XIV


Gdyby ktoś miał sposobność porównania grupy specjalnej z gangiem bankowym, stwierdziłby, że pod wieloma względami istnieją podobieństwa. Grupa specjalna rozporządzała ogromnymi środkami technicznymi, a ich przeciwnicy mieli duży kapitał ruchomy, a ponadto oni właśnie mieli inicjatywę.

Malmström i Mohrén prawdopodobnie byliby dobrymi policjantami, gdyby ich ktoś zdołał skłonić do poświęcenia się temu niepewnemu zawodowi. Warunki fizyczne mieli znakomite, a ich inteligencji też raczej nic nie można było zarzucić.

Żaden z nich nigdy nie zajmował się niczym innym, tylko działalnością przestępczą. W wieku lat trzydziestu trzech i trzydziestu pięciu mogli nie bez podstaw twierdzić, że są kwalifikowanymi przestępcami. Ponieważ jednak właściwy ich zawód cieszył się uznaniem tylko w niewielkim kręgu współobywateli, przyznawali się do innych zawodów. W paszportach, prawach jazdy i innych stwierdzających tożsamość dokumentach mianowali się inżynierem i dyrektorem, tytuły dość dobrze wybrane w kraju, który formalnie roi się od inżynierów i dyrektorów. Wszystkie ich dokumenty były wystawione na zupełnie inne nazwiska, oczywiście fałszywe, jednak na pierwsze, a nawet drugie spojrzenie wydawały się wiarygodne. Paszporty na przykład wytrzymały już cały szereg prób, przy kontrolach granicznych tak w Szwecji, jak za granicą.

Osobiście panowie Malmström i Mohrén robili jeszcze bardziej budzące zaufanie wrażenie. Wydawali się sympatyczni i szczerzy, a prócz tego tryskali zdrowiem. Cztery miesiące na wolności zmieniły ich wygląd; obaj byli mocno opaleni, Malmström zapuścił brodę, a Mohrén wąsy i bokobrody.

Opaleniznę nabyli nie w pospolitych miejscowościach turystycznych jak Majorka czy Wyspy Kanaryjskie, tylko w czasie trzytygodniowego pobytu w Afryce wschodniej na tak zwanym safari fotograficznym. To był prawdziwy wypoczynek; potem odbyli kilka podróży w interesach, do Włoch, aby skompletować uzbrojenie, i do Frankfurtu, by zaangażować zdolnych asystentów.

W ojczyźnie dokonali kilku względnie skromnych napadów i obrabowali dwa prywatne banki dyskontowe, które ze względu na pewne machinacje podatkowe nie odważyły się zawiadomić policji.

Wpływy brutto z tej działalności były znaczne, ale mieli też duże koszty własne i musieli się liczyć z pokaźnymi wydatkami w najbliższej przyszłości.

Wielkość inwestycji jest jednak wprost proporcjonalna do dywidend, tyle się nauczyli w zróżnicowanym ekonomicznie społeczeństwie, a o ich poczynaniach można było powiedzieć, że są co najmniej ambitne.

Malmström i Mohrén pracowali dla idei, która nie była nowa, co wcale nie umniejszało jej powabu. Chcieli raz zadziałać i wycofać się. Wreszcie doprowadzić do skutku naprawdę wielki skok.

Przygotowania były po większej części zrobione, problemy finansowe rozwiązane, a plan z grubsza gotowy. Jeszcze nie wiedzieli gdzie i kiedy, wiedzieli natomiast najważniejsze: jak. Cel mieli na widoku.

Malmström i Mohrén byli, jak już powiedziano, niezłymi zawodowcami, ale pozostawali daleko w tyle za prawdziwie wielkimi przestępcami. Wielcy przestępcy nigdy nie wpadają. Wielcy przestępcy nie rabują banków. Siedzą w gabinetach, w biurach i naciskają guziki. Nie ryzykują. Żaden z nich nie targnie się na święte krowy społeczeństwa, uprawiają natomiast zalegalizowane wysysanie społeczeństwa, a to trafia tylko poszczególne jednostki.

Ciągną zyski ze wszystkiego, od zatruwania natury i ludności do udawania, że leczą zadane rany przy pomocy zupełnie nieprzydatnych środków, aż po zamienianie całych dzielnic w slumsy a potem burzenie ich i budowanie na tym miejscu innych dzielnic, które już od początku są dużo gorsze i bardziej zagrażające zdrowiu niż stare, które zburzono. Przede wszystkim jednak wyższość ich polega na tym, że nigdy nie wpadają.

Malmström i Mohrén natomiast mieli patetyczną niemal zdolność wpadania. Teraz wydawało im się, że zrozumieli wreszcie, dlaczego. Ponieważ operowali na małą skalę.

– Wiesz, o czym myślałem biorąc prysznic? – powiedział Malmström.

Wyszedł właśnie z łazienki i starannie rozkładał na podłodze prześcieradło kąpielowe. Dwa inne prześcieradła miał na sobie, jedno owinięte wokół bioder, drugie udrapowane na ramionach. Malmström miał manię czystości. Tego pięknego dnia kąpał się już po raz czwarty.

– Oczywiście, o dziewczynach – powiedział Mohrén.

– Jak tyś to zgadł?

Mohrén siedział przy oknie w krótkich spodenkach i cienkiej koszuli i przez wojskową lunetę obserwował Sztokholm.

Mieszkanie, w którym się zatrzymali, znajdowało się w wielkiej kamienicy czynszowej na skale nad Danvik, i widok był rzeczywiście niezły.

– Nie powinno się łączyć pracy i dziewczyn – powiedział Mohrén. – Widziałeś, co z tego wychodzi.

– Ja nic nie łączę – odparł Malmström urażony. – Czy nawet myśleć nie można?

– Proszę bardzo – wspaniałomyślnie zezwolił Mohrén. – Jeżeli możesz, to myśl. – Śledził przez lornetę biały parowiec, który wziął kurs na Strömmen.

– To naprawdę „Gwiazda Północy” – powiedział. – Że też ona wciąż jeszcze jest.

– Kto wciąż jest?

– Nikt, kim byś ty się interesował. O których to myślałeś?

– O tych dziewuszkach z Nairobi. Ale seksbomby, co? Zawsze mówiłem, że w Murzenach to coś jest.

– Mówi się Murzynach – pouczył Mohrén. – A w tym wypadku Murzynkach. Nigdy Murzenach.

Malmström starannie spryskał się dezodorantem pod pachami i w innych miejscach.

– Ty to zawsze – powiedział.

– A poza tym nic nadzwyczajnego w Murzynkach nie ma. Jeżeli odniosłeś takie wrażenie, to dlatego, że byłeś wygłodniały seksualnie.

– Jak diabli – powiedział Malmström. – A czy ta twoja miała dużo włosów na cipuchnie?

– Owszem – powiedział Mohrén. – Jak się zastanowić, to rzeczywiście. Zdumiewająca obfitość. Bardzo sztywne zresztą. Jak szczotka, nieprzyjemne.

– A cycuszki?

– Czarne – powiedział Mohrén. – Trochę obwisłe.

– Wydaje mi się, że ta moja była metresą, czy czymś takim. Tak mówiła.

– Mówiła, że jest kelnerką. Tylko twoja angielszczyzna widać zardzewiała. A ona cię brała za maszynistę kolejowego.

– No, seksowna jednak. A twoja czym była?

– Operatorką od dziurkowania kart.

– Hm.

Malmström wyjął kilka zapieczętowanych paczek z bielizną i skarpetkami, rozdarł torby i zaczął się ubierać.

– Cały majątek stracisz na kalesony – zauważył Mohrén. – Bardzo osobliwa namiętność, trzeba powiedzieć.

– Tak, cholernie zdrożały.

– Inflacja – stwierdził Mohrén. – I sami temu jesteśmy winni.

– Jak to cholera możliwe – rzekł Malmström. – My przecież tyle lat siedzieliśmy w mamrze.

– Wydajemy masę pieniędzy zupełnie niepotrzebnie. Złodzieje zawsze okropnie trwonią.

– Ty w każdym razie nie.

– Nie, bo ja jestem chlubnym wyjątkiem. Poza tym moje wydatki na jedzenie są za wysokie.

– Przecież nie chciałeś nawet stawiać babkom w Afryce. Dlatego tak nam poszło. Twoja wina, żeśmy musieli trzy dni uganiać się, żeby znaleźć takie, co dawały gratis.

– To wcale nie było jedynie z ekonomicznych powodów – powiedział Mohrén. – I absolutnie nie dlatego, żeby przeciwdziałać inflacji w Kenii. Moim zdaniem jest właściwie tak, że złodziejstwo podkopuje wartość pieniądza. Jeżeli ktoś powinien siedzieć w mamrze to rząd.

– Hmm.

– I różne szychy ze spółek i przedsiębiorstw. Czytałem zresztą o bardzo interesującym przykładzie powstawania inflacji.

– Aha.

– Kiedy Anglicy zdobyli Damaszek w październiku tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, oddziały wdarły się do banku państwa i ściągnęły całą forsę, jaka tam była. Żołnierze nie znali się na wartości pieniądza. Między innymi pewien australijski kawalerzysta dał pół miliona chłopakowi, który potrzymał mu konia, kiedy siusiał.

– To konie trzeba trzymać, jak siusiają?

– Ceny wzrosły stokrotnie i w kilka godzin później rolka papieru toaletowego kosztowała tysiąc kawałków.

– To w Australii był już papier do sracza? W tamtych czasach?

Mohrén westchnął. Doznawał czasami uczucia, że jego intelekt cierpi na tym, że nigdy nie rozmawia z kimś innym, tylko wciąż z Malmströmem.

– Damaszek znajduje się w Arabii – rzekł zniechęcony. – W Syrii, bliżej określając.

– O psiakość.

Malmström ubrał się już i teraz badał rezultat w lustrze. Pomrukując rozczesał brodę i z irytacją usunął jakieś dla zwykłych ludzi niewidoczne skazy na klubowej marynarce.

Prześcieradła kąpielowe rozciągnął na podłodze jedno obok drugiego, wyjął z szafy broń, ułożył rzędem, przyniósł ściereczkę i plastykowy pojemnik z płynem do czyszczenia.

Mohrén spojrzał z roztargnieniem na arsenał i powiedział:

– Ileś ty już razy to robił? I po co, przecież prawie wszystko jest fabrycznie nowe.

– Trzeba wszystkie graty utrzymywać w porządku. Czyszczenie broni jest bardzo ważne.

Uzbrojenie wystarczyłoby do rozpoczęcia niewielkiej wojny, a przynajmniej wzniecenia rewolucji. Dwa pistolety, rewolwer, dwa automaty i trzy obrzynki. Pistolety maszynowe były szwedzkie typu wojskowego, całą resztę stanowiły wyroby zagraniczne.

Oba pistolety były dużego kalibru, dziewięciomilimetrowe hiszpańskie parabellum firmy Firebird i automatyczny Llama IX A kaliber 45, rewolwer też był hiszpański, Astra Cadix czterdziestka-piątka, jak również jeden z obciętych karabinów Moritza. Dwa pozostałe pochodziły z innych części kontynentu, belgijski Continental Supra de Luxe i austriacki Feriach z romantycznym oznakowaniem typu Forever Yours.

Malmström był już gotów z pistoletami i zabrał się do belgijskiego karabinu.

– Ten, kto oberżnął tę strzelbę, powinien sam z niej dostać serię w tyłek – powiedział.

– Prawdopodobnie nie wszedł w jego posiadanie w taki sposób, jak my.

– Co? Jakoś nie kapuję.

– Nie wszedł w jego posiadanie w sposób uczciwy – poważnie wyjaśnił Mohrén. – Pewnie go ukradł.

Powiedziawszy to powrócił do obserwowania widoku z okna. Po chwili zauważył:

– Sztokholm jest naprawdę podniecający widokowo. Właśnie tak.

– Niby jak?

– Można się nim rozkoszować na odległość. I dobrze właściwie, że nie trzeba zbyt często wychodzić.

– Masz pietra, że mógłbyś zafasować w ryja w kolejce podziemnej?

– Między innymi. Albo na przykład dostać sztyletem w plecy. Albo siekierą w głowę. Albo zostać rozdeptany przez oszalałe konie policyjne. Żal ludzi, naprawdę.

– Jakich znów ludzi?

Mohrén wykonał szeroki gest.

– Tych tam na dole. Pomyśl tylko, ciułać i ciułać, żeby zebrać na raty za samochód i letni domek, a tu ci dziecko prochy łyka i kipnie. A jak żona po szóstej wieczór nos wytknie, to ją zgwałcą, sam też nie masz odwagi iść na wieczorne nabożeństwo.

– Na nabożeństwo?

– To był tylko przykład. Masz przy sobie więcej niż dziesiątkę, to cię obrabują. A nie masz dziesiątki, to cię chłopaczki nożem dźgną, żeś im zawód sprawił. Czytałem w tych dniach w gazecie, że nawet gliny nie mają już odwagi chodzić w pojedynkę. Policja stała się niezwykłym fragmentem w obrazie miasta i coraz większe stają się trudności z utrzymaniem porządku. Mniej więcej tak. Wszystko to powiedział jakiś wysoko postawiony z Ministerstwa Sprawiedliwości. Przyjemnie będzie wyjechać stąd wreszcie i nie musieć już wracać.

Wstał, otworzył okno. Rozłożył ramiona, odrzucił głowę, jakby zamierzał zwrócić się do mas.

– Słuchajcie, wy tam w dole – zawołał.

I dodał:

– Tak powiedział Lyndon Johnson, kiedy wygłaszał mowę wyborczą z helikoptera.

Rozległ się dzwonek. Sygnał był skomplikowany. Słuchali więc uważnie.

– Zdaje się Mauritzon – powiedział Mohrén, spoglądając na zegarek. – Jest nawet punktualny.

– Nie dowierzam temu draniowi – powiedział Malmström. – Tu nie można ryzykować.

Włożył magazynek do jednego z pistoletów maszynowych.

– Masz – powiedział.

Mohrén wziął broń.

Sam Malmström wziął Astra Cadix i podszedł do drzwi. Trzymając lewą ręką rewolwer, prawą odczepił liczne łańcuchy. Malmström był mańkutem. Mohrén stał o dwa metry za nim.

Potem Malmström otworzył drzwi możliwie najszybciej. Stojący za drzwiami był na to przygotowany.

– Cześć – powiedział nerwowo spoglądając na rewolwer.

– Jak komu – powiedział Malmström.

– Wchodź, wchodź – rzekł Mohrén. – Bądź pozdrowiony robaczku.

Mężczyzna, który wszedł, był objuczony paczkami i siatkami z jedzeniem. Stawiając zakupy, zerknął na rozłożony arsenał.

– Zamierzacie zrobić rewolucję – powiedział.

– Zawsze się tym zajmujemy – odparł Mohrén. – Chwilowo jednak nie ma sytuacji rewolucyjnej. Dostałeś raki?

– Skąd u licha można wziąć raki czwartego lipca?

– A jak myślisz, za co my ci dajemy forsę? – groźnie spytał Malmström.

– Osobliwe pytanie – rzekł Mohrén. – Nie rozumiem, dlaczego nie miałbyś nas zaopatrywać w to, czego żądamy.

– Bo są granice – powiedział Mauritzon. – Postarałem się o wszystko, do cholery, spluwy, mieszkania, samochody, paszporty, bilety. Ale raki! Nawet król raków w lipcu nie wytrzaśnie.

– Na pewno – powiedział Mohrén. – A jak ci się zdaje, co oni tam robią w Harpsundzie? Prawdopodobnie zajadają raki, Palme, Geijer i Calle P. i cała kompania. Nie, takiego usprawiedliwienia nie możemy przyjąć.

– A takiego płynu do golenia w ogóle nie ma – pośpiesznie dodał Mauritzon. – Latałem po całym mieście jak kot z pęcherzem, ale od lat już go nikt nie widział.

Malmström wyraźnie sposępniał.

– A wszystko inne załatwione – powiedział Mauritzon. – A tu dzisiejsza poczta.

Wyjął brązową kopertę bez adresu i podał Mohrénowi, który obojętnie wetknął ją do kieszeni.

Mauritzon bardzo różnił się od dwóch pozostałych. Czterdziestoletni niski, szczupły, dobrze zbudowany. Ogolony gładko, z krótko ostrzyżonymi jasnymi włosami. Wszyscy, a zwłaszcza kobiety uważały, że ma bardzo przyjemną powierzchowność. Jego ubranie i zachowanie świadczyły o umiarkowaniu. A przede wszystkim odznaczał się brakiem cech szczególnych. Rzec można, był typem pospolitym i dlatego trudnym do zapamiętania, do zwrócenia uwagi. Wszystko to było dla niego bardzo korzystne, od wielu lat nie siedział i chwilowo ani nie był poszukiwany, ani nie pozostawał pod nadzorem.

Pracował w trzech branżach, wszystkie były zyskowne: narkotyki, pornografia i zaopatrzenie. Zawodowo był wydajny, energiczny i zdecydowanie systematyczny. Dzięki specjalnie przychylnym ustawom w Szwecji można było zupełnie legalnie wystawiać i nabywać w nieograniczonych ilościach artykuły pornograficzne we wszelkiej możliwej postaci. Mauritzon potrzebował też ilości nieograniczonych na eksport. Szły głównie do Włoch i Hiszpanii, gdzie można je było zbyć z dużym zyskiem; w przeciwnym kierunku Mauritzon przemycał głównie amfetaminę i morfinę, ale przyjmował zamówienia i na inne towary, na przykład broń.

W kręgach wtajemniczonych powiadano, że Mauritzon jest człowiekiem, który potrafi wytrzasnąć wszystko. Krążyła nawet gadka, że udało mu się przemycić do kraju dwa słonie, otrzymał je od pewnego arabskiego szejka jako ekwiwalent za dwie czternastoletnie fińskie prawiczki i skrzyneczkę zabawnych kondonów. W dodatku prawiczki miały być fałszywe, z cnotą z plastyku i kleju Karlssona, słonie natomiast miały być białe. Była to jednak nieprawdziwa historia.

– Nowe kabury są? – spytał Malmström.

– Leżą w torbie pod jedzeniem. A mogę spytać, czego tym starym brakowało?

– Nie nadają się – powiedział Malmström.

– Do wyrzucenia – dodał Mohrén. – Skąd one są?

– Z centrali zaopatrzenia policji. A te nowe są włoskie.

– Wydają się lepsze – powiedział Malmström.

– Czy jeszcze coś?

– Owszem, tu masz listę.

Mauritzon przejrzał recytując.

– Tuzin kalesonów, piętnaście par nylonowych skarpetek, sześć siatkowych podkoszulków, pół kilo kawioru, cztery gumowe maski Kaczora Donalda, dwa pudelka amunicji dziewięciomilimetrowej, sześć par rękawiczek gumowych, puszkę marynowanych cebulek, piwo, szmaty, astrolabium… na litość boską, co to takiego?

– Instrument do pomiarów położenia gwiazd – powiedział Mohrén. – Będziesz musiał dzwonić po kolei do wszystkich antykwariatów.

– Aha. Zrobię, co tylko się da.

– Właśnie – powiedział Malmström.

– Nic więcej nie chcecie?

Mohrén potrząsnął głową, lecz Malmström zmarszczył czoło w głębokim namyśle i powiedział:

– Owszem, dezodorant do nóg.

– Jakiś specjalny gatunek?

– Najdroższy.

– Dobrze. Dziewczynek nie?

Żaden nie odpowiedział, Mauritzon uznał to za oznakę wahania.

– Mogę wam załatwić, jakie tylko zechcecie. Dla was chłopcy, nie jest dobrze, że siedzicie tu wieczór za wieczorem jak sowy w dziupli. Ze dwie wesołe panienki przyspieszyłyby przemianę materii.

– Mam znakomitą przemianę materii – rzekł Mohrén. – A te panie, jak sobie wyobrażam, byłyby zagrożeniem bezpieczeństwa. Plastykowy hymen to nie dla mnie, dziękuję.

– Ee tam, jest przecież mnóstwo głupich dziewuszek, które bardzo chętnie…

– To muszę już uznać wprost za obrazę – powiedział Mohrén. – Nie, i jeszcze raz nie.

Malmström najwidoczniej się wahał.

– Chociaż…

– Tak?

– Ta twoja tak zwana asystentka, ona powinna być niezła.

Mauritzon z obronnym gestem zaprotestował:

– Monita? Ona z pewnością nie dla ciebie. Ani przystojna, ani specjalnie dobra. Zwykła standardowa lufa. Jeśli chodzi o kobiety, mam niewybredny smak. Krótko mówiąc, jest zupełnie normalna.

– No jeżeli tak… – powiedział Malmström zawiedziony.

– A poza tym wyjechała. Ma siostrę, odwiedza ją od czasu do czasu.

– Koniec rozważań – powiedział Mohrén. – Wszystko ma swój czas i nadejdą dni…

– Jakie znów dni – zdziwił się Malmström.

– Kiedy znowu będziemy mogli zaspokajać nasze żądze z godnością i sami wybierać nasze partnerki. Niniejszym uznaję zebranie za zakończone. Zobaczymy się jutro o tej samej porze.

– Okay – powiedział Mauritzon. – Wypuście mnie.

– Tylko jeszcze jedno.

– Co?

– Jak ty się teraz nazywasz?

– Zwyczajnie. Lennart Holm.

– Gdyby się coś zdarzyło, że natychmiast musielibyśmy się z tobą porozumieć?

– Wiecie, gdzie jestem.

– W dalszym ciągu czekam na raki.

Mauritzon z rezygnacją wzruszył ramionami i wyszedł.

– A to drań – powiedział Malmström.

– Cóż to? Nie cenisz naszego przyjaciela?

– Śmierdzi potem – zawyrokował Malmström.

– Mauritzon to łotr – rzekł Mohrén. – Brzydzę się jego działalnością. Oczywiście nie tym, że załatwia dla nas sprawunki. Ale narkotyki dla dzieci w szkolnym wieku i porno dla katolickich analfabetów. To jest… poniżej godności.

– Ja nie mam do niego zaufania – powiedział Malmström.

Mohrén wyjął brązową kopertę i dokładnie obejrzał.

– Masz rację, przyjacielu – powiedział. – Jest pożyteczny, ale niezupełnie pewny. Popatrz, dziś znowu otworzył list. Ciekawe, jak mu się to udaje. Pewnie jakieś bardzo delikatne parowanie. Gdyby Roos nie używał tego tricku z włoskiem, wcale by nie można zauważyć, że ktoś majstrował przy kopercie. To naprawdę nieuzasadnione, jeśli wziąć pod uwagę, jakie on ma honorarium. Dlaczego jest taki ciekawy?

– Cholerny z niego spryciarz – powiedział Malmström. – Proste.

– Tak, możliwe.

– Ile on właściwie kawałków dostał od czasu, jak zaczęliśmy pracować?

– Jakieś sto pięćdziesiąt. Miał oczywiście znaczne wydatki. Broń, samochody, podróże i inne. Poza tym trochę się naraża.

– Do diabła z nim – powiedział Malström. – Nikt prócz Roosa nie wie, że go znamy.

– I ta kobieta, co się nazywa jak statek.

– Pomyśleć tylko, że chciał mi wmówić tego stracha na wróble – powiedział Malmström wzburzony. – Pewnie wcale nie ma włazu i nie myła się od wczoraj.

– Zupełnie obiektywnie spojrzawszy, nie jesteś sprawiedliwy – zaoponował Mohrén. – Factum est, że dał ci uczciwy opis towaru.

Est?

– A jeżeli chodzi o szczegóły higieniczne, mógłbyś ją przedtem zdezynfekować.

– No myślę.

Mohrén wyjął z koperty trzy arkusze i rozłożył je na stole.

– Eureka! – wykrzyknął.

– Co?

– Właśnie to, na co czekaliśmy, stary. Chodź tu, zobacz.

– Tylko się przedtem umyję – powiedział Malmström i zniknął w łazience.

Wrócił po dziesięciu minutach. Mohrén zacierał ręce z radości.

– No – powiedział Malmström.

– Zdaje się, że wszystko gra. Tu masz plan. Znakomity. A tu terminy. Dokładnie do najmniejszego szczegółu.

– A Hauser i Hoff?

– Przyjeżdżają jutro. Czytaj.

Malmström przeczytał. Mohrén wybuchnął śmiechem.

– No, co cię tak bawi?

– Kody. Na przykład: Jean ma długie wąsy. Wiesz, skąd on to wziął i co to właściwie znaczy?

– Pojęcia nie mam.

– No, to nie takie ważne.

– I napisane: dwa i pół miliona?

– Bez żadnych wątpliwości.

– Netto?

– Oczywiście. Na koszty już zarobiliśmy.

– Z tego dwadzieścia pięć procent dla Roosa?

– Dokładnie. I każdy z nas dokładnie po milionie.

– Ile z tego zrozumiał ten zafajdany Mauritzon?

– Niedużo. Terminy oczywiście.

– A co to za terminy?

– Piątek czternasta czterdzieści pięć. Ale nie napisane, który piątek.

– Nazwy ulic są wypisane – zauważył Malmström.

– Zapomnij o Mauritzonie – uspokoił go Mohrén. – Zobacz. Widzisz, co tam na dole napisane?

– Widzę.

– A pamiętasz może, co to znaczy?

– Pewnie – powiedział Malmström. – Pewnie, cholera. To zmienia sprawę, oczywiście.

– Tak mi się zdaje – powiedział Mohrén. – O, do licha, jaką ja mam ochotę na raki.

Загрузка...