XX


Pokój Einara Rönna mieścił się na tyłach domu policji przy Kungsholmsgatan. Z okna miał widok na ogromną dziurę w ziemi. Z czasem z tej dziury miał wyrosnąć zarozumiale wielki budynek komendy policji i zasłonić wszelki widok. Z tego supernowoczesnego kolosa w centrum Sztokholmu policja wysuwać będzie we wszystkich kierunkach sondujące macki i mocno trzymać w garści wylęknionych obywateli. A przynajmniej część z nich, nie wszyscy przecież mogą wyemigrować lub popełnić samobójstwo.

Umiejscowienie i przytłaczające rozmiary nowej kwatery głównej policji były mocno krytykowane z wielu stron, w końcu jednak policja otrzymała to, czego chciała. Jeśli chodzi o nowy dom.

Tym, czego naprawdę chciała policja, a ściślej mówiąc, niektóre osobistości z jej kierownictwa, była władza. Oto tajemny składnik filozofii, jaka w ostatnich latach kierowała postępowaniem owych osobistości. A ponieważ nigdy przedtem w polityce szwedzkiej policja nie występowała jako wyodrębniony posiadacz władzy, niewielu było takich, którzy rozumieliby, ku czemu akcje zmierzają. Dlatego też dużo policyjnych zagrań, nieustannych w ostatnim okresie, robiło wrażenie niezrozumiałych a budzących sprzeciw.

Nowy dom był ważnym symbolem nowej siły. Ułatwi planowe, scentralizowane kierowanie typu totalitarnego i prócz tego będzie twierdzą, łatwo dającą się zabezpieczyć przed wglądem niepowołanych. W tym wypadku za niepowołanych uważano cały naród.

W związku z czym powstawało następujące rozumowanie:

Za dużo wyśmiewano się w tym kraju z policji; wkrótce już nikt się nie będzie wyśmiewać. Można przypuszczać.

Tymczasem były to jednak po większej części tylko pobożne nadzieje, skryte dla wszystkich prócz niewielu, którzy przy odrobinie szczęścia i odpowiedniej zmianie politycznych wiatrów mogli zmienić się w ministerium strachu znacznie bardziej niż wielka dziura w kamienistym gruncie Kungsholmu.

Z okna Rönna wciąż jeszcze roztaczał się widok na górną część Bergsgatan i na bujną zieleń parku Kronoberg.

Martin Beck wstał zza biurka Rönna i stanął przy oknie. Stąd rzeczywiście widać było okno mieszkania, w którym Karl Edvin Svärd jakieś dwa miesiące leżał martwy z kulą w sercu, a nikt nie odczuł jego braku.

– Zanim zostałeś specjalistą od napadów na banki, prowadziłeś dochodzenie w sprawie wypadku śmiertelnego. Śmierci człowieka nazwiskiem Svärd.

Rönn zachichotał z zażenowaniem.

– Specjalista. Podbijasz bębenek.

Rönnowi nic właściwie nie można było zarzucić, lecz charakterem tak skrajnie różnił się od Martina Becka, że zawsze trudno im było współpracować.

– Ale zgadza się – powiedział Rönn. – Właśnie się zajmowałem tym zejściem śmiertelnym, kiedy zostałem odkomenderowany.

– Odkomenderowany?

– No, przydzielony do tej grupy specjalnej.

Martin Beck poczuł lekką irytację. Może dlatego, że Rönn nieświadomie posłużył się wojskowym żargonem. Nie zrobiłby tego parę lat temu.

– Doszedłeś do jakichś wniosków?

Rönn dotknął swego czerwonego nosa i powiedział:

– Nie zdążyłem. A dlaczego pytasz?

– Dlatego że, jak wiadomo, przejąłem tę sprawę, przydzielono mi ją jako środek terapii, przystosowania do pracy.

– Aha – powiedział Rönn. – To głupi wypadek. Zupełnie jak początek powieści detektywistycznej. Facet zastrzelony w pokoju zamkniętym od wewnątrz. Poza tym…

Umilkł, jakby się czegoś zawstydził. Była to jedna z jego nieznośnych nawyczek.

Trzeba go było wciąż popędzać, pytając na przykład:

– Co chciałeś powiedzieć?

– No, Gunvald od razu powiedział, że powinienem samego siebie aresztować.

– Dlaczego?

– Jako podejrzanego. Widzisz przecież? Mógłbym go zastrzelić stąd, z mego pokoju przez okno.

Martin Beck nie odpowiedział i Rönn natychmiast poczuł się niepewnie.

– On oczywiście żartował. A poza tym okno Svärda było zamknięte od wewnątrz, roleta spuszczona, a szyba cała. Prócz tego…

– Co chciałeś powiedzieć?

– Prócz tego ja strzelam, że niech to… Raz spudłowałem do łosia z odległości ośmiu metrów. Później już mi ojciec nigdy nie pozwolił strzelać. Nosiłem tylko termos, gorzałkę i wałówkę. Więc…

– No?

– No, a to jest odległość dwieście pięćdziesiąt metrów. Ktoś, kto na osiem metrów chybia z karabinu, nie może trafić w taki daleki cel z pistoletu. Ech, nie chciałem… przepraszam…

– Czego nie chciałeś?

– No, to przecież musi być dla ciebie nieprzyjemne, że ja tu gadam o pistoletach, o strzelaniu.

– Wcale nie. A dokładnie, ile pracy włożyłeś w to dochodzenie?

– Tylko trochę, jak powiedziałem. Zarządziłem badania techniczne, ale już tam było okropnie zadeptane. Zadzwoniłem, spytałem, czy zrobili próbę parafinową rąk Svärda. Nie zrobili i gorzej jeszcze…

– No?

– No, zwłok już nie było. Już je spalili. Ładna historia. Co za załatwienie.

– Zbadałeś trochę przeszłość Svärda?

– Nie, do tego się jeszcze nie zabrałem. Jedno tylko próbowałem ustalić.

– Co takiego?

– Jeżeli zastrzelony, musiała przecież być gdzieś kula. A nie było balistycznego dochodzenia. Zadzwoniłem do obducenta, to była zresztą dziewczyna, powiedziała, że schowała kulę do koperty i gdzieś położyła. Po prostu niedbalstwo.

– No?

– Nie mogła znaleźć. Tej koperty. Powiedziałem, że musi poszukać i posłać do zbadania balistycznego. A potem zabrano mi ten wypadek.

Martin Beck spoglądał na odległy szereg kamienic przy Bergsgatan i w zamyśleniu pocierał koniec nosa.

– Słuchaj, Einar – powiedział – a jaka jest twoja prywatna opinia o tym, jak to się stało? Ty osobiście jak myślisz?

W policji prywatne i osobiste poglądy dotyczące oficjalnych dochodzeń porusza się tylko w kręgu najbliższych przyjaciół. Martin Beck i Rönn nigdy nie byli ani przyjaciółmi, ani nieprzyjaciółmi.

Rönn długą chwilę siedział w milczeniu, najwidoczniej niemile dotknięty. Potem powiedział:

– Ja myślę, że kiedy posterunkowi wyważyli drzwi, rewolwer był w mieszkaniu.

Dlaczego akurat rewolwer? Odpowiedź była prosta: bo nie znaleziono łuski od kuli. Rönn jednak mimo wszystko rozumował zupełnie prawidłowo. Rewolwer leżał na podłodze, pod zwłokami na przykład. A potem ktoś go zabrał.

– Zakładasz, że któryś z posterunkowych kłamie, czy jak?

Rönn niechętnie potrząsnął głową.

– Cóż – powiedział. – Tak bym tego nie określił. Mogli czegoś zaniedbać, a potem kryć jeden drugiego. Jeżeli przyjąć, że Svärd się zastrzelił i rewolwer leżał pod zwłokami, to ani posterunkowi, ani Gustavsson, który tam był, oglądał, nie mogli go zauważyć, póki zwłok nie zabrano. A nie jest pewne, czy oglądali podłogę po zabraniu zwłok.

– Znasz Aldora Gustavssona?

– Owszem.

Rönn zawiercił się, udręczony. Martin Beck zrezygnował z drażliwego pytania. Powiedział natomiast:

– Jedno jest ważne, Einar.

– Co?

– Czy miałeś okazję pogadać z Kristanssonem i Kvastmo? W poniedziałek, kiedy przyszedłem do pracy, tylko jeden z nich był na służbie, a teraz jeden jest na urlopie, a drugi ma wolne.

– Tak, wezwałem ich obu.

– I co mówili?

– Jasne, że obstawali przy tym, co napisali w raporcie. Od chwili gdy otworzyli drzwi, do chwili kiedy stamtąd wyszli, w mieszkaniu było pięć osób.

– Oni dwaj, Gustavsson i ludzie zabierający zwłoki?

– O właśnie, tak.

– A pytałeś, czy zajrzeli pod zwłoki?

– Tak. Kvastmo powiedział, że on to zrobił. Bo Kristiansson wciąż wymiotował, więc przeważnie był za drzwiami.

Martin Beck nie cofnął się przed doprowadzeniem pytania do końca:

– Myślisz, że Kwastmo kłamie?

Rönn nieoczekiwanie długo zwlekał z odpowiedzią.

Powiedział A, nie ma więc powodu, żeby, chociaż wymijająco, nie miał powiedzieć B.

Rönn dotykając plastra na czole powiedział:

– Zawsze słyszałem, że nieprzyjemnie jest być przesłuchiwanym przez ciebie.

– Co masz na myśli?

– Że mają rację ci, którzy tak mówią.

– Zechciałbyś może być tak uprzejmy i odpowiedzieć mi?

– Nie jestem psychologiem – powiedział Rönn – ale wydawało mi się, że Kvastmo mówi prawdę.

– Twoje rozumowanie nie zgadza się – zimno powiedział Martin Beck. – Jak możesz twierdzić, że rewolwer znajdował się w pokoju, jeżeli twierdzisz, że posterunkowi mówią prawdę?

– Dlatego, że innego wyjaśnienia nie ma – powiedział Rönn. – Zupełnie proste.

– Okay, Einar. Chodzi mi tylko o to, że ja też wierzę Kvastmo.

– Przecież powiedziałeś, żeś z nim nie rozmawiał – zdumiał się Rönn.

– Wcale nie powiedziałem. Rozmawiałem z Kvastmo we wtorek. Tylko nie miałem sposobności wypytać go spokojnie w warunkach, jakie ty powinieneś był mieć.

Rönn wyglądał na niesłusznie obrażonego.

– Jesteś doprawdy nieprzyjemny.

Wyciągnął środkową szufladę biurka i wyjął liniowany blok do stenografowania.

Przerzucił parę kart, jedną wyrwał i podał Martinowi Beckowi.

– Mam jedną wiadomość, która cię może zainteresować – powiedział. – Svärd nie tak długo mieszkał na Kungsholmen. Dowiedziałem się, gdzie mieszkał przedtem. A potem nie miałem sposobności, żeby to zużytkować. Masz ten adres. Proszę bardzo.

Martin Beck spojrzał na kartkę. Nazwisko i adres przy Tulegatan. Część miasta, którą kiedyś nie bez powodu nazwano Syberią. Złożył kartkę i wsunął do kieszeni.

– Dziękuję.

Rönn nie odpowiedział.

– To cześć, Einar.

Rönn odpowiedział krótkim kiwnięciem głowy.

Nigdy nie łączyły ich przesadnie dobre stosunki, a teraz uległy pogorszeniu.

Martin Beck opuścił nie tylko pokój Rönna, ale i budynek i szybko ruszył w miasto.

Przez Kungsholmsgatan, przez most, Kungsgatan i Sveavägen, gdzie skręcił na północ.

Mógłby z łatwością naprawić swe stosunki z Rönnem mówiąc coś pochlebnego czy życzliwego. Powodów nie brakowało. Dochodzenie w sprawie śmierci Svärda od początku sfuszerowano, ale od chwili kiedy Rönn się nim zajął, prowadzone było starannie i całkowicie poprawnie.

Rönn natychmiast dostrzegł, że rewolwer mógł leżeć pod ciałem zmarłego i że ma to rozstrzygające znaczenie. Czy Kvastmo rzeczywiście skontrolował podłogę po zabraniu zwłok? Nikt nie mógłby go ganić, gdyby tego nie zrobił. Gustavsson zjawił się na miejscu wypadku jako specjalista i starszy rangą przełożony, i jego z całą pewnością siebie wyrażona opinia w dużej mierze uwalniała obu posterunkowych od odpowiedzialności.

Jeżeli jednak Kvastmo po zabraniu zwłok nie rozejrzał się, cała sprawa mogła wyglądać zupełnie inaczej. Po odtransportowaniu ciała patrol zapieczętował mieszkanie i oddalił się. Co jednak oznacza w tym wypadku określenie „zapieczętował”?

Ponieważ policjanci nie mogli dostać się do wnętrza bez wyjęcia drzwi z futryny, a zawiasy i zamki zostały przy tym zniszczone, zapieczętowanie polegało na tym, że rozciągnęli sznurek w otworze drzwi i zawiesili na nim drukowaną kartkę, że jest to teren, na który wstęp jest wzbroniony zgodnie z takim to a takim paragrafem prawa. Praktycznie nie ma to oczywiście znaczenia i przez wiele dni kto chciał, mógł tam wejść bez trudności. A więc i różne przedmioty mogły zostać stamtąd zabrane, broń na przykład.

Trzeba by jednak przyjąć, że Kvastmo świadomie mówił nieprawdę i że był dostatecznie zręcznym kłamcą, żeby mu uwierzyli i Rönn, i on sam. A i Rönn, i Martin Beck mieli opinię starych wygów, niezbyt łatwo dających się nabrać. To po pierwsze. Po drugie: Jeżeli Svärd się zastrzelił, dlaczego miałoby komuś zależeć na ukryciu broni? Wyraźna niedorzeczność. Niedorzeczność nie ograniczająca się tylko do faktu, że ktoś leżał zastrzelony w pokoju zamkniętym od wewnątrz i gdzie na dodatek nie było żadnej broni.

Svärd zdaje się nie miał bliższych krewnych. O ile wiadomo, z nikim nie przestawał.

Jeżeli nikt go nie znał, kto mógł chcieć jego śmierci?

Martin Beck zamierzał w paru punktach poszerzyć swą wiedzę. Między innymi sprawdzić pewien szczegół dotyczący przebiegu wypadków w niedzielę osiemnastego czerwca. Przede wszystkim jednak chciał się czegoś więcej dowiedzieć o Karlu Edvinie Svärdzie.

Na kartce, którą dostał od Rönna, był nie tylko adres. Odnotowane było także nazwisko. Właściciel kamienicy odnajmujący lokale: Rhea Nielsen.

Martin Beck dotarł do domu przy Tulegatan. Rzut oka na listę lokatorów w bramie wskazał mu, że właściciel nieruchomości sam też mieszka w tym domu. Godne uwagi, a więc także korzystne dla niego.

Wszedł na drugie piętro i zadzwonił.

Загрузка...