, nastąpiły konfiskaty majątku, wygnania, wreszcie upadek monarchii. Wielu z tych, którzy nie zdążyli wziąć nóg za pas, wstąpiło niebawem na zakrwawione deski szafotu. Za arystokracją pod nóż gilotyny poszli policjanci i urzędnicy, marynarze i oficerowie, zdunowie i kupcy, piekarze i rzeźnicy, złodzieje i prostytutki, chłopi i tragarze – słowem, wszyscy ci, którzy jeszcze wczoraj szaleli z zachwytu, gdy publicznie ścinano samego króla. I posypały się głowy do kosza. Ale kto wiedział, że odcięte głowy nie umierają od razu? Kto mógł przewidzieć, że raz w tygodniu trzeba będzie wymieniać wiklinowe kosze służące do zbierania ściętych głów? Odcięte głowy mają zdumiewającą zdolność życia jeszcze przez krótką chwilę. Podziwiania tego najpiękniejszego ze światów. Dlatego odcięte głowy z uporczywą konsekwencją przegryzały kosze, do których je zbierano.
Nikt nie potrafił przewidzieć wszelkich szczegółów technicznych. Natomiast nietrudno było sobie wyobrazić, że rezygnacja z przywilejów wywoła nieobliczalne konsekwencje. Arystokraci mieli tego pełną świadomość. Ani jeden, z tych którzy ocaleli, nie był wstanie wyjaśnić, dlaczego zdecydował się na ten samobójczy krok. Żaden z tych, którzy w ekstazie zrzekali się przywilejów, nie uczyniłby tego w pojedynkę. Każdy z osobna był przeciw, wszyscy razem byli za.
Jak u nas, na spotkaniu załogi.
Wszyscy są coraz bardziej podnieceni, domagają się kolejnych samoograniczeń.
Kapitan Sasza Jurin popiera inicjatywę oddolną. Bo jak majtek jeden albo drugi da drapaka w Neapolu, to kogo pierwszego ześlą do wyrębu lasu? Pewnie, że kapitana. Dlatego lepiej, żeby załoga nie schodziła na brzeg w obcych portach. A kapitan zawsze znajdzie sposób na mały wypad. W ważnych sprawach.
Jedno nie daje mu spokoju: jak ci zakonspirowani pasażerowie opuszczają statek? I gdzie? I jak w ogóle dostają się pod pokład? No i jeszcze jednego kapitan nie pojmuje zupełnie: skoro w czasie nalotu celników i policjantów tajni pasażerowie znikają w jakimś wyjątkowo umiejętnie zaprojektowanym i wykonanym schowku, to czemu nie zastosować elementarnej procedury, która pozwoliłaby uniknąć zaskoczenia? Wystarczyłoby, aby kapitan w chwili, gdy inspektorzy wkraczają na pokład oznajmił przez rurę głosową, do nikogo konkretnie się nie zwracając: „Alert!”. Czy byłby to nadmiar zaufania wobec kapitana? Jedno słówko przekazane przez system wewnętrznej łączności – i od razu mieliby więcej czasu na poskładanie klamotów i wycofanie się do kryjówki…
Zebranie nabiera rumieńców. Kapitanowi błyszczy wzrok, jak światła latarni aleksandryjskiej: moje zuchy! Kocham wasz komunistyczny entuzjazm! Waszą świadomość! Niepotrzebna wam Turcja ani Afryka! Nie ma, czego szukać we wrogich portach! Na własnym statku przyjemniej. Przytulniej. Mamy tu portrety wodzów, towarzyszy Lenina i Stalina. A w tym zasranym Neapolu, czy mają ich portrety? Figę, i tyle. Sama pornografia. A czy radziecki marynarz interesuje się gołymi babami?
Kapitan doznał olśnienia. Zawsze to przyjemne uczucie, kiedy poszczególne elementy układanki zaczynają do siebie pasować. Sasza Jurin zrozumiał: ci utajnieni pasażerowie nie potrzebują sygnału alarmowego. Nie potrzebują, ponieważ cały czas wiedzą, co się dzieje na statku… Ponieważ podsłuchują wszystkie pomieszczenia. Ponieważ nie mogą nie podsłuchiwać!
Ciemna noc. Rozgorączkowane twarze załogi. Zebranie trwa. Tymczasem pogranicznicy zrobili co do nich należało i zwinęli manatki. Teraz podjeżdża jeszcze jeden samochód. Duży, coś na kształt więźniarki. Też wopiści: zielone czapki, brezentowe pałatki – zabierają się do ładowania jakiś skrzynek i pakunków. W dużych ilościach. Załadunkiem dowodzi towarzysz Szyrmanow. Zadanie: zgarnąć wszystko z korytarza „A”, doprowadzić do porządku pomieszczenia, zmienić pościel, uzupełnić zapas wody pitnej, skontrolować funkcjonowanie łączności, podsłuchów i sygnalizacji, sprawność zamków i zasuwek w tajnych schowkach, dokonać wszystkich drobnych napraw, załadować bagaże pasażerów i zapas żywności. Uwinęli się raz-dwa. Teraz z samochodu wyłania się jeszcze troje. Też w czapkach i pałatkach. Trzy sylwetki wchodzą po trapie: wielka, mniejsza, najmniejsza.
Weszli do korytarza „A”, zrzucili okrycia: Chołowanow, Mazur i Nastia-Feniks. Szyrmanow odbiera od nich czapki i brezentowe płaszcze, melduje Chołowanowowi gotowość skrytek „Amur-Lasu” do przerzucenia grupy agenturalnej. Ściska dłonie, życząc powodzenia.
Cała trójka pozostaje w korytarzu „A”. Ciężkie drzwi zamykają się jak luk w okręcie podwodnym. Zamki zatrzaskują się. Szyrmanow oddaje pomocnikowi płaszcze i czapki, a sam wzywa kapitana Jurina: inspekcja statku zakończona, bez zastrzeżeń, pomyślnych wiatrów, płyńcie przez morza i oceany, godnie wznosząc banderę Ojczyzny Światowego Proletariatu.
Kapitan ściska dłoń pogranicznika. Twarz mu tężeje. Zwraca się do załogi:
– No, dosyć już tej demokracji! Koniec zebrania. „Amur-Las” ryknął przeciągle i radośnie.
I zniknął we mgle.
Zimne arktyczne fale walą bezlitośnie w burty „Amur-Lasu”. Statek skrzypi i jęczy, ale się trzyma. Każda chwila pobytu na pokładzie szalupowym napawa przerażeniem. Fale toczą pianę, jak wściekły potwór. Huragan kotłuje szarą wodę i wyrzuca z otchłani nowe miliony ton, mieszając z pianą i wiatrem. Śnieg oblepił cały drewnowiec mokrym całunem, zaślepił bulaje. Jeśli jakiś dureń nie może usiedzieć w kajucie, to po wyjściu na pokład musi przypiąć się łańcuchem. Każda fala jest jak tąpnięcie w sztolni. W powietrzu świeżość przesiąknięta wodą. Ocean huczy, szaleje. Wystarczy nałykać się oceanicznego powietrza – i sen morzy w jednej chwili. Ale pasażerowie nie mają czasu na sen. Wciąż trwają zajęcia. Zadanie Mazura, to maksymalnie wykorzystać podróż na dalsze szkolenie następczyni hiszpańskiego tronu. Feniks ma słuchać instruktora i ćwiczyć szare komórki. Gryf ma dowieźć Feniksa na miejsce, a samemu wrócić do Moskwy jakimś innym środkiem lokomocji. W podróży osobiście odpowiada za bezpieczeństwo infantki.
– To co, może posłuchamy, o czym gada nasza dzielna załoga?
Na ich trójkę jest sześć podwójnych kajut. Przestronnie! No i korytarz z dwoma zakrętami i dwoma pokładami szalupowymi. Kiedy wiatr wali z impetem w prawą burtę – spaceruj po lewym. I odwrotnie. Zawsze jeden pokład jest osłonięty od huraganowych porywów i spienionych bałwanów.
Nastia wdycha głęboko powietrze, po czym pędzi pod prysznic. Gorącym biczem wodnym spłukuje z siebie zmęczenie i brak snu. Znowu jest gotowa do pracy:
– Dzień dobry, czarodzieju!
– Witaj, Feniks!
Przed wypłynięciem w morze czarodziej ponownie odwiedził Stalina:
– Nic z tego nie będzie. Królowa z niej żadna.
– To jeszcze zobaczymy.
– Zakład?
– Stoi.
– O co się zakładamy?
– Ten, który przegra, musi w obecności wszystkich członków Biura Politycznego wejść pod stół i powiedzieć, że jest dupkiem żołędnym.
– Zgoda.
A teraz kolejny dzień z rzędu wzburzony ocean miota czarodziejem, Gryfem i Feniksem, zamkniętymi w skorupce drewnowca. Czarodziej traktuje zadanie uczciwie. Też chciałby zrobić z niej królową. Zawsze to jeden monarcha więcej. A biurokracji mniej. Jeden monarcha zastępuje co najmniej milion złodziei-biurokratów. Dlatego królowie zawsze kosztują naród mniej. I po raz pierwszy coś drgnęło w czarodzieju: a może jednak będzie z niej monarchini. Wtedy musiałby publicznie przyznać, że jest dupkiem. Ale to nic. Jeżeli będą z niej ludzie, to czarodziej jest gotowy na takie poniżenie. W przeciwnym razie towarzysz Stalin będzie musiał okrzyknąć się dupkiem żołędnym. Ale będą jaja…
Trzeba przyznać, że ta druga możliwość z każdym dniem staje się coraz mniej prawdopodobna. Czarodziej wyczuwa w swej uczennicy upór, jakiego się nie spodziewał. Narzuciła sobie rygorystyczny rozkład dnia: pięć godzin pracy, dwie godziny na sen i potrzeby osobiste, pół godziny spaceru po pokładzie szalupowym i pół godziny gorącego prysznicu. Potem zjawia się rumiana jak dojrzałe jabłuszko, gotowa powtórzyć cały cykl roboczy. Jedna doba to trzy takie cykle, łącznie piętnaście godzin pracy, sześć godzin snu, półtorej godziny na powietrzu, półtorej godziny pod prysznicem. I znów do roboty.
– Dziś zaczniemy od omówienia twojego wypracowania o tym, jak zniewolić sto milionów wolnych obywateli.
Kapitan drewnowca Sasza Jurin jest sam w kajucie. Chodzi z kąta w kąt. Gada do siebie.
Wiesz, Feniks, muszę przyznać, że nie wszystko w twoim wypracowaniu jest dla mnie jasne.
– A cóż w tym niejasnego? Jest defilada na Placu Czerwonym. W każdym szeregu po dwudziestu ludzi. W każdym sektorze dziesięć szeregów, dwustu ludzi. Tych sektorów jest po horyzont. Maszerują równo, aż miło patrzeć. Każdy żołnierz przez okrągły rok wyciskał z siebie siódme poty, szkoląc się na defiladę. I to nie tylko w Moskwie, ale wszędzie. Pytanie: czy wyrzucanie wyprostowanych nóg powyżej pasa, wypinanie piersi i zadzieranie brody powyżej nosa przydatne jest na wypadek działań wojennych? Po co tracić czas na ćwiczenie kroku defiladowego? Odpowiedź: po to, żeby zmusić tysiące ludzi do reagowania w sposób bezrefleksyjny, przyzwyczaić ich do słuchania rozkazów, a nie zdrowego rozsądku.
– Trudno się nie zgodzić.
– Dobrze. W takim razie trzeba podobne ćwiczenia zastosować wobec setek milionów ludzi.
– Zmusić obywateli, żeby maszerowali krokiem defiladowym?
– Niekoniecznie. Mam na myśli treść, a nie formę. Najważniejsze, żeby te ćwiczenia były absurdalne i żeby równocześnie dotyczyły setek milionów ludzi. Najlepiej zmusić ich do wykonywania jakiegoś kretynizmu. Regularnie.
– Masz przykłady takich kretynizmów?
– Można na przykład zmusić całą ludzkość, żeby dwa razy w roku przestawiała wskazówki zegarów.
– Czym to uzasadnić?
– Oszczędnością energii.
– To prawda?
– Skądże znowu! Najważniejszym odbiorcą energii elektrycznej są fabryki. Na drugim miejscu są środki transportu. Przesuniemy wskazówki, czy nie przesuniemy – i tak ilość zużywanej energii nie ulegnie zmianie. Poważnym odbiorcą są kopalnie węgla. Tam zawsze ciemno. Albo oświetlenie ulic. Światło włącza się kiedy jest ciemno, a wyłącza kiedy jest jasno. Co zmieni przestawienie wskazówek?
– Część energii wykorzystują ludzie w swoich mieszkaniach…
– Słusznie. Niecały jeden procent. Ale w ramach tego procentu też nie wszystko idzie na oświetlenie. Niebawem nadejdą takie czasy, że ludzie będą mieć elektryczne żelazka, elektryczne maszynki do mielenia mięsa, telefony na prąd, radia, elektryczne kino domowe. Możesz kręcić wskazówkami zegara w każdą stronę i nie wpłynie to w żaden sposób na zużycie energii. Zresztą z oświetleniem mieszkań to wygląda podobnie: latem i tak jest widno i nie ma znaczenia, czy wstajesz o piątej, czy o dziesiątej. Z kolei zimowym rankiem i tak jest ciemno i nie obejdzie się bez oświetlenia. Nieważne, czy jest godzinę wcześniej, czy później.
– Zatem uważasz, że nie będzie żadnego pożytku z przestawiania zegarów?
– Będą tylko kłopoty. Masa kłopotów.
– I nikt nie będzie oponować?
– Tłum nie potrafi myśleć. Tłum przyjmie to jako coś naturalnego. Sam będzie sobie przysparzać nowych problemów. Jeśli tylko narzucimy ludzkości z dziesięć takich idiotycznych zachowań, jeśli sprawimy, że wszyscy podporządkują się bez zastrzeżeń, wtedy zawładniemy światem.
Czarodziejowi dane jest spać bardzo krótko. Ale nie może zasnąć. Kto wie, czy Stalin nie ma racji: może będzie z niej władczyni. Wspaniały pomysł: zmusić miliardy ludzi do absurdalnych zachowań wbrew ich interesom i zdrowemu rozsądkowi.
Kajuty, Amur-Lasu” szykowano dla cudzoziemców. A jak wiadomo, cudzoziemców kochamy nade wszystko. Wsiadając w Leningradzie na statek spacerowy przepuszczamy cudzoziemca przodem. Okazujemy mu respekt i podziw. W Nowym Jorku podobnie: Amerykanin ma pierwszeństwo, a Rosjanin jak zawsze jest wydudkany. Dla cudzoziemców przygotowano najlepsze restauracje i hotele. Na drewnowcu podobnie, stworzono im maksymalnie komfortowe warunki. Nastia na pierwszy rzut oka doceniła miękką skórę obić, puszyste dywany, szlachetne brązy i eleganckie, dyskretne oświetlenie. Mogłaby tak płynąć całe życie, zmierzając ku horyzontom, unosząc się na falach, wsłuchując w szmer deszczu za iluminatorem i uderzenia fal oceanu w burty.
Zajęcia z czarodziejem trwają niemal nieprzerwanie. Krótki sen, spacer, długi prysznic – i znów zajęcia. Czasami wpada do nich Gryf. Na razie ma niewiele do roboty, dlatego spoczywają na nim kucharskie obowiązki: krojenie kiełbasy, otwieranie puszek z zupami, tuszonką i kaszą, odgrzewanie, gotowanie, smażenie, nakrywanie do stołu, dolewanie sobie i czarodziejowi do szklaneczek.
– Hej, psycholodzy, mam trudny problem.
– Melduj, Gryf.
– Ciągle słucham tej cholernej załogi…
– I co, mamy zgadnąć o czym gadają? O dupach.
– Słusznie. A poza tym?
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Chodzi mi o to, że kapitan Jurin, tak jak i ja, lubi pogadać sam do siebie.
– Wiesz, to się każdemu zdarza. Nawet dosyć często. Ale o czym gada ten Jurin, kiedy jest sam. Też o dupach?
– Właśnie problem w tym, że nie o dupach. Kapitanowi chyba zwyczajnie odbiło.
– Chcesz żebym odgadł, o czym mówi do siebie?
– Nie zgadniesz!
– No, to uważaj. Zresztą, jestem pewny, że moja uczennica zgadnie nie gorzej ode mnie. Mam rację, Nastiu?
– To nic trudnego. Jeżeli kapitan Jurin gada do siebie w samotności i nie gada o kobitach, to znaczy, że wygłasza patriotyczne przemówienia. Tak?
Błyszczący pociąg towarzysza Berii zgrzytnął hamulcami i wtoczył się na malutką stacyjkę. Tam tory kończą swój bieg. Stacja nie ma żadnej nazwy. Wokoło wartownicy. Obok przepiękne jezioro. Właśnie tutaj, z dala od wrzawy i zgiełku, odbędzie się narada na temat, który wszystkich wielce zajmuje.
Dokładnie! Gada jak na zebraniu partyjnym. Może oszalał? Ja rozumiem, że w obecności załogi trzeba prezentować jedynie słuszną postawę. Ale w odosobnieniu?…
– Zaryzykowałabym następującą diagnozę: kapitan Jurin jest mądrzejszy od reszty załogi. Nikt prócz niego nie domyśla się, że cały statek jest na podsłuchu. Ludzie opowiadają tu różne głupoty. Tymczasem kapitan „Amur-Lasu” pokapował się, że statek wyposażony w rozmaite sekretne funkcje nie może nie mieć podsłuchów. Jak się człowiek połapie, że jest podsłuchiwany, może milczeć. Ale może też z premedytacją wygadywać rzeczy adresowane do podsłuchującego. Kapitan Jurin chce, żebyś te propagandowe bzdury zapisywał w stenogramach podsłuchów jak jakieś najskrytsze myśli. Czarodzieju, czy właściwie oceniam sytuację?
– Brawo, infantko!