Zwykły człowiek

Moja sympatia do zapasów wzbudziła wiele nieporozumień, również wśród znajomych. Z Johnem Cheeverem przyjaźniliśmy się od czasów warsztatów w Iowie, podobnie jak ja przepadał za włoską kuchnią i często w poniedziałkowe wieczory oglądaliśmy przy makaronie i pierożkach transmisje z meczów futbolowych. Napisał kiedyś do Allana Garganusa list, w którym umieścił następujące słowa: „John zawsze sprawiał wrażenie osoby dręczonej myślą o tym, że tak krótko dane mu było piastować zaszczytną funkcję kapitana drużyny Exeter, co swego czasu chwilowo napełniało go przecież dumą”.

Niestety, Cheever miał w wielu sprawach rację; przestrzegał mnie kiedyś, że do słabości mojego pisarstwa należą opisy seksu i jedzenia, podczas gdy te rzeczy są najbardziej atrakcyjne, gdy się ich nie opisuje; mylne były jednak diagnozy przyczyn mojego „przygnębienia”; sądził, że są to jak zwykle zapasy, z których nie tylko „chwilowo” byłem dumny. Jeszcze długo po zakończeniu kariery zawodnika i trenera prowadziłem zdyscyplinowane życie. (W moim przypadku zapasy w jednej ósmej składały się z talentu i w siedmiu ósmych z dyscypliny. Sądzę, że podobnie rzecz ma się z moim pisarstwem).

Nie skarżę się raczej na związane z uprawianiem sportu urazy obydwu kolan, prawego łokcia i lewego ramienia. Poważna była tylko operacja ramienia: zerwane ścięgno to nie żarty. Lecz te kontuzje i zabiegi chirurgiczne są dla mnie powodem do trwałej dumy. Kontuzji kolana (naderwana chrząstka) nabawiłem się, ćwicząc z J. Robinsonem w Meadowlands Arena w przerwie między rundami eliminacji turnieju akademickiego w 1984; drugie kolano naciągnąłem w 1988 podczas treningu z jednym z kolegów Brendana w Akademii Vermont. Kolega nazywał się Joe Black i był trzykrotnym mistrzem Nowej Anglii klasy A w kategoriach do 160 i 171 funtów. Gdzieś pomiędzy dwoma urazami kolana naciągnąłem sobie ramię w Nowojorskim Klubie Zapaśniczym, gdy zmagałem się z Colinem. Ramię ucierpiało wskutek rozlicznych naderwań i zerwań ścięgien, a ostatnia kontuzja nie była już w ogóle związana z zapasami: spadłem ze ślizgawki dla dzieci z dwuletnim Everettem na rękach i nie chcąc go przygnieść, wylądowałem na nadwerężonym wcześniej barku. Dzieciak wylądował mi cały i zdrowy na piersi. (Gdyby widział to trener Seabrooke, powiedziałby z pewnością, że zawsze lepiej wychodził mi upadek na prawy niż na lewy bok).

Nie mam cienia wątpliwości, że więcej nauczyłem się, uprawiając zapasy, niż chodząc na zajęcia z twórczego pisania; pisanie jest coraz lepsze dzięki przepisywaniu, a zapasy wychodzą lepiej, gdy powtarza się pewne chwyty i akcje: nieustanne powtórki są konieczne, dopóki dana akcja nie wejdzie zawodnikowi w krew. Nigdy nie uważałem się za „urodzonego” pisarza, a zapasy nie były dla mnie „wrodzoną” umiejętnością, w której spisywałbym się dobrze. Jestem niezłym przepisywaczem; nigdy nic nie wychodzi mi za pierwszym razem – potrafię korygować, korygować i jeszcze raz korygować.

Praca w roli trenera zapasów, gdy już nie musiałem tego robić dla pieniędzy, nie sprawiała mi żadnych kłopotów; trenowanie nie było aż tak czasochłonne jak uczenie. W prywatnych szkołach średnich, których uczniami przeważnie się zajmuję, zapasy to sport sezonowy; ani obecność na sali gimnastycznej, ani jazda autobusem z zawodnikami nie uszczupliły moich pisarskich zapędów – wręcz przeciwnie, zapasy były odmianą, oswobodzeniem się od pisania, podczas gdy rozmowy o pisarstwie, z których przede wszystkim składa się jego „uczenie”, wymagały wielu spośród tych samych mięśni, jakich używałem do własnej pracy.

Trenerom zaczęło pomagać wideo, i to we wszystkich dyscyplinach sportu. W zajęciach z twórczego pisania nie przyda się żaden tego typu wynalazek. Dajmy na to, że mój zapaśnik w wadze do 189 funtów raz jeszcze schodzi z maty pokonany i ze spuszczoną głową, znowu przegrywając dlatego, że gdy szykuje się do ucieczki z parteru, trzyma łokcie kilkadziesiąt centymetrów od żeber – wtedy bardzo łatwo założyć mu klamrę i rzucić go na matę. Gdy tłumaczę mu, że nawet coś tak dużego jak jego głowa przeszłoby przez prześwit pomiędzy żebrami a rękami (podczas żałosnych prób stanięcia na nogi), on zarzeka się: „Panie trenerze, przecież przyciskałem ręce do tułowia, on po prostu coś z nimi zrobił!”.

Ale następnego dnia puszczamy kasetę i zawodnik przy akompaniamencie chichotu kolegów widzi doskonale, jak żałosne były jego próby powstania (wymachiwał rękoma niczym kurczak z przyciętymi skrzydłami, niby to zrywający się do lotu). Puszczam mu to w zwolnionym tempie, cofam i puszczam raz jeszcze; w późniejszych latach można już było zatrzymać film na danej klatce. To kładło kres wszelkim sporom (rzecz jasna, do chwili, gdy zawodnik powtarza swój błąd). Mogę jednak liczyć na pomoc kamery, która potwierdza słuszność moich zastrzeżeń.

Na żadną taką niezawodną pomoc nie można liczyć przy nauczaniu twórczego pisania; często zdarza się, że autor jakiegoś fatalnego opowiadania jest obiektem podziwu rówieśników. Nauczyciel triumfuje z rzadka. Mówi się: „Gdy ojciec dławi się jabłkiem w trakcie załatwiania się na zderzak samochodu teściowej, to… cóż, wybaczcie, ale ja tego nie widzę”. A wtedy student wybucha płaczem i wyznaje, że to naprawdę przytrafiło się jego rodzonemu ojcu, kropka w kropkę tak, jak to opisał. Potem następują niekończące się wyjaśnienia, że życie trzeba przedstawić w taki sposób, by wydawało się prawdziwe – nic nie jest prawdopodobne tylko i wyłącznie na mocy faktu, że się wydarzyło. Trzeba zostawić to wyobraźni, która i tak spośród zbiorowiska niewiarygodnych, lecz prawdziwych faktów wybierze szczegóły bardziej możliwe do przyjęcia.

Trudno w to uwierzyć studentom, święcie przekonanym o słuszności realizmu, a także młodym pisarzom, którym brakuje wyobraźni, żeby wykroczyć poza zwykłą autobiografię – czyli tej gromadzie autorów pierwszych powieści, traktujących prozę jako kiepsko zamaskowaną opowieść o swym dotychczasowym życiu.

Pierwsze próby uniknięcia autobiograficznej fikcji też nie zawsze kończą się powodzeniem. Jeden z moich studentów z Iowy (wybitnie uzdolniony naukowiec, zrobił potem doktorat w dziedzinie, której nazwy nie potrafię ani wymówić, ani napisać bez błędów) spłodził kiedyś zgrabną, przejrzystą opowieść o kolacji widzianej z perspektywy widelca gospodyni.

Jeśli ten pomysł już się państwu spodobał, to stoję na z góry przegranej pozycji. Koleżanki i koledzy wręcz uwielbiali tę historyjkę i jej młodego, genialnego autora; moją nazbyt wyraźną niechęć traktowali jako obrazę nie tylko dla młodzieńca, lecz również w stosunku do siebie samych. Na szczęście nie wszyscy, gdyż ocalił mnie nierzucający się w oczy i najbardziej małomówny członek grupy. Był Hindusem z Kerali, bogobojnym chrześcijaninem, a jego akcent i szyk zdania sprawiały, że patrzono nań z przymrużeniem oka jak na osobę, która ciągle uczy się angielskiego jako języka obcego, co nie było prawdą. Po angielsku mówił od urodzenia, również bardzo dobrze pisał. Dziwaczność akcentu i kadencji języka pisanego sprawiały, że reszta studentów go lekceważyła.

Hindus chrześcijanin z Kerali, przekrzykując chóralnie wyrażane objawy podziwu, zagłuszające moje raz po raz powtarzane „ale”, Hindus-chrześcijanin z Kerali powiedział:

– Przepraszam bardzo, może i byłbym wzruszony, gdybym tylko był widelcem. Niestety, tak się składa, że jestem zwykłym człowiekiem.

Tamtego dnia, a może już na zawsze, to on powinien zostać nauczycielem, a ja winienem z uwagą chwytać każde jego słowo. Nie zajął się pisarstwem, pisuje jedynie kartki, które regularnie przysyła z Indii na Boże Narodzenie; pracuje jako lekarz. Pod świątecznymi życzeniami i zdjęciem swojej corocznie powiększającej się rodziny podpisuje się: „Jeszcze zwykły człowiek”.

Ja zaś kartki świąteczne kończę dopiskiem: „Jeszcze nie widelec”.

(Kiedyś opowiadałem o tym swoim uczniom na zajęciach z pisania: ta czysta kartka papieru, która czeka na pierwsze zdanie następnej książki, jest przerażająco i cudownie obojętna na waszą sławę lub jej brak; pusta strona nie czytała waszych wcześniejszych utworów, nie porównuje powstających właśnie zdań ze swoją ulubioną powieścią waszego pióra i nie kpi sobie z waszych wcześniejszych niepowodzeń. Taki, zarazem nieprawdopodobnie radosny i potwornie przerażający jest każdy początek. Wtedy nawet najbardziej doświadczony nauczyciel zostaje na powrót uczniem).

A gdzież jest teraz autor opowiadania o widelcu? Chyba w Bostonie; co więcej, został uznanym i dobrym powieściopisarzem. Ogromnie podobała mi się jego pierwsza książka, ucieszyło mnie, że nie natrafiłem w niej na żadne sztućce, lecz tylko na zwykłych ludzi.

Te, na ogół miłe, wspomnienia nie zmieniają, niestety, faktu, że dla wielu uczniów odegrałem na pewno rolę Nelsona Algrena. Jestem przekonany, że uraziłem młodych pisarzy, którzy byli poważniejsi i bardziej uzdolnieni, niż sądziłem. Ale podobnie jak mnie nie zaszkodziły niedelikatne i (prawdopodobnie) niesprawiedliwe oceny pana Algrena, tak samo i ja nie wyrządziłem chyba specjalnej krzywdy żadnemu prawdziwemu pisarzowi; w istocie, prawdziwi twórcy powinni przyzwyczaić się do tego, że mało kto ich rozumie.

Gdy taki los spotyka mnie samego, po prostu przypominam sobie słowa Teda Seabrooke’a: „Niedostatki talentu jeszcze o niczym nie przesądzają”.

Загрузка...