XXVI


Martin Beck znowu jechał konno, pochylony cwałował przez równinę otoczoną osobnikami ubranymi w reglanowe płaszcze. Widział przed sobą stanowisko rosyjskiej artylerii, lufa armatnia wystawała spomiędzy worków z piaskiem, wlepione w niego oko śmierci, jak zwykle. Widział kulę lecącą wprost na niego, rosła, stawała się coraz większa, wreszcie wypełniła całe pole widzenia, obraz stał się czarny. To Balaklava. A on na mostku kapitańskim. „Indefatigable” i „Queen Mary” właśnie eksplodowały i pochłonęło je morze. Nadbiegł goniec wołając: „Princess Royal” wyleciał w powietrze! Beatty pochylił się i spokojnym dźwięcznym głosem przekrzykując zgiełk bitwy, powiedział: „Beck, coś dziś nie w porządku z naszymi okrętami. O dwa stopnie bliżej wroga”.

Nastąpiła zwykła scena z Garfleldem i Guiteau, zeskoczył z konia, biegł przez dworzec kolejowy, kula trafiła w jego ciało. Gdy oddawał ostatnie tchnienie, przyszedł szef policji, pochylił się, przypiął do jego przestrzelonej piersi medal, rozwinął coś, co przypominało rolkę pergaminu i wyrecytował: „Zostałeś mianowany szefem biura, stopień służbowy B trzy”. Prezydent leżał zwinięty w kłębek, jego cylinder toczył się po peronie. Nadpłynęła fala palącego bólu i Martin Beck otworzył oczy.

Leżał w łóżku zlany potem. Te majaki stawały się coraz gorsze. Tego ranka Guiteau znowu wyglądał jak były szeregowy policjant Eriksson. James Garfield jak wytworny starszy pan, szef policji jak szef policji, a Beatty jak na pamiątkowym kubku pokoju z tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku otoczony laurowym wieńcem z trochę arogancką miną.

Poza tym sen i teraz pełen był luk, absurdów i błędnych cytatów. David Beatty nigdy nie powiedział „Trzymaj się o dwa stopnie bliżej wroga”. Według wszelkich dostępnych źródeł wypowiedź ta brzmiała: „Chatfield, there seems to be something wrong with our bloody ships today. Turm two points to port”. W gruncie rzeczy wszystko jedno.

Kiedy Guiteau wyglądał jak Carradine, pistolet był Hammerli International. A teraz, kiedy przypominał Erikssona, bronią był derringer. Poza tym pod Balaklavą tylko Fitzroy James Henry Somerset występował w reglanowym płaszczu. Żadnego sensu w tych snach nie było.

Wstał, zdjął piżamę, wszedł pod prysznic. Skóra kurczyła się pod zimną wodą, a on myślał o Rhei.

W drodze do kolei podziemnej myślał o swoim dziwnym zachowaniu podczas wczorajszego wieczoru.

Przy biurku w swoim pokoju poczuł się dotkliwie samotny.

Przyszedł Kollberg i spytał, jak się czuje. Zdawkowe pytanie, mógł na nie odpowiedzieć tylko:

– Tak sobie.

Kollberg wyszedł prawie natychmiast. Był spocony, załatany. W drzwiach już powiedział:

– Wydaje się, że ten drobiazg przy Horngatan już wyjaśniony. Prócz tego mamy dużą szansę na ujęcie Malmströma i Mohréna na gorącym uczynku. Ale to dopiero w przyszły piątek. A jak z twoim zamkniętym pokojem?

– Nieźle. W każdym razie lepiej, niż oczekiwałem.

– No proszę – powiedział Kollberg. Zatrzymał się jeszcze na parę sekund i powiedział:

– Uważam, że wyglądasz dziś na zdrowszego. Cześć!

– Cześć.

Znowu został sam i zaczął myśleć o Svärdzie. A jednocześnie myślał o Rhei. Dała mu dużo więcej, niż oczekiwał. Jako policjant. Trzy informacje, może cztery. Svärd był chorobliwie skąpy. Svärd zawsze, a przynajmniej od lat, barykadował się w mieszkaniu, choć nie miał w nim nic wartościowego. Svärd był chory i na krótko przed śmiercią leżał w szpitalu onkologicznym.

Czy mógł mieć ukryte pieniądze? A jeżeli tak, to gdzie? Czy bał się czegoś? A jeżeli tak, to czego? Jedyną rzeczą mogącą mieć wartość w tej zaryglowanej norze było jego życie.

Na jaką chorobę cierpiał? Onkologiczny szpital wskazywał na raka. Ale gdyby był skazany na śmierć, dlaczego by tak zawzięcie krył się przed czymś czy przed kimś? Może była osoba, której bał się specjalnie, a jeżeli, to kto? I dlaczego przeprowadził się do droższego i pewnie gorszego mieszkania, jeżeli był tak skąpy.

Pytania. Odpowiedź na nie trudna, ale niezupełnie niemożliwa. Na niektóre tylko można znaleźć odpowiedź w parę godzin, zajmie to raczej parę dni. Może potrwa to tygodnie i miesiące. Może wiele lat, a może nigdy nie dadzą się wyjaśnić.

A jak jest właściwie z badaniem balistycznym? Może od tego zacznie.

Martin Beck chwycił za telefon, który tego dnia nie był zbyt pomocny w pracy. Musiał sześć razy dzwonić, cztery razy skończyło się na tym, że ktoś powiedział „chwileczkę” i już nie wrócił, wreszcie dostał połączenie z dziewczyną, która siedemnaście dni temu otworzyła klatkę piersiową Svärda.

– Oczywiście – powiedziała – przypominam sobie. – Jakiś policjant dzwonił i nudził o tę kulę.

– Pierwszy asystent Rönn.

– Może i tak się nazywał. Nie pamiętam. W każdym razie nie ten, który przedtem zajmował się wypadkiem. Tamten nazywał się Aldor Gustavsson. A ten ostatni wydawał się mniej doświadczony. Każde zdanie zaczynał od „no”.

– A co później?

– Cóż, jak już poprzednim razem mówiłam, policja od początku zbytnio się nie interesowała. Nikt nie żądał badania balistycznego, dopiero ten Norlandczyk zadzwonił. Nie byłam pewna, co zrobiłam z kulą. Ale…

– Tak?

– Wydało mi się, że błędem byłoby ją wyrzucić, więc włożyłam ją do koperty, dołączyłam moje uwagi, jakiego wypadku dotyczy itp. Tak, jak się robi przy morderstwach. Ale nie wysłałam jej, bo wiem, jacy oni tam zapracowani.

– A co pani zrobiła?

– Schowałam kopertę. A później nie mogłam jej znaleźć tak od razu. Jestem tu na zastępstwie, nie mam własnej szafy. Ale poszukałam, znalazłam i wysłałam.

– Do zbadania?

– Przecież ja nie mogę stawiać takich żądań. Przypuszczam jednak, że jak ekspert od balistyki dostaje kulę, to ją bada, nawet jeżeli chodzi o samobójstwo.

– Samobójstwo?

– To było zaznaczone w mojej notatce. Policja przecież od razu zawiadomiła, że to było samobójstwo.

– To ja się tym już dalej zajmę – powiedział Martin Beck. – Ale chcę jeszcze spytać o coś innego.

– O co?

– Czy przy obdukcji coś zwróciło pani uwagę?

– Tak, to, że się zastrzelił. To wynika z wystawionej opinii.

– Raczej co innego mam na myśli. Czy nie wskazywało na to, że Svärd cierpiał na jakąś poważną chorobę?

– Nie. Organy robiły wrażenie zdrowych. Ale…

– Ale?

– Nie badałam go dokładnie. Stwierdziłam tylko przyczynę śmierci. Poza tym badałam tylko thorax.

– To znaczy?

– Serce i płuca przede wszystkim. Wszystko było w porządku. Prócz tego, że umarł.

– A poza tym mógł być na coś chory?

– Oczywiście. Na wszystko od podagry do raka w wątrobie. Dlaczego pan o to tak wypytuje? To przecież pospolity wypadek.

– Pytania wchodzą w zakres pospolitych wypadków.

Skończył rozmowę i próbował połączyć się z kimś z laboratorium balistycznego. Nie udało się, w końcu musiał zwrócić się do kierownika działu, niejakiego Oskara Hjelma, który był wprawdzie wybitnym specjalistą, przede wszystkim jednak osobnikiem, z którym niechętnie wdawano się w rozmowę.

– A, to ty – kwaśno powiedział Hjelm. – A mnie się zdawało, że masz zostać naczelnikiem biura. Ale to pewnie była próżna nadzieja.

– Dlaczego?

– Naczelnicy myślą przeważnie o swojej karierze, jeżeli nie grają w golfa albo nie gadają głupstw w telewizji. A przede wszystkim nie dzwonią tu i nie pytają o rzeczy zupełnie oczywiste. O co ci chodzi?

– Tylko o kontrolę balistyczną.

– Tylko! I o jakąż to, jeżeli można spytać? Komu się tylko podoba, każdy tu wszystko przysyła. Mamy stosy przedmiotów do zbadania, a personelu brak. W tych dniach dostaliśmy od Melandera przenośny klozet. Chce wiedzieć, ile osób w niego srało. Pełny aż po brzegi, ze dwa lata pewnie go nie opróżniali.

– Nieprzyjemne.

Frederik Melander był specjalistą od wykrywania zbrodni i przez kilka lat należał do najcenniejszych współpracowników Becka. Przeniesiono go jednak do brygady kradzieży, prawdopodobnie w nadziei, że uda mu się zaradzić całkowitemu bałaganowi, jaki tam panował.

– Nie – powiedział Hjelm – nie mamy przyjemnej pracy. Tylko jakoś nikt tego nie rozumie. Komendant główny od wielu lat tu u nas nie był. Zeszłej wiosny prosiłem o rozmowę z nim, polecił przekazać pozdrowienia i wiadomość, że w najbliższym czasie jest zajęty. W najbliższym czasie, co?

– Wiem, że wy tam macie piekło.

– Łagodnie to określając – powiedział Hjelm odrobinę bardziej pojednawczo. – Nie możesz mieć pojęcia, jak tu jest, wdzięczni jednak jesteśmy za najmniejszą zachętę i zrozumienie. Tylko, że nigdy się nie zdarzają.

Hjelm był nieprawdopodobnym zadziorą, ale świetnym pracownikiem, w dodatku łasym na pochlebstwa.

– Aż dziw, że zdążacie ze wszystkim – powiedział Martin Beck.

– Więcej – odpowiedział Hjelm dość przyjaźnie – to cud. A co to za balistyczne pytanie miałeś?

– Chodzi o kulę, z której oddano śmiertelny strzał. Zabity nazywał się Svärd, Karl Edvin Svärd.

– Aha, Svärd. Znam ten wypadek. Typowy. Twierdzą, że to samobójstwo. Obducentka przysłała kulę bez wyjaśnienia, co trzeba z tym zrobić. Może pozłocić i wysłać do muzeum policyjnego? Albo może dano nam do zrozumienia: „też możesz sobie kiedyś życie odebrać”?

– Co to za pocisk?

– Kula pistoletowa. Zużyta. Nie masz broni?

– Nie.

– Więc jakże to może być samobójstwo?

Trafne pytanie.

Martin Beck przysunął sobie blok.

– Czy ma jakieś cechy charakterystyczne?

– Pewnie. Można przypuszczać, że pochodzi z automatu, czterdziestkipiątki. Takich jest wiele. Ale jeżeli przyślesz łuskę, możesz oczywiście otrzymać dokładniejsze dane.

– Łuski nie znalazłem.

– Nie znalazłeś? Co ten Svärd właściwie robił, kiedy się zastrzelił?

– Nie wiem.

– Ludzie z taką kulą w ciele nie bywają zbyt ruchliwi – powiedział Hjelm. – Nie mają dużego wyboru. Przeważnie zdążą tylko upaść i umrzeć.

– Słusznie – powiedział Martin Beck. – Dziękuję ci.

– Za co?

– Za pomoc. I życzę szczęścia.

– Tylko bez makabrycznych żartów, wypraszam sobie – powiedział Hjelm i odłożył słuchawkę.

Tak więc przedstawia się sprawa. Czy sam Svärd, czy też ktoś inny oddał śmiertelny strzał, to ów ktoś nic nie ryzykował. Z czterdziestkąpiątką można mieć pewność, że się osiągnie zamierzony cel, nawet jeżeli nie trafi się prosto w serce.

Co mu właściwie dała ta rozmowa? Kula niewiele znaczy jako dowód, póki nie ma się broni, z której została wystrzelona, a przynajmniej łuski. Był jednak jeden pozytywny szczegół. Hjelm powiedział automat, czterdziestkąpiątką, a znany był z tego, że nie udziela informacji, za które nie mógłby wziąć pełnej odpowiedzialności. A więc Svärd został zastrzelony z pistoletu automatycznego.

Poza tym wszystko było dalej niepojęte. Wszystko wskazywało, że Svärd raczej nie popełnił samobójstwa, a nikt inny nie mógł go zastrzelić.

Martin Beck pracował dalej. Zaczął od banków, bo wiedział z doświadczenia, że to potrwa. Wprawdzie dyskrecja szwedzkich banków nie mogłaby być przedmiotem przechwałek, ale ilość tych instytutów przechowywania pieniędzy jest duża, a z powodu nędznych procentów sporo małych ciułaczy woli umieszczać swe grosiwo w którymś z sąsiednich krajów, przede wszystkim w Danii.

Więc dzwonił. Tu policja. Chodzi o osobę tak a tak nazywającą się, data urodzenia taka, miejsce zamieszkania jeden z następujących adresów. Czy ta osoba posiada jakieś konto lub może sejf.

Pytanie pozornie proste, ale trzeba je było stawiać wielokrotnie. W dodatku był już piątek tuż przed porą zamknięcia urzędów. Nie można było liczyć na odpowiedź wcześniej niż w początku następnego tygodnia.

Trzeba się także porozumieć ze szpitalem, gdzie Svärd przebywał, ale to odłożył do poniedziałku. Gdyż z urzędniczego punktu widzenia piątek miał się już ku końcowi. Martin Beck nie wiedział, co się o tej porze działo, że w Sztokholmie panował zupełny chaos, policja była rozhisteryzowana, a znaczna część mieszkańców ogarnięta paniką, gdyż na tę część Wenecji Północy, jaką widział z okna swego pokoju, składała się cuchnąca spalinami jezdnia i tereny przemysłowe, widok nie był więc bardziej odstręczający niż zwykle.

O siódmej jeszcze był w biurze, choć dzień pracy dawno się skończył i w sprawie dochodzenia nie mógł już działać. Rezultat trudów tego dnia był wątły. Jedynym realnym osiągnięciem była pewna obolałość palca, którym nakręcał kolejne numery telefonu.

Jego ostatnią służbową czynnością było wyszukanie w książce telefonicznej numeru Rhei Nielsen. Podane było tylko nazwisko bez zawodu i już sięgał do tarczy, gdy zdał sobie sprawę, że nie ma o co zapytać, w każdym razie o nic, co dotyczyłoby Svärda.

Samooszukiwanie się, że to ma być działalność służbowa. Chciał po prostu dowiedzieć się, czy ona jest w domu, a jedyne pytanie, jakie mógł postawić, było zupełnie proste: Czy mogę wpaść na chwilę?

Martin Beck cofnął rękę i ułożył tomy książki telefonicznej na właściwym miejscu. Potem sprzątnął z biurka, wyrzucił zbędne karteczki z zapiskami, ułożył długopisy na podstawce.

Wszystko to robił powoli i starannie, udało mu się w ten sposób zająć sobie zdumiewająco wiele czasu. Z pół godziny poświęcił reperowaniu długopisu z zepsutą sprężynką, nim uznał go za nie nadający się do użytku i wyrzucił do kosza.

Dom policji na Söder był prawie pusty, gdzieś w pobliżu rozlegały się wzburzone głosy paru kolegów, prowadzących dyskusję. Wcale nie był ciekaw, o czym mówią.

Opuścił budynek i poszedł do stacji kolei podziemnej. Długo czekał na zielony pociąg, który z zewnątrz wyglądał porządnie, wnętrze miał jednak zdewastowane, powycinane siedzenia, wszystko, co się dało wykręcić, wykręcone, co się dało podrzeć, podarte. Wysiadł na Starym Mieście i poszedł do domu.

Przebrawszy się w piżamę zajrzał do lodówki w poszukiwaniu piwa i do spiżarni w poszukiwaniu wina, choć dobrze wiedział, że ich tam być nie powinno. Otworzył puszkę rosyjskich krabów i zrobił sobie kanapki. Wyjął butelkę wody mineralnej. Nic nie można było zarzucić smakowi jedzenia, raczej odwrotnie, a jednak okropnie smutno było przeżuwać je samotnie. Równie smutno było i w środę, tylko wtedy jeszcze nie miało to znaczenia.

Ogarnięty potrzebą działania położył się do łóżka z jedną z wielu nie przeczytanych książek. Wybrał na chybił-trafił zbeletryzowaną opowieść o bitwie na Morzu Jawajskim, Raya Parkinsa. Przeczytał ją całą i uznał, że jest licha. Nie rozumiał, po co ją właściwie przetłumaczono na szwedzki, spojrzał, jakie wydawnictwo to zrobiło. Norstedt. Dziwne.

W The Two-Ocean War Samuel Eliot Morison ten sam temat bardziej szczegółowo i o ileż ciekawiej wyczerpał na dziewięciu stronach, niż to się Parkinsowi udało na dwustu pięćdziesięciu siedmiu.

Przed zaśnięciem myślał o spaghetti z mięsnym sosem. Odczuwał jednocześnie coś, co przypominało wyczekiwanie na dzień jutrzejszy.

Pewnie to nieumotywowane uczucie sprawiło, że sobota i niedziela wydały mu się tak nieznośnie bez sensu i treści. Pierwszy raz od lat nie odpoczywał i czuł się dotkliwie odseparowany. Wyszedł z domu, w niedzielę pojechał nawet parostatkiem do Mariefred, nie pomogło. I poza domem czuł się odseparowany, w jego sposobie życia było coś do gruntu niewłaściwego i nie zamierzał tego dłużej znosić z taką jak dawniej obojętnością. Obserwując ludzi dokoła doznawał wrażenia, że wielu znajduje się w podobnej sytuacji, tylko albo tego nie dostrzegają, albo nie mają odwagi przyznać się do tego.

W poniedziałek nad ranem znowu jechał konno. Guiteau wyglądał jak Carradine i strzelał z automatu, z czterdziestkipiątki, a gdy Martin Beck dopełnił rytualnego obrządku ofiary, podeszła Rhea Nielsen i spytała: „Co ty u diabła robisz?”

Później siedział w domu policji na Söder i pracował telefonicznie. Zaczął od szpitala onkologicznego. Na odpowiedź nie czekał długo, tylko była dość niezadowalająca. Svärd został tam przyjęty w poniedziałek szóstego marca. Już następnego dnia jednakże odesłano go do kliniki chorób zakaźnych szpitala na Söder. Dlaczego?

– Nie tak łatwo na to odpowiedzieć tak z miejsca – powiedziała sekretarka, której udało się wreszcie znaleźć nazwisko Svärda w papierach. – Widocznie nie był to wypadek dla nas. Karty choroby nie ma, tylko notatka, że przybył tu ze skierowaniem prywatnego lekarza.

– Jakiego lekarza?

– Doktora Berglunda, choroby wewnętrzne. Skierowanie jest, ale nieczytelne, wie pan, jak piszą lekarze.

– A adres?

– Jego gabinetu? Odengatan 30.

– Więc jednak czytelny – zauważył Martin Beck.

– Bo to stempel – lakonicznie powiedziała sekretarka.

Podłączony do telefonu doktora Berglunda automat odpowiedział, że gabinet przyjęć jest zamknięty do piętnastego sierpnia. Doktor był na urlopie.

Martin Beck nie zamierzał czekać ponad miesiąc, by móc się dowiedzieć, na jaką chorobę cierpiał Svärd. Zadzwonił więc do szpitala na Söder; jest to zakład ogromny z odpowiednią ilością telefonów. Ponad dwie godziny potrzebował, by otrzymać potwierdzenie, że Karl Edvin Svärd został przyjęty w marcu do kliniki chorób zakaźnych i przebywał tam od wtorku siódmego marca do soboty osiemnastego marca, kiedy to, jak można przypuszczać, odjechał do domu.

– Czy został wypisany jako zdrowy, czy jako skazany na śmierć?

Odpowiedź na to pytanie nie była możliwa. Lekarz oddziałowy był zajęty, nie mógł podejść do telefonu. Widocznie pora już była, by Martin Beck podjął działalność polegającą na wizytach.

Taksówką pojechał do szpitala i po chwili błądzenia znalazł właściwy korytarz. W dziesięć minut później siedział naprzeciw osoby, która powinna wiedzieć wszystko o stanie zdrowia Svärda.

Lekarz był człowiekiem czterdziestoletnim, niskiego wzrostu, ciemnowłosym, o oczach nieokreślonej barwy, szaroniebieskich, mieniących się zielenią i brązem. Podczas gdy Martin Beck obmacywał kieszenie w poszukiwaniu nie istniejących papierosów, lekarz włożył na nos okulary w rogowej oprawie i zatonął w dziennikach chorych. Po dziesięciu minutach zupełnego milczenia zsunął okulary na czoło, spojrzał na gościa i powiedział:

– Tak. Co chciałby pan wiedzieć?

– Na co Svärd chorował.

– Na nic.

Martin Beck rozważył tę dość zaskakującą wiadomość. Potem spytał:

– Dlaczego więc leżał tu prawie dwa tygodnie?

– Ściśle biorąc jedenaście dni. Przeprowadziliśmy szczegółowe badania. Miał pewne objawy no i skierowanie od prywatnego lekarza.

– Doktora Berglunda?

– Zgadza się. Sam pacjent sądził, że jest ciężko chory. Miał kilka niewielkich obrzmień na szyi i guz po lewej stronie przepony. Wyraźnie wyczuwalny nawet przy lekkim naciśnięciu. Jak to się często zdarza, wyobraził sobie, że ma raka. Poszedł do prywatnego lekarza, który uznał objawy za groźne. Obecnie lekarze prowadzący praktykę ogólną, rzadko mają dostęp do aparatury potrzebnej, by wyrokować w tego typu wypadkach. Często też wyrok ich nie bywa najsłuszniejszy. W tym wypadku została postawiona błędna diagnoza i pacjenta na łapu-capu posłano do onkologicznego. Tam mogli tylko stwierdzić, że żadnych badań nie przeprowadzono, i dlatego został tu skierowany. Tu przeszedł wszelkie badania.

– A rezultatem było stwierdzenie, że jest zdrowy?

– W dużej mierze, tak. Te obrzmienia na szyi mogliśmy od razu usunąć. Chodziło o zwykłe tłuszczaki, zupełnie niegroźne. Guz w przeponie wymagał dokładniejszej kontroli. Między innymi trzeba było zrobić kompletną aortografię i prześwietlić cały przewód pokarmowy. Prócz tego pobraliśmy biopsję wątroby…

– Co takiego?

– Biopsja wątroby? Przystępniej można powiedzieć, że nakłuwa się pacjentowi bok i pobiera wycinek wątroby. Sam to zresztą zrobiłem. Posyła się taką próbkę do laboratorium, by stwierdzono istnienie komórek na przykład rakowych. Nic takiego nie znaleziono. Guz okazał się wyizolowaną cystą na colon…

– Przepraszam?

– Na jelicie. A więc cysta. Nic śmiertelnie niebezpiecznego. Można to było usunąć chirurgicznie, uznaliśmy jednak, że taka interwencja nie jest konieczna. Pacjent nie miał żadnych dolegliwości. Przedtem wprawdzie twierdził, że ma ciężkie bóle, ale miały one wyraźnie psychosomatyczny charakter.

Lekarz urwał, spojrzał na Martina Becka, jak się patrzy na dzieci i zupełnie niewykształconych dorosłych, i wyjaśnił:

– To znaczy, wmówił sobie, że boli.

– Pan docent osobiście miał kontakt ze Svärdem?

– Tak. Rozmawiałem z nim codziennie, a przed wypisaniem go odbyliśmy długą rozmowę.

– Jak reagował?

– Z początku na jego zachowaniu ciążyła myśl o chorobie. Był pewien, że cierpi na nieuleczalny nowotwór i że wkrótce umrze. Nie spodziewał się, że pożyje dłużej niż miesiąc.

– I rzeczywiście nie pożył – powiedział Martin Beck.

– Naprawdę? Został przejechany?

– Zastrzelony. Względnie popełnił samobójstwo.

Lekarz zdjął okulary, wytarł je rogiem fartucha.

– To ostatnie wydaje mi się mało prawdopodobne – powiedział.

– Dlaczego?

– Jak powiedziałem, przed wypisaniem odbyłem ze Svärdem długą rozmowę. Doznał niebywałej ulgi, dowiedziawszy się, że jest zdrowy. Był zupełnie roztrzęsiony, od tej chwili zmienił się. Po prostu z radości. Już przed tą rozmową stwierdziliśmy, że jego bóle ustępują po zastosowaniu bardzo słabego środka uśmierzającego. Po użyciu tabletek, które, między nami mówiąc, nie są w stanie uśmierzyć żadnego prawdziwego bólu.

– Nie sądzi pan więc, żeby mógł popełnić samobójstwo?

– To nie był ten typ.

– A jakiego rodzaju typem był?

– Nie jestem psychiatrą, odniosłem jednak wrażenie, że to człowiek twardy, zamknięty. Wiem, że personel miał z nim trudności, uważano go za wymagającego i kłótliwego pacjenta, lecz te rysy ujawniły się dopiero w ostatnich dniach, gdy się upewnił, że nic jego życiu nie zagraża.

Martin Beck po chwili zastanowienia spytał:

– Czy go ktoś odwiedzał w czasie pobytu w szpitalu, pewnie pan nie wie?

– Nie. Nic mi rzeczywiście nie wiadomo. Mówił mi zresztą, że nie ma przyjaciół.

Martin Beck wstał.

– Dziękuję – powiedział. – To by chyba było wszystko. Żegnam pana.

Był już przy drzwiach, gdy lekarz rzucił:

– Co do odwiedzin i przyjaciół, coś mi się właśnie przypomniało.

– Słucham.

– Raz się rzeczywiście odezwał jakiś krewny Svärda. Bratanek. Zadzwonił w godzinach, gdy udzielam informacji telefonicznie, i pytał, jak się stryj czuje.

– Co pan odpowiedział?

– Ten bratanek zadzwonił akurat po zakończeniu wszelkich badań. Mogłem więc udzielić mu radosnej wiadomości, że Svärd jest zdrowy i ma wszelkie dane na przeżycie jeszcze wielu lat.

– Jak rozmówca zareagował?

– Wydawał się zdziwiony. Widocznie Svärd i jego przekonał, że jest ciężko chory i pewnie nie wyjdzie ze szpitala.

– Bratanek podał swoje nazwisko?

– Prawdopodobnie, ale nie przypominam sobie.

– Co innego mi przyszło do głowy – powiedział Martin Beck. – Czy pacjenci przybywając tu nie podają zwykle nazwiska i adresu jakiegoś krewnego czy znajomego, na wypadek gdyby… – nie dokończył zdania.

– Jest taki zwyczaj – powiedział lekarz wkładając okulary – zobaczymy. Tu powinno być jakieś nazwisko. Tak, jest.

– Jakie?

– Rhea Nielsen.


Martin Beck szedł przez Tantolunden pogrążony w myślach. Nie został obrabowany ani nawet pobity, widział tylko mnóstwo pijaków, leżeli w krzakach, być może czekając na pomoc i opiekę.

Miał się nad czym zastanawiać.

Edvin Svärd nie miał rodzeństwa, jak więc mógł mieć bratanka? Teraz Martin Beck miał już powód, żeby pójść na Tulegatan i tego poniedziałkowego wieczoru już tam zmierzał.

Ale dotarł tylko do Centralnego, gdzie powinien się był przesiąść, rozmyślił się jednak i przejechawszy dwa przystanki wysiadł przy Slussen. Przeszedł się wzdłuż Skeppsbron, żeby zobaczyć, czy cumują tam jakieś interesujące statki. Ze statkami było nie najlepiej.

Nagle poczuł głód. Ponieważ zapomniał zrobić zakupy, poszedł do znanej knajpy na Starym Mieście i zjadł szynkę z Bayonny, gapili się na niego różni turyści, ustawicznie nagabujący personel głupawymi pytaniami, czy są tu w lokalu jakieś znane osobistości. Przed rokiem on sam był dość znaną osobistością, lecz ludzie szybko zapominają, teraz jego sława już zblakła.

Płacenie rachunku nastręczyło mu sposobność do zauważenia, że po raz pierwszy od bardzo dawna jest w restauracji. Przez ten czas już i przedtem bajkowe ceny zdążyły znacznie wzrosnąć.

W domu poczuł się bardziej niż kiedykolwiek niespokojny, wałęsał się po mieszkaniu, wreszcie położył się i zabrał do książki, która nie była aż tak nudna, żeby nad nią zaspał, ani tak interesująca, żeby mu nie dać zasnąć. Około trzeciej wstał i wziął proszek nasenny, czego na ogół unikał. Odurzył go szybko i po obudzeniu wciąż czuł się otępiały. Spał jednak dłużej niż zwykle i nic mu się nie śniło.

Czynności służbowe rozpoczął od dokładnego przeczytania swych notatek. Zajęło mu to czas aż do lunchu, który ograniczył do filiżanki kawy i dwóch sucharków.

Poszedł do toalety umyć ręce. Gdy wrócił, coś się wreszcie stało. Zadzwonił telefon.

– Komisarz Beck?

– Tak.

– Tu Bank Handlowy. – Rozmówca wyjaśnił, który z kantorów bankowych reprezentuje, i ciągnął dalej: – Otrzymaliśmy zapytanie o klienta nazwiskiem Karl Edvin Svärd.

– Tak, i…?

– Ma u nas konto.

– I są na koncie jakieś pieniądze?

– Tak. Dość znaczna suma.

– Ile?

– Około sześćdziesięciu tysięcy. Jest to…

Zamilkł.

– Co pan zamierzał powiedzieć? – spytał Martin Beck.

– Że jest to, moim zdaniem, bardzo dziwne konto.

– Ma pan pod ręką dokumenty?

– Tak.

– Mogę zaraz przyjechać i obejrzeć je?

– Oczywiście. Proszę spytać o starszego kasjera Bengtssona.

Możność ruszenia się z miejsca przyjął z ulgą. Kantor znajdował się na rogu Odengatan i Sveavägen i mimo zatorów samochodowych Martin Beck znalazł się tam w niespełna pół godziny.

Kasjer miał rację. Dziwne to było konto.

Martin Beck siedząc przy stoliku za ladą i przeglądając papiery poczuł nagły przypływ wdzięczności za to, że istniejący system rządów dawał policji i innym władzom możliwość nieograniczonego wglądu w prywatne sprawy ludności.

Bankowiec mówił:

– Zdumiewające jest oczywiście, że ten klient ma konto czekowe. O wiele naturalniejszy byłby w tym wypadku zwykły rachunek, to daje większą stopę procentową.

Była to słuszna uwaga. Jeszcze bardziej zdumiewająca jednak była regularność wkładów. Na konto przekazywano co miesiąc siedemset pięćdziesiąt koron, wpłaty dokonywane były zawsze między piętnastym a dwudziestym.

– O ile się mogę zorientować, pieniądze te bezpośrednio tu nie wpływały – zauważył Martin Beck.

– Nigdy. Wpłat dokonywano w innych miejscach. Proszę tu spojrzeć, panie komisarzu, przekona się pan, że przez cały czas wpływały do innych kantorów, często nawet wcale nie do naszego banku. Technicznie to nie ma znaczenia, i tak zawsze docierały tu na konto czekowe Svärda. Ale te ciągłe zmiany miejsca wpłat cechuje jakaś metoda.

– Sądzi pan, że to sam Svärd wpłacał, tylko nie chciał, by go rozpoznano?

– Cóż, to się od razu nasuwa. Kiedy się wpłaca pieniądze na własne konto czekowe, nie trzeba podawać, kto wpłaca.

– Trzeba chyba jednak zawsze osobiście wypełnić blankiet?

– To nie jest konieczne. Bardzo często odbywa się tak, że klient po prostu wręcza w kasie jakąś kwotę i mówi, że chce to wpłacić na własne konto. Wiele osób nie ma wprawy w wypełnianiu, więc kasjer sam wpisuje nazwisko, numer konta i numer kantoru wpłaty. Zwykła usługa.

– A co z potwierdzaniem wpłaty?

– Klient otrzymuje kopię jako pokwitowanie. Przy wpłatach na własne konto, bank nie wysyła klientom zawiadomienia o stanie konta, wysyła się je tylko na żądanie.

– A gdzie się znajdują oryginały?

– W centralnym archiwum.

Martin Beck przesunął palcem po długim rzędzie cyfr.

– Svärd nigdy nie podejmował pieniędzy?

– Nie, i to moim zdaniem jest najdziwniejsze. Ani razu nie wręczył czeku na jakąkolwiek sumę, a teraz, gdy tę sprawę kontrolowałem, okazało się, że w ogóle nie pobrał książeczki czekowej.

Martin Beck silnie pocierał nasadę nosa. U Svärda nie znaleziono ani książeczki czekowej, ani kopii dowodów wpłaty, ani zawiadomień o stanie konta.

– Czy Svärd był tu znany z powierzchowności?

– Nie, nikt z nas go nigdy nie widział.

– Od jak dawna istnieje to konto?

– Otwarte zostało w kwietniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego.

– I od tego czasu wpływało na nie co miesiąc siedemset pięćdziesiąt koron?

– Tak, chociaż ostatnia wpłata jest z szesnastego marca tego roku. – Kasjer spojrzał na kalendarz. – To był czwartek. A w następnym miesiącu pieniądze nie wpłynęły.

– Wyjaśnienie jest proste – powiedział Martin Beck – wtedy właśnie Svärd umarł.

– Ach tak. Nie zostaliśmy o tym zawiadomieni. Zwykle w takich wypadkach odzywają się spadkobiercy.

– Nie ma chyba spadkobierców.

Bankowiec zmieszał się.

– Jak dotąd – dodał Martin Beck. – Dziękuję, do widzenia.

Lepiej wyjść stąd, nim napadną na bank. Gdyby się to stało podczas jego obecności, nie uniknąłby wmieszania w działalność grupy specjalnej. Oddelegowany. Odkomenderowany.

Nowy aspekt wypadku. Siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie przez sześć lat. Regularny dochód, a ponieważ Svärd nic nie uszczknął, na tajemniczym koncie zebrała się spora suma. Pięćdziesiąt cztery tysiące plus procenty.

Dla Martina Becka to było dużo. Dla Svärda musiało to znaczyć więcej, prawie majątek.

A więc Rhea była nie tak daleko od prawdy, mówiąc o pieniądzach w materacu. Różnica polegała tylko na tym, że Svärd unowocześnił schowek.

Ten nowy rozwój sprawy zachęcał do zwiększonej aktywności. Następny krok to rozmowa z urzędem podatkowym i obejrzenie owych dowodów wpłat na wszelki wypadek przechowywanych w archiwum.

Urząd podatkowy o Svärdzie nic nie wiedział. Tam, uznawszy go za ubogiego, poprzestano jedynie na wyrafinowanej formie wyzysku, zwącej się podatkiem od produktów spożywczych, specjalnie mocno uderzającym po kieszeni tych, którzy i tak są najbardziej bici i w społeczeństwie zajmują najmniej poczesne miejsca.

Martinowi Beckowi wydało się, iż nawet przez telefon słyszy, jak urzędnik podatkowy oblizuje się łakomie na myśl o czyimś koncie. Pięćdziesiąt cztery tysiące, oczywiście można będzie pod jakimś pozorem to skonfiskować, nawet gdyby się okazało, że osobliwym sposobem Svärdowi udało się uciułać je uczciwie, jak to się niegdyś nazywało, pracą na przykład.

No, Svärd na pewno pracą się tych pieniędzy nie dorobił, a niedorzecznością byłoby przypuszczać, że ktoś z jego pozycją społeczną mógł tyle odłożyć z emerytury.

A dowody wpłat?

Centrala banku szybko udostępniła mu dwadzieścia dwa ostatnie pokwitowania – ogółem, jeśli dobrze policzył, powinno ich być siedemdziesiąt dwa – i mógł je obejrzeć już tego samego dnia po południu. Pochodziły z różnych kantorów bankowych i wypisane były różnymi charakterami pisma, niewątpliwie przez urzędników banku. Oczywiście można będzie odszukać tych ludzi i wypytać, czy przypominają sobie klienta. Byłaby to jednak ogromna praca, a widoki na osiągnięcie jakiegoś rezultatu nie tak wielkie. Bo któż może pamiętać osobę, która parę miesięcy temu wpłacała siedemset pięćdziesiąt koron na własne konto. Odpowiedź prosta: nikt.

Nieco później Martin Beck siedział we własnym domu i popijał herbatę z kubka ozdobionego emblematem z pierwszej wojny światowej. Przyglądając się kubkowi pomyślał, że gdyby tajemniczy wpłacający wyglądał jak feldmarszałek Haig, każdy by go pewnie rozpoznał. Tylko kto wygląda tak jak Haig? Nikt, nawet w najambitniejszych filmach i inscenizacjach teatralnych.

Dzisiejszego wieczoru znowu było inaczej niż zwykle. Wciąż był podniecony i niespokojny, lecz wynikało to po części z tego, że nie mógł się oderwać myślami od pracy.

Svärd. Ten bezsensowny zamknięty pokój. Kim był tajemniczy wpłacający? Czy mógł to być sam Svärd? Nie, wydaje się nieprawdopodobne, by Svärd zadawał sobie tyle trudu. A przede wszystkim nie do wiary, by tragarz sam wpadł na pomysł otwarcia sobie konta czekowego. Nie, wpłacał ktoś inny, przypuszczalnie mężczyzna, bo kobieta nie mogłaby powiedzieć w banku, że nazywa się Karl Edwin Svärd, i chce na własne konto wpłacić siedemset pięćdziesiąt koron. Dlaczego w ogóle ktoś miałby mu wpłacać pieniądze?

To ostatnie pytanie chwilowo musiało zostać bez odpowiedzi. Co innego miał do rozpracowania: tajemniczą osobę bratanka. Choć najbardziej niepojęta była osoba, której w kwietniu lub na początku maja udało się zastrzelić Svärda, mimo iż znajdował się on w zabarykadowanej twierdzy, w pokoju zamkniętym od wewnątrz.

Czy przyjąć możliwość, że ci trzej, wpłacający, bratanek i zabójca to jedna i ta sama osoba? W każdym razie należy to dobrze rozważyć.

Odstawił kubek i spojrzał na zegarek. Czas szybko upływa. Już wpół do dziesiątej. Za późno, żeby gdzieś iść. Zresztą nie zamierzał przecież wychodzić.

Wyszukał płytę z utworami Bacha i założył na tarczę patefonu. Położył się i myślał dalej.

Pominąwszy luki i znaki zapytania, z tego, co już wiedział, można było sklecić prawdopodobną historię. Bratanek, wpłacający i morderca są jedną osobą. Svärd był małego formatu szantażystą, przez sześć lat zmuszał kogoś do wpłacania siedmiuset pięćdziesięciu koron miesięcznie. Chorobliwe skąpstwo sprawiło, że nigdy nie zrobił użytku z tych pieniędzy, a ofiara wciąż płaciła, rok po roku. Aż wreszcie sprzykrzyło się to szantażowanemu.

Martin Beck bez trudu mógł wyobrazić sobie Svärda jako wymuszającego. Tylko żeby zmusić do płacenia, trzeba mieć jakiś atut, czymś zagrozić, żeby wymusić pieniądze. W domu Svärda nie było nic, co mogłoby stanowić kompromitujący dowód przeciw komuś. Pewnie, że mógł wynająć sejf. Jeżeli tak, wkrótce dotrze to do wiadomości policji.

Szantażysta może być jednak w posiadaniu jakiejś wiadomości. A gdzie tragarz mógł zdobyć taką wiadomość? W miejscu pracy. Względnie w domu, gdzie mieszkał. Tylko do tych dwóch środowisk miał dostęp: Dom i miejsce pracy. Przestał pracować w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym, w dwa miesiące po pierwszej wpłacie na jego konto. A więc coś, co stało się przed przeszło sześciu laty. A czym się Svärd potem zajmował?

Gdy Martin Beck się obudził, tarcza patefonu obracała się z lekkim szumem. Nie pamiętał, czy mu się coś śniło.


Środa. Wiedział już, od czego zacząć dzień pracy. Od spaceru. Nie do stacji kolei podziemnej, pokój przy alei Västberga nie kusił go, dziś miał zupełnie wystarczający powód, żeby tam nie iść. Zamierzał połazić wzdłuż wybrzeży, zacznie od Skeppsbron, stamtąd na południe przez Slussen, i dalej w kierunku wschodnim.

Zawsze najbardziej lubił tę część Sztokholmu. Zwłaszcza kiedy jeszcze był dzieckiem, wtedy tu zakotwiczały wszystkie statki towarowe z daleka i z bliska. Teraz od statku do statku było daleko, ich czas przeminął, promy na Wyspy Alandzkie zajęły ich miejsca. Kiepska zamiana. Na wymarciu też była stara gwardia ładowaczy i ludzi morza, którzy dawniej stanowili wielką siłę przyciągającą tej części portu.

On sam dziś znowu czuł się nieco inaczej. Znowu z przyjemnością przebywał za domem, cieszyło go, że idzie szybko, świadom celu, że jednocześnie myślą wybiegał ku czemuś niepokojącemu.

Zastanawiał się nad uporczywymi wieściami o awansie i bardziej go to martwiło niż przedtem. Aż do chwili owej pożałowania godnej omyłki przed piętnastoma miesiącami Martin Beck zawsze lękał się właśnie tego, że dostanie stanowisko, które przykuje go do biurka. Zawsze chciał pracować ruszając się, a przynajmniej mieć możność wychodzenia, kiedy zechce.

Myśl o biurze ze stołem konferencyjnym, dwoma oryginałami olejnych malowideł, krzesłem obrotowym, fotelem dla odwiedzających, z fabrycznym dywanem i własną sekretarką wydawała mu się dziś znacznie bardziej przerażająca niż przed tygodniem. Nie dlatego, żeby uznał krążące wieści za uzasadnione, dlatego, że bardziej się troszczył o niepożądane konsekwencje. Nie tak zupełnie bez znaczenia było, co się w jego życiu stanie.

Pół godziny szybkiego marszu doprowadziło go do celu. Szopa, w której mieścił się skład, była stara, wkrótce zostanie zburzona; nie odpowiadała wymogom czasu, nie budowano jej z myślą o transportach kontenerowych.

Znaczenie tego składu też było niewielkie. Przegródka, gdzie powinien by siedzieć kierownik magazynu, była pusta, szybki, przez które mógłby czuwać nad pracą, zakurzone, a jedna z nich wybita, na ścianie wisiał kalendarz sprzed dwóch lat.

Obok niezbyt imponującej sterty pak do załadowania stała furgonetka, a za nią siedziało dwóch mężczyzn, jeden w ognistożółtej kamizelce, drugi w szarym kitlu. Siedzieli na plastykowych opakowaniach po piwie, między nimi stała wywrócona do góry dnem skrzynka. Jeden był zupełnie młody, drugi wyglądał na lat siedemdziesiąt, choć nie mógł być aż tak stary. Młody czytał wczorajszą gazetę wieczorną i palił papierosa, stary nic nie robił.

Obaj spojrzeli na Martina Becka bez zainteresowania, młodszy skwitował jego widok rzuceniem papierosa na podłogę i zadeptaniem obcasem.

– Palenie w magazynie – powiedział stary trzęsąc głową – czy to było do pomyślenia…

– Kiedyś – dokończył młodszy, znudzony. – Ale już nie jest kiedyś, jeszcześ tego nie skapował, stary człowieku. – Zwracając się do Martina Becka powiedział nieprzyjaźnie: – Czego pan sobie tu życzy? To teren prywatny. Nawet napisane na drzwiach. Czytać pan nie umie?

Martin Beck wyjął portfel, pokazał legitymację.

– Glina – powiedział młodszy z niesmakiem.

Starszy poprzestał na patrzeniu w podłogę, chrząkaniu i udawaniu, że spluwa.

– Długo tu pracujecie?

– Tydzień – powiedział młodszy. – I jutro kończę. Wracam na przystań dalekomorskich. Ale co panu do tego? – Martin Beck nie odpowiedział, a robotnik nie czekając na odpowiedź dodał: – Tu to w ogóle koniec ze wszystkim. Choć kumpel to pamięta czasy, kiedy w tej ruderze było dwudziestu pięciu ludzi i dwóch kierowników. Już mi to zdążył ze sto razy opowiedzieć w ciągu tego tygodnia. No nie, dziadku?

– Pamięta więc pewnie i takiego, który nazywał się Svärd. Karl Edvin Svärd.

Stary rzucił na komisarza osowiałym spojrzeniem i powiedział:

– A niby dlaczego? Ja nic nie wiem.

Łatwo się było domyślić, gdzie pies pogrzebany. Ktoś z biura już im powiedział, że policja szuka ludzi, którzy znali Svärda.

– Svärd nie żyje, już go pochowano – oznajmił Martin Beck.

– Nie żyje? A jeżeli tak, to go pamiętam.

– Nie przechwalaj się, dziadku – powiedział kierowca furgonetki. – Jak Johansson pytał parę dni temu, toś nic nie wiedział. Wapniak z ciebie.

Uznał widać Martina Becka za zupełnie niegroźnego, bo zapalił nowego papierosa i dodał w charakterze wyjaśnienia:

– On naprawdę jest już zwapniały. W przyszłym tygodniu dostaje wymówienie, od nowego roku idzie na emeryturę. Jeżeli dożyje, oczywiście.

– Mam bardzo dobrą pamięć – powiedział stary, urażony. – I nie potrzebuję się namyślać, czy pamiętam Kallego Svärda. Tylko nikt nie mówił, że nie żyje.

Martin Beck się nie odezwał.

– O umarlaków to nawet i gliny się nie przyczepią – powiedział stary filozoficznie.

Kierowca furgonetki wstał i zabrawszy opakowanie, służące mu za krzesełko, poszedł ku drzwiom.

– Kiedy ta ciężarówka przyjedzie – mruknął. – Żeby się wreszcie wyrwać z tego domu starców. – Usadowił się w słońcu przed drzwiami.

– Jaki był Kalle Svärd? – spytał komisarz.

Stary trząsł głową, kaszlał, spluwał. Tym razem nie na niby, ślina o mało nie trafiła w but Martina Becka.

– Jaki był? I tylko o to chodzi?

– Tak.

– A to, że umarł, murowane?

– Tak.

– W takim razie mogę panu powiedzieć, że Kalle Svärd to był najgorszy z drani na tym zasranym świecie. Przynajmniej z tych, których ja spotkałem.

– Pod jakim względem?

Stary głośno się roześmiał, a potem wyjaśnił:

– A pod każdym. Z kimś gorszym to mi się nie zdarzyło robić, a to nie jest mało, bo ze mnie taki, co siedem mórz widział, yes sir. Nawet ten leń i łobuz, co tam siedzi, nie może się równać z Kallem Svärdem. A przecież to tacy właśnie z pięknego zawodu zrobili zwyczajne gówno. – Wskazał głową na drzwi.

– A specjalnie czym się Svärd odznaczał?

– Specjalnie? Można powiedzieć, że specjalny to on był zawsze. Przede wszystkim największy w świecie leń. Już tak się migać jak on, to nikt nie potrafił. I nikt nie był taki skąpy i niesolidarny. On by łyżki wody nie dał nawet umierającemu.

Stary zamilkł na chwilę. Potem dodał chytrze:

– Chociaż pod niektórymi względami to był dobry.

– Pod jakimi?

Spojrzenie starego trochę uciekło w bok, zawahał się, nim odpowiedział:

– Ano, kierownikom się podlizywać potrafił, w tym był dobry. Na innych robotę zwalać też umiał. Udawać, że chory. Coś poszachrował, że dostał wcześniej emeryturę, nim się wypowiedzenia zaczęły.

Martin Beck usiadł na skrzynce.

– Co innego chciałeś powiedzieć – stwierdził.

– Niby dlaczego?

– Więc co to miało być?

– A czy pewne, że Kallego przysypali?

– Umarł. Słowo honoru.

– Glinom i na słowo honoru wierzyć nie można; właściwie umarłych nie powinno się obszczekiwać, ale co tam, zawsze uważałem, że to nie ma większego znaczenia, byle żywym świństwa nie zrobić.

– Jestem tego samego zdania – powiedział Martin Beck. – Więc w czymże to Kalle Svärd był taki dobry?

– W rozbijaniu właściwych skrzynek cholernie był dobry. Tylko że najczęściej robił to w godzinach nadliczbowych, żeby czasem ktoś też nie skorzystał.

Martin Beck wstał. To była informacja, na pewno jedyna, jakiej mógł udzielić ten człowiek. W tej robocie rozbicie właściwej skrzyni zawsze było sprawą ważną, trick zawodowy, dobrze strzeżona tajemnica. Wódka, tytoń, produkty spożywcze łatwo ulegają uszkodzeniu przy transporcie. I oczywiście różne bez trudu dające się zbyć artykuły odpowiedniego formatu.

– Ano, wypsnęło mi się – powiedział robotnik. – Pewnie to chciałeś wiedzieć. A teraz zmykaj i cześć.

Karl Edwin Svärd nie był lubiany, ale nikt nie może powiedzieć, że mu odmówiono koleżeńskiej solidarności, póki żył.

– Cześć, cześć – powiedział robotnik.

Martin Beck już postąpił krok ku drzwiom, już otwierał usta, by powiedzieć „dziękuję bardzo” czy coś w tym rodzaju. Powstrzymał się jednak i wrócił do skrzynki.

– Chętnie bym posiedział i pogadał trochę.

– Co?

– Przydałoby się parę piw. Mogę przynieść.

Robotnik szeroko otworzył oczy. Rezygnacja w jego spojrzeniu ustąpiła miejsca zdziwieniu.

– Co? – powtórzył podejrzliwie. – Chcesz rozmawiać? Ze mną?

– Tak.

– Ja mam – powiedział robotnik. – Piwo, znaczy. Pod tą skrzynką, co na niej siedzisz.

Martin Beck wstał, stary wyciągnął parę puszek piwa.

– Ale zapłacę – powiedział Martin Beck – okay?

– Mnie się wydaje cholernie okay. Ale takie ważne to znowu nie jest.

Martin Beck wyjął piątkę, podał, usadowił się i zapytał:

– A więc, jak mówiłeś, pływałeś po morzach. Kiedy się zaciągnąłeś?

– W tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim. Na barkę, która nazywała się „Naprzód”, a szyper nazywał się Jansson. Też był niezły drań.

Gdy już chwilę pogawędzili i otworzyli po drugiej puszce piwa, wszedł kierowca furgonetki. Spojrzał zdumiony i zapytał:

– Pan naprawdę jest policjantem?

Nie otrzymał odpowiedzi.

– Na takich powinno się składać skargi – powiedział i wrócił do opalania się.

Martin Beck odszedł dopiero w godzinę później, gdy przyjechała ciężarówka.

Rozmowa była pożyteczna. Słuchanie starych robotników bywa bardzo interesujące, aż dziw, że mało kto znajduje na to czas. Ten na przykład sporo przeżył na lądzie i na morzach. Dlaczego takim nie daje się głosu w radio i w telewizji? Czy politycy i technokraci słuchają kiedy takich opowieści? Z pewnością nie, bo gdyby słuchali, dałoby się uniknąć wielu niefortunnych posunięć w zatrudnieniu, w zmianach środowiska.

W sprawie Svärda była teraz jeszcze jedna nitka, chwyciwszy się jej końca powinno się rozplatać węzeł.Tylko Martin Beck nie czuł się w tej chwili zbyt bystry. Nie przywykł do wypijania dwóch puszek piwa przed lunchem. Czuł zawroty i ćmiący ból głowy, poty na niego uderzały.

Nie były to jednak dolegliwości nieuleczalne.

Przy Slussen wsiadł w taksówkę i pojechał do Łaźni Centralnej. Kwadrans siedział w suchej łaźni, dziesięć minut odpoczywał, parę razy zanurzył się w ochładzającym basenie, popływał i zakończył godzinną drzemką na pryczy w swojej kabinie.

Kuracja wywarła odpowiedni skutek, w biurze firmy transportowej przy Skeppsbron zjawił się trzeźwy i bystro myślący.

Zamierzał przedstawić pewną propozycję i przygotowany był na to, że zostanie ona przyjęta z małym zrozumieniem. Reakcja była taka, jakiej oczekiwał.

– Uszkodzenia w transporcie?

– Właśnie.

– Oczywiście zdarzają się uszkodzenia, czy pan zdaje sobie sprawę, ile ton rocznie przeładowujemy?

Retoryczne pytanie. Chciano się go pozbyć jak najprędzej, ale trzymał się twardo.

– Teraz przy nowych metodach uszkodzenia są naturalnie rzadsze, ale za to, jeśli się już zdarzą, przynoszą większe straty. Ruch kontenerowy…

Martina Becka nie interesowały kontenery. Chciał wiedzieć, co się mogło zdarzyć za czasów Svärda.

– Sześć lat temu?

– Tak, albo jeszcze dawniej. Powiedzmy, lata sześćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt sześć.

– Ależ to zupełnie niedorzeczność, żądać, żebyśmy na to odpowiedzieli. Jak już mówiłem, w starej przeładowni uszkodzenia transportu były częstsze, czasem jakaś skrzynia się rozbiła, ale ubezpieczenie zawsze pokrywało ewentualne straty. Poszczególni ładowacze rzadko byli pociągani do odpowiedzialności. Zdarzało się może czasem, że kogoś za to zwalniano, najczęściej jednak dotyczyło to personelu angażowanego dodatkowo. A na ogół po prostu nie można uniknąć podobnych wypadków.

Uparty interesant nie chciał wiedzieć, kogo zwolniono. Spytał natomiast, czy nie ma zwyczaju notowania wydarzających się strat z zaznaczeniem, kto jest bezpośrednio odpowiedzialny za ich powstanie?

– Owszem, nadzorca zapisuje to w dzienniku, prowadzonym przez każdy magazyn.

– A czy te dzienniki są przechowywane?

– Prawdopodobnie.

– A jeśli tak, to gdzie?

– W jakiejś starej skrzyni na strychu. Odnaleźć je? To zupełnie niemożliwe. A w każdym razie nie tak na poczekaniu.

Była to bardzo stara firma i jej biura zawsze mieściły się w tej kamienicy na Starym Mieście. Różne wiekowe papierzyska musiały tu być poupychane w schowkach. Martin Beck nie przestawał uparcie zmierzać do celu i wkrótce uznano go za niesympatycznego. Tę cenę gotów był zapłacić. Jeszcze chwila dyskusji na temat, co właściwie znaczy określenie „niemożliwe”, i uznano, że najprostszym sposobem pozbycia się go będzie pewnie spełnienie jego życzeń. Wysłano na strych młodego człowieka, który wrócił niemal natychmiast z pustymi rękami i zrezygnowaną miną. Martin Beck zauważywszy, że żaden pyłek nie plamił marynarki młodzieńca, zaproponował, że razem wyprawią się po raz drugi.

Na strychu było gorąco, w smugach światła, wpadającego przez okienka w dachu, wirował kurz, poza tym jednak była to zupełnie łatwa praca. Po półgodzinie trafili na właściwą skrzynię. Skoroszyty starego typu, z płóciennym grzbietem i okładką z łamliwego kartonu. Na nalepkach widniały numery magazynów i roczniki. Odnaleźli pięć teczek z właściwym numerem i datami, z drugiej połowy sześćdziesiątego piątego i z pierwszego półrocza sześćdziesiątego szóstego.

Młody biuralista już nie wyglądał tak schludnie. Marynarka jego nadawała się już tylko do pralni chemicznej, a twarz miał w paski, bo spływał po niej pot zmieszany z kurzem.

W biurze przyjęto skoroszyty niechętnie i ze zdziwieniem. Nie, pokwitowanie nie jest potrzebne, nie ma znaczenia, czy zostaną zwrócone, czy nie.

– Mam nadzieję, że nie sprawiłem zbytniego kłopotu – powiedział Martin Beck uprzejmie i oddalił się, unosząc zdobycz pod pachą, a młody pomocnik spoglądał za nim apatycznie.

Martin Beck zdawał sobie sprawę, że nie przyczynił się do wzrostu popularności największej w kraju instytucji usługowej, jak główny komendant nazwał niedawno policję w przemówieniu, które nawet w samym korpusie policyjnym wzbudziło zdumienie graniczące z osłupieniem.

Martin Beck najpierw zabrał całą pakę do toalety, wytarł z kurzu, sam się umył, dopiero potem poszedł do swego pokoju i zasiadł do czytania. Zaczął o trzeciej, o piątej uznał, że jest z tym gotów.

Dzienniki magazynu prowadzone były dość starannie, tylko w sposób niemal niezrozumiały dla niewtajemniczonych. Zapiski prowadzone z dnia na dzień traktowały o ilości przeładowań skrótowo. I to, czego Martin Beck szukał, bywało zaznaczone. Tu i ówdzie zdarzały się uwagi o uszkodzeniu przesyłek. Na przykład:


Uszkodzenie transportu, jedna skrzynia, zawartość: puszki z zupą. Odbiorca Huvudstag. 16, Solna.


Zapiski zawsze wymieniały rodzaj towaru i odbiorcę. Nigdy natomiast nie podawały rozmiarów i rodzaju uszkodzenia ani sprawcy.

Szkody nie zdarzały się zbyt często, lecz przeważającą większość uszkodzonych przesyłek stanowiły wódka, żywność i inne towary codziennego użytku.

Martin Beck wszystkie raporty o uszkodzeniach przepisał do swego notatnika, zaznaczając daty. Razem było z pięćdziesiąt notatek. Uporawszy się ze skoroszytami, zaniósł całą ich stertę do sekretariatu wraz z kartką polecającą odesłanie ich do firmy spedycyjnej. Na stercie położył białą kartę korespondencyjną z nadrukiem policji i dopiskiem:


Dziękuję za pomoc. Beck.


W drodze do stacji kolei podziemnej pomyślał, że firma spedycyjna będzie mieć jedną więcej przesyłkę do manipulowania i ku swemu zdziwieniu poczuł dziecinną radość.

Czekając na zdewastowany zielony pociąg zastanawiał się nad nowoczesnym przewozem kontenerowym, nikt nie zdoła upuścić stalowego kontenera z butelkami koniaku, które można rozbić i ostrożnie zebrać zawartość w wiaderka i bańki. Natomiast gangsterskie spółki mogą teraz przemycać w kontenerach, co im się żywnie podoba, i robią to codziennie, ponieważ urzędy celne całkowicie straciły kontrolę nad rozwojem handlu i zajmują się przeważnie bezsensownym prześladowaniem pojedynczych turystów, którzy przypuszczalnie mogą mieć w bagażu najwyżej karton nie zadeklarowanych papierosów czy butelkę whisky.

Pociąg nadjechał. Martin Beck przesiadł się na Centralnym, a wysiadł przy Wyższej Szkole Handlowej.

W sklepie monopolowym przy Surbrunnsgatan ekspedientka podejrzliwie przyjrzała się jego marynarce, zakurzonej i zmiętej po wizycie na strychu firmy spedycyjnej.

– Poproszę tylko dwie butelki czerwonego wina – powiedział.

Ekspedientka natychmiast sięgnęła pod ladę i nacisnęła guzik zapalający czerwoną lampę kontrolną.

– Poproszę o legitymację – powiedziała sucho.

Pokazał dowód osobisty, ekspedientka zarumieniła się, jakby jej ktoś wyrządził głupi i nieodpowiedni żart.

Kupiwszy wino poszedł do Rhei.

Pociągnął za drut od dzwonka, potem wziął za klamkę. Zamknięte. Ale w przedpokoju paliło się światło, więc po jakiejś półminucie znowu zadzwonił.

Otworzyła. Dziś miała na sobie brązowe welwetowe spodnie i dziwaczny fioletowy sweter, sięgający aż do połowy ud.

– A to ty – powiedziała kwaśno.

– Tak. Czy mogę wejść?

Popatrzyła na niego.

– Okay.

Odwróciła się, a on podążył za nią. Po dwóch krokach przystanęła i opuściła głowę.

Potem wróciła i odsunęła zasuwkę. Zaraz jednak rozmyśliła się i znowu zamknęła. Weszła przed nim do kuchni.

– Kupiłem dwie butelki wina.

– Wstaw do kredensu – powiedziała siadając przy stole, na którym porozkładane były książki i papiery, ołówek i różowa guma do żucia.

Wyjął butelki z torby i wstawił, gdzie poleciła. Zerknęła na niego i powiedziała z niezadowoleniem:

– Dlaczego kupiłeś takie drogie?

Usiadł naprzeciw niej. Popatrzyła mu w oczy i spytała:

– Svärd, co?

– Nie – odpowiedział natychmiast. – Chociaż używam go jako pretekstu.

– A musisz mieć pretekst?

– Tak. Ze względu na siebie.

– Dobrze – powiedziała. – Okay. Zaparzymy herbatę.

Odsunęła książki, wstała i zaczęła się krzątać.

– Właściwie chciałam się dziś uczyć – powiedziała. – Ale nie wychodzi. Okropnie smutno być samej. Jadłeś coś?

– Nie.

– Dobrze. To coś upichcę.

Stała na szeroko rozstawionych nogach, jedną rękę opierając na biodrze, drugą drapiąc się w kark.

– Ryż – powiedziała. – Ugotuję ryżu, potem się do niego to i owo wrzuci i będzie pyszny.

– Zapowiada się dobrze.

– Tylko to potrwa. Ze dwadzieścia minut. Wpierw napijemy się herbaty.

Wyjęła filiżanki, nalała. Usiadła i objąwszy filiżankę mocnymi rękami dmuchała na herbatę, zerkając jednocześnie na niego, wciąż trochę zachmurzona.

– Co do Svärda miałaś rację. Miał pieniądze w banku. Dosyć sporo.

Mruknęła tylko.

– Ktoś wpłacał mu siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie. Jak myślisz, kto to mógł być?

– Pojęcia nie mam. Nikogo nie znał.

– A dlaczego się wyprowadził?

Wzruszyła ramionami.

– Jedynie wyjaśnienie, jakie mi do głowy przychodzi, że się tu źle czuł. To był dziwak. Parę razy skarżył się, że za późno zamykam bramę wieczorami. Uważał pewnie, że cały dom powinien się do niego stosować.

– To się zgadza.

Chwilę milczała, potem rzuciła:

– Co się mianowicie zgadza? Co interesującego jest w tym Svärdzie?

– Nie wiem, czy uznasz to za interesujące – powiedział Martin Beck. – Ktoś go zastrzelił.

– Dziwne. Opowiedz.

Znowu wzięła się do garnków, słuchała jednak uważnie, nie przerywając tylko od czasu do czasu marszcząc brwi. Gdy skończył, wybuchnęła głośnym śmiechem.

– To cudowne – powiedziała. – Nie czytujesz kryminałów?

– Nie.

– A ja mnóstwo, jakie podlecą, i prawie zawsze natychmiast po przeczytaniu zapominam. Ale ten jest klasyczny. Zamknięty pokój, całe długie rozprawy o tym. Coś takiego ostatnio czytałam. Zaczekaj. Ustaw przez ten czas miseczki, weź serwetki, tam na półce.

Starał się jak umiał. Parę minut jej nie było, wróciła z czymś, co wyglądało na czasopismo. Położyła zwinięte przy swoim nakryciu i zaczęła nakładać jedzenie.

– Jedz – rozkazała. – Póki gorące.

– Dobre – pochwalił.

– Niam, niam – powiedziała. – Udało mi się.

Wzięła pokaźną porcję, potem zajrzała do tygodnika i powiedziała.

– Słuchaj. Zamknięty pokój. Dochodzenie. Trzy rozdziały główne, A, B i C. A: Zbrodnia została popełniona w zamkniętym pokoju, serio zamkniętym, zaryglowanym, z którego jednak morderca uciekł, bo w pokoju nie ma mordercy. B: Zbrodnię popełniono w pokoju, który tylko wydaje się hermetycznie zamknięty, z którego jednak istnieje jakiś mniej lub więcej sprytny sposób wydostania się. C: Morderstwo, po którym morderca został w pokoju, tylko ukrył się.

Dołożył sobie jedzenia.

– Możliwość C zdaje się wykluczona – powiedziała. – Nikt nie może siedzieć w ukryciu dwa miesiące, mając do wyżywienia się tylko pół puszki kociego jedzenia. Ale jest jeszcze mnóstwo podrozdziałów. Na przykład A5: Morderstwo przy pomocy zwierzęcia. Albo B2: Wydostanie się przez tę stronę drzwi, po której są zawiasy, przy nienaruszeniu zamka i zasuwy, potem można zawiasy przyśrubować.

– Kto to napisał?

Spojrzała.

– Nazywa się Göran Sundholm. Ale on cytuje i innych autorów. A7 wcale nie takie głupie. Morderstwo przez złudzenie, błędne odczytanie czasu. Dobry jest też wariant A9: Ofiara otrzymała śmiertelny cios w jakimś innym miejscu, potem dostała się do wzmiankowanego pokoju, zaryglowała się i umarła. Zresztą sam przeczytaj.

Podała mu czasopismo. Martin Beck przejrzał je i odłożył.

– Kto pozmywa? – spytała.

Wstał i zebrał naczynia. A ona wyciągnęła nogi i oparła o sąsiednie krzesło.

– Jesteś przecież detektywem – powiedziała. – Powinno cię bawić, że coś jest inaczej niż zwykle. Myślisz, że to ten dziwny morderca dzwonił do szpitala?

– Nie wiem.

– Uważam, że to możliwe. – Wzruszyła ramionami. – A wszystko razem jest pewnie zupełnie proste – powiedziała.

– Prawdopodobnie.

Słyszał, że ktoś bierze za klamkę drzwi wejściowych, ale za dzwonek ten ktoś nie pociągnął, a Rhea nie zareagowała. Tu stosowano pewien wygodny system. Chciało się mieć spokój, zamykało się drzwi. Jeśli ktoś po tamtej stronie drzwi miał ważną sprawę, dzwonił.

Wszystko polegało na zaufaniu do swego otoczenia. Martin Beck usiadł.

– Spróbujemy teraz tego drogiego wina – powiedziała Rhea.

Wino było znakomite. Długo milczeli oboje.

– Dobrze znosisz to, że jesteś policjantem?

– Cóż.

– Pomówimy o tym innym razem.

– Zamierzają zdaje się zrobić mnie dyrektorem biura.

– A ty nie chcesz – stwierdziła.

Nieco później spytała:

– Jaką muzykę lubisz? Mam mnóstwo płyt.

Przenieśli się do pokoju z patefonem i fotelami, pochodzącymi z różnych kompletów.

Słuchali muzyki.

– Zdejmijże marynarkę – powiedziała. – Buty też.

Otworzyła drugą butelkę. Sączyli teraz wino bardzo wolno.

– Kiedy przyszedłem, wyglądałaś dość chmurnie.

– Tak i nie.

Nic więcej nie dodała. Jej zachowanie na początku było manifestacją. Że nie tak z nią łatwo. Zrozumiała, że on zrozumiał, a on wiedział, że ona o tym wie.

Martin Beck pociągnął łyk wina. Czuł się w tej chwili bezwstydnie wprost dobrze.

Z ukosa patrzył na nią, siedziała z odętą miną, opierając łokcie o niski stolik.

– Ułożymy łamigłówkę – powiedziała niespodziewanie.

– Mam w domu świetną – odrzekł. – Stara królowa Elżbieta.

Co było prawdą. Kupił układankę ze dwa lata temu, i nigdy mu na myśl nie przyszło, że ją ma.

– Zabierz z sobą następnym razem – powiedziała Rhea.

Zmieniła pozycję nagle i gwałtownie. Skrzyżowała nogi, oparła brodę na rękach.

– Powinnam chyba, tak dla informacji po prostu, powiedzieć, że chwilowo jestem nie do użytku.

Spojrzał na nią, a ona dodała:

– Wiesz, jak to bywa z babami. Infekcje i w ogóle. Moje życie seksualne nie jest interesujące. A twoje?

– Nie istniejące.

– To źle – powiedziała.

Zmieniła płytę, popijali dalej. Ziewnął.

– Zmęczony jesteś – stwierdziła.

Nie odpowiedział.

– Ale nie masz chęci iść do domu. Okay, więc nie idź. – Zaraz potem dodała: – Myślę, że jednak pouczę się trochę. Tylko nie mogę wytrzymać w tych spodniach. Okropnie ciasne.

Zsunęła z siebie ubranie, rzuciła je na podłogę. Włożyła ciemnoczerwoną flanelową koszulę nocną, która sięgała aż do pięt i w ogóle wyglądała dziwacznie.

Gdy się przebierała, patrzył ciekawie.

Nago wyglądała tak właśnie, jak sobie wyobrażał. Jędrna, mocna, dobrze zbudowana. Jasne włosy. Wypukły brzuch, gładkie okrągłe piersi. Dość duże jasnobrązowe brodawki.

Nie pomyślał: żadnych szram, blizn czy innych znaków szczególnych.

– Dlaczego nie położysz się na chwilę – powiedziała. – Wyglądasz na wykończonego.

Martin Beck usłuchał. Czuł się rzeczywiście wykończony i zasnął prawie natychmiast. Zdążył jeszcze tylko zobaczyć, że ona siedzi przy stole pochylając nad książką jasną głowę.

Gdy znowu otworzył oczy, pochylała się nad nim mówiąc:

– Obudź się wreszcie. Dwunasta godzina. Okropnie mi się chce jeść. Zejdź zamknąć bramę, a ja wstawię grzanki do piecyka. Klucz wisi na futrynie z lewej strony, na zielonym sznurku.

Загрузка...