XVIII


Jacobsson był człowiekiem praktycznym. Przyjął rzecz spokojnie. Jego znajomość z Buldożerem Olssonem była zaledwie powierzchowna, jednak z opinii o nim wiedział dość, by uznać wszelką walkę za z góry przegraną.

Sceneria była prosta. Zimny pokój z biurkiem, dwoma krzesłami i szafą na archiwum.

Podłoga goła, bez żadnego dywanu.

Jacobsson milcząc siedział przy biurku. Buldożer biegał z rękami założonymi do tyłu i z pochyloną głową.

– Tylko jeden ważny szczegół – powiedział. – Czy Mauritzon jest zatrzymany?

– Nie. Jeszcze nie.

– Znakomicie – rzekł Buldożer. – Wspaniale. Nie ma więc nad czym debatować.

– Może i nie.

– Jeżeli chcesz, porozumiem się z najwyższymi władzami. Szefem, intendentem.

Jacobsson potrząsnął głową. Za wiele wiedział o wymienionych potentatach.

– Tośmy pieczeń upiekli – powiedział Buldożer, a Jacobsson się nie odezwał.

– Dokonałeś ładnej konfiskaty, prawda? Wiesz, kto on taki, możesz go mieć pod kontrolą. W przyszłości.

– Tak. Pomówię z nim.

– Znakomicie.

Jacobsson poszedł do Mauritzona, przyglądał mu się przez chwilę, potem powiedział:

– A więc zastanowiłem się nad tą sprawą. Dostałeś torbę od nieznajomego i miałeś ją doręczyć innemu nieznajomemu. Zdarza się czasami w tej branży. Trudno byłoby dowieść, że nie mówisz prawdy, zatrzymanie nie jest zatem aktualne.

– Aha – powiedział Mauritzon.

– Towary oczywiście konfiskujemy. Mogłeś jednak postępować w dobrej wierze.

– Zostanę więc wypuszczony.

– Tak, pod warunkiem, że pozostaniesz do dyspozycji Bul… prokuratora Olssona.

Buldożer musiał podsłuchiwać pod drzwiami, gdyż otwarły się gwałtownie i wejście jego było zbyt pospieszne.

– Idziemy – powiedział.

– Od razu?

– Pogadamy u mnie – powiedział Buldożer.

– Oczywiście – zgodził się Mauritzon – będzie to prawdziwa przyjemność.

– Niewątpliwie, to mogę przyrzec – powiedział Buldożer. – Do zobaczenia, Jacobsson.

Jacobsson nie odpowiedział, patrzył na nich obojętnie.

Jak już powiedziano, zdążył do wszystkiego przywyknąć.


W dziesięć minut później Mauritzon był centralną postacią w kwaterze grupy specjalnej. Siedział na najwygodniejszym krześle, a wokół niego gromadka znakomitych detektywów. Chociażby Kollberg, który patrząc na listę zakupów pytał:

– Tuzin kalesonów i piętnaście par skarpetek. Kto to zużyje?

– Mohrén weźmie sobie pewnie ze dwie pary, a ten drugi resztę.

– Czy ten Malmström jada bieliznę?

– Nie sądzę, ale jak zmienia, brudną wyrzuca, i zawsze chce mieć nadzwyczajny gatunek. Francuskie. Można dostać tylko u Morrisa.

– I co się tu dziwić, że musi napadać na banki, z takimi przyzwyczajeniami.

Rönn cały zamieniony w znak zapytania:

– A co to takiego astrolabium?

– Rodzaj staroświeckiego sekstansu, chociaż to co innego – odpowiedział Gunvald Larsson.

Zaraz potem i on wystąpił z pytaniem:

– Na co dwóm ludziom potrzebne cztery maski Kaczora Donalda?

– Proszę mnie nie pytać. Zresztą mają już dwie, kupiłem je w zeszłym tygodniu.

Rönn rozsądnie chciał się dowiedzieć, co to znaczy: „sześć pudełek dziewięć”.

– To rodzaj takich wycinanek – odrzekł Mauritzon znużony. – Jak wszystko złożyć, robi się laleczka w granatowym mundurze z różowym ryjkiem.

– Dajcie sobie spokój z tą kartką – wielkodusznie powiedział Buldożer. – Pan Mauritzon nie musi się przyczyniać do rozweselania nas. Bawić możemy się sami.

– Możemy – powiedział Kollberg z grobową powagą.

– Zajmijmy się raczej tym, co najważniejsze – rzekł Buldożer i z entuzjazmem klasnął w dłonie.

Ponaglająco spojrzał na swe siły, w skład, których, prócz Kollberga, Rönna i Gunvalda Larssona, wchodziło dwóch młodszych asystentów wydziału kryminalnego, ekspert od gazów łzawiących, technik od komputerów i całkowicie nierozgarnięty i do niczego się nie nadający szeregowy policjant nazwiskiem Zachrisson, którego, mimo dotkliwego braku personelu, zawsze wszyscy pozbywali się, delegując go do różnych grup specjalnych.

Szef policji i inne szyszki od owego osobliwego pokazu filmowego nie pokazywali się jakoś i nie dawali o sobie znać.

– Teraz zrobimy powtórzenie – powiedział Buldożer. – Dokładnie o godzinie szóstej Mauritzon dzwoni do drzwi. Posłuchajmy jeszcze raz sygnału.

Kollberg zapukał w stół. Mauritzon kiwnął głową.

– Dokładnie tak – powiedział. I zaraz się poprawił: – A przynajmniej właściwa kolejność. Najpierw bardzo długi dzwonek, po tym długim pauza, cztery krótkie, pauza, długi i od razu po nim króciutki.

– Ja się tej melodii nigdy nie nauczę – ponuro powiedział Zachrisson.

– Wyznaczymy ci jakieś inne zadanie – uspokoił go Buldożer.

– Ciekawe jakie? – spytał Gunvald Larsson.

On jeden w grupie próbował już dawniej współpracować z Zachrissonem i wyniesione doświadczenia nie były zbyt pomyślne.

– A co ja mam robić? – spytał specjalista od komputerów.

– Właśnie myślę nad tym od poniedziałku – powiedział Buldożer. – Kto cię tu przysłał?

– Nie wiem. Jakiś intendent dzwonił.

– Może ci się uda coś skalkulować – powiedział Gunvald Larsson. – Na przykład właściwe numery do lotka.

– Nie da się – powiedział specjalista z rozgoryczeniem. – Przez wiele lat próbowałem co tydzień.

– Trzeba wejść w sytuację – powiedział Buldożer. – Kto zadzwoni?

– Kollberg – zaproponował Gunvald Larsson.

– O, znakomicie. Malmström otwiera. Przygotowany, że zobaczy Mauritzona z astrolabium i kalesonami i z całą resztą. Zamiast tego widzi…

– Nas – dokończył Rönn posępnie.

– Dokładnie tak – rzekł Buldożer. – Obaj, on i Mohrén, są w potrzasku. Po prostu zostali przechytrzeni. Ależ będą mieli miny!

Dreptał po pokoju uśmiechając się.

– A jaki Roos będzie zaskoczony! Szach i mat za jednym pociągnięciem!

Buldożer przez chwilę zdawał się zupełnie oszołomiony tą perspektywą. Zaraz się jednak opanował i ciągnął dalej:

– Sęk w tym, że Malmström i Mohrén są uzbrojeni.

Gunvald Larsson obojętnie wzruszył ramionami.

– To chyba nie ma większego znaczenia – powiedział Kollberg.

I on i Gunvald Larsson dobrzy byli w walce, gdy do niej przyszło, zresztą Malmström i Mohrén pewnie nie będą stawiać oporu, gdy zobaczą, że sytuacja jest beznadziejna.

Buldożer zrozumiał tok jego myśli, bo powiedział:

– Musimy brać pod uwagę, że mogą w desperacji próbować przebicia się. W takiej sytuacji ty zadziałasz – wskazał na specjalistę od gazów łzawiących.

Ekspert przytaknął.

– Będziemy też mieli pod ręką tuż za drzwiami człowieka z psem na smyczy – ciągnął dalej Buldożer. – Pies atakuje…

– To się jakoś nie zgadza – zauważył Gunvald Larsson. – Czy pies będzie w masce przeciwgazowej?

– Doskonały pomysł – nadmienił Mauritzon.

Wszyscy spojrzeli na niego pytająco.

– A więc – podjął Buldożer. – Możliwość pierwsza: Malmström i Mohrén próbują stawiać opór, ale zostają zwyciężeni, dzięki atakowi psa i obezwładnieniu przez gaz łzawiący.

– Wszystko naraz – z powątpiewaniem wtrącił Kollberg.

Ale Buldożer już się na dobre rozpędził i nie zwracał uwagi na przeszkody.

– Możliwość druga: Malmström i Mohrén nie próbują się bronić. Policjanci z podniesionymi pistoletami wpadają do mieszkania i otaczają ich.

– Ja nie – powiedział Kollberg.

Z zasady odmawiał noszenia przy sobie broni.

Buldożer przeszedł w nastrój niemal liryczny.

– Zbrodniarze zostają rozbrojeni i zakuci w kajdanki. Ja osobiście zjawiam się w mieszkaniu i oznajmiam im, że są aresztowani. Wywozi się ich.

Przez parę sekund napawał się tymi obiecującymi widokami przyszłości. Potem powiedział z ożywieniem:

– Mamy też trzecią interesującą możliwość. Malmström i Mohrén nie otwierają. Są bardzo ostrożni i wielką wagę przypisują do brzmienia sygnału dzwonka. Jeżeli uznają, że nie brzmi on tak, jak było umówione, Mauritzon oddala się, czeka w pobliżu, wraca dokładnie po dwunastu minutach i powtarza sygnał. A więc i my postąpimy w ten sposób. Odczekamy dwanaście minut i znowu zadzwonimy. A wtedy, a wtedy powstaje jedna z sytuacji, które już omówiliśmy, pierwsza albo druga.

Kollberg i Larsson wymienili spojrzenia, świadczące o pewnym wspólnym rozumowaniu.

– Alternatywa czwarta – zaczął Buldożer.

Przerwał mu Kollberg mówiąc:

– Alternatywa może być tylko jedna z dwóch.

– To mało mnie obchodzi. A więc alternatywa czwarta: Malmström i Mohrén wcale nie otwierają. W takim wypadku forsujecie drzwi i…

– …i wpadamy z wyciągniętą bronią, i otaczamy zbrodniarzy – dokończył Gunvald Larsson z głębokim westchnieniem.

– Dokładnie – potwierdził Buldożer. – Dokładnie tak ma się to odbyć. Potem ja wchodzę do pokoju i aresztuję ich. Znakomicie. Teraz umiecie to już płynnie jak pacierz. A więc wszystkie możliwości zostały wyczerpane. Nieprawdaż?

Przez chwilę panowała cisza. Potem Zachrisson wymamrotał:

– A alternatywa piąta jest taka, że gangsterzy otwierają drzwi, koszą nas wszystkich, i wszystkich policjantów, i psy z pistoletów maszynowych a potem dają drapaka.

– Zakuty łbie – rzekł Gunvald Larsson. – Po pierwsze, Malmström i Mohrén mnóstwo razy już zostawali ujęci i nikomu się przy tym nic nie stało. Po drugie, ich jest dwóch, a za drzwiami będzie nas sześciu i pies, prócz tego jeszcze dziesięciu ludzi na schodach a dwudziestu na ulicy, a prokurator na strychu, czy gdzie tam zamierza czekać.

Zachrisson miał minę zawstydzoną a jednocześnie niezadowoloną.

– Nigdy niczego nie można być zupełnie pewnym na tym świecie.

– Ja też mam iść z wami? – spytał ekspert od komputerów.

– Nie – powiedział Buldożer. – Nie wiem, jakie zadanie mógłbyś spełnić.

– Bez swojej maszyny jest zupełnie bezradny – powiedział Kollberg.

– Możemy mu ją wwindować na górę przy pomocy dźwigu – zaproponował Gunvald Larsson.

– Wiemy wszystko o położeniu mieszkania – podsumował Buldożer – i o znajdujących się wyjściach i wejściach. Dom jest teraz pod dyskretną obserwacją, od trzech godzin, i jak oczekiwaliśmy, nic się nie stało. Malmström i Mohrén po prostu nie wiedzą, co ich czeka. Moi panowie, jesteśmy gotowi.

Wyciągnął z kieszeni kamizelki starą srebrną cebulę, otworzył wieczko i powiedział:

– Za trzydzieści dwie minuty uderzamy.

– A nie jest możliwe, że będą próbowali uciec oknem? – rzucił Zachrisson.

– Proszą bardzo – rzekł Gunvald Larsson. – Mieszkanie znajduje się na czwartym piętrze i nie ma drabiny przeciwpożarowej.

– To by była w takim razie szósta alternatywa – rzekł Zachrisson.

Buldożer zwrócił się teraz do Mauritzona, który obojętnie przysłuchiwał się debacie.

– Przypuszczam, że pan Mauritzon nie ma ochoty towarzyszyć nam? Czy też może chce pan spotkać się ze swymi przyjaciółmi?

Mauritzon odpowiedział ruchem będącym czymś pośrednim między dreszczem zgrozy a wzruszeniem ramionami.

– Proponuję więc, że umieścimy pana gdzieś tutaj w spokoju i samotności, póki sprawa nie zostanie załatwiona. Jest pan człowiekiem interesu, panie Mauritzon, powinien więc pan rozumieć, że i ja nim do pewnego stopnia jestem. Jeżeli się okaże, że pan nas w jakiś sposób oszukał, zmieni to nasz układ.

Mauritzon kiwnął głową.

– All right – powiedział. – Ale wiem, że oni tam są.

– Uważam, że pan Mauritzon to nędzny szczur – powiedział Gunvald Larsson do nikogo się specjalnie nie zwracając.

Kollberg i Rönn po raz ostatni przyglądali się planowi mieszkania. Szkic narysowano według wskazówek Mauritzona, był dość dokładny. Kollberg złożył rysunek i wsunął do kieszeni.

– Okay – powiedział – to ruszamy w drogę.

Mauritzon podnosząc nieco głos powiedział:

– Chcę tylko z całą życzliwością zaznaczyć, że Malmström i Mohrén są niebezpieczniejsi niż panowie sądzą. Na pewno będą usiłowali się przebić. Proszę się nie narażać.

– Nie – powiedział Kollberg. – Nie będziemy się narażać.

Gunvald Larsson niechętnie patrząc na Mauritzona stwierdził:

– Pan Mauritzon chce przez to powiedzieć, że wolałby, żebyśmy obu jego kompanów na miejscu położyli trupem, wtedy on sam uniknąłby okropnego strachu przez resztę swego życia.

– Chciałem tylko przestrzec – rzekł Mauritzon. – Nie bierz mi tego za złe.

– Zamknij pysk, świntuchu – powiedział Gunvald Larsson.

Nie znosił, by go ludzie, którymi gardził, traktowali poufale. Czy to byli donosiciele, czy członkowie najwyższych władz policji.

– Wszystko jest jasne – oznajmił Buldożer ze źle ukrywaną niecierpliwością. – Akcja rozpoczęta. Ruszamy.


W domu na Danviksklippen wszystko było tak, jak oczekiwano. Zgadzało się z tym, co powiedział Mauritzon, na przykład, że na drzwiach jest tabliczka z nazwiskiem S. Andersson.

Gunvald Larsson stanął po jednej stronie tych drzwi, Rönn po drugiej, tuż przy ścianie, z pistoletami w ręku. Gunvald Larsson ze swym prywatnym Smith i Wesson 38 Master, Rönn ze zwykłym Waltherem siedem przecinek sześćdziesiąt pięć milimetrów. Między nimi stał Kollberg, a za nim na schodach tłoczyło się mnóstwo ludzi. Zachrisson i specjalista od gazu łzawiącego, policjant z psem, obaj nowi asystenci i wielu policjantów w mundurach z automatami i w kuloodpornych kamizelkach.

Buldożer Olsson miał się jakoby znajdować w windzie.

Cały świat pod bronią, pomyślał Kollberg podążając spojrzeniem za sekundnikiem na chronografie Larssona.

On sam był bez broni.

Jeszcze trzydzieści cztery sekundy. Chronograf Gunvalda Larssona był luksusowym zegarkiem, który wskazywał czas z niezawodną dokładnością.

Kollberg nie bał się ani trochę. Zbyt długo był policjantem, by odczuwać strach przed ludźmi takimi jak Malmström i Mohrén.

Ciekaw był natomiast, co oni tam sobie myślą i o czym mówią, zamknięci, odizolowani z zapasem broni i kalesonów, górą gęsiego pasztetu i rosyjskiego kawioru.

Szesnaście sekund.

Jeżeli można wierzyć Mauritzonowi, to jeden z nich, Mohrén, był najwyraźniej wielkim smakoszem. Kollberg miał pełne zrozumienie dla tej skłonności, bo sam przepadał za dobrym jedzeniem.

Osiem sekund.

I co się stanie z tymi wszystkimi smakołykami, kiedy Malmströma i Mohréna wyprowadzą w kajdankach? Może mógłby to tanio odkupić od Mohréna? Czy to byłoby nadużycie?

Dwie sekundy.

Rosyjski kawior, ten w pudełku ze złotą pokrywką, myślał Kollberg.

Jedna sekunda.

Zero.

Przyłożył palec do dzwonka. Krótki, długi – pauza – krótki, krótki, krótki, krótki – pauza – długi, króciutki.

Wszyscy czekali. Ktoś oddychał tak, że było słychać. Czyjś but zaskrzypiał. Zachrissonowi udało się w niepojęty sposób sprawić, że jego pistolet szczęknął. Jak pistolet może szczęknąć?

Chrzęst pistoletu. Interesujące zestawienie słów, myślał Kollberg. W brzuchu mu zaburczało. Pewnie od myślenia o rosyjskim kawiorze. Skojarzenie jak u tych psów Pawłowa.

I to były wszystkie wydarzenia.

Po upływie dwóch minut nikt jeszcze nie zareagował na dzwonienie. Według planu musieli zaczekać jeszcze dziesięć minut, potem znowu zadzwonić. Kollberg podniósł rękę na znak, że ci z tyłu mają się chwilowo wycofać.

Tylko Zachrisson, pies i jego przewodnik i specjalista od gazu łzawiącego zostali w zasięgu widoczności, choć dwaj z wymienionych weszli wyżej na schody, a ostatni zszedł niżej.

Rönn i Gunvald Larsson nie ruszyli się.

Kollberg pamiętał plan do najdrobniejszego szczegółu, wiedział jednak, że Gunvald Larsson ani myśli stosować się do planu. Dlatego usunął się nieco na stronę. Gunvald Larsson też się przesunął, stanął na wprost drzwi i przyjrzał się im taksująco. Nie wydawało się, żeby były nie do zdobycia.

Manią Gunvalda Larssona było wywalanie sobą drzwi. Wprawdzie prawie zawsze mu się to udawało, lecz Kollberg nie znosił tej metody ze względów zasadniczych, dlatego potrząsnął głową i skrzywił się z dezaprobatą.

Gunvald Larsson wcale na to nie zwrócił uwagi, czego można było oczekiwać. Cofnął się natomiast pod ścianę i oparł się o nią prawym ramieniem.

Rönn też się już zorientował i był gotów do działania.

Gunvald Larsson odsądził się do skoku na drzwi, pochylony z wysuniętym lewym ramieniem, żywy taran, wagi stu dwu kilogramów i wysokości metr dziewięćdziesiąt dwa.

Kollberg też oczywiście był gotów do działania, jeżeli już sprawa przyjęła taki obrót.

Żaden z nich nie mógł przewidzieć, co się zdarzy w najbliższych minutach.

Gunvald Larsson rzucił się naprzód, drzwi wyleciały z nieprawdopodobną szybkością, jakby ich wcale nie było.

Nieoczekiwany brak wszelkiego oporu sprawił, że Gunvald Larsson wpadł jak rakieta i bez żadnych możliwości zahamowania, całkowicie straciwszy równowagę, pędził w pozycji pochylonej przez pokój, aż wreszcie z całej siły huknął głową o przeciwległą drzwiom ścianę.

Reszta jego potężnej powłoki cielesnej sunęła dalej prawem ciężkości. Fiknęła, niestety w niewłaściwą stronę, tak że Gunvald wybiwszy zadkiem szybę wypadł za okno w chmurze odłamków szkła. W ostatniej sekundzie, wypuścił pistolet i chwycił się gzymsu. W ten sposób zawisł na wysokości czwartego piętra, większą częścią ciała znajdując się za oknem i rozpaczliwie czepiając się go prawą ręką i prawym podkolanem. Krew płynęła z głębokich ran ciętych na ręce a nogawka zaczęła zabarwiać się na czerwono.

Rönn nie był tak szybki, lecz dostatecznie szparki, by znaleźć się na progu właśnie w chwili, gdy drzwi zamknęły się ze zgrzytem zawias, trafiając go z całej siły w czoło. Upuścił pistolet i padł na wznak na podest schodów.

Gdy po tej kolizji z Rönnem drzwi znowu otwarły się wahadłowo, udało się i Kollbergowi wpaść do mieszkania. Rzut oka ukazał mu, że jedynymi śladami człowieka była ręka i część nogi Gunvalda Larssona. Kollberg rzucił się naprzód i oburącz chwycił za tę nogę.

Gunvaldowi groziło wypadnięcie i śmierć. Kollberg pochylił się, zaparł cały ciężarem okazałego ciała, by przytrzymać nogę i uwolniwszy jedną rękę, złapał chybocące się lewe ramię kolegi. Przez parę sekund wydawało się, że stosunek wagi jest niesprzyjający i że obaj runą w dół. Ale Gunvald Larsson zdołał się utrzymać poranioną prawą ręką, Kollbergowi udało się z największym wysiłkiem wciągnąć nieszczęsnego kolegę tak, że co najmniej połową ciała był już wewnątrz. Krwawiący, obdarty, ale prawie bezpieczny.

Rönn nie stracił przytomności i właśnie na czworakach przelazł przez próg, starając się wymacać pistolet, który upuścił padając.

Następny zjawił się na scenie Zachrisson a tuż za nim wielkimi susami wbiegł pies.

Zachrisson zobaczył, że Rönn gramoli się na czworakach, a krew kapie mu z czoła na leżący na podłodze pistolet. Zobaczył też Kollberga i Gunvalda Larssona zakrwawionych, siłujących się przy rozbitym oknie i wyraźnie niezdolnych już do walki.

Zachrisson zawołał:

– Stać! Policja!

Potem podniósł pistolet i strzelił trafiając w mleczną kulę lampy pod sufitem. Żarówka eksplodowała z ogłuszającym hukiem. Odwrócił się, strzelił do psa. Pies opadł na tylne nogi i wydał bolesny, aż do szpiku kości przenikający skowyt. Trzeci strzał Zachrissona wpadł przez otwarte drzwi do łazienki i przedziurawił rurę z gorącą wodą. Strumień gorącej wody z sykiem trysnął na pokój. Zachrisson strzelił jeszcze raz, ale był to niewypał, pistolet się zaciął.

Wpadł opiekun psa z oszalałym spojrzeniem.

– Dranie, Boya zastrzelili! – wrzasnął i wyciągnął służbową broń.

Wymachując pistoletem rozglądał się z wściekłością, szukając kogoś, na kim mógłby wywrzeć zemstę.

Pies wył coraz przeraźliwiej.

Policjant w szaroniebieskiej kamizelce kuloodpornej z gotowym do strzału pistoletem maszynowym wbiegając potknął się o Rönna i rozłożył plackiem na podłodze. Broń poleciała daleko po śliskim parkiecie. Pies, którego rana nie była śmiertelna, ugryzł policjanta w łydkę.

Policjant zaczął wołać o pomoc.

Kollberg i Gunvald Larsson byli już całkowicie wewnątrz mieszkania, pokiereszowani i wyczerpani, lecz dostatecznie jasno myślący, by dojść do dwóch wniosków. Primo: w mieszkaniu nie zastali nikogo, ani Malmströma i Mohréna, ani innej ludzkiej istoty. Secundo: Drzwi nie były zamknięte, może nawet niezupełnie domknięte.

Gorąca woda z łazienki teraz już była wrzątkiem, parowała i trafiła Zachrissona w twarz.

Policjant w kamizelce pełzł ku swojemu pistoletowi maszynowemu, a pies nie miał ochoty go wypuścić i sunął za nim, coraz głębiej wbijając zęby w nogę swej ofiary.

Gunvald Larsson podniósł zakrwawioną rękę i ryknął:

– Stój u diabła…

W tymże momencie specjalista od gazu wrzucił – jeden po drugim – dwa granaty z gazem łzawiącym.

Upadły między Rönnem a psim przewodnikiem i natychmiast eksplodowały.

Ktoś strzelił jeszcze raz, nie wiadomo kto, ale chyba właśnie przewodnik psa. Kula uderzyła w kaloryfer o centymetr od kolana Kollberga, odbiła się rykoszetem i ze świstem wyleciała na klatkę schodową, trafiając specjalistę od gazu w ramię.

Kollberg usiłował wołać:

– Poddajemy się. Poddajemy się! – ale wypadło to jak ochrypłe krakanie.

Gaz rozchodził się szybko, mieszając się z parą i dymem. Wypełnił cały pokój i nikt już nikogo nie mógł dojrzeć. Pięciu mężczyzn jęczało, płakało i dusiło się od kaszlu. Na schodach ekspert biadolił przyciskając ręką krwawiące ramię.

Z górnego piętra zbiegł Buldożer Olsson i spytał z podnieceniem:

– Co się stało? O co chodzi? Co się dzieje?

Z wypełnionego gazem pokoju dochodziły okropne dźwięki. Stłumione wycie, wołanie o pomoc i bełkotliwe a niecenzuralne przekleństwa.

– Koniec operacji – zakomenderował Buldożer łamiącym się głosem i zaczął kaszleć ochryple.

Wycofał się w górę, za obręb chmury gazu, która ku niemu sunęła. Wyprostował się i zwrócony ku ledwie widocznemu otworowi drzwi, powiedział władczo, choć łzy płynęły mu po twarzy strumieniem:

– Malmström i Mohrén! Rzucić broń i wyjść z podniesionymi rękami. Jesteście aresztowani.

Загрузка...