Komentarz odautorski

– Kilka stronic tego pamiętnika pojawiło się najpierw w liście do Johna Bakera, redaktora naczelnego „Publishers Weekly”, który opublikował jego fragmenty w tym czasopiśmie (5 VI 1995). Wspomnienia o Donie Hendriem znalazły się w jego nekrologu, który napisałem dla „The Exeter Bulletin” (jesień 1995). Fragment „Wymyślonej dziewczyny” zamieścił jesienią tegoż roku „The New Yorker”.

Wyrazy wdzięczności Deborze Garrison z „The New Yorkera” i mojej żonie Janet, które po przeczytaniu pierwszej wersji tych wspomnień, zatytułowanej „Mentorzy” i zawierającej (sic!) niecałe dziesięć stron na temat zapasów, zjednoczyły się i zasypały mnie pytaniami: „Co ty sobie wyobrażasz? A gdzie się podziały zapasy?”.

Powstanie tego pamiętnika wiąże się z operacją ramienia, jaką przeszedłem tydzień przed Bożym Narodzeniem roku 1994. Nie spodziewałem się tak długotrwałej i intensywnej rehabilitacji. Wiedziałem, że będą mi na nowo składać kości i że mam naderwane ścięgno; nie wiedziałem natomiast, że ścięgno jest całkowicie zerwane – operujący mnie chirurg też nie miał o tym pojęcia; zorientował się dopiero w trakcie zabiegu.

Czułem, że przy czterech godzinach terapii dziennie przez cztery miesiące lepiej nie zaczynać nowej powieści, do której przymierzałem się po świętach; miałem jakieś dwieście stron notatek i dość przyzwoite pierwsze zdanie, ale gojące się ramię nie pozwalało mi się skupić na pracy.

Któregoś styczniowego dnia w 1995 roku bez sensu zawracałem głowę Janet i jej asystentce w biurze, wtykałem nos w stertę rękopisów, które zawsze leżą i czekają na swoją kolej u agenta literackiego. Dopiero co zdjęto mi szwy i zaczynałem rehabilitację; miałem rękę na temblaku i nudziłem się.

Janet nie lubi, kiedy się jej kręcę po biurze.

– Zabieraj się stąd – powiedziała. – Napisz jakąś powieść.

Najżałośniejszym głosem, na jaki mnie stać, odezwałem się:

– Ale przecież nie mogę pisać powieści przy czterech godzinach rehabilitacji dziennie, do tego jedną ręką.

– No to napisz pamiętnik albo cokolwiek innego – odparowała. – Byleś się tylko stąd wyniósł.

Postawiłem sobie za cel napisanie w ciągu czterech miesięcy stustronicowej autobiografii. Zabrało mi to pięć miesięcy, a rękopis liczył 101 stron – bez fotografii.

Zima roku 1995 upłynęła zatem pod znakiem kuracji (w Vermoncie kwiecień również należy do miesięcy zimowych). Rano najpierw szedłem do terapeutki, która „obracała” mi ramię, zalecała na popołudnie podnoszenie ciężarów i odpowiednie ćwiczenia rozciągające. Koło południa pisałem pamiętnik, późnym popołudniem lub wcześnie wieczorem szedłem do sali zapaśniczej i wykonywałem zalecany przez rehabilitantkę zestaw ćwiczeń.

„Moja” sala zapaśnicza znajduje się kilka metrów od domu w Vermoncie; między pracownią a salą jest mała szatnia z toaletą, trzema umywalkami, dwoma prysznicami i sauną. Mata zapaśnicza jest mniejsza od regulaminowej o obwód, w którym nie można walczyć. Z haków w jednym końcu sali zwisa kilkanaście różnej długości lin, w drugim jej końcu znajduje się sprzęt do podnoszenia ciężarów – parę ławek i dwa zestawy ciężarów. Mam również rower i bęben, mnóstwo półek z ochraniaczami na kolana i łokcie, kaskami i szpulami taśmy – oraz kilkanaście par butów zapaśniczych, niewiele różniących się numeracją (Brendan ma stopę nieco większą od mojej, Colin – nieco większą od Brendana).

Na ścianach wisi ponad trzysta zdjęć, na kilku z nich jestem ja, na paru Everett (na którego nieuniknione z czasem zdjęcia czeka niewielki w sumie kawałek ściany). Najwięcej miejsca zajmują fotografie Colina i Brendana oraz zestaw walk w wygrywanych przez nich turniejach. Znajduje się tam dwanaście medali, pięć pucharów i jedna tabliczka – tylko ona jest moja. Nie zdobywałem medali i pucharów, gdyż nie zwyciężyłem w żadnym turnieju zapaśniczym.

Tak naprawdę to nie zdobyłem też tej tabliczki. W 1992 roku Krajowa Zapaśnicza Sala Zasłużonych w Stillwater w stanie Oklahoma wybrała mnie na jednego z pierwszych dziesięciu ludzi do Sali Wybitnych Amerykanów. Owi „Wybitni Amerykanie” nie byli wcale szczególnie dobrymi zapaśnikami (z paroma wyjątkami); wybrano nas za niezwykłe osiągnięcia w innych dziedzinach i uprawianie (na swój sposób) zapasów.

Miejsce w Zapaśniczej Sali Zasłużonych to dla mnie wielki zaszczyt, choć czuję się niezręcznie, wszedłszy tam tylnymi drzwiami – nie dzięki temu, co osiągnąłem jako zawodnik i trener. Fakt, że w najróżniejszych salach zapaśniczych przebywałem w towarzystwie takich członków Sali Zasłużonych, jak George Martin, Dave McCuskey, Rex Perry i Dan Gable, jest dla mnie niezwykłym przywilejem.

Zdziwią się państwo chyba na wieść, kogo jeszcze zaszczycono miejscem w owej Sali Zasłużonych: otóż ni mniej, ni więcej tylko Kirka Douglasa i generała H. Normana Schwarzkopfa. Nie bardzo wiem, dlaczego nie wybrano dotąd mojego kolegi po fachu Kena Keseya: jego osiągnięcia zapaśnicze są o wiele bardziej godne uwagi niż moje. Cały czas znajduje się on na liście dziesięciu najlepszych zapaśników (układanej według liczby wygranych walk) na Uniwersytecie Oregon, który ukończył w 1957. Jeszcze w roku 1982, w wieku czterdziestu siedmiu lat, zwyciężył w kategorii do 198 funtów na mistrzostwach Amatorskiego Związku Zapasów.

Przypuszczam, że gdy senat zatwierdzi awans generała Charlesa C. (Brutala) Krulaka do rangi generała armii i oficera Sztabu Głównego Połączonych Sił Zbrojnych, nowego dowódcę piechoty morskiej również uhonorują pamiątkową tablicą. „The New York Times” określił go mianem „człowieczka-taranu” (w Exeter walczył w kategorii do 121, a w marynarce do 123 funtów); podczas wojny w Wietnamie Chuck dowodził plutonem, potem kompanią, następnie został dyrektorem szkoły walki partyzanckiej na Okinawie. Generał Krulak był szefem oddziałów bojowych piechoty morskiej z siedzibą w Quantico w Wirginii i pod jego komendą – tuż przed nominacją na dowódcę piechoty morskiej – znajdowało się 82 tysiące żołnierzy i 600 samolotów bojowych w rejonie Pacyfiku (w razie wojny w Korei lub w Zatoce Perskiej objąłby dowództwo nad całą tamtejszą piechotą morską). Prawdopodobnie jednak jako lokator Zapaśniczej Sali Zasłużonych (którym zapewne zostanie) Chuck Krulak będzie czuł to, co ja: że nie jest godny takiego zaszczytu.

W ten sposób tabliczka otrzymana od zarządu Zapaśniczej Sali Zasłużonych stoi sobie nieśmiało w kącie mojej sali do zapasów, niewidoczna w porównaniu z medalami i wstęgami zdobytymi w uczciwej walce przez Colina i Brendana. Opisuję to miejsce i jego położenie tak szczegółowo, gdyż chcę dać czytelnikowi do zrozumienia, że dla mnie pisanie i zapasy zawsze szły ze sobą w parze, i to czasami całkiem blisko siebie; na przykład zimą, podczas pisania „Wymyślonej dziewczyny”, były od siebie oddalone o osiem metrów.

Przez cztery miesiące kursowałem jedynie pomiędzy tymi miejscami – z dwoma wyjątkami. Pierwszy to podróż do Aspen w połowie marca. Spędziłem tam z Colinem i Brendanem niecały miesiąc. Nie mogłem pojeździć na nartach; chodziłem na salę gimnastyczną i pieczołowicie wykonywałem przepisane przez terapeutkę ćwiczenia rehabilitacyjne. Taplałem się też z Everettem w podgrzewanym basenie i wannie z ciepłą wodą. Spotkałem się na kilku przemiłych kolacjach z Kay i Jimem Saltersami, po czym wróciłem do Vermontu, żeby kończyć „Dziewczynę”; nie udało mi się to jednak do momentu wyjazdu do Francji z okazji wydania tam „Syna cyrku”.

Z reguły po odbywanych w holu hotelu „Lutetia” wywiadach jakiś fotograf próbował zaciągnąć mnie na klomb koło bulwaru Raspail i ustawić do zdjęcia przy posągu francuskiego powieściopisarza Francoisa Mauriaca. Nie zgadzałem się głównie dlatego, że posąg mierzy pięć metrów – a ja, jak czytelnik sobie być może przypomina, zaledwie metr sześćdziesiąt pięć – choć do odmowy skłaniało mnie również to, że Mauriac wyglądał na przygnębionego i niedożywionego. Możliwe, że miał ataki melancholii na myśl o tym, iż robią sobie z nim zdjęcia wszyscy pisarze, bawiący przejazdem w hotelu „Lutetia”.

Tak przyjął mnie Paryż: cały czas byłem (ponurą) myślą przy niedokończonej „Wymyślonej dziewczynie”, bez poczucia umiaru i taktu porównywano mnie do Mauriaca. Jeden z krytyków jego twórczości miał się kiedyś wyrazić, że Bogu z pewnością nie przypadły do gustu książki francuskiego autora, na co ten dał błyskotliwą odpowiedź: „Bogu jest wszystko jedno, co wypisujemy, ale gdy nam się powiedzie, może raczy to wykorzystać”. (Wszystkim po kolei fotografom powtarzałem, że Bóg zapewne nie zechce wykorzystać zdjęcia Johna Indnga u boku Francoisa Mauriaca, ale nie wiedzieli, o co mi chodzi; jeden z nich wziął moją niechęć do pozowania przy sławnym Francuzie za nieomylną oznakę fanatyzmu religijnego).

W Vermoncie czas mi się dłużył, podobnie jak praca nad „Dziewczyną”. W maju przebywałem niecały tydzień z Colinem i Brendanem w Kalifornii. Czas przeznaczony na ćwiczenia skurczył się już wtedy do dwóch godzin dziennie i odkryłem, że jestem w stanie nosić Everetta na barana; zabraliśmy go do Disneylandu i muszę się przyznać, że Brendan i Colin nosili go z większą ochotą i łatwością niż ja. Wracając samolotem z Los Angeles, wciąż wprowadzałem poprawki do „Wymyślonej dziewczyny”, którą skończyłem dopiero w czerwcu.

Pisaniu autobiografii zawsze towarzyszy chorobliwa tęsknota za ludźmi, których się wspomina; nigdy nie tęsknię za postaciami z własnych powieści, choć ludzie mówią mi czasami, że mają napady takiego uczucia. Ni stąd, ni zowąd zaczęła nachodzić mnie ochota, by napisać lub zadzwonić do ludzi, z którymi nie widziałem się od ponad trzydziestu lat. W większości wypadków chciałem to zrobić nie tylko z tęsknoty: czasami nie pamiętałem pewnych szczegółów, jak na przykład, czy taki to a taki walczył w danej kategorii wagowej, czy wygrał zawody Wielkiej Dziesiątki, czy przynajmniej zajął jakieś punktowane miejsce?

Dzwoniłem parę razy do Kay Gallagher, wdowy po Cliffie. Jej mąż miał tak bogate życie, że nie mogłem się rozeznać w jego dokonaniach. Miło się z nią gawędziło, ale potem zacząłem tęsknić za Cliffem.

Przykładem zbiegu okoliczności, nieodłącznie towarzyszącego powieściopisarzom, jest równoczesna śmierć Dona Hendriego (w marcu) i jego pojawienie się w mojej autobiografii. Ubiegłej zimy zmarł również inny mój przyjaciel, Phillip Borsos; wyreżyserował „Szarego lisa” i przez ponad dziesięć lat próbował przy mojej pomocy sfilmować „Regulamin tłoczni win”. Zmarł, mając zaledwie czterdzieści jeden lat; jego zgon (na raka) – niezależnie od towarzyszącej żałoby – przypomniał mi o śmierci Tony’ego Richardsona, który wyreżyserował „Hotel New Hampshire” i umarł w 1991 roku na AIDS. Reżyserem „Świata według Garpa” był inny mój znajomy, George Roy Hill, cierpiący z kolei na chorobę Parkinsona. Tony wydzwaniał do mnie po nocach z pytaniem, czy przeczytałem ostatnio coś dobrego: pochłaniał wszystko, co wpadło mu w ręce. Wspomnienia o nim częstokroć sprawiają, że zaczynam dzwonić do różnych znanych mi ludzi. Pod koniec „Wymyślonej dziewczyny” wydzwaniałem do wszystkich znajomych.

W weekend pod koniec maja zatelefonowałem do starego przyjaciela Erica Rossa, który mieszka w Crested Butte. Kiedy bawiłem we Francji i starannie unikałem zdjęć z posągiem Mauriaca, Eric grał w golfa w Irlandii. Tam dopadł go atak podagry. Nie grałem nigdy w golfa i nie cierpiałem na podagrę, ale taki zbieg okoliczności wydał mi się jednocześnie tragiczny i komiczny.

W takim nastroju postanowiłem skontaktować się telefonicznie z Vincentem Buonomanem. W swej głupocie zakładałem, że po skończeniu liceum w Mount Pleasant pozostał na zawsze gdzieś w okolicach Providence. Zadzwoniłem do informacji w Rhode Island, gdzie powiedziano mi, że w tym rejonie mieszka tylko jeden Vincent Buonomano – w Warwick.

Słuchawkę podniosła jakaś dziewczyna. Sądząc z głosu, była nastolatką. Zapytałem, czy może poprosić Vincenta Buonomana.

– A kto dzwoni? – zapytała.

– Najprawdopodobniej mnie nie pamięta – powiedziałem. – Nie widzieliśmy się od czasów liceum.

Zaczęła go głośno wołać: „Tato!”, może „Tatusiu!”. Zdawało mi się, że mieszkają w dużym domu, a rodzina jest raczej liczna.

Pan Buonomano okazał się bardzo sympatyczny, ale nie był tym samym Vincentem Buonomano, który położył mnie w dołku na łopatki na niecałą minutę przed końcem trzeciej rundy. Miły głos w słuchawce poinformował mnie, że czasami dzwonią do niego ludzie pytający o zapaśnika Buonomano; bywa nawet, że otrzymuje rachunki telefoniczne na „zapaśnika”. Pan Buonomano, z którym miałem przyjemność rozmawiać, powiedział, że człowiek, którego szukam, poszedł chyba do college’u, a teraz jest lekarzem: jeden z rachunków, w którym mowa była o spłacie pożyczki studenckiej, opiewał bowiem na nazwisko niejakiego dra V. Buonomana (przyszło mi do głowy, że został specjalistą od schorzeń szyi). Nie mogłem go jednak odnaleźć. Gdzieś się zawieruszył i z pewnością dawno o mnie zapomniał.

Zrobiło mi się tak smutno, że po prostu musiałem zadzwonić do Anthony’ego Pieranunziego. Sądziłem, że istnieje większe prawdopodobieństwo, iż on mnie pamięta: toczyliśmy zacięte walki. Jednak w informacji powiedziano mi, że w East Providence nie mieszka żaden Anthony Pieranunzi, ale w Providence jest jeden człowiek o takim nazwisku; miałem pewność, że to on, i natychmiast zadzwoniłem. Telefon odebrała niezwykle sympatyczna kobieta. Od razu przypomniała mi się dziewczyna Pieranunziego. (Może jego siostra – tak czy inaczej, niezła z niej była sztuka). Wyobraziłem sobie, że rozmawiam z byłą narzeczoną swojego przeciwnika numer jeden, przemienioną w wierną żonę statecznego trzydziestolatka.

Zachowałem się całkiem jak głupek, mówiąc coś w rodzaju: „Czy dodzwoniłem się do domu pana Pieranunziego, zapaśnika?”.

Kobieta roześmiała się: „Nic z tych rzeczy”. Słyszała o takim zapaśniku, odbierała inne telefony i – rzecz jasna – dostawała rachunki na niewłaściwy adres. (Jak zwykle rachunki – stale przesyłano je pod złym adresem). Kobieta powiedziała mi, że ktoś kiedyś zadzwonił do męża i spytał, czy jest tym Anthonym Pieranunzim. Ja też szukałem tego Pieranunziego. Ale rozpłynął się gdzieś w powietrzu razem z Vincentem Buonomano; obydwaj nie mieli pojęcia, ile dla mnie znaczą.

Czułem, że muszę porozmawiać z przyjacielem.

Po telefonie do Sonny’ego Greenhalgha, z którym zacząłem się spierać, czy John Carr występował w kategorii do 147 czy 157 funtów, postanowiłem zadzwonić do samego zainteresowanego. Gdy gawędziłem z Sonnym, jak zwykle pojawił się temat Shermana Moyera. Sonny dotąd nie może pogodzić się z faktem, że przegrał z nim dwukrotnie w tym samym sezonie – mimo że od tego czasu minęły już trzydzieści trzy lata (Sonny wygrał mistrzostwa Stanów, a Moyer nie – myślę, że to dlatego Sonny nie może zapomnieć o tych porażkach). Nie bardzo współczuję Greenhalghowi, gdyż w owych czasach kibicowałem Moyerowi, koledze z drużyny; Sonny’ego wtedy nie znałem, wiedziałem jedynie, że w Syracuse ceniono go jako zapaśnika wagi do 130 funtów. Niezbyt żal mi go również z tego powodu, że sam co dzień zmagałem się z Moyerem w sali treningowej, za każdym razem przegrywając – dwie porażki w starciach z nim nie robią na mnie szczególnego wrażenia. Zawsze o tym rozmawiamy, mimo że znalazłoby się wiele innych wspólnych tematów. (Byłem trenerem syna Sonny’ego, Jona, w Akademii Vermont, gdzie występował wraz z Brendanem; w 1989 zdobył zresztą tytuł mistrza Nowej Anglii.)

Tym razem jednak zajęliśmy się Johnem Carrem i zagadnieniem, czy walczył on w kategorii do 147 czy do 157 funtów. Rozmowa zeszła na ten temat, gdy Sonny powiedział, że zmarł ojciec Johna, którego zapamiętałem jako miłego człowieka z czasów, gdy z entuzjazmem trenował mnie na macie w West Point. Po rozmowie z Greenhalghern nasunęło mi się jeszcze jedno pytanie, które z chęcią zadałbym Johnowi; wiedziałem, że rok przed naszym spotkaniem w Pittsburghu został mistrzem Nowej Anglii, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czy robił doktorat w Andover, czy w Cheshire – o ile pamiętam, na obydwu uczelniach obowiązywały niebieskie stroje.

Podczas tamtego turnieju tytuł Wyróżniającego się Zapaśnika przyznano Anthony’emu Pieranunziemu, nieuchwytnej dziś osobistości rodem z Providence, która swego czasu stanęła mi na drodze do zwycięstwa w mistrzostwach Nowej Anglii; można się spierać i utrzymywać, że tytuł należał się Johnowi Carrowi. Pieranunzi był niezły, ale w szatni mówiło się, że Carr spisuje się lepiej; nie mam na ten temat wyrobionego zdania, gdyż nigdy nie stawałem z nim do walki. Dlatego sądziłem, że występował w wadze do 157 funtów – gdyby walczył o kategorię niżej, zmierzyłby się również ze mną – a przynajmniej parę razy spotkalibyśmy się na treningach. (Jako zawodnik do 130 funtów byłem czasem partnerem sparingowym zapaśników z wyższej kategorii, ale od 157 funtów dzielił mnie zbyt duży dystans).

W centrali poinformowano mnie, że w okolicach Wilkes-Barre w Pensylwanii mieszka siedmiu ludzi nazwiskiem John Carr; namierzyłem go jednak dość szybko. Rozmawiałem z żoną jakiegoś innego Johna Carra i z kilkoma jeszcze mężczyznami o tym imieniu i nazwisku, wszyscy pytali: „A, chce pan rozmawiać z tym zapaśnikiem?” albo „Szuka pan tego trenera?”.

Szybko rozniosła się wieść, że go poszukuję – spodziewał się więc telefonu. Pamiętał mnie, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądałem, mówił, że nie może skojarzyć mojej twarzy. Nie dziwię się; prawdę mówiąc, zaskoczył mnie fakt, że w ogóle mnie pamięta – jak już bowiem mówiłem, nie stoczyliśmy ze sobą żadnej walki, a gdy byłem w akcji, raczej nie miałby co oglądać. Jeśli nawet Carr znajdował czas na przyglądanie się innym zapaśnikom, to było sporo lepszych ode mnie.

Miałem rację: występował w kategorii do 157 funtów, a przed pójściem do Pitt był na studiach podyplomowych w Cheshire – nie w Andover. Wyraziłem swoje współczucie z powodu śmierci jego ojca. Carr nie pracował już jako trener; skarżył się, że styl wolny (międzynarodowy) wywiera zgubny wpływ na zapasy w szkołach średnich i college’ach. Przede wszystkim rzadziej zdarzały się tusze i walki nie były już tak agresywne. Zgadzam się z jego opinią. Nigdy nie byłem zwolennikiem zapasów w stylu wolnym. Jak kiedyś powiedział Dan Gable: „Jeśli nie potrafisz wydostać się spod przeciwnika, nie jesteś w stanie wygrać”. (W zapasach w stylu wolnym nie trzeba wydostawać się z dolnej pozycji: sędzia gwiżdże, pozwala zawodnikowi na wyjście spod rywala i może się zdarzyć, że zapaśnicy przestoją całą walkę na nogach, w pozycji neutralnej. Wiedziałem więc, co ma na myśli John Carr; powtarzał zapewne: „Łatwizna! W walce w stylu wolnym pokonałbym może Shermana Moyera, który rozprawiał się ze mną, gdy leżałem na macie”).

Carr powiedział, że Mike Johnson jest jeszcze trenerem w Du Bois i że chłopak Warnicka (albo jeden z jego chłopaków) odnosi pewne sukcesy na matach West Point. Pamiętam, że kiedyś widziałem nazwisko „Warnick” w składzie drużyny wojskowych i zastanawiałem się, czy jest to syn tego samego Warnicka, który niegdyś dźwigniami na ramię doprowadzał mnie do czarnej rozpaczy w Pitt. Gdy się pożegnaliśmy i Carr odłożył słuchawkę, przypomniałem sobie, że nie spytałem, czy syn Warnicka dysponuje tym samym morderczym chwytem na ramię, co ojciec. Ledwie powstrzymałem się od powtórnego wykręcenia numeru Carra. Gdy już zaczynam serię rozmów telefonicznych, zwłaszcza po nocy, muszę wreszcie powiedzieć sobie, że już dość. Gdyby nie to, z chęcią wydzwaniałbym do wszystkich.

Chciałbym zatelefonować również do Cliffa Gallaghera, choćby po to, żeby usłyszeć raz jeszcze: „Nawet zebra nie chciałaby, Johnny”. Często przyłapuję się na tym, że mam zamiar skontaktować się z Tedem Seabrookiem, dopóki nie przypomnę sobie, że to niemożliwe. Ted był małomówny – zwłaszcza w porównaniu z Cliffem – ale świetnie wyczuwał, kiedy powinien mi przerwać i zaoponować. Mówiłem coś, a on na to: „To jakaś bzdura” albo: „Po co ci to?”, „Rób swoje”, czy: „A jakie wyjście okazało się jak dotąd najskuteczniejsze?”. Cliff mawiał, że Ted potrafi wszystko wyklarować.

Wciąż nie mogę się pogodzić ze śmiercią ich obu, chociaż Cliff (biorąc pod uwagę przeciętną długość życia) powinien już nie żyć. Urodził się w 1897, czyli teraz dożyłby dziewięćdziesięciu ośmiu lat – wydaje mi się, że wielkim ciosem było dla niego odejście Teda, który umarł młodo. Ted nas nabrał. Po zapanowaniu nad cukrzycą powrócił do zdrowia; wtedy zapadł na raka, który zabrał go jesienią 1980 roku. Ted miał pięćdziesiąt dziewięć lat.

Na mszy żałobnej w kościele widziałem więcej zapaśników niż w sali do zapasów w Exeter. Bobby Thompson, jeden z zawodników wagi ciężkiej – i prawdopodobnie największy olbrzym wśród mistrzów Nowej Anglii klasy A w kategorii wszechwag – odśpiewał pieśń dziękczynienia. (Obecnie jest pastorem w szkole w Exeter).

Nie mogliśmy znieść myśli, że Ted nie żyje. Sprawiał na nas wrażenie niepokonanego. Przeżył dwa uderzenia pioruna (za każdym razem grał w golfa). Mówił wtedy: „Zdarza się”.

Pamiętam, jak po nabożeństwie Cliff Gallagher schwycił mnie za ramię i szepnął do ucha: „To ja powinienem tam leżeć – ja”. Ramię bolało mnie później przez dłuższy czas. Cliff dysponował chwytem Dżaksarowa o potwornej sile. Miał wtedy osiemdziesiąt trzy lata.

Życie upływa mi dość spokojnie. Rzadko nachodzi mnie potrzeba „wyklarowania wszystkiego”. Przeważnie ani spojrzę w stronę telefonu. Kiedy indziej milczący telefon jakby wzywał wszystkich dawnych znajomych, którzy są już poza naszym zasięgiem. Przypomina mi się wtedy wiersz Rilkego o trupie: Und einer ohne Namen lag bar und reinlich da und gab Gesetze („I człowiek bez imienia leżał tam czysty i nagi, wydając rozkazy”). Taki jest właśnie w pewne noce telefon; to przeszłość, już dla nas nieosiągalna – zmarli, którzy usilnie starają się udzielić nam rad. W takie noce żałuję, że nie mogę pogadać z Tedem.

Загрузка...