XIX


Rankiem w czwartek szóstego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego grupa specjalna do zwalczania napadów na banki była blada lecz opanowana. W ich kwaterze głównej panowała gorzka cisza. Myśl o wydarzeniach dnia wczorajszego nikogo nie wprawiała w dobry humor. A już zwłaszcza Gunvalda Larssona. Na filmie może to być komiczne: wypaść przez okno i dyndać na wysokości kilku pięter, ale nie w rzeczywistości. Pokaleczone ręce i zniszczone ubranie nie pobudzają do śmiechu. Najbardziej był Gunvald rozjątrzony właśnie z powodu ubrania. Niezwykle starannie dobierał swą garderobę, a poza tym wydatki na nią pochłaniały większą część jego pensji. I oto znowu kilka najbardziej wartościowych sztuk odzieży zamieniło się w łachy podczas służby, który już raz z kolei, nawet by się nie doliczył.

Einar Rönn też zadowolony nie był, a nawet Kollbergowi trudno było docenić aż nazbyt jawny komizm sytuacji. Doskonale pamiętał łaskotanie w dołku, gdy sądził, że za parę sekund on i Gunvald Larsson roztrzaskają się o bruk. W dodatku nie był wierzący i nie przypuszczał, że skrzydlaci detektywi przyjmą go w niebiańskiej kwaterze głównej.

Bitwa na Danviksklippan została bardzo dokładnie przeanalizowana, lecz pisemny raport był dziwnie niejasny i wymijający w sformułowaniach. Kollberg go napisał.

Strat nie można było jednak zatrzeć. Trzech ludzi trzeba było odwieźć do szpitala, choć żaden nie miał uszkodzeń zagrażających życiu czy wróżących uszczerbek zdrowia na przyszłość. Ekspert od gazów miał ranę, która naruszyła tylko mięsień, Zachrisson oparzenia na twarzy. Prócz tego lekarze twierdzili, że doznał szoku, że jest „dziwny” i ma trudności z udzielaniem dorzecznych odpowiedzi na najprostsze pytania, lecz wynikało to pewnie stąd, że go nie znali przedtem i przeceniali jego wrodzoną zdolność rozumowania. Możliwość niedoceniania jej nie istniała. Pogryziony przez psa policjant mógł liczyć na parę tygodni zwolnienia lekarskiego, rozszarpane mięśnie i ścięgna nie goją się zbyt szybko.

Najgorzej było z psem. Klinika chirurgiczna Wyższej Szkoły Weterynarii zawiadomiła, że wprawdzie kulę udało się usunąć, lecz konieczność uśpienia może się okazać nieunikniona na skutek infekcji. Boy jest młodym, zdrowym zwierzęciem, dodano na zakończenie, i jego stan ogólny jest zadowalający. Obeznanym z terminologią nie dawało to dużych nadziei.

A i obecni nie byli w najlepszym stanie.

Rönn miał czoło zaklejone plastrem i wspaniałe siniaki pod oczyma, co jeszcze uwydatniało wrodzoną czerwoność jego nosa.

Gunvald Larsson powinien był właściwie zostać w domu, gdyż osobnika z grubo obandażowaną ręką i kolanem z trudem uznać można za nadającego się do pełnienia służby. A prócz tego miał jeszcze na głowie pokaźnego guza.

Co do Kollberga, to stan jego był nieco lepszy, lecz dokuczały mu ciężkie długotrwałe bóle głowy. Kuracja specjalna, której głównymi składnikami były koniak, aspiryna i pełna miłości i seksualnej ochoty pielęgnacja zręcznie prowadzona przez jego żonę, miała pozytywne, lecz niestety krótkotrwałe działanie.

Ponieważ ze strony wrogów nikt nie był w czasie batalii obecny, straty ich były nieznaczne. Wprawdzie zdobyto w mieszkaniu trochę rzeczy, ale nawet Buldożer Olsson nie mógł twierdzić, że strata rolki papieru toaletowego, kartonowego pudła z wyciorami, dwóch słoików borówkowego dżemu i nieprawdopodobnej ilości używanej bielizny mogła poważnie zmartwić Malmströma i Mohréna albo w sposób godny wzmianki utrudnić im dalszą działalność.

Za dwie dziewiąta pojawił się Buldożer Olsson. Wpadł jak bomba. Zdążył już odbyć dwa wczesne posiedzenia, jedno w komendzie głównej policji, drugie w brygadzie oszustw i był już wprawiony w ruch.

– Dzień dobry, dzień dobry – powiedział żwawo. – Jak się macie, chłopcy?

Chłopcy czuli się bardziej niż zwykle w wieku średnim i żaden nie odpowiedział.

– Roos zrobił wczoraj zręczne posunięcie, ale nie odymajmy się z tego powodu. Trzeba oczywiście przyznać, że straciliśmy kilka pionków i tempo.

– Wydaje mi się raczej, że to przypomina zupełnego mata – powiedział Kollberg, który grywał w szachy.

– Ale teraz nasz ruch – rzekł Buldożer. – Dawać tu Mauritzona, troszkę go pomacamy. On ma coś w zanadrzu. I ma stracha, moi panowie! Wie, że Malmström i Mohrén teraz go szukają. Najgorsza przysługa, jaką moglibyśmy mu teraz oddać, to wypuścić go. I on o tym wie.

Rönn, Kollberg i Larsson wpatrywali się w swego kierownika zaczerwienionymi oczami. Myśl o podjęciu nowej akcji według wskazówek Mauritzona była mało pociągająca.

Buldożer dokładniej im się przyjrzał. On też miał oczy podpuchnięte i w czerwonych obwódkach.

– Jedno dziś w nocy przemyślałem, chłopcy – powiedział. – Nie uważacie, że w przyszłości do podobnych akcji trzeba używać młodszych i świeższych sił? Mam na myśli takie operacje jak wczorajsza.

Po krótkiej pauzie dodał:

– Wydaje się trochę niewłaściwe, żeby stateczni panowie w średnim wieku na względnie wysokich stanowiskach szaleli w podobny sposób. Strzelali i w ogóle.

Gunvald Larsson westchnął głęboko i skurczył się. Wyglądał jakby mu ktoś nóż wbił w plecy.

Prawda, pomyślał Kollberg, zupełnie słusznie. Lecz w sekundę później rozgniewał się. Średni wiek? Stateczność! Co u diabła?

Rönn coś mruknął.

– Co mówisz, Einar? – przyjacielsko spytał Buldożer.

– No, właściwie to przecież nie my strzelaliśmy.

– Być może – rzekł Buldożer. – Być może. No, trzeba się rozruszać. Dawać tu Mauritzona.

Mauritzon spędził noc w areszcie, wprawdzie w warunkach bardziej komfortowych niż zwykli zatrzymani. Otrzymał na przykład własny materac i nawet koc, a strażnik spytał, czy chce szklankę wody.

Mauritzon nic nie mógł zarzucić traktowaniu go i według informacji spał spokojnie. Natomiast poprzedniego wieczoru był bardzo zdumiony i zaniepokojony, dowiedziawszy się, że Malmström i Mohrén nie byli obecni przy swym aresztowaniu.


Pospieszne badania techniczne w mieszkaniu ujawniły jednak, że niedawno się w nim znajdowali. Odciski ich palców były bardzo liczne a na jednym ze słoików z dżemem znaleziono także odcisk kciuka i wskazującego palca Mauritzona.

– Pojmujecie, jakie to ma znaczenie – powiedział Buldożer inkwizytorskim tonem.

– Tak, że miał styczność z tym słoikiem – powiedział Gunvald Larsson.

– Oczywiście, tak, to prawda – powiedział Buldożer radośnie zaskoczony. – Po prostu niezbity dowód. Wystarczy do postawienia przed sądem. Ale nie to miałem na myśli.

– A co miałeś?

– To znaczy, że Mauritzon mówił prawdę i pewnie w dalszym ciągu mówić będzie, co wie naprawdę.

– Tak, o Malmströmie i Mohrénie.

– Przecież tylko to nas teraz interesuje. Chyba tak?

A więc Mauritzon znowu zasiadł wśród nich. Jak zwykle drobny, niepokaźny, o na wskroś uczciwej powierzchowności.

– Cóż, drogi panie Mauritzon – życzliwie zaczął Buldożer. – Poszło niezupełnie tak, jak myśleliśmy.

Mauritzon pokiwał głową.

– Dziwne – powiedział. – Nie mogę zrozumieć. Muszą mieć coś w rodzaju szóstego zmysłu.

– Szósty zmysł – marzycielsko rzekł Buldożer. – Można w to niemal uwierzyć. Gdyby teraz Roos…

– Kto to taki?

– Nic, nic, panie Mauritzon. Mówię sam do siebie. Co innego mnie niepokoi. Nasze prywatne rachunki nie zgadzają się. Zrobiłem panu wielką przysługę i czekam na odwzajemnienie.

Mauritzon długo się zastanawiał. W końcu powiedział:

– Pan prokurator ma na myśli, że mimo wszystko nie zostanę wypuszczony na wolność?

– Cóż – powiedział Buldożer – i tak, i nie. Zajmowanie się narkotykami to koniec końcem poważne przestępstwo. Może pan dostać… – Przerwał i policzył na palcach. – Obiecuję panu jakieś osiem miesięcy. W każdym razie nie mniej niż sześć.

Mauritzon patrzył na niego spokojnie.

– Jednak – rzekł Buldożer ożywiając się – obiecałem panu absolucję tym razem, zakładając, że i ja coś w zamian dostanę.

Buldożer wyprostował się, plasnął w dłonie i powiedział brutalnie:

– Innymi słowy: Jeżeli nie wyśpiewasz zaraz wszystkiego, co wiesz o Malmströmie i Mohrénie, wsadzimy cię za współpracę z nimi. A potem poślemy cię do Jacobssona. Prócz tego postaramy się, żebyś dostał tęgie lanie.

Gunvald Larsson z uznaniem spojrzał na szefa grupy specjalnej.

– Sprawiłoby mi prawdziwą przyjemność, osobiście… – Nie dokończył zdania.

Mauritzon ani drgnął.

– Okay – powiedział. – Mam coś, co pozwoli wam złapać Malmströma i Mohréna, i jeszcze paru innych.

– Interesujące, panie Mauritzon. – I gdzież jest to znakomite cygaro?

Mauritzon patrząc na Gunvalda Larssona powiedział:

– To tak proste, że nawet kot by sobie z tym poradził.

– Kot?

– Tak, więc proszę na mnie winy nie zwalać, jeżeli i tym razem wam się nie uda.

– Drogi panie Mauritzon, bez przykrych słów. Wszystkim nam jednakowo zależy, żeby ująć tych drabów. Tylko co, na litość boską, pan ma?

– Plan ich następnego napadu – powiedział Mauritzon obojętnie. – Z terminami, ze wszystkim.

Przez chwilę wydawało się, że prokuratorowi Olssonowi oczy z głowy wyskoczą. Trzy razy okrążył krzesło Mauritzona wołając jak opętany:

– Niech pan opowiada! Opowiada wszystko! Pan jest już właściwie wolny. Dostanie pan zaświadczenie, wszystko, co pan zechce. Tylko niech pan opowiada. Drogi panie Mauritzon, niech nam pan wszystko opowie.

Całą grupę specjalną zaraził ciekawością. Wszyscy wstali i z niecierpliwością otoczyli donosiciela.

– Okay – powiedział Mauritzon. – Obiecałem Malmströmowi i Mohrénowi pomagać w tym i w owym. Zakupy i inne takie. Niechętnie wychodzili na ulicę. Miałem też codziennie chodzić do pewnego sklepu tytoniowego w Birkastan i pytać o pocztę dla Mohréna.

– Jakiego sklepu? – natychmiast spytał Kollberg.

– I to chętnie powiem, ale żadnego pożytku z tej wiadomości nie będziecie mieli. Już sprawdziłem. Właścicielką sklepiku jest jakaś stara baba, a listy doręczali emeryci, za każdym razem inny.

– No? – ponaglił Buldożer. – Listy? Jakie listy? Ile?

– Przez cały czas przyszły tylko trzy.

– I pan je im doręczył?

– Tak, ale przedtem otworzyłem.

– I Mohrén nie zauważył tego?

– Nie. Jak ja otworzę list, to nikt nie pozna. Mam znakomitą metodę. Chemiczną.

– No, i co było w tych listach?

Buldożer nie mógł stać spokojnie. Dreptał po podłodze drobnymi kroczkami, jak objedzony kogut wagi ciężkiej.

– Dwa pierwsze były nie interesujące. Chodziło o jakieś typy, nazywane H i H. Mieli przyjechać na miejsce nazywane Q. Tylko krótkie zawiadomienia jakimś szyfrem. Zakleiłem koperty i oddałem Mohrénowi.

– A trzeci?

– Trzeci przyszedł przedwczoraj. Ten był ogromnie interesujący. Plan następnego napadu, jak powiedziałem. Detaliczny.

– I pan ten papierek oddał Mohrénowi?

– Papierek. To były trzy arkusze. Tak, oddałem, tylko przedtem zrobiłem fotokopie i umieściłem w bezpiecznym miejscu.

– O, kochany panie Mauritzon – powiedział Buldożer oszołomiony. – W jakim miejscu? Kiedy może pan nam to przynieść?

– Sami możecie przynieść. Ja nie mam najmniejszej ochoty.

– Kiedy?

– Jak tylko powiem, gdzie jest.

– Gdzie?

– Spokojnie – powiedział Mauritzon. – To uczciwy towar, nie trzeba się obawiać. Wpierw chcę mieć dwie rzeczy.

– Co?

– Po pierwsze ten papierek od Jacobssona, który pan ma w kieszeni. Ten, na którym jest napisane, że nie jestem podejrzany o narkotyki i że śledztwo zostało umorzone z braku dowodów.

– Oczywiście, natychmiast – powiedział Buldożer i sięgnął do kieszeni.

– Dalej, chcę podobny papierek, który pan sam podpisze, dotyczący tej historii z pomaganiem Malmströmowi i Mohrénowi, że sprawa została rozpatrzona, że działałem w dobrej wierze i tak dalej.

Buldożer Olsson podbiegł do maszyny. W niespełna dwie minuty rzecz została załatwiona. Mauritzon dostał oba dokumenty, przeczytał uważnie i powiedział:

– Koperta z kopiami jest w Sheratonie.

– W hotelu?

– Tak. Posłałem ją tam. Jest u portiera. Poste restante.

– Na jakie nazwisko?

– Hrabia Philip von Brandenburg – skromnie powiedział Mauritzon. – Philip przez ph.

Wszyscy spoglądali na niego ze zdumieniem.

Wreszcie Buldożer powiedział:

– O, znakomicie, znakomicie, kochany panie Mauritzon. Nie zechciałby pan posiedzieć trochę w innym pokoju, chwileczkę tylko, wypić filiżankę kawy, zjeść parę ciasteczek czy może coś innego?

– Owszem, poproszę o herbatę – odparł Mauritzon.

– Herbatę – z roztargnieniem powtórzył Buldożer. – Einar, zechciej przypilnować, żeby pan Mauritzon otrzymał herbatę, ciasteczka i… towarzystwo.

Rönn wyszedł z Mauritzonem i natychmiast prawie powrócił.

– Co teraz robimy? – spytał Kollberg.

– Odbieramy list – odrzekł Buldożer. – Natychmiast. Najprościej oczywiście byłoby, gdyby ktoś z nas tam poszedł i powiedział, że jest hrabią von Brandenburg i chce zabrać swoją pocztę. Ty na przykład, Gunvald.

Gunvald Larsson popatrzył na niego znieruchomiałymi porcelanowobłękitnymi oczyma.

– Ja? Nigdy. Wolałbym natychmiast złożyć podanie o zwolnienie mnie z posady.

– Więc może ty to zrobisz, Einar. Jeżeli powiemy prawdę, będą tylko trudności. Może nie będą chcieli wydać poczty hrabiego. Stracimy mnóstwo cennego czasu.

– Dobrze – powiedział Rönn. – Philip von Brandenburg, hrabia, dostałem od Mauritzona wizytówką. Miał ją w schowku w portfelu. Okropnie arystokratycznie wygląda.

Karta wizytowa miała srebrzysty monogram w rogu i dyskretny napis.

– Idźże już – niecierpliwie ponaglił Buldożer. – Żwawo.

Rönn poszedł.

– Tak sobie myślę o osobliwej rzeczy – powiedział Kollberg. – Gdybym ja poszedł do sklepu spożywczego, w którym od dziesięciu lat robię zakupy, i poprosił o pół litra mleka na kredyt, to mi zwyczajnie odmówią. A taka figura jak Mauritzon wchodzi do najwytworniejszego sklepu jubilerskiego w mieście, mówi, że jest księciem Malexander i od razu dają mu do domu, żeby sobie obejrzał, dwie kasetki pierścionków z diamentami i dziesięć sznurów pereł.

– To prawda, tak jest przecież zawsze – powiedział Gunvald Larsson. – Po prostu społeczeństwo klasowe.

Buldożer Olsson z roztargnieniem kiwnął głową. Nie interesowały go zagadnienia takie, jak społeczeństwo klasowe.


Portier spojrzał na list, potem na kartę wizytową, w końcu na Rönna.

– Czy to pan jest hrabią von Brandenburg? – spytał niedowierzająco.

– Tak – powiedział Rönn niepewnie. – To znaczy jestem tylko jego posłańcem.

– A jeżeli tak – rzekł portier. – Proszę bardzo. Ukłony dla pana hrabiego i proszę powiedzieć, że widzieć go jako gościa jest dla nas zawsze wielkim zaszczytem.


Ktoś nie znający Buldożera Olssona wziąłby go z pewnością za człowieka poważnie chorego, a co najmniej za szaleńca. Już ponad godzinę znajdował się w stanie całkowitej euforii. Uczucie przekraczającego normę zadowolenia mniej znajdowało wyraz w słowach, a bardziej w zachowaniu, ściślej mówiąc ruchliwości. Nie mógł przez trzy sekundy z rzędu wytrwać w spokoju, fruwał niemal po pokoju, jak gdyby zmięty niebieski garnitur był powłoką zewnętrzną nie prokuratora, a balonu, a jego okrągłe niewielkie ciało wypełnione było helium.

Ten szał radości był na dłuższą metę nieco irytujący, choć z drugiej strony trzy arkusze papieru z hrabiowskiej koperty były obiektem tak fascynującym, że Kollberg, Rönn i Gunvald Larsson wciąż badali go z równym zainteresowaniem, jak za pierwszym razem, to znaczy przed godziną przeszło.

Nie było najmniejszej wątpliwości, że na stole grupy specjalnej leżą fotokopie niemal kompletnego planu następnego napadu Malmströma i Mohréna. I to nie jakiegoś zwykłego napadu. Tylko naprawdę wielkiego skoku, o którym nie wiedziano nic, choć się go od tygodni spodziewano. Miał być popełniony, w piątek za piętnaście trzecią. Najprawdopodobniej albo w piątek siódmego, to znaczy jutro, albo w tydzień później, to znaczy, czternastego lipca.

Wiele przemawiało za tą ostatnią możliwością. W takim razie mieliby przed sobą cały tydzień, co aż nadto wystarczyłoby na wszelkie przygotowania. Lecz nawet gdyby Malmström i Mohrén uderzyli natychmiast, te papiery ujawniały tyle, że byłoby niemal tylko sprawą wysłania odpowiednich sił, by zostali ujęci na gorącym uczynku, a ich najstaranniej obmyślone plany zniweczone.

Na jednym arkuszu znajdował się drobiazgowy plan lokalu bankowego z dokładnie zaznaczonymi szczegółami, dający wgląd w samą metodykę napadu, w rozmieszczenie osób, rozstawienie samochodów umożliwiających ucieczkę i drogi wycofywania się z miasta.

Buldożerowi Olssonowi, który o bankach w obrębie wielkiego Sztokholmu wiedział wszystko, wystarczył jeden rzut oka na szkic, by od razu określić, jaki lokal zamierzają obrabować. Jeden z największych i najnowocześniejszych banków w centrum miasta.

Plan był tak genialny w swej prostocie, że mógł mieć jednego tylko twórcę: Wernera Roosa. Przynajmniej Buldożer był tego najzupełniej pewien.

Cała akcja dzieliła się na trzy części. Część pierwsza: dywersja. Druga: operacja zapobiegawcza, bezpośrednio zwrócona ku głównemu przeciwnikowi, to jest siłom policji. Sam napad stanowił część trzecią.

Do przeprowadzenia planu Malmström i Mohrén potrzebowali co najmniej czterech pomocników w polu operacji. Były nawet podane nazwiska dwóch z nich. Hauser i Hoff, którzy – wnioskując z danych – mieli za zadanie unieszkodliwić przy napadzie straż zewnętrzną. Dwaj pozostali – możliwe, że chodziło o więcej niż dwóch ludzi – byli odpowiedzialni za dywersję i za część zapobiegawczą. Osobnicy ci określeni byli mianem „antreprenerów”.

Manewr dywersyjny miał się rozpocząć o czternastej czterdzieści przy Rosenlundsgatan na Söder. Do rekwizytów należały co najmniej dwa samochody i bardzo silny ładunek wybuchowy.

Wszystko wskazywało na to, że dywersja ma mieć charakter sensacyjny i zadaniem jej jest ściągnąć wszystkie policyjne wozy patrolujące z centrum i z południowych przedmieść.

Plan nie zdradzał dokładnego sposobu jej przeprowadzenia, ale uzasadnione powody pozwalały przypuszczać, że nastąpi potężna eksplozja albo przy jakiejś stacji benzynowej, albo w jakimś domu. A odpowiedzialny za część dywersyjną był „antreprener A”.

W minutę później – co taktycznie było zupełnie słuszne – miała zostać uruchomiona działalność zapobiegawcza. Ta część planu była pomysłowa i zuchwała; miała zablokować drogi tym pojazdom i patrolom, które zawsze znajdują się przed gmachem komendy policji jako rezerwa. Jak to się odbędzie, też trudno było dociec, ale centralny zarząd policji i bez przygotowania zawsze liczył się z możliwością przykrych niespodzianek. Bezpośrednie kierownictwo tej części sprawował „antreprener B”.

Jeśli obie te operacje przebiegną zgodnie z obliczeniami, o godzinie czternastej czterdzieści pięć przeważająca część czynnych sił policji będzie na Söder, zajęta wypadkiem przy Rosenlundsgatan, a rezerwowy personel zamknięty w pułapce przed gmachem policji na Kungsholmen.

W tym właśnie momencie Malmström i Mohrén w asyście tyleż tajemniczych, co nieznanych panów Hoffa i Hausera dokonają napadu na bank, mając wszelkie widoki, że policja im nie przeszkodzi.

Tak się więc ma przedstawiać od dawna przewidywany skok przez wielkie „S”.

Aby wydostać się z miejsca przestępstwa, dysponowali dwoma samochodami, które mieli później zmienić na inne cztery, tak by każdy jechał sam. Wycofywać się mieli w kierunku północnym, zupełnie oczywiste, skoro niemal wszystkie czynne siły policji zostaną zwabione do południowej części miasta, a reszta będzie uwięziona na Kungsholmen.

Nawet przypuszczalna wielkość łupu była podana dla porządku, oceniano ją na kwotę równającą się dwóm i pół miliona koron szwedzkich. I to właśnie skłaniało grupę specjalną do przypuszczeń, że będzie to w piątek czternastego. Rozmowa z bankiem pomogła bowiem w ustaleniu, że tego właśnie dnia taka mniej więcej suma w różnych walutach powinna się znajdować w kasie. Gdyby banda urządziła napad jutro, zdobycz byłaby znacznie mniejsza.

Większość danych była zupełnie jasna albo przynajmniej dość łatwo się było zorientować w ich znaczeniu.

– Jean ma długie wąsy – rzekł Kollberg. – To znany zwrot. W czasie drugiej wojny światowej był używany przed dniem D w wiadomościach radiowych dla francuskich partyzantów. – Widząc pytające spojrzenie Rönna, wyjaśnił: – To znaczy po prostu: Teraz zaczynamy, chłopcy.

– To na końcu też zupełnie proste – powiedział Gunvald Larsson. – Abandon ship. Natychmiast opuścić statek. Tego Mauritzon nie skapował. Po prostu rozkaz, żeby zmykali natychmiast. Dlatego zastaliśmy puste mieszkanie. Roos pewnie nie dowierzał Mauritzonowi i polecił im zmienić kryjówkę.

– A bezpośrednio potem jest słowo Milano – powiedział Kollberg. – Co to znaczy?

– Zbiórka w Mediolanie dla podziału zdobyczy – kategorycznie stwierdził Buldożer. – Tylko, że oni wcale z banku nie wyjdą, jeżeli im tam pozwolimy wejść. Wygrana należy do nas.

– Niewątpliwie – przyznał Kollberg. – Przynajmniej na to wygląda.

Przeciwdziałanie też było sprawą prostą teraz, gdy wszystko było wiadome.

Cokolwiek się zdarzy na Rosenlundsgatan, należy to w całej rozciągłości zignorować. Jeśli chodzi o pojazdy zaparkowane na Kungsholmen, trzeba tylko przypilnować, żeby wszystkie radiowozy i wozy patrolowe nie znajdowały się tam, gdzie się rozpocznie „akcja zapobiegawcza”, tylko w sposób zamaskowany rozstawione były wokół banku.

– Tak – powiedział Buldożer raczej sam do siebie. – To jest plan wskazujący na Wernera Roosa. Tylko jak mu tego dowiedziemy?

– Może pismo maszynowe coś zdradzi – rzekł Rönn.

– Jest prawie niemożliwe ustalić coś, jeśli tekst jest pisany na maszynie elektrycznej. Zresztą on nic nie sfuszeruje. I za co go można wsadzić?

– To już ty powinieneś wykalkulować, jesteś przecież oskarżycielem – zawyrokował Kollberg. – W tym kraju wystarczy przecież kogoś oskarżyć, a zostanie skazany, choćby był najniewinniejszy.

– Przecież Werner Roos jest winien – powiedział Buldożer.

– A co zrobimy z Mauritzonem? – spytał Gunvald Larsson.

– Wypuścimy go oczywiście – powiedział Buldożer, znowu nieobecny myślą. – Zrobił swoje. Wybywa z tej sprawy.

– Ciekaw jestem – powiedział Larsson z wahaniem.

– W następny piątek – marzycielsko nucił Buldożer. – Pomyśleć tylko, co nas czeka.

– Właśnie, lepiej pomyśleć – kwaśno zauważył Gunvald Larsson.

Zadzwonił telefon. Napad na bank w Vällingby.

Nic ważnego. Straszak i tylko piętnaście tysięcy. Sprawcę znaleziono w godzinę później, gdy zataczając się po Humlegården usiłował rozdawać przechodniom pieniądze. Zdążył się jedynie upić i kupić sobie cygaro. Na dodatek ambitny policjant postrzelił go w nogę. Grupa specjalna załatwiła sprawę nie opuszczając budynku.

– Przypuszczasz, że i za tym kryje się Roos? – podstępnie spytał Gunvald Larsson.

– Tak – odrzekł Buldożer ożywiając się. – Słuszna myśl. Pośrednio winien jest Roos. Jego napady inspirują nawet mniej uzdolnionych przestępców. Tak więc można powiedzieć, że pośrednio…

– Wielki Boże – rzekł Gunvald. – Dajmy temu spokój.

Rönn poszedł do swego pokoju. Siedział w nim ktoś, kogo od dawna nie widział: Martin Beck.

– Cześć – powiedział. – Brałeś udział w bijatyce?

– Tak – rzekł Rönn. – Pośrednio.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie wiem dobrze – mętnie odpowiedział Rönn. – Teraz wszystko jest jakieś dziwne. Chcesz czegoś ode mnie?

Загрузка...