Maj Sjöwall Per Wahlöö ZAMKNIĘTY POKÓJ
Maj Sjöwall Per Wahlöö DET SLUTNA RUMMET 1972

I


Dzwony u Panny Marii wybijały właśnie drugą, gdy wychodziła ze stacji kolejki podziemnej przy Wollmar Yxkullsgatan. Przystanęła, zapaliła papierosa, a potem szybko ruszyła w kierunku Mariatorget.

Dźwięk dzwonów kościelnych wibrował w powietrzu, przypominając o smutnych niedzielach z czasów dzieciństwa. Urodziła się i wyrosła tu na Söder, w pobliżu kościoła Panny Marii, w tym kościele została ochrzczona i konfirmowała się przed dwunastu laty. Z konfirmacji i katechizacji zapamiętała tylko, że zapytała pastora, co miał na myśli Strindberg pisząc o „śledzionniczym dyszkancie” dzwonów od Panny Marii, nie mogła sobie jednak przypomnieć, jaką otrzymała odpowiedź.

Słońce piekło ją w plecy, przeciąwszy ulicę Świętego Pawła zwolniła kroku, żeby się nie spocić. Poczuła nagle, że jest bardzo zdenerwowana, i pożałowała, że nie wzięła pigułki uspokajającej przed wyjściem z domu.

Dotarłszy do fontanny na środku placu zmoczyła chusteczkę w zimnej wodzie i usiadła na ławce w cieniu, pod drzewem. Zdjęła okulary, szybko przetarła twarz mokrą chusteczką, wyczyściła okulary połą niebieskiej koszuli i znowu je włożyła. Były to wielkie lustrzane szkła zakrywające całą górną część twarzy. Zdjęła niebieski płócienny kapelusz o szerokim rondzie, zgarnęła i uniosła proste, jasne włosy, sięgające aż do ramion, i wytarła kark. Włożyła kapelusz, naciągnęła na czoło i siedziała zupełnie nieruchomo, trzymając w rękach ściśniętą w kulkę chusteczkę.

Po chwili rozpostarła chusteczkę na ławce, żeby wyschła, a ręce wytarła o dżinsy. Spojrzała na zegarek, wskazywał dwanaście minut po drugiej. Zdecydowała, że posiedzi jeszcze trzy minuty, żeby się uspokoić, potem pójdzie dalej.

Gdy wybił kwadrans po drugiej, podniosła klapę leżącej na kolanach ciemnozielonej torby z żaglowego płótna, zabrała wysuszoną już chusteczkę, nie składając wrzuciła ją do torby, wstała, przewiesiła torbę przez ramię i ruszyła.

W miarę jak zbliżała się do Horngatan zdenerwowanie ustępowało, wmawiała sobie, że wszystko się uda.

Był piątek, ostatni dzień czerwca, i dla wielu ludzi tego właśnie dnia zaczynał się urlop. Na Horngatan ruch był ożywiony, na jezdni i na trotuarach. Wyszedłszy z placu skręciła na lewo i weszła w cień domów.

Wydawało jej się, że słusznie postąpiła wybierając tę porę. Rozważyła przedtem wszystkie za i przeciw, miała świadomość, że może trzeba będzie plan przesunąć, odłożyć do przyszłego tygodnia. Nikt przez to szkody nie poniesie, tylko wolałaby nie narażać się na ponowną próbę nerwów, jaką byłaby konieczność czekania.

Doszła do celu wcześniej, niż sobie wyliczyła, i zatrzymała się po cienistej stronie ulicy, obserwując wielkie okno po stronie przeciwnej. Słońce odbijało się w lśniącej szybie, a pojazdy często zasłaniały widok, mogła jednak stwierdzić, że zasłony są zaciągnięte.

Zaczęła przechadzać się wolno w tę i z powrotem, udając, że ogląda wystawy, i mimo że nieco dalej nad sklepem zegarmistrza wisiał wielki zegar, ustawicznie spoglądała na swój zegarek, przez cały czas nie spuszczając z oka drzwi po przeciwnej stronie ulicy.

Gdy była za pięć trzecia, podeszła do rogu, gdzie było przejście dla pieszych, i w cztery minuty później stanęła przed drzwiami banku. Nim weszła, uniosła klapę torby.

Przesunęła wzrokiem po lokalu, w którym mieściła się filia jednego z największych banków. Była to wąska długa sala, drzwi i jedyne okno stanowiły jedną z poprzecznych ścian. Na prawo wzdłuż całej sali od okna aż do poprzecznej ściany w głębi biegła lada, na lewo znajdowały się cztery przymocowane do ściany pulpity do pisania, a za nimi okrągły stolik i dwa taborety obciągnięte materiałem w czerwoną kratkę. W głębi widać było strome schody, znikające za zakrętem, gdzie przypuszczalnie znajdował się skarbiec i sejfy.

Prócz niej w lokalu był tylko jeden klient. Mężczyzna, który stojąc przy ladzie wkładał banknoty i dokumenty do teczki. Za ladą siedziały dwie urzędniczki, a dalej mężczyzna szukający czegoś w kartotece.

Podeszła do jednego z pulpitów, wygrzebała z zewnętrznej kieszonki swej torby długopis, kątem oka dostrzegając, że klient z teczką wychodzi. Wyjęła z podstawki blankiet, wyrysowała na nim parę zakrętasów. Wkrótce urzędnik stojący przy kartotece podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Potem schylił się i podniósł hak przytrzymujący wewnętrzne drzwi, hak opadł z lekkim stukiem, a urzędnik wrócił na swoje miejsce za ladę.

Wyjęła chusteczkę z torebki i trzymając ją w lewej ręce, jakby wycierała nos, z blankietem w prawej podeszła do lady. Stanąwszy przy kasie włożyła blankiet do torby, wyjęła nylonową siatkę, położyła ją na ladzie, chwyciła pistolet i mierząc nim w kasjerkę, z chusteczką na ustach, powiedziała:

– To napad. Pistolet nabity, strzelam w razie oporu. Proszę włożyć do tej siatki pieniądze.

Kobieta za ladą, wpatrując się w nią, wolno sięgnęła po siatkę, położyła ją przed sobą. Druga urzędniczka, która czesała się właśnie, znieruchomiała, a potem ostrożnie opuściła ręce. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wydała żadnego dźwięku.

Mężczyzna siedzący za swym biurkiem wykonał gwałtowny ruch, natychmiast skierowała na niego pistolet i krzyknęła:

– Spokój! Ręce trzymać tak, żebym je widziała!

Niecierpliwie wykręciła lufę ku zupełnie obezwładnionej strachem urzędniczce za ladą i dodała:

– Pospieszyć się. Wszystkie pieniądze!

Kasjerka zaczęła wkładać paczki pieniędzy do siatki, potem położyła siatkę na ladzie.

Mężczyzna za biurkiem powiedział nagle:

– To się pani nie uda. Policja…

– Milczeć! – krzyknęła.

Wrzuciła do otwartej torby chusteczkę, chwyciła siatkę, która przyjemnie zaciążyła, i wymierzając pistolet kolejno w trójkę pracowników, wolno zaczęła tyłem posuwać się ku drzwiom.

Nagle ze schodów w głębi sali ktoś ruszył wprost ku niej. Wysoki blondyn w dobrze wyprasowanych spodniach i granatowej klubowej marynarce z błyszczącymi guzikami i wyszywanym złotem emblematem na górnej kieszonce.

Potężny trzask wypełnił całe wnętrze, rozgrzmiał między ścianami, a ona poczuła, że poderwało jej ramię w górę, i jednocześnie zobaczyła, że człowiek ze złotym emblematem pada na wznak, dostrzegła, że jego nowiutkie białe buty mają czerwone, rowkowane gumowe zelówki, i dopiero gdy jego głowa z nieprzyjemnym głuchym stukiem uderzyła o kamienną posadzkę, zrozumiała, że go zastrzeliła.

Wpuściła pistolet do torby, nieprzytomnie spojrzała na osłupiałą trójkę za ladą i rzuciła się ku drzwiom. Musiała uporać się z zamkiem i nim się wydostała, zdążyła pomyśleć: Tylko spokojnie. Muszę iść zupełnie spokojnie. Znalazłszy się jednak na trotuarze, natychmiast zaczęła niemal biec w kierunku przecznicy.

Nie dostrzegała ludzi, czuła tylko, że potrąca wiele osób, huk strzału wciąż jeszcze grzmiał jej w uszach.

Skręciwszy za róg, zaczęła biec kłusem, z ciężką siatką w ręce i równie ciężką torbą obijającą się o biodro. Otworzyła drzwi domu, w którym mieszkała jako dziecko, dobrze znaną drogą wybiegła na podwórko, dopiero tam opanowała się, zaczęła iść normalnym krokiem. Przez sień oficyny w głębi wyszła na drugie podwórze, minęła je, by w następnym zejść po stromych schodkach do piwnicy. Usiadła na najniższym stopniu.

Usiłowała wpakować siatkę w torbę, ale nie mieściła się. Zdjęła kapelusz, okulary, blond perukę, wszystko to włożyła do torebki. Włosy miała ciemne, krótko obcięte. Wstała, rozpięła koszulę, zdjęła i też wcisnęła do torby. Pod koszulą miała ciemny bawełniany pulowerek z krótkimi rękawami. Przewiesiła wypchaną torbę przez ramię i z nylonową siatką w ręce wyszła na podwórze. Znaną sobie drogą przez bramy i podwórza, parę razy przełażąc przez parkany, wydostała się na drugi koniec ulicy.

Wstąpiła do spółdzielczego sklepu, kupiła dwa litry mleka i umieściła je razem z nylonową siatką w dużej papierowej torbie.

Potem zeszła do Slussen i wróciła do domu kolejką podziemną.

Загрузка...