Śmierć przyjaciela

Don Hendrie junior, który był moim kolegą z klasy w Exeter, choć mało się znaliśmy, również uczęszczał na warsztaty pisarskie w Iowie (kiedy sam się tam uczyłem), jest autorem czterech powieści i zbioru opowiadań – poza tym przez kilka lat pełnił funkcję kierownika programu nauki pisania dla doktorantów na Uniwersytecie Alabama. Ironia losu tego przypadkowego spotkania w Iowie była tym większa, większa nawet niż zetknięcie się z Davidem Plimptonem, że za czasów Exeter staraliśmy się o względy tej samej dziewczyny; wyszła potem za Hendriego, z którym bardzo się na warsztatach zaprzyjaźniłem. Nasze dzieci dorastały razem. Gdy pracowałem jako nauczyciel i trener w pewnym niewielkim college’u w Vermoncie, on pracował w innym małym college’u w New Hampshire, odległym o jakąś godzinę drogi. Kiedy zaczął uczyć w college’u w Mount Holyoke, ja poszedłem w jego ślady.

Hendrie miał zwyczaj opisywać w swych powieściach wygląd zewnętrzny znajomych; występowaliśmy tam pod fikcyjnymi nazwiskami. Nie czułem się urażony, gdyż jego narracja była konsekwentnie życzliwa, z domieszką ironii. Po raz ostatni w jego twórczości pojawiłem się jako niejaki Barry Kessler, scenarzysta w „Raporcie o stanie plaż na wybrzeżu atlantyckim”. Scharakteryzował mnie jako „zrzędliwego osiłka w średnim wieku, którego pasją są biegi na długie dystanse i walki w wadze ciężkiej”.

Całe życie spieraliśmy się o Oscara Wilde’a: on go lubił, a ja nie. Nawiasem mówiąc, nie przeszkadza mi, że jakiś pisarz jest mniej wybitny, w Wildzie nie niepokoi mnie mniejsza ranga jego twórczości. Moja niechęć nie miała też źródła w jego homoseksualizmie, tej „obleśnej nieprzyzwoitości” – jak mawiano w Anglii w czasach, gdy skazano go na dwa lata więzienia, z których nie miał się już otrząsnąć. Przeciwnie, trzeba mu przyznać spore zasługi w ukazywaniu „sprośności”, jak określano wówczas pederastię. W Wildzie denerwuje mnie to, że będąc drugorzędnym pisarzem, znajdował rozkosz w kierowaniu ataków swego krótkodystansowego, jednolinijkowego dowcipu na twórców o wiele go przewyższających; czy aż tak bardzo zazdrościł Dickensowi i Flaubertowi, że musiał nimi gardzić?

W ogóle nie powinien znaleźć się w więzieniu za „sprośności”, ale potomność i tak umieści go w należnym mu miejscu. Już teraz często można na niego trafić w kawiarnianych antologiach nieszkodliwych cytatów. Za to Dickens i Flaubert nadal znajdują prawdziwych czytelników. (Wilde jest tak pospolity, jak krocie innych pisarzy, których biografie zasługują na większą uwagę niż twórczość).

Piszę o tym wszystkim, gdyż właśnie kiedy redagowałem ten dziennik, obchodzono setną rocznicę niesprawiedliwego wyroku, skazującego Wilde’a na karę więzienia; jak łatwo się domyślić, rocznica zbiegła się z przesadnym wychwalaniem jego pisarstwa. Byłem przygotowany na to, że ktoś napisze, iż „uwięzienie Wilde’a było jedną z największych tragedii w dziejach literatury”, nie miałem jednak zamiaru w milczeniu znosić przesadnej pompy; niestety, mój przyjaciel Don Hendrie już nie żył i nie było nikogo, z kim chciałbym się spierać o Wilde’a.

Hendrie często znajdował sposoby na ukazywanie w swoich utworach prywatnych dyskusji, co uważałem za czarującą słabostkę. „Barry Kessler stanął w progu z rękami na biodrach – pisał. – Miał sportowe buty, czyste, białe getry, prześwitujące zielone szorty i nieskazitelnie czysty podkoszulek, na którym nad kieszonką widniał maleńki napis «Oscar Wilde obciąga laskę». Był człowieczkiem wąskim w biodrach, o potężnej klatce piersiowej. Miał pobrużdżoną twarz sławnego niegdyś aktora, odtwórcy ról dziecięcych, który dzięki niezmordowanym wysiłkom zachował pewność siebie”.

Don Hendrie zmarł w marcu 1995, dwa dni przed trzydziestymi urodzinami mojego syna Colina. Cierpiał na chorobę Parkinsona; cztery lata wcześniej jej nagły atak pozbawił go umiejętności władania słowem: stracił swe subtelne słownictwo. Jako kolega po fachu podziwiałem cierpliwość i pogodę ducha, z jaką znosił stratę słów. Jeszcze na miesiąc przed śmiercią rozmawialiśmy w moim domu w Vermoncie i Hendrie – nie mogąc się wysłowić – wstał od stołu i poszedł do kuchni. Tam zaczął cierpliwie klepać lodówkę i powtarzać „Ta rzecz, gdzie wsadza się jedzenie, żeby było zimne”.

Jakiś tydzień później uległ w Maine wypadkowi samochodowemu. Po wyjściu ze szpitala zachowywał się bojaźliwie i niepewnie; oprócz osłabienia spowodowanego chorobą Parkinsona miał jeszcze kłopoty z sercem. Wieczór przed śmiercią spędził ze starszym synem w domu byłej teściowej w Exeter; rano zjedli śniadanie, a potem Hendrie zmarł na atak serca, gdy spacerował po okolicy. Upadł na Front Street, na której ja wychowałem się u babki. (Nie pochodził z Exeter; skończył tu liceum i ożenił się z miejscową dziewczyną, więc w końcu to miasto stało się dlań czymś w rodzaju domu).

Po narodzinach syna właśnie Hendriemu sprzedałem mój motocykl. Ożeniliśmy się niezadługo po sobie; byłem drużbą na jego weselu w Exeter, które odbyło się właśnie na Front Street. (Rozwody wzięliśmy także jeden po drugim).

Brakuje mi go. Gdy o nim myślę, przed oczami staje mi student z Iowy, z którym czytaliśmy na głos to, co do siebie napisaliśmy, i wygadywaliśmy bzdury (na przykład, że „Oscar Wilde obciąga laskę”), które oczywiście uważaliśmy wtedy za strasznie ważne.

Ja byłem od niedawna żonaty i urodziło mi się pierwsze dziecko; Hendrie był zakochany i zamierzał się żenić – a niedługo potem zostać także ojcem. Jako pisarze natomiast – albo pisarze in spe – dopiero zaczynaliśmy karierę. Pracowaliśmy w bibliotece uniwersyteckiej, odkładając na półki zwracane przez studentów książki.

W trakcie sezonu futbolowego przed meczami drużyny Iowa sprzedawaliśmy proporczyki, guziki, poduszki na trybuny, tuby i dzwonki. Obydwaj pracowaliśmy też jako kelnerzy w obrzydliwej restauracji na uliczce Coralville. Co najistotniejsze, spotykaliśmy się codziennie i robiliśmy całe mnóstwo bezsensownych rzeczy, ale obu nas podniecała perspektywa tworzenia. Tak właśnie chciałbym go zapamiętać.

Загрузка...