IV


Pokój w gmachu policji na Söder przy alei Västberga wyraźnie świadczył o tym, że przez długi okres ktoś inny tu urzędował jako szef komisji zabójstw. Był to wprawdzie pokój czysty i sprzątnięty, a nawet ktoś zadał sobie trud postawienia na biurku wazonu z chabrami i margaretkami, wszystko jednak nosiło piętno jakiegoś bliżej nie określonego braku pedanterii, ogólnego nieładu, powierzchownego może, lecz oczywistego i na swój sposób przyjemnego. Dotyczyło to przede wszystkim szuflad biurka. Niewątpliwie ktoś niedawno usunął z nich mnóstwo rzeczy, lecz to i owo zostało. Na przykład stare kwity za przejazdy taksówką i bilety do kina, zepsute długopisy, puste pudełka. Kilka podstawek z łańcuchami poszczepianych spinaczy, gumkami, kostkami cukru, dwie serwetki nawilżające, paczka papierowych chusteczek do nosa, trzy puste łuski od kul i zepsuty zegarek na rękę marki Exacta. Prócz tego sporo karteczek z luźnymi notatkami, robionymi wyraźnym, łatwo czytelnym pismem.

Martin Beck obszedł cały budynek, z wszystkimi się przywitał. Większość stanowili starzy znajomi, choć dużo się zmieniło.

Teraz siedział przy biurku i przyglądał się zegarkowi na rękę, wydawał się całkowicie nie do użytku. Szkiełko zamglone od wewnątrz, a gdy potrząsnął, coś we wnętrzu zegarka zachrobotało, jakby żadna ze śrubek w całym mechanizmie nie była na swoim miejscu.

Rozległo się pukanie i wszedł Lennart Kollberg.

– Cześć – powiedział. – Jak się masz?

– Dziękuję. Czy to twój zegarek?

– Tak – powiedział Kollberg z goryczą. – Zapomniałem opróżnić kieszenie i przekręcił się w pralce.

Rozejrzał się dokoła i dodał tonem usprawiedliwienia:

– Próbowałem w piątek zrobić tu porządek, poupychać, ale mi przerwano. Wiesz, jak to jest…

Martin Beck kiwnął głową. Kollberg należał do osób, z którymi najczęściej się spotykał w czasie swej długiej rekonwalescencji, i niewiele nowego mieli sobie do powiedzenia.

– Jak z odchudzaniem się?

– Dobrze – powiedział Kollberg. – Straciłem pół kilo. Dziś rano się ważyłem. Zjechałem ze stu czterech na sto trzy i pół.

– To znaczy, że tylko dziesięć ci przybyło od czasu, kiedy zacząłeś?

– Osiem i pół – powiedział Kollberg z akcentem obrażonej godności. Wzruszył ramionami i ciągnął dalej tonem skargi: – Coś okropnego. Cały ten projekt jest sprzeczny z naturą. A Gun się ze mnie śmieje. Bodil zresztą też. A jak ty się czujesz?

– Dobrze.

Kollberg zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Otworzył natomiast teczkę i wyciągnął czerwony plastykowy skoroszyt wyglądający na to, że zawiera raport niezbyt wielkiej objętości. Jakieś trzydzieści stron.

– Cóż to takiego?

– Nazwijmy to prezentem.

– Od kogo?

– Powiedzmy ode mnie. Chociaż nie tylko. Od Gunvalda Larssona i Rönna. Uważają, że to szczyt humoru.

Położył czerwoną teczkę na stole. I dodał:

– Niestety muszę już iść.

– Dokąd?

– Do Komendy Głównej.

– Dlaczego?

– Ten przeklęty napad na bank.

– Przecież do tego jest grupa specjalna.

– Grupa potrzebuje wzmocnienia. Jakiś dureń dał się w piątek zabić.

– Wiem, czytałem.

– Komendant natychmiast postanowił wzmocnić grupę specjalną.

– Tobą?

– Nie – powiedział Kollberg. – Wydaje mi się, że właściwie tobą. Ale rozkaz przyszedł w piątek, a wtedy jeszcze ja tu byłem szefem, więc powziąłem samodzielną decyzję.

– Mianowicie?

– Mianowicie oszczędzić ci tego domu wariatów i samemu wpakować się w grupę specjalną.

– Dziękuję.

Martin Beck zgodnie z tym, co powiedział, był wdzięczny. Praca w grupie specjalnej sprowadzałaby się prawdopodobnie do codziennych konfrontacji z komendantem, z dwoma przynajmniej kierownikami biur, z różnymi intendentami i innymi nadętymi dyletantami. A Kollberg dobrowolnie wziął na siebie ten dopust.

– No – powiedział Kollberg – a w zamian to – i położył gruby palec na plastykowym skoroszycie.

– Cóż to takiego?

– Wypadek – rzekł Kollberg. – Naprawdę bardzo interesujący wypadek. W odróżnieniu od napadów na banki i tym podobnych. Szkoda tylko…

– Że co?

– Że nie czytujesz powieści detektywistycznych.

– A to czemu?

– Bo wtedy bardziej może byś to sobie cenił. Rönn i Larsson sądzą, że wszyscy czytują powieści detektywistyczne. Właściwie jest to ich sprawa, ale tak są teraz przywaleni, że odstępują swoją pracę każdemu, kto zechce wziąć. A to rzecz, nad którą trzeba pomyśleć. Tylko siedzieć spokojnie i myśleć.

– Mogę zajrzeć – beznamiętnie powiedział Martin Beck.

– W gazetach nie było o tym ani słowa. Nie jesteś ciekaw?

– Owszem. To tymczasem.

– Do jutra – powiedział Kollberg.

Za drzwiami zatrzymał się i parę sekund stał ze zmarszczonymi brwiami. Potem smutno potrząsając głową poszedł do windy.

Загрузка...