Rok w Europie

Za namową Johna Younta złożyłem podanie o stypendium zagraniczne; tak się złożyło, że zostałem przyjęty przez Instytut Studiów Europejskich w Wiedniu. Pojechałem więc do Europy, po raz pierwszy w życiu czując się „jak pisarz”.

Miałem dwanaście godzin korepetycji z niemieckiego w tygodniu, ale do dziś dnia kaleczę ten język; z trudem rozumiem, co się do mnie mówi, a czytanie tylko przypomina o dysleksji – wszystkie te czasowniki, które czają się na końcu zdania i czekają, aż ktoś powiąże je z właściwym zdaniem nadrzędnym.

Moje ulubione zajęcia prowadził w instytucie Anglik Edward Mowatt, pod którego nadzorem studiowałem (niekoniecznie w poniższej kolejności) filozofię Ludwiga Josefa Johanna Wittgensteina i etykę grecką. Analizowałem również powieść wiktoriańską u Herr doktora Feliksa Korningera z uniwersytetu wiedeńskiego. Był to Austriak, który niegdyś wykładał na uniwersytecie w Teksasie; mówił po angielsku z niezwykle oryginalnym teksańsko-austriackim akcentem, swojego rodzaju mieszanką wymowy Lyndona Bainesa Johnsona i Arnolda Schwarzeneggera.

W Wiedniu mieszkałem przy ulicy Schwindgasse, w pobliżu Czytelni Polskiej, z rodakiem z Chicago nazwiskiem Eric Ross. Był wysoki i mocno zbudowany, miał kręcone włosy barwy miodu; zwłaszcza jeżdżąc na nartach, prezentował iście aryjską tężyznę fizyczną, ale był, rzecz jasna, Żydem i jak nikt znał się na najwymyślniejszych spośród niezliczonych przejawów austriackiego antysemityzmu. Wcześniej nawet nie słyszałem o takiej ideologii, ale teraz miałem okazję się z nią zapoznać. Byłem niski, ciemnowłosy, nazywałem się Irving, co było nazwiskiem szkockim, ale często spotykanym jako imię u Żydów, tak że kilku wiedeńskich antysemitów zdawało się co nieco zbitymi z tropu. (Chodziło o argument mniej więcej równie inteligentny jak ten, że John Milton był Żydem, gdyż był nim Milton Friedman, ale – jak słusznie zauważył Eric Ross – nikt nigdy nie twierdził, że antysemici odznaczają się lotnością umysłu). Razem wypracowaliśmy metodę wykrywania antysemitów. Gdy spotykało mnie coś złego, czy to ze strony kelnera, sklepikarza czy studenta uniwersytetu wiedeńskiego, wystarczył trop akcentu, jakim dla obrażenia Żydów posługiwali się ich przeciwnicy, a już wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. Ja mówiłem po niemiecku za słabo, by móc wykryć ten szczególny, przeciągły sposób wymawiania, Eric jednak – o wiele bieglejszy w tym języku – natychmiast mnie na to uczulał.

– Znowu traktują cię jak Żyda – mówił.

Wtedy ja pokazywałem na niego palcem i wygłaszałem przed którymś antysemitą wykute na pamięć zdanie: „To on jest Żydem, ty głupcze” (Er ist der Jude, du Idiot). Eric zazwyczaj pomagał mi poprawnie to wymówić, ale prawie zawsze udawało nam się wyrazić to, co chcieliśmy powiedzieć. Polowanie na Żydów było nie tylko obrzydliwe – ludzie z zamiłowaniem oddający się temu zajęciu sądzili w swej głupocie, że potrafią odróżnić Żyda od nie-Żyda.

Byliśmy razem w Stambule i w Atenach, często jeździliśmy na narty do Kaprun. Bardzo podobał nam się samodzielny i niezależny pobyt w Europie, ale nie spodobał się – i nadal się nie podoba – Wiedeń. To małe miasteczko, znane z antysemityzmu, będącego zaledwie częścią panującej tam małodusznej zaściankowości, na którą składa się ksenofobia i pokrewna nienawiści podejrzliwość w stosunku do wszystkich przybyszów z zewnątrz. Das gebt bei uns nicht – mawiają Austriacy. „To nam nie pasuje”. Auslander – „cudzoziemiec” – to słowo zawsze wymawia się pogardliwie. Wiedeńska Gemutlichkeit, jedna z turystycznych atrakcji, to fałszywa słodycz ludzi w gruncie rzeczy unhoflich.

Ostatnim razem byłem w Wiedniu na promocji niemieckiego tłumaczenia „Modlitwy za Owena” i zostałem nieprzychylnie przyjęty przez środki masowego przekazu, gdyż prezentowałem podobne poglądy; w owym czasie wiadomości o niechlubnej roli Kurta Waldheima w drugiej wojnie światowej najwyraźniej zjednały mu w stolicy Austrii zwolenników – a ja odważyłem się publicznie o tym wspomnieć. Chyba już nigdy tam nie wrócę.

Gdy studiowałem w Wiedniu, nie można było zwiedzać mieszkania Freuda przy Berggasse 19; dopiero dzięki nieustającym wysiłkom jego córki skromne Wohnung stało się tym, czym jest naprawdę: niezwykle poruszającym muzeum, które unicestwili naziści.

Freud nie mylił się, nazywając Arthura Schnitzlera „kolegą”, współbadaczem „niedocenianego i obrzucanego błotem życia erotycznego”; na studiach Schnitzler zyskał moją sympatię właśnie za owo „niedoceniane i obrzucane błotem życie erotyczne”, które częstokroć zestawiał z opartym na ucisku, lecz powoli zmieniającym się, konserwatywnym ustrojem społecznym Wiednia doby fin de siecle’u. Jednak nawet „Szlak ku wolności” (1908) tchnął tą samą atmosferą, charakteryzującą się wyparciem seksualności, którą wraz z Rossem napotkaliśmy w Wiedniu ponad pół wieku po Schnitzlerze.

Oto młody baron Georg von Wergenthin patrzy przez okno. „W parku nie było zbyt wielu osób. Na ławeczce siedziała starszawa kobieta, odziana w niemodny płaszcz z paciorkami z czarnego szkła. Obok niej przechodziła guwernantka, prowadząca za rękę dziecko, przed nią niski mężczyzna w mundurze huzarów, z szablą i pistoletem u boku, który rozglądał się dumnie dookoła i oddał honory jakiemuś inwalidzie, spacerującemu ścieżką i palącemu papierosa. Przy małym sklepiku w głębi parku siedziało kilkoro ludzi, pijąc kawę i czytając gazety. Na drzewach było jeszcze sporo liści, w parku panowała duchota, jakby wciąż trwało lato, a nie był koniec września”. (Dwie strony później młody Georg wspomina maskaradę u Ehrenbergów i „przelotny pocałunek Sissy, ukrytej za czarną koronką”).

To prawda, że niski mężczyzna w mundurze huzarów, z pistoletem i szablą, zniknął ze Stadtparku, zanim ja tam przybyłem, ale „duszna atmosfera” pozostała niezmieniona. Razem z Erikiem uczyliśmy się zazwyczaj wieczorami w pewnym małym barze, w którym prostytutki czekały na zmarzniętych klientów. Nasza gospodyni wyłączała na noc ogrzewanie, a w ulubionych przez studentów kawiarniach panował za duży gwar; poza tym wiedeńscy studenci byli zbyt przyzwoici, żeby pokazywać się w barach, w których przesiadywały ulicznice – z wyjątkiem paru zamożnych, zaglądających tam, by sobie jedną z nich wybrać. (Nieodmiennie zakłopotanych, gdy zastawaliśmy ich w takich miejscach). Co do prostytutek, te od razu zorientowały się, że nie możemy pozwolić sobie na większą poufałość. Od czasu do czasu trafiała się taka jedna w starszym wieku – mniej więcej rówieśniczka mojej matki – i uczyła mnie niemieckiego.

Możliwe, że baron von Wergenthin w „Szlaku ku wolności” przyciągnął moją uwagę nieustannymi fantazjami na temat kobiet i stałymi kłopotami w związku z płcią piękną; był jednak zarazem chrześcijańskim arystokratą, który zawierał znajomości przede wszystkim w gronie żydowskich intelektualistów, i to w czasach rosnącego w siłę antysemityzmu. Za naszych czasów doktryna ta nie tylko spotężniała, lecz zawładnęła Wiedniem – i nie dało się jej wykorzenić. Przybierała formy o wiele bardziej ordynarne niż u Schnitzlera.

Proszę zwrócić uwagę na spotkanie Georga z Willym Eisslerem w pobliżu Stadtparku. Willy broni swego żydostwa w subtelnie niezręczny sposób. „To, że między mną a kapitanem Ladiscem wystąpiły swego czasu różnice zdań, nie powinno przeszkodzić mi w stwierdzeniu, że był on zawsze zapijaczoną świnią. Czuję nieprzezwyciężone i niemożliwe do zmazania nawet krwią obrzydzenie na myśl o ludziach, którzy utrzymują z Żydami kontakty tylko wtedy, gdy przynosi im to jakieś korzyści, jednocześnie spotwarzając ich za plecami, gdy tylko znajdą się po drugiej stronie drzwi. Można przynajmniej trzymać język za zębami, dopóki nie zajdzie się do kawiarni”.

Potem baron von Wergenthin rozmyśla, iż „zawsze czuł się dziwnie na myśl, że Willy jest Żydem. Starszy Eissler, ojciec Willy’ego, kompozytor czarownych walców i pieśni wiedeńskich, wybitny kolekcjoner, a dawniej handlarz sztuki i antyków, człowiek ogromnej postury, był swego czasu znany jako najlepszy bokser w Wiedniu. Z długą, krzaczastą i siwą brodą oraz monoklem wyglądał bardziej na węgierskiego magnata niż żydowskiego patriarchę. Uzdolnienia, erudycja i żelazna siła woli sprawiały, że Willy robił wrażenie arystokraty z krwi i kości. Ale od innych młodzieńców z tej samej grupy społecznej i o podobnych ambicjach odróżniała go przede wszystkim niechęć do odrzucania rodowej i rasowej tradycji; starał się wytłumaczyć sobie każdy dwuznaczny uśmieszek, próbował się z nim pogodzić, w żart obracał każdy przykład małostkowości i przesądów, które go najwyraźniej boleśnie dotykały”.

W latach sześćdziesiątych antysemityzm od dawna już przybrał postać o wiele okrutniejszą niż „dwuznaczny uśmieszek”; przemienił się w najpodlejszy bandytyzm – nie sposób go było „obrócić w żart”. Często, choć nie wszędzie, spotykało się skinheadów z kolczykami w kształcie swastyki; powszechnie natomiast – bojaźliwych obywateli, którzy na widok skinów odwracali wzrok i udawali, że ich nie widzą. Jako młodzi idealiści z Ameryki mogliśmy tylko pokazać lustro, aby przejrzała się w nim cała ta niepojęta tolerancja wobec nietolerancji. Jeszcze teraz, ponad trzydzieści lat od tamtych chwil, często o tym rozmawiamy: nie tyle o zwykłej tolerancji, co o pobłażliwości dla nietolerancji, która umożliwia jej przetrwanie.

Eric Ross zajął się w Chicago reklamą; potem przeprowadził się do Crested Butte w Kolorado, gdzie przez długo czas pełnił funkcję strażnika i śpiewał folkowe piosenki. Mieszka tam do dziś, niestrudzenie udzielając się (zarówno jako aktor, jak i reżyser) w teatrze; na powrót zajął się układaniem reklam w chwilach, kiedy nie pisze do mnie listów – a jest wiernym korespondentem. Staramy się spotkać przynajmniej raz w roku, wraz z naszym wspólnym dobrym znajomym, Davidem Warrenem. David pochodzi z Ithaki w stanie Nowy Jork – w Wiedniu był naszym niemal nieodłącznym towarzyszem i najlepszym studentem.

Eric miał najlepszy motocykl – niemiecki horex. Był jednak bez nóżek – a Eric, nie wiedzieć czemu, nigdy ich nie zamontował – i nie można było zaparkować go tak, żeby się zaraz nie przewrócił. Mój motor też był niezły: jugosłowiańska, a może czeska jawa. David jeździł na okropnym triumphie, który bez przerwy mu gasł, zwłaszcza na autostradach.

Tak czy inaczej, z niewiadomych powodów – chyba że chodziło o wyjazd „bardzo daleko” od New Hampshire – zacząłem pisać. A zawdzięczałem to Tedowi Seabrooke’owi i Johnowi Yountowi.

John Yount podtrzymywał mnie też na duchu, gdy chciałem wrócić do domu, dokąd gnała mnie między innymi tęsknota za zapasami i dziewczyną, która miała potem zostać moją pierwszą żoną. Shyle Leary poznałem latem 1963 roku w Cambridge, tuż przed wyjazdem do Wiednia, gdy chodziłem na przyśpieszony kurs niemieckiego w szkole letniej w Harvardzie. Wydaje się to dość głupawe, ale sądzę, że ważnych dla siebie ludzi poznajemy tuż przed odjazdem z miejsca spotkania. Po roku, latem 1964, ożeniłem się z Shylą – w Grecji.

„Zostań jeszcze trochę w Europie – pisał pan Yount. – Melancholia dobrze robi na duszę”.

Była to z pewnością przydatna i mądra rada, której nie miał obowiązku udzielić żaden nauczyciel twórczego pisania. Zdaję sobie dziś sprawę, że John Yount był nie tyle pierwszym mentorem, ile pierwszym pisarzem, którego świadomie uznałem za mentora; zmienił całe moje spojrzenie na życie, głównie poprzez wpojenie mi przekonania, że nic poza pisarstwem nie da mi w życiu satysfakcji. Mimo wszystko nie posłuchałem go i nie zostałem w Europie.

Posmakowałem innego języka i czułem się w nim nieswojo; angielski był moją jedyną mową i chciałem jako pisarz uczynić zeń język swego życia. Poza tym, gdy wróciłem z Shylą do Wiednia, była już w ciąży. Chciałem zostać ojcem, ale tylko i wyłącznie w ojczyźnie.

Загрузка...