Złoty medalista

Na warsztatach pisarskich w Iowie – uczestniczyłem w nich od 1965 do 1967 roku – zaprzyjaźniłem się z Vance’ em Bourjailym. Nie prowadził on jednak żadnych ważnych wykładów. Przez pewien czas usiłowałem nawiązać współpracę z Nelsonem Algrenem, drugim (po bezimiennym nauczycielu Trzy z Minusem z nieszczęsnego Pittsburgha) krytykiem niekonstruktywnym. Pociągał mnie jego szorstki urok, ale panu Algrenowi nie zależało ani na mnie, ani na moim pisarstwie. Uznał, że zanadto „wybrzydzam”; co gorsza (jak podejrzewam), nie byłem chłopakiem z miasta, który przeszedł szkołę brudnych ulic. Pochodziłem z małego miasteczka i uczyłem się w szkole prywatnej; zostałem obdarzony jeszcze jednym przywilejem, o którym pan Algren nie miał pojęcia: byłem „profesorskim dzieciakiem”. Pan Algren jednoznacznie stwierdzał, że najlepszą szkołą pisania jest życie, przez co rozumiał chyba życie w mieście. Tak czy owak, moje losy były jak na jego gust zbyt „nieprawdziwe”; poza tym niepokoił go fakt, że jestem zapaśnikiem, a nie bokserem – uważał bowiem, że ta dyscyplina sportu przewyższa zapasy. Zawsze drażnił się ze mną na swój dobroduszny sposób, ale pod płaszczykiem żartów wyczuwało się pogardę. Nie grałem też w pokera, co pan Algren traktował chyba jako oznakę mojej bojaźliwości.

Zaprzyjaźniony poeta, Donald Justice (który – jak słyszałem – bardzo dobrze gra w pokera), zdradził mi kiedyś, że pan Algren stracił w Iowa City furę pieniędzy. Przyjechał tam z Chicago i spodziewał się spotkać w tym mieście pełno prostaków. Mnie też wziął za prostaka – którym zapewne byłem – ale nie zadał mi żadnych dotkliwszych ran. Uczciwa nauka twórczego pisania musi od czasu do czasu być mało przyjemna. Doceniałem uczciwość pana Algrena i – pomimo jego uszczypliwości – lubiłem go.

Ponownie spotkałem Nelsona Algrena dopiero tuż przed jego śmiercią, gdy przeniósł się do Sag Harbor i Kurt Vonnegut przywiózł go do mnie na kolację. Znowu go polubiłem, a on jak zwykle się ze mną drażnił: wychodziło mu to nieźle. Utrzymywał, że nie pamięta naszej znajomości z Iowa City, choć usilnie starałem się przypomnieć mu nasze ówczesne rozmowy; możliwe jednak, że Algren nie pamiętał owych krótkich i rzadkich spotkań. Przy pożegnaniu zaczął udawać, że myli mnie z Cliffordem Irvingiem, autorem sławetnego oszustwa na Howardzie Hughesie; powiedział, że docenia zręczność takich numerów. A kiedy Vonnegut wyjaśnił, że nie jestem tym Irvingiem, Algren mrugnął do mnie – cały czas się ze mną drażnił. (Człowiek nie powinien brać udziału w zajęciach z twórczego pisania, a tym bardziej żywić nadziei na zostanie pisarzem, jeśli nie uodporni się na odrobinę drwiny – nawet na więcej niż odrobinę).

Dzięki Bogu, byli jednak w Iowie i inni nauczyciele. Kusiła mnie nauka pod kierownictwem Josego Donoso, którego twórczość podziwiałem, a jego samego uznałem za człowieka pełnego uroku – istne przeciwieństwo Algrena. Wkrótce zadurzyłem się cielęcą miłością w jego żonie; od tej pory nie umiałem spojrzeć mu prosto w oczy, i co nie wróżyło dobrze naszym wzajemnym stosunkom nauczyciel-uczeń. W ten sposób moim głównym autorytetem i nauczycielem na warsztatach pisarskich w Iowa City został Kurt Vonnegut. (Pewnego razu w sali bilardowej pokłóciłem się z pewnym studentem i bokserem zarazem, który nazwał Vonneguta „wyrobnikiem od fantastyki”, i przekonująco dowiodłem wyższości zapasów nad boksem, na szczęście pod nieobecność Algrena; student wysunął swe fałszywe oskarżenie, nie przeczytawszy żadnej książki Vonneguta, „zerknąwszy tylko na okładki”).

Czy Kurt „nauczył” mnie, jak pisać? Z pewnością nie. Oszczędził mi jednak sporo czasu i zachęcił do dalszej pracy. Zwrócił uwagę na pewną manierę stylistyczną mojej wczesnej prozy (powstającej właśnie powieści) oraz na aspekty narracji i charakterystyki bohaterów, które wychodziły mi wcale nieźle. Pewnie poczyniłbym te odkrycia sam, stałoby się to jednak później, może znacznie później. A czas, zarówno dla młodych, jak i starszych pisarzy, jest czymś bezcennym.

Potem, gdy sam wykładałem na warsztatach od 1972 do 1975 roku, poznałem wśród studentów wielu przyszłych pisarzy. Nie „uczyłem” pisania Rona Hansena, Stephena Wrighta, T. Coraghessana Boyle’a, Susan Taylor Chehak, Allana Gurganusa, Gaila Harpera, Kenta Haruf a, Roberta Chibki i Douglasa Ungera, ale mam nadzieję, że zachęciłem ich do dalszej pracy i zaoszczędziłem im trochę czasu. Nie oddałem im przysługi większej, niż mnie oddał Kurt Vonnegut, ale w moim przypadku pan Vonnegut – oraz panowie Yount i Williams – znaczyli bardzo wiele.

Mam tu na myśli błędy techniczne, czystej wody przynudzanie, mieszanie w prozie odmiennych punktów widzenia, różnice między narracją pierwszo – i trzecioosobową, fatalne skutki przedstawiania jakiegoś problemu w dialogu, ograniczone możliwości czasu teraźniejszego, niepotrzebne hamowanie toku opowieści przez dziecinne i bezsensowne eksperymenty, itede, itepe. Trzeba sobie powiedzieć jasno: „W tym jesteś dobry” i: „To nie wychodzi ci najlepiej”. Tego typu zastrzeżenia są sprawą tak podstawową, że większość utalentowanych młodych pisarzy wcześniej czy później odkryje swoje niedociągnięcia, choć może się to zdarzyć w chwili, gdy przydałoby się pilne wprowadzenie poprawek do rękopisu albo, co gorsza, do już opublikowanej książki.

Tom Williams powiedział mi kiedyś, że mam skłonność do obdarzania swoich postaci mitycznymi wymiarami i legendarnymi cechami – to znaczy, zanim jeszcze zrobią coś, by sobie na takie wyniesienie zasłużyć. (To samo odnosi się do Gabriela Garcii Marqueza, choć przyznaję, że w moim wypadku jest to szczera prawda). Kurt Vonnegut zapytał mnie pewnego razu, czy czasowniki „zerkać” i „zaglądać” są ze swej natury śmieszne. (Co może być z natury śmiesznego w czasownikach? – myślałem. Ale panu Vonnegutowi chodziło o to, że nadużywam ich do tego stopnia, aż w końcu zaczynam się nimi bawić. Miał rację).

Razem ze mną na warsztaty pisarskie chodzili wtedy Gail Godwin i przyszły (1989) zdobywca National Book Award, John Casey – ich także „uczył” Kurt Vonnegut.

Casey ostatnimi czasy przypomniał mi, że pani Godwin w chwili przyjazdu do Iowa City była już pisarką sporego formatu. Wspominaliśmy, jak broniła się na parkingu Instytutu Filologii i Filozofii przed lubieżnymi zakusami pewnego studenta, którego nazwisko pominę tu milczeniem.

– Proszę dać mi spokój – ostrzegła Godwin natarczywego studenta. – Bo inaczej zmuszona będę zranić pana narzędziem, które jest nader bolesne w takim małym mieście.

Przestroga była niezwykle tajemnicza i w najwyższym stopniu godna pisarza, ale natręt się nie zniechęcił.

– A jaką to bronią, moja panno? – zapytał podobno.

– Plotką – odpowiedziała Gail Godwin.

Na warsztatach uczyli się wtedy również Andre Dubus i James Crumley. Pamiętam piknik na farmie Vance’a Bourjaily’ego, na którym rozpoczęła się przyjacielska bitwa na ciastka; Dubus albo Crumley dostał ciastkiem z kremem w gołą i gęsto owłosioną klatkę piersiową. Kto i dlaczego je rzucił, naprawdę już nie pamiętam – mogę przysiąc, że nie ja. Możliwe, że była to sprawka Davida Plimptona. Był moim kolegą z drużyny zapaśniczej w Exeter (i rok przede mną kapitanem drużyny) i spotkanie na warsztatach wydało się nam obu ironią losu. (W college’u występował w barwach Yale).

Nie były to jeszcze czasy legendarnej Areny Carvera i Hawkeye’a; sala do zapasów w Iowie mieściła się pod stropem nad starą salą lekkoatletyczną. Trenerem był Dave McCuskey; odnosił się do mnie życzliwie, ale stale krytykował moją kondycję. Potrafiłem zmagać się z jego zawodnikami przez trzy, cztery minuty; potem musiałem odpoczywać, oparty o ścianę sali. McCuskeyowi wcale się to nie podobało: skoro nie wytrzymywałem na macie pełnych dziewięciu minut, to nie powinienem w ogóle walczyć. Mnie starczało wykonywanie rzutów, dopóki się nie zmęczyłem; wtedy siadałem – by po chwili wykonać parę następnych. Trenerowi było nie w smak, że odpoczywam oparty o ścianę.

David Plimpton, który był w równie kiepskiej jak ja formie, także lubił walczyć z zawodnikami trenera McCuskeya. Mówił, że jego postępowanie również nie podoba się McCuskeyowi. My zaś uważaliśmy, że w końcu coś z siebie dajemy: nasze starzejące się ciała służyły zapaśnikom z Iowy pomocą w treningach. Ale w sali panem i władcą był McCuskey i on ustalał reguły gry, które szanowałem. Nie było więc mowy o odpoczywaniu z plecami opartymi o ścianę. W związku z czym zjawialiśmy się w sali do zapasów sporadycznie – wybierałem się tam tylko wtedy, gdy chciałem wymierzyć sobie za coś karę.

Moglibyśmy w końcu walczyć ze sobą, ale Plimpton występował w Yale w kategorii do 191 funtów, ja zaś w Pitt do 130; od tego czasu przytyliśmy o kilkanaście funtów, ale nie mogliśmy się ze sobą zmagać – wciąż dzieliło nas jakieś sześćdziesiąt funtów.

Siedem lat później, gdy wróciłem do Iowy nauczać na warsztatach, sala do zapasów wciąż znajdowała się nad halą lekkoatletyczną, ale atmosfera była już inna. Głównym trenerem został Gary Kurdelmeier, mistrz kraju z Iowy w roku 1958. W 1972 dołączył doń nowy asystent, Dan Gable, zdobywca złotego medalu na Igrzyskach olimpijskich w Monachium w kategorii do 149,5 funta. Trenowało u nich sporo „absolwentów” (jakimi byliśmy z Plimptonem w latach 1965-1967) i zapaśników po studiach. W tamtym okresie Iowa pod pieczą Dana Gable’a zaczęła wysuwać się na czoło wśród drużyn zapaśniczych z college’ów. (W latach 1975-1976, jeszcze pod kierownictwem Kurdelmeiera, chłopcy z Iowy zdobyli dwa tytuły mistrzowskie, ale już wkrótce funkcję głównego trenera objął Gable, który zdobył pierwsze mistrzostwo w 1978. Jego asystentem został J. Robinson, obecnie pierwszy trener na uniwersytecie w Minnesocie).

Brad Smith, Chuck Yagla, Dan Holm, Chris Campbell – wszyscy trenowali wtedy w Iowie, a potem zdobywali tytuły mistrzów. Nigdy nie widziałem sali, w której ćwiczono by intensywniej, a przecież Gable i Kurdelmeier z radością witali każdego gościa, który pomagał ich zawodnikom – nawet jeśli po dwóch minutach dobrej walki musieli usiąść pod ścianą. Przy takich rywalach nadawałem się najwyżej na dwie minuty.

Kilkakrotnie spotykałem byłego trenera drużyny z Iowy, Dave’a McCuskeya, podczas występów jego dawnego zespołu; jako widzowie nie spieraliśmy się o żadne odmienne filozofie zapasów. Każdy podziwiał Gable’a, trzykrotnego zdobywcę tytułu uniwersyteckiego mistrza Stanów Zjednoczonych (w całej karierze akademickiej przegrał jedynie jedną walkę); tłumy widzów waliły nie tylko na spotkania oficjalne, lecz także na treningi. Wszyscy chcieli się z nim zmagać, choćby przez dwie minuty. W tamtym okresie starałem się trzymać łatwiejszych partnerów treningowych, ale takich tam wtedy nie było. Jak każdy, od czasu do czasu nie mogłem oprzeć się pokusie walki z Danem Gable’em (i natychmiastowemu upokorzeniu). Oczywiście nigdy nie zdobyłem choćby jednego punktu. Pod tym względem znalazłem się w doborowym towarzystwie: na igrzyskach w Monachium w 1972 żaden z przeciwników Gable’a również nic nie wskórał.

Olimpijskie zwycięstwo w zapasach w stylu wolnym bez straty punktu jest wyczynem na miarę wygrania w finale Wimbledonu mężczyzn w trzech setach do zera czy zdobycia tytułu baseballowego mistrza USA po czterech spotkaniach bez straty punktu. Jeszcze rzadziej zdarza się równie udane przejście od kariery sportowca do trenera, jak w przypadku Gable’a; w 1995 roku Iowa zdobyła czwarty tytuł akademickiego mistrza Ameryki w ciągu ostatnich pięciu lat, a piętnasty od roku 1974. W tym samym roku zawodnicy tej drużyny odnieśli dwudzieste drugie z rzędu zwycięstwo w turnieju Wielkiej Dziesiątki; przypuszczam, że jest to absolutny rekord w sporcie akademickim – w każdej dyscyplinie, w każdym kraju. W mistrzostwach akademickich w 1995 do półfinałów dotarło siedmiu zapaśników z Iowy w dziesięciu kategoriach wagowych. Ten perfekcjonista, Dan Gable, był zawiedziony: jego chłopcy w wadze do 150 i 190 funtów bronili tytułów i obaj przegrali.

Ponieważ najlepiej pamiętam turnieje zapaśnicze, to nimi odmierzam upływające lata. Często mieszają mi się wspomnienia z czasów, gdy byłem uczniem i nauczycielem na warsztatach pisarskich w Iowie; mylę nawet kolegów ze studentami. Ale potrafię wyliczyć lata, przypominając sobie kolejnych partnerów sparingowych, trenerów (nie tylko w Iowie) i sale, w których ćwiczyłem. Możliwe, że moje mieszanie czasów studenckich z nauczycielskimi pozytywnie świadczy o panującej na warsztatach w Iowie praktycznej, rzeczowej atmosferze. Było mi tam dobrze – w obydwu rolach.

Загрузка...