XXIV


Dziewczyna, mająca na imię Monita, nie znała jeszcze Filipa Trofasta Mauritzona tego letniego dnia przed trzema laty, gdy została sfotografowana na przystani Möja w archipelagu sztokholmskich wysepek.

Było to ostatnie lato w jej sześcioletnim pożyciu małżeńskim z Peterem. Na jesieni spotkał inną kobietę i tuż po Bożym Narodzeniu opuścił Monitę i ich, pięcioletnią wtedy, córeczkę Monę. Zastosowała się do jego życzenia i zażądała natychmiastowego rozwodu z powodu zdrady. Spieszyło mu się do małżeństwa z tamtą, która była już w piątym miesiącu ciąży, gdy rozwód uzyskał moc prawną. Monita zatrzymała ich dwupokojowe mieszkanie w Hökarängen i nie było mowy o tym, żeby opieka nad dzieckiem nie jej miała przypaść. Peter zrezygnował z prawa regularnego widywania córki, później miało się okazać, że zrezygnował także z płacenia na jej utrzymanie.

Rozwód spowodował nie tylko znaczne pogorszenie sytuacji materialnej Monity, zmuszona była także przerwać niedawno zaczętą naukę, co bardziej ją trapiło niż wszystko inne w tej smutnej rozwodowej historii.

Z biegiem czasu rósł w niej bowiem kompleks braku wykształcenia, choć nie mogła siebie za to winić, bo nigdy nie miała sposobności dalszej nauki czy wyuczenia się zawodu. Po skończeniu obowiązkowej dziesięciolatki chciała mieć rok przerwy, zanim pójdzie do gimnazjum. Podczas tego roku spotkała Petera. Pobrali się i plany nauki odłożyli na później. W rok potem urodziła się córka. Peter zaczął chodzić do szkoły wieczorowej i dopiero gdy był gotów z uzupełnieniem wykształcenia, to znaczy na rok przed rozwodem, na Monitę przyszła kolej wieczorowej nauki. Gdy Peter się wyprowadził, skończyły się możliwości, bo nie można było znaleźć kogoś na stałe do pilnowania dziecka, a nawet gdyby ktoś taki był, nie podołałaby kosztom.

Po urodzeniu córki przez dwa lata siedziała w domu, ale gdy tylko udało się umieścić dziecko w prywatnym żłobku, poszła do pracy. Wcześniej, to znaczy od miesiąca po ukończeniu szkoły do kilku tygodni przed porodem, wykonywała różne prace. W ciągu paru lat zdążyła być pomocą biurową, kasjerką w samoobsługowym sklepie, ekspedientką, robotnicą w fabryce i kelnerką. Niespokojna z niej była dusza i gdy tylko poczuła nudę, chęć odmiany, wypowiadała i szukała nowego miejsca.

Gdy po dwóch latach niedobrowolnej przerwy znowu zaczęła szukać pracy, odkryła, że sytuacja na rynku pracy pogorszyła się i że nie ma wielkich możliwości wyboru. Jej, nie mającej fachowego wykształcenia ani żadnych korzystnych znajomości, proponowano tylko najgorzej płatne i najmniej zajmujące zajęcia. I nie tak łatwo już było zmienić pracę, kiedy stawała się zbyt nudna. Gdy jednak zaczęła się uczyć, przyszłość wydała się jaśniejsza i mordercza monotonia ruchomej taśmy łatwiejsza do zniesienia.

Przez trzy lata pracowała na zmiany w fabryce chemicznej na południowym krańcu Sztokholmu, lecz gdy rozwód stał się faktem i pozostała sama z córką, co zmusiło ją do brania krótszych i gorzej płatnych zmian, poczuła się jak złapana w pułapce i w nagłej desperacji rzuciła pracę – nie wiedząc, co robić dalej.

Bezrobocie było coraz większe a brak miejsc pracy taki, że nawet ludzie o wysokich kwalifikacjach z wyższym wykształceniem nie mieli pracy i musieli walczyć o źle płatne zajęcia poniżej swoich kwalifikacji.

Monita przez pewien czas była bezrobotna, stemplowała kartę, pobierała zasiłek, i była coraz bardziej przygnębiona. Wciąż myślała, skąd wziąć pieniądze, żeby starczyło, komorne, jedzenie, ubranie dla Mony pochłaniały wszystko, co zdołała uciułać. Sobie nic nie mogła kupić, przestała palić, a stos nie zapłaconych rachunków rósł. Wreszcie przełknęła upokorzenie i poprosiła o pomoc Petera, był jej jednak coś winien na utrzymanie Mony. Narzekał, że musi myśleć o własnej rodzinie, dał jej jednak w końcu pięćset koron, które natychmiast zużyła na zapłacenie części długów.

Wyjąwszy trzytygodniowe zastępstwo w centralce telefonicznej i dwa tygodnie zatrudnienia przy pakowaniu chleba w wielkiej piekarni, przez całą jesień 1970 Monita była bezrobotna. Nic by nie miała przeciw temu, że jest wolna, przyjemnie było móc dłużej pospać rano i być całe dnie z Moną i gdyby nie brak pieniędzy, brakiem pracy wcale by się nie martwiła. Chęć dalszego kształcenia się malała z biegiem czasu; na co się zdało tracić czas i energię i zaciągać długi na naukę, jeżeli jedyną zapłatą za ten trud było tylko parę bezwartościowych świadectw i ewentualne zadowolenie, że się odrobinę wzbogaciło swe wiadomości. Co więcej, zaczęła podejrzewać, że potrzeba czegoś więcej niż wyższych zarobków i przyjemniejszych warunków pracy, zanim uczestnictwo w industrialno-kapitalistycznym systemie będzie miało jakikolwiek sens.

Na Boże Narodzenie pojechała z Moną do swojej starszej siostry, do Oslo. Rodzice pięć lat temu zginęli w wypadku samochodowym i siostra była jej jedyną rodziną. Od śmierci rodziców spędzanie Bożego Narodzenia u siostry stało się tradycją. By zdobyć pieniądze na bilety, zastawiła w lombardzie obrączki rodziców i parę innych odziedziczonych klejnocików, w Oslo była dwa tygodnie, do Sztokholmu wróciła po Nowym Roku. Przybyło jej trzy kilo i od dawna nie czuła się tak rześka.

W lutym tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego Monita skończyła dwadzieścia pięć lat. Minął rok od czasu, kiedy Peter ją opuścił, i była zdania, że bardziej się zmieniła przez ten rok niż przez cały czas małżeństwa. Dojrzała, odkryła w sobie nowe cechy i – to było dobre. Ale stała się także bardziej twarda, zrezygnowana i trochę zgorzkniała – a to nie było dobre.

Przede wszystkim odczuwała osamotnienie.

Jako samotna matka sześcioletniego dziecka, które wymagało ciągłego zajmowania się nim, w wielkiej czynszowej kamienicy na przedmieściu, gdzie wszyscy strzegli swej odrębności, bez pracy i bez pieniędzy, nie miała możliwości przełamania tej izolacji.

Dawni przyjaciele i znajomi przestali się odzywać, sprzykrzyło im się. Rzadko mogła wychodzić z domu, bo nie chciała zostawiać córki samej, a brak pieniędzy sprawiał, że nie mogła sobie pozwolić na rozrywki. Po rozwodzie z początku zdarzało się, że ktoś z kolegów ją odwiedzał, ale do Hökarängen było daleko, wkrótce się im sprzykrzyło. W dodatku czasami bywała taka przygnębiona, pewnie robiła żałosne wrażenie i odstraszała wszystkich.

Chodziła z córką na długie spacery, znosiła paki książek z biblioteki, czytała je w godzinach ciszy i samotności, kiedy Mona spała. Telefon rzadko dzwonił, ona też nie miała do kogo dzwonić, i gdy go w końcu wyłączono, bo nie zapłaciła rachunku, nie zauważyła różnicy. We własnym domu czuła się jak więzień, pomału jednak zaczynała tę niewolę odczuwać jako coś jedynie pewnego, a rzeczywistość za ścianami smutnego podmiejskiego mieszkania wydawała się coraz bardziej nierealna i obca.

Nocami, gdy wędrowała z pokoju do kuchni i z powrotem, zbyt zmęczona, żeby czytać, zbyt niespokojna, żeby zasnąć, wydawało jej się czasami, że zwariuje. Czuła, że niewiele brakuje, że przekroczy granicę, bariery pękną i szaleństwo wybuchnie.

Często myślała o samobójstwie, uczucie beznadziejności i strachu wiele razy były tak silne, że jedynie myśl o dziecku stawała na przeszkodzie do odebrania sobie życia.

Ogromnie martwiła się o dziecko, zdarzało się, że myśląc o przyszłości córki płakała z rozpaczy i bezsilności. Pragnęła, by jej dziecko wzrastało w środowisku ludzkiej ufności i ciepła, gdzie ludzie nie są sobie wrogami przez ustawiczny mus pogoni za władzą, pieniędzmi i pozycją socjalną, gdzie słowa „kupować” i „posiadać” nie są synonimem szczęścia. Chciała dać swemu dziecku szansę rozwijania własnej indywidualności, szansę uniknięcia takiego uformowania, by pasowała do jednej z przegródek, którymi społeczeństwo rozporządzało. Chciała, by jej dziecko zaznało radości pracy, wspólnoty, pewności, by mogło żyć duchowo rozbudzone.

Wydawało jej się, że nie jest nadmiernym żądaniem, chcieć dla córki tego, co jest podstawowym założeniem godnej człowieka egzystencji, wiedziała jednak, że jej marzenia nie urzeczywistnią się, póki będą mieszkać w Szwecji. Tylko skąd miała wziąć środki na wydostanie się stąd. Groziło jej raczej, że rozpacz i zwątpienie przejdą w poddanie się i apatię.

Po powrocie z Oslo postanowiła, że weźmie się w garść i postara wybrnąć ze swej sytuacji. By uzyskać większą swobodę, a jednocześnie zapobiec zbytniemu odizolowaniu Mony, po raz dziesiąty spróbowała umieścić ją w pobliskim przedszkolu. Ku jej zdumieniu, nareszcie było miejsce, mogli Monę przyjąć od zaraz.

Monita bez większej wiary zaczęła odpowiadać na ogłoszenia w dziale „pracownicy poszukiwani”. Przez cały czas zastanawiała się nad wielkim problemem: Jak postąpić, by zdobyć pieniądze. Na radykalną zmianę warunków życia potrzebowała dużo pieniędzy. Za wszelką cenę chciała wydostać się z kraju; tu czuła coraz większe obrzydzenie, coraz większą nienawiść do społeczeństwa chlubiącego się dobrobytem, choć ten dobrobyt był zastrzeżony dla niewielu uprzywilejowanych, a jedynym przywilejem większości było kręcić się w kieracie utrzymującym tę maszynę na chodzie.

Raz po raz rozważała różne możliwości zdobycia kapitału i nie dochodziło do żadnego rozwiązania problemu. Próbować zarobić tyle pieniędzy w uczciwy sposób, to niemożliwe; jak dotąd po potrąceniu podatku zostawało jej z pensji na komorne i życie, nigdy nie udało się nic zaoszczędzić.

Wygrać wielką sumę w lotka, mało prawdopodobne, choć co tydzień składała kupony, by móc mieć przynajmniej nadzieję. Nie miała nikogo, kto mógłby jej zapisać majątek w testamencie. Przypuszczalnie też żaden śmiertelnie chory milioner nie zacznie się o nią starać, by w noc poślubną wyciągnąć nogi.

Były dziewczęta zarabiające masę pieniędzy prostytucją, jedną taką znała nawet osobiście. Obecnie nie trzeba nawet chodzić po ulicy, można mianować się modelką i założyć atelier pozowania albo zacząć pracę w jakimś instytucie masażu czy sex klubie. Sama jednak myśl o tym była dla niej odrażająca.

Pozostawało ukraść pieniądze – tylko jak i gdzie? Z pewnością jest za uczciwa na to, żeby się udało. Chwilowo spróbuje znaleźć jakąś dobrą robotę. Poszło łatwiej, niż ośmielała się marzyć.

Dostała miejsce kelnerki w znanej i mającej dużą frekwencję lunch-restauracji, w centrum. Wygodne i niedługie godziny pracy i spore szanse niezłego zarobku napiwkami. Jednym z gości przywiązanych do tej restauracji był Filip Trofast Mauritzon.

Pewnego dnia usiadł przy jednym ze stolików Monity i zamówił golonkę w sosie chrzanowym, niepokaźny lecz schludny mężczyzna niewielkiego wzrostu. Płacąc powiedział do niej coś przyjaźnie żartobliwego, lecz nic w nim nie było takiego, co by skłoniło Monitę do zwrócenia na niego uwagi. Z drugiej strony i w Monicie nie było nic, co mogłoby specjalnie zainteresować Mauritzona, przynajmniej tak od razu.

Monita miała dość pospolity wygląd, co sobie z czasem sama uświadomiła, ludzie, którzy ją raz czy dwa widzieli, rzadko poznawali ją przy następnym zobaczeniu. Miała ciemne włosy, szaroniebieskie oczy, zdrowe zęby i regularne rysy. Wzrost średni, metr sześćdziesiąt pięć, budowa ciała normalna, waga sześćdziesiąt kilo. Byli mężczyźni, którzy uważali, że jest ładna, ale dopiero gdy ją bliżej poznali.

Gdy Mauritzon po raz trzeci w ciągu tygodnia usiadł przy jednym ze stolików Monity, poznała go i odgadła, że zamówi bekon z duszonymi ziemniakami, tego dnia był to „obiad domowy”. Poprzednim razem jadł naleśniki z mięsem.

Zamówił bekon i mleko; gdy przyniosła, spojrzał na nią i powiedział:

– Pani tu z pewnością nowa.

Potwierdziła. Nie pierwszy raz się do niej odezwał, ale przywykła do anonimowości, a służbowe ubranie nie ułatwiało zapamiętania jej.

Gdy podeszła z rachunkiem, dał jej suty napiwek i powiedział:

– Spodziewam się, że będzie się tu pani czuć tak dobrze, jak ja. A jedzenie jest świetne, więc proszę uważać na linię.

Wychodząc zerknął na nią przyjacielsko.

W ciągu następnych tygodni Monita zauważyła, że ten schludny nieduży pan, który zwykle jadł „obiad domowy” i pił tylko mleko, zawsze wybiera jej stolik. Zanim zajął miejsce, stawał przy drzwiach i rozglądał się, jakie ona dziś stoliki obsługuje. Zdziwiło ją to, ale i mile jej pochlebiło.

Uważała się za złą kelnerkę. Trudno jej było zachować dobrą minę wobec kłótliwych i niecierpliwych gości i gdy któryś na nią pokrzykiwał, odpyskiwała. Poza tym, pogrążona we własnych myślach, bywała roztargniona i zapominała o tym i owym. Z drugiej jednak strony była silna i szybka wobec gości, którzy jej zdaniem na to zasługiwali, uprzejma bez pochlebstw i poufalenia się, co się innym kelnerkom zdarzało.

Z Mauritzonem za każdym razem zamieniała parę słów i powoli zaczynała go traktować jak starego znajomego. Fascynowało ją jego pełne godności, trochę staroświeckie zachowanie, nie zgadzające się jakoś z jego poglądami na wszystko, co się działo między niebem i ziemią; poglądy te od czasu do czasu ujawniał w lapidarnych sformułowaniach.

Monita specjalnie dobrze się w tej nowej pracy nie czuła, uważała jednak, że jest względnie dobra i kończyła wcześnie, zdążała zabrać Monę z przedszkola, nim je zamknęli. Nie czuła się już tak rozpaczliwie samotna i odizolowana, lecz równie desperacko marzyła, że pewnego dnia będzie mogła przenieść się w miejsce mające klimat pod każdym względem bardziej sprzyjający. Mona miała teraz wiele nowych znajomości z przedszkola i rano nie mogła się doczekać, kiedy już tam pójdzie. Jej najlepsza przyjaciółka mieszkała w tym samym domu. Monita nawiązała znajomość z jej rodzicami, byli młodzi i sympatyczni. Zawarła z nimi porozumienie, że będą wzajemnie podrzucać sobie dziewczynki na noc, jeżeli zechcą mieć wolny wieczór. Koleżanka Mony już parę razy u niej nocowała, a Mona u tamtej dwa razy, chociaż Monita nic lepszego nie miała do zrobienia z wolnym wieczorem, jak pojechać do miasta do kina. W każdym razie ta umowa dawała jej poczucie wolności, a w przyszłości mogła i dla niej okazać się przydatna.

Pewnego dnia w kwietniu, już była na tym nowym miejscu ponad dwa miesiące, stała z założonymi pod fartuszkiem rękami, zatopiona w marzeniach, gdy Mauritzon przywołał ją do stolika. Podeszła, spojrzała na talerz z grochówką, której zaledwie spróbował, i spytała:

– Niedobra?

– Znakomita jak zwykle – rzekł Mauritzon. – Ale coś mi przyszło na myśl. Dzień w dzień siedzę tu i wcinam, a pani tylko biega, pracuje. Więc pomyślałem, że spytam, czy dla odmiany nie mógłbym ja panią zaprosić na jakąś przekąskę. Wieczorem oczywiście, kiedy będzie pani wolna. Powiedzmy, jutro?

Monita nie wahała się długo. Od dawna już osądziła, że jest to człowiek uczciwy, trzeźwy i przyzwoity, trochę dziwak, ale niegroźny i dość sympatyczny. Zresztą już coś przeczuwała i już się zdecydowała, co ma odpowiedzieć, gdy on zapyta. Powiedziała więc:

– Cóż, dlaczego nie.

Tego piątkowego wieczoru, gdy umówiła się z Mauritzonem, tylko w paru punktach musiała zrewidować swą opinię o nim. Wcale nie był abstynentem i przypuszczalnie specjalnie przyzwoity też nie był, ale wcale przez to mniej sympatyczny. W gruncie rzeczy uważała, że jest bardzo interesujący.

Tej wiosny jeszcze parę razy byli w lokalu i Monita uprzejmie ale stanowczo odmówiła zaproszeniu Mauritzona na grog do niego do domu, nie pozwoliła mu także pojechać do siebie, do Hökarängen.

Na początku lata przestał się pokazywać, w lipcu ona miała dwa tygodnie wolne i pojechała do siostry do Norwegii.

Pierwszego dnia po jej powrocie z urlopu przyszedł i usiadł przy swoim stałym stoliku, tego samego wieczoru spotkali się. Tym razem Monita poszła z nim na Armfeltsgatan i pierwszy raz spali ze sobą. Monita uznała, że on i w łóżku jest zupełnie do rzeczy.

Stosunek ich rozwijał się ku zadowoleniu partnerów. Mauritzon okazał się nienatrętny, nie nastawał, by spotykała się z nim częściej, niż sama chciała, co sprawiało, że widywali się raz czy dwa razy w tygodniu. Był w stosunku do niej troskliwy i pełen względów, dobrze się razem czuli.

Ona ze swej strony też zachowywała wszelkie względy; był na przykład bardzo milkliwy, jeśli chodziło o to, czym się zajmuje i w jaki sposób zarabia, więc chociaż czuła ciekawość, nigdy tego nie okazywała. Sama nie chciała, by wtrącał się do jej życia, unikała tego zwłaszcza, jeśli chodziło o Monę, dlatego przestrzegała, żeby i on zachowywał swoje sprawy dla siebie. Podobnie jak ona nie był ani trochę zazdrosny, albo zrozumiał od razu, że jest jej jedynym kochankiem, albo też mało dbał o to, czy sypia z innymi, i nigdy nie pytał o jej wcześniejsze doświadczenia seksualne.

Jesienią coraz rzadziej wychodzili zabawić się, najchętniej zostawali w domu, u niego, zjadali coś dobrego, popili trochę i większą część wspólnego wieczoru i nocy spędzali w łóżku.

Od czasu do czasu Mauritzon znikał, wyjeżdżał za interesami, ale nie mówił, gdzie jedzie ani jakie to interesy. Monita nie była taka głupia, żeby nie zrozumieć wkrótce, że uprawia on jakąś przestępczą działalność, ponieważ jednak sama uważała Mauritzona za sympatycznego i w gruncie rzeczy uczciwego człowieka, skłonna była przyjąć, że chodzi o jakieś występki nie skierowane przeciw poszczególnym ludziom. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby kradł, chyba że zabierał bogatym, żeby dać biednym, jak Robin Hood, albo żeby trudnił się czymś takim jak handel białymi niewolnikami, czy sprzedaż narkotyków wśród dzieci.

Gdy nadarzyła się okazja, usiłowała – odpowiednio dobierając słów – dać mu do zrozumienia, że ona osobiście nie ma żadnych moralnych przesądów i nie przywiązuje wagi do przestępczości zwróconej przeciw lichwiarzom i spekulantom czy przeciw wysysającej krew społeczności jako takiej, a wszystko to w nadziei, że on zdradzi może coś ze swych tajemnic.

Około Bożego Narodzenia Mauritzon znalazł się w sytuacji zmuszającej go do pewnego wprowadzenia Monity w swą działalność. Boże Narodzenie to gorący okres także i na terenie działalności, jaką uprawiał. W zapale nieprzeoczenia żadnej okazji zarobku tak zabiegał, żeby mu się nic z rąk nie wymknęło, tylu zadań się podjął, że po prostu nie był w stanie sam ich wykonać. Nawet fizycznie było zupełnie niemożliwe, by w drugi dzień świąt znajdował się w Hamburgu dla dokonania skomplikowanej transakcji, która wymagała jego osobistego udziału, a jednocześnie dostarczył obiecany towar na lotnisko Fornebo pod Oslo. A ponieważ Monita jak zwykle miała spędzić Boże Narodzenie w Oslo, nie oparł się pokusie, by wystąpiła jako jego zastępczyni i wysłanniczka. Żadne większe ryzyko nie wiązało się z wykonaniem tego zlecenia, tylko ceremoniał doręczenia był tak osobliwy i skomplikowany, że w żaden sposób nie mógłby jej wmówić, iż chodzi o zwykły upominek gwiazdkowy. Udzielił jej wyczerpujących informacji, a wiedząc, że do narkotyków jest usposobiona nieprzychylenie, zwierzył się, że paczka zawiera fałszywe blankiety, potrzebne do ograbienia poczty.

Monita nie miała nic przeciw roli jego asystentki, zlecenie wykonała poprawnie. Dostała na koszty podróży i paręset koron honorarium.

Ten łatwy i jakże potrzebny zarobek powinien był rozpalić w niej pożądliwość, a jednak po zastanowieniu się zajęła wobec przypuszczalnych przyszłych zleceń stanowisko pełne sprzeczności.

Pieniądze, owszem bardzo się liczyły, ale jeżeli już miała ryzykować, że wpadnie, może nawet trafi do więzienia, chciała przynajmniej wiedzieć za co. Żałowała, że nie zajrzała do tej paczki, podejrzewała, że Mauritzon ją oszukał. Postanowiła, że odmówi, jeśli ją znowu poprosi. Nie ma ochoty biegać jako posłaniec z paczkami, które może zawierają opium, a może bombę zegarową.

Mauritzon chyba intuicyjnie wyczuł jej nastrój, bo o żadną więcej przysługę nie poprosił. W stosunku do niej nie zmienił się, ona jednak z upływem czasu zaczynała dostrzegać pewne jego ujemne strony, na które przedtem nie zwróciła uwagi. Zauważyła, że często ją okłamuje, zupełnie niepotrzebnie, bo nigdy nie pytała, co robi między ich spotkaniami, nigdy go nie przypierała do muru. Zaczęła też pojmować, że daleko mu do złodzieja-gentlemana, raczej jest drobnym handlarzem spraw zakazanych, gotowym podjąć się za pieniądze wszystkiego.

W pierwszych miesiącach nowego roku spotykali się rzadko, co spowodowane było nie tyle coraz trzeźwiejszym osądem Monity, ile raczej tym, że Mauritzon miał mnóstwo roboty i często wyjeżdżał. Monita nie miała powodu podejrzewać, że mu się sprzykrzyła, gdy tylko miał wolny wieczór, usiłował go spędzić z nią sam na sam. Raz ktoś do niego przyszedł, kiedy ona tam była. Zdarzyło się to wieczorem, w początku marca: dwaj panowie, młodsi od Mauritzona, nazywali się Mohrén i Malmström, mieli z nim chyba jakieś wspólne interesy. Jeden z nich dość się jej podobał, ale już ich więcej nie spotkała.

Dla Monity zima tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku była przykrym okresem. Restauracja, w której pracowała, zmieniła właściciela, została przerobiona na pub, przez co straciła starych bywalców, a nie udało jej się zwabić nowych, w końcu więc personelowi wymówiono, a lokal stał się salą gry w bingo. Monita znów była bezrobotna i czuła się bardziej niż przedtem samotna, bo Mona w dni powszednie była w przedszkolu, a w święta chodziła bawić się do koleżanek.

Gniewało ją, że nie potrafi zerwać z Mauritzonem, choć właściwie irytował ją tylko wtedy, gdy go nie było, kiedy się spotykali, dobrze się czuła w jego towarzystwie, pochlebiało jej, że najwidoczniej był zakochany. Poza tym, prócz Mony, był jedyną istotą, której była potrzebna.

Teraz, kiedy nie miała zajęcia, chodziła czasami w dzień do mieszkania przy Armfeltsgatan, gdy miała pewność, że jego nie ma w domu. Lubiła tam przesiadywać, czytać, słuchać płyt, albo łazić wśród rzeczy, które wciąż wydawały się jej obce, choć powinna już do nich przywyknąć. Prócz paru książek i płyt nie było w jego mieszkaniu nic, co chciałaby mieć u siebie, a jednak dziwnie dobrze się tu czuła.

Mauritzon nie dał jej klucza do swego mieszkania, raz tylko pożyczył, wtedy kazała sobie dorobić klucz. Był to jedyny zamach na jego niezależność i z początku miała z tego powodu wyrzuty sumienia.

Bardzo dbała o to, żeby nic nie zdradziło jej bytności w mieszkaniu i chodziła tam tylko wtedy, kiedy była pewna, że wyjechał. Zastanawiała się nieraz, jak by zareagował, gdyby się dowiedział. Zdarzało się oczywiście, że niuchała wśród jego rzeczy, ale nigdy nie znalazła nic specjalnie obciążającego. I nie po to dorobiła klucz, żeby móc niuchać, tylko po to, żeby móc tu bywać bez czyjejkolwiek wiedzy. Nikt jej nie szukał, nikogo nie obchodziło, gdzie przebywa, a jednak doznawała tu uczucia niezależności i niedostępności, podobnie jak w dzieciństwie, gdy bawiąc się w chowanego znalazła taką kryjówkę, że nikt nigdy nie mógł jej tam znaleźć. Gdyby poprosiła, dałby jej pewnie klucz, tylko to by popsuło wszystko.

Pewnego dnia w połowie kwietnia Monita czuła się ogromnie podniecona i niespokojna. Poszła do mieszkania przy Armfeltsgatan. W nadziei, że kiedy usiądzie w najpiękniejszym z brzydkich foteli Mauritzona i zagra sobie na gramofonie Vivaldiego, zazna tego osobliwego uczucia wolności i całkowitej niezależności.

Mauritzon był w Hiszpanii, miał wrócić następnego dnia.

Powiesiła w przedpokoju płaszcz i torebkę, wyjąwszy z niej przedtem papierosy i zapałki i poszła do living-roomu. Był taki jak zawsze, i jak zawsze wysprzątany starannie.

Mauritzon sam sprzątał. Na początku znajomości spytała, dlaczego nie znajdzie sobie sprzątaczki, a on odpowiedział, że lubi sprzątać i ani myśli odstąpić tej przyjemności komu innemu.

Położyła zapalniczkę i zapałki na szerokiej poręczy fotela i poszła do drugiego pokoju nastawić gramofon. Założyła Cztery pory roku i słuchając pierwszych tonów Wiosny przyniosła z kuchni spodeczek i usadowiwszy się w fotelu postawiła go na poręczy.

Myślała o Mauritzonie i o tym, jak ubogi jest ich stosunek. Znają się już rok, a ich uczucia ani się pogłębiły, ani dojrzały, raczej odwrotnie. Nie mogła sobie przypomnieć, o czym rozmawiają, może dlatego, że nigdy nie mówili o czymś ważnym. Siedząc w jego ulubionym fotelu i patrząc na półkę z tymi głupawymi figurkami i wazonikami, stwierdziła, że Mauritzon sam jest niebywale śmieszną figurą i po raz setny zadawała sobie pytanie, dlaczego nie gwizdnie na niego i nie postara się o jakiegoś prawdziwego mężczyznę.

Zapaliła papierosa i wydmuchując wąską strużkę dymu pod sufit, pomyślała, że trzeba zapomnieć o tym głupku, nim zupełnie straci humor. Usadowiła się wygodniej, zamknęła oczy i próbowała nie myśleć o niczym, poruszając ręką w takt muzyki. W środku frazy largo strąciła spodek, spadł i rozbił się.

– O cholera – mruknęła.

Poszła do kuchni. Otworzyła szafkę pod zlewozmywakiem i po omacku sięgnęła po szczotkę. Stała zwykle koło torby z odpadkami. Teraz jej tam nie było. Przykucnęła i zajrzała do szafki. Szczotka leżała na podłodze. Kiedy się po nią schyliła, zobaczyła teczkę schowaną za torbą z odpadkami. Stara, zniszczona teczka, nigdy przedtem jej nie widziała. Może postawił ją tam, żeby znieść na dół, bo za duża była, żeby ją wrzucić do zsypu.

Potem odkryła, że teczka jest owiązana sznurem i to kilkakrotnie, a sznur zawiązany na mocny węzeł. Podniosła teczkę. Była ciężka. Teraz ogarnęła ją ciekawość, ostrożnie rozplatała sznurek, usiłując zapamiętać, jak był związany. Otworzyła teczkę. Była wypełniona kamieniami, czarne płaskie kawały łupku; niedawno gdzieś widziała podobne. Zmarszczyła czoło, wyprostowała się, wyrzuciła papierosa do zlewu, uważnie przyjrzała się teczce. Dlaczego wypchał teczkę kamieniami, związał i schował pod zlewozmywakiem?

Teczka z prawdziwej skóry, z pewnością była kiedyś elegancka i droga. Po wewnętrznej stronie klapy nie miała inicjałów. Pewna osobliwość zwróciła uwagę Monity. Ktoś obciął rogi w dnie teczki, ostrym nożem albo brzytwą i to niedawno, na brązowej skórze wyraźnie znaczyły się świeże nacięcia.

Nagle pojęła, co zamierzał zrobić z tą teczką: utopić ją w morzu. Albo może w Strömmen. Dlaczego? Schyliła się, zaczęła wyjmować kamienne płytki z teczki i układać je na podłodze, przypomniało jej się przy tym, gdzie widziała takie kamienie. Tu w bramie, przy wyjściu na podwórze leżała ich cała sterta. Wyglądało na to, że zamierzają brukować podwórko. Musiał z bramy przynieść te kamienie.

Teczka była prawie opróżniona, kiedy palce natrafiły na coś gładkiego i twardego. Podniosła ten przedmiot i przyglądała mu się, a myśl od dawna tkwiąca w jej podświadomości wolno przybierała wyraźniejszą formę.

Może to jest właśnie rozwiązanie; może w tym stalowym, błyszczącym przedmiocie kryje się wolność, o jakiej marzy.

Pistolet miał ze dwadzieścia centymetrów długości, grubą lufę, mocną kolbę, a na niebieskawo mieniącej się stali widniała nazwa: Llama. Zważyła broń w dłoni. Ciężka.

Monita przeszła do przedpokoju i włożyła pistolet do swojej torebki. Potem wróciła do kuchni, ponownie wypełniła teczkę kamieniami, owiązała sznurem, usiłując takie same węzły zasupłać, wreszcie wstawiła teczkę na miejsce, na którym ją znalazła.

Zmiotła szkło w pokoju, wyniosła do zsypu. Zamknęła gramofon, płytę umieściła tam, gdzie powinna stać, wyjęła ze zlewu niedopałek i spuściła z wodą w toalecie, włożyła płaszcz, torebkę przewiesiła przez ramię i przed wyjściem skontrolowała, czy wszystko jest w porządku. Upewniła się, że ma klucz w kieszeni, zatrzasnęła drzwi i zbiegła ze schodów.

W domu się zastanowi.

Загрузка...