VIII Święty gaj

Łosoś schodzi z pola, które przekopywał, lewą rękę wyciągnął przed siebie, jakby była zwichnięta.

Mija stracha na wróble strzegącego ogródka Hany, ów krucyfiks z zawieszonymi puszkami po konserwach; idzie w kierunku pałacu. Drugą ręką osłania tę wyciągniętą przed siebie, jakby chroniąc płomyk niesionej świeczki. Hana natyka się nań na tarasie, wyciąga rękę naprzeciw jego ręce. Biedronka wędrująca po paznokciu małego palca jego dłoni szybko przewędrowuje na jej rękę.

Zawraca do domu. Teraz ona trzyma wyciągniętą przed siebie dłoń. Przechodzi przez kuchnię i wchodzi na schody.

Ranny zwraca ku niej głowę. Ona dotyka jego stopy dłonią, po której spaceruje biedronka. Biedronka schodzi z niej i wkracza na czarną skórę. Unikając bieli prześcieradła, rozpoczyna długą wędrówkę wzdłuż ciała pokrytego zwęglonym naskórkiem, jej czerwień odcina się od niego jak żarzący się okruch lawy wulkanicznej.

W bibliotece kasetka zapalnika strącona przez Caravaggia, który odwrócił się nagle na radosny okrzyk Hany w hallu, spada z półki i zawisa w powietrzu. Zanim dosięga podłogi, Łosoś wślizguje się pod nią i chwyta ręką.

Caravaggio spogląda w dół, widzi, jak cała krew odpłynęła młodemu człowiekowi z twarzy.

Uzmysławia sobie nagle, że zawdzięcza mu życie.

Łosoś wybucha śmiechem, przestając się krępować starszego, potrząsa zwojem kabli.

Caravaggio zapamięta ów poślizg. Oddali się stąd, nigdy już nie zobaczy tego chłopca, ale nigdy go nie zapomni. Po latach w Toronto, kiedy będzie wysiadał z taksówki, przytrzyma drzwi chcącemu do niej wsiąść mężczyźnie z Indii i pomyśli o Łososiu.

A teraz saper śmieje się Caravaggiowi w twarz i zadziera głowe ku górze.

— O sarongach wiem wszystko — Caravaggio pomachał dłonią Łososiowi i Hanie — widywałem Hindusów we wschodniej części Toronto. Włamywałem się do jakiegoś domu i okazywało się, że należy do rodziny hinduskiej. Budzili się odziani w te sarongi, w których sypiali, co mnie intrygowało. Wieleśmy o tym rozmawiali, czasem udawało im się mnie namówić, żebym to przymierzył. Zdejmowałem ubranie i zakładałem sarong, a oni nagle rzucali się na mnie i wyrzucali mnie półnagiego w noc.

— Mówisz prawdę?

— Jedną z wielu.

Wiedziała o nim dosyć, by mu nieomal uwierzyć. Caravag-gio przywiązywał dużą wagę do czynnika ludzkiego w czasie włamań. Kiedy wkradał się do jakiegoś domu w czasie Gwiazdki, nie omieszkał zerwać kartki z kalendarza, jeśli nie pokazywał on właściwej, świątecznej daty. Często wdawał się w pogawędkę z pozostawionymi w mieszkaniu zwierzętami, omawiając z nimi kwestie związane z pokarmem, karmił je i był przez nie serdecznie witany, jeśli mu się zdarzyło być doprowadzonym ponownie na miejsce przestępstwa.

Podchodzi do półki z książkami zamknąwszy oczy i na chybił trafił wyciąga jakiś tom. Znajduje nie zadrukowaną stronę pomiędzy rozdziałami i wpisuje na nią:

Mówi, że Lahore jest miastem starożytnym. Londyn jest młodziutki w porównaniu z Lahore. Dobrze, odpowiadam, a ja pochodzę z kraju jeszcze młodszego. Mówi, że oni tam zawsze znali się na prochu. Już w siedemnastym stuleciu malarstwo dworskie przedstawiało fajerwerki.

On jest nieduży, niewiele wyższy ode mnie. Ma ujmujący uśmiech, którym może oczarować każdego. Nie okazuje siły swego charakteru. Anglik mówi, że jest jednym z tych świętych wojowników. Ale ma szczególne poczucie humoru, które jest bardziej przekorne, niż można by sądzić po jego zachowaniu. Pamiętasz to „Podłączę go na powrót rano”? Ho ho ho!

Mówi, że Lahore ma trzynaście bram — nazwanych imionami świętych i cesarzy, i miejsc, do których wiodą.

Wyraz bungalow pochodzi z języka bengali.

O czwartej po południu opuścili Łososia, zawieszonego na szelkach, w głąb dołu, aż zanurzył się po pas w bagnistej wodzie, przylgnął ciałem do korpusu bomby Esau. Miała ponad trzy metry długości, czubkiem wbiła się w mul u jego stóp. Pod powierzchnią wody oplatał udami metalową bryłę w sposób, jaki podpatrzył u żołnierzy tańczących z dziewczętami w klubie NAAFI. Kiedy mu się zmęczyły ręce, uchwycił się oszalowanych drewnem ścian wykopu. Saperzy wykopali ten dół wokół bomby Esau i umocnili go, zanim przybył na miejsce. Bomby Esau z zapalnikiem Y zaczęto zrzucać w 1941; to był drugi taki zapalnik, z jakim miał do czynienia.

W trakcie dyskusji przygotowawczych ustalono, że jedynym sposobem postępowania z nowym zapalnikiem jest jego zamrożenie. Była to ogromna bomba, przypominająca kształtem strusia. Zszedł do dołu boso, powoli zapadał się w błoto, nie znajdując dla stóp mocnego oparcia w zimnej brei. Nie miał na sobie butów, bo uwięzłyby w glinie i wydobywając się z niej mógłby sobie złamać nogę w kostce.

Przytknął policzek do metalowego korpusu bomby, starając się wytworzyć w sobie ciepło, wychwytując skąpe promyki słońca, które wpadły do tej głębokiej na siedem metrów studni i ogrzewały mu plecy. To, czego dotykał, mogło wybuchnąć w każdej chwili, przy jakimkolwiek wstrząsie, przy pobudzeniu zapalnika. Nie istniała żadna magia ani żadne promienie Roentgena, które by wskazały, kiedy mała kapsułka zostanie zgnieciona, kiedy w jakimś zwoju nastąpi zwarcie. Te małe mechaniczne semafory działały jak zawał serca, nagle powalający człowieka spokojnie idącego ulicą.

W jakim znajdował się mieście? Nie przypominał sobie.

Usłyszał czyjś głos i spojrzał w górę. Hardy spuszczał mu na linie plecak z narzędziami, utrzymywał jej koniec w ręku, podczas gdy Łosoś rozmieszczał różne przybory w kieszeniach bluzy. Zanucił piosenkę, którą Hardy śpiewał w jeepie w czasie jazdy:

Przed Buckingham Palace jest zmiana warty,

Christopher Robin tuli się do Marty.

Osuszył miejsce wokół zapalnika i zaczął miesić glinę, formując z niej rodzaj miseczki. Następnie otworzył słój i nalał do niej trochę ciekłego tlenu. Ostrożnie przyłożył miseczkę do metalu. I znów musiał czekać.

Tak blisko przylgnął do bomby, że wyczuł zmianę temperatury. Gdyby się znajdował na suchej powierzchni, mógłby się przejść i wrócić za dziesięć minut. A tak musiał warować przy bombie. W ciasnej przestrzeni znajdowały się więc dwa podejrzane stwory. Kapitan Carlyle też posługiwał się ciekłym tlenem w szybie i cała jama stanęła w jednej chwili w płomieniach. Szybko go wyciągnęli, ale był już nieprzytom ny, kiedy szelki wyłoniły się na powierzchnię.

Gdzie się znajdował? W Lisson Grove? Na Old Kent Road?

Łosoś zanurzył bawełniany tampon w mulistej wodzie i przytknął go do korpusu bomby dwadzieścia centymetrów od zapalnika. Odpadł, co znaczyło, że jeszcze trzeba poczekać. Kiedy tampon przywierał, było wiadomo, że dostatecznie duża część bomby wokół zapalnika jest już zamrożona i można zaczynać. Dolał tlenu do miseczki.

Strefa zamrożona miała już ze trzydzieści centymetrów średnicy. Jeszcze kilka minut. Przyjrzał się nalepce, którą ktoś nakleił na bombę. Czytali ją tego ranka, zaśmiewając się, znajdowała się w jakimś przedawnionym pakiecie rozsyłanym wszystkim oddziałom saperskim.


Kiedy eksplozja jest z uzasadnionych przyczyn dopuszczalna?

Jeśli wartość życia ludzkiego oznaczymy jako X, ryzyko jako Y, a przewidywane skutki eksplozji jako V, logik może zakładać, iż kiedy V jest mniejsze od X+Y, bomba powinna zostać eksplodowana; lecz jeśli V+Y jest większe niż X, powinno się podjąć starania, by unikać eksplozji in situ.


Kto wypisywał takie rzeczy?

Przebywał w szybie z bombą już ponad godzinę. Nadal zamrażał ją ciekłym tlenem. Na wysokości jego ramienia, po prawej ręce, znajdowała się rura, przez którą wdmuchiwano mu normalne powietrze, aby nie dostał zawrotu głowy od tlenu. (Widywał żołnierzy leczących kaca tlenem). Znów próbował przytknąć do bomby zwilżony tampon, który tym razem przymarzł. Miał teraz jakieś dwadzieścia minut. Po tym czasie temperatura baterii wewnątrz bomby zacznie ponownie rosnąć. Ale w tej chwili zapalnik był zamrożony i można było przystąpić do jego usuwania.

Przeciągnął dłonią po całej długości bomby, aby wymacać wszelkie uszkodzenia metalu. Część zanurzona w wodzie była bezpieczna, ale tlen mógł spowodować zapłon przy zetknięciu z odsłoniętym materiałem wybuchowym. Błąd Carlyle'a. X+Y. Jeśliby znalazł jakieś rysy, trzeba by zastosować ciekły azot.

— To jest jednotonowa bomba, Sir. Esau — głos Hardy'ego sponad szybu.

— Typ numer pięćdziesiąt, kolisty, wersja B. Zapewne dwie kasety z zapalnikami. Ale przypuszczamy, że jedna będzie pusta. Zgadza się?

Omawiali to już uprzednio, ale co do tych spraw trzeba się upewnić, przypomnieć je sobie w końcowej fazie.

— Włącz mój mikrofon i odsuń się.

— OK, Sir.

Łosoś uśmiechnął się. Był o dziesięć lat młodszy od Hardy'ego i nie był Anglikiem, ale Hardy'emu bardzo odpowiadał kokon dyscypliny pułkowej. Żołnierze zawsze wahali się nieco, nim go zatytułowali „Sir”, ale Hardy wypowiadał ten tytuł głośno i z entuzjazmem.

Pracował teraz pospiesznie, starając się wyjąć zapalnik, dopóki baterie były zamrożone.

— Czy mnie słyszysz? Gwizdnij… OK, usłyszałem. Ostatni okład tlenowy. Pozwolę mu popracować przez pół minuty. Wzmóc zamrożenie. OK, zaczynam usuwać tamę… OK, tama usunięta.

Hardy wsłuchiwał się w to wszystko i zapisywał, na wypadek, gdyby się coś miało nie powieść. Jakaś iskra i Łosoś znalazłby się w morzu płomieni. I już ktoś inny musiałby szukać rozwiązań alternatywnych.

— Biorę klucz profilowany — wyciągnął go z kieszeni na piersiach bluzy. Był zimny, musiał go rozgrzać. Zaczął ściągać pierścień blokujący. Powiedział o tym Hardy'emu.

— Przed pałacem króla zmieniają warty — wyszeptał Łosoś.

Ściągnął pierścień blokujący i pierścień profilujący, pozwolił im spaść do wody. Czuł, jak powoli zsuwają mu się wzdłuż stopy. Trwało to dalsze cztery minuty.

— Któryś tam strażnik poślubia Martę, życie żołnierza jest diabła warte.

Wyśpiewał to na cały głos starając się wzbudzić w swym ciele więcej ciepła, policzek przemarzł mu aż do bólu. Starał się teraz trzymać jak najdalej od zamrożonego metalu. Błonie założył na kark, gdzie ogrzewało je słońce, obtarł je z mułu i szronu. Trudno było uchwycić tulejkę, żeby wydobyć z niej głowicę. Ku jego przerażeniu głowica odłamała się całkowicie i spadła gdzieś.

— Niedobrze, Hardy. Cała głowica zapalnika się odłamała. Odpowiedz mi, dobrze? Główny trzon zapalnika tkwi w głębi, nie mogę go wyciągnąć. Nie mam go za co uchwycić.

— Jak długo jeszcze potrzyma zamrożenie? — Hardy zaglądał w głąb szybu wprost nad jego głową. W ciągu paru sekund nadbiegł tu z bezpiecznej odległości.

— Jeszcze sześć minut.

— Wychodź na wierzch, zdetonujemy tę bombę.

— Nie, daj mi tu jeszcze trochę tlenu.

Wyciągnął w górę prawą dłoń i poczuł na niej zimny kanister.

— Spróbuję dołożyć tlenu do miejsca wokół odsłoniętego zapalnika — tam, gdzie spadła głowica — i wciąć się w metal. Piłować, aż się dobiorę do czegoś, co będę mógł uchwycić. Odsuń się teraz, będę do ciebie nadawał.

Z trudem powściągał złość na to, co się stało. Całe ubranie nasycone było tlenem, syczało przy zetknięciu się z wodą. Nalał znowu tlenu, jednocześnie piłując głębiej. Kiedy już zamrożenie było dostateczne, oderwał kawałek poły koszuli i włożył materiał między metal i dłuto, następnie zaczął uderzać w dłuto młotkiem. Tylko ten skrawek materiału stanowił zabezpieczenie przed iskrą. Przemarznięte palce były dodatkowym utrudnieniem. Nie były już zręczne, przypominały obezwładnione baterie w bombie. Wykuwał cierpliwie otwór wokół urwanej głowicy zapalnika. Oczyszczał otwór z drobinek metalu, mając nadzieję, że zamrożenie umożliwi taką operację chirurgiczną. Jeśli wykuje otwór we właściwym miejscu, istnieje szansa, że dobierze się do detonatora, który odpala spłonkę.

Trwało to kolejne pięć minut. Hardy nie odszedł od krawędzi dołu, przeciwnie, odliczał mu czas trwania zagrożenia. Ale w istocie żaden z nich nie mógł być niczego pewny. Teraz, kiedy odłamała się głowica zapalnika, zamrażali już część bomby i temperatura wody, mimo iż nadal niska, była wyższa od temperatury metalu.

I wtedy to dostrzegł. Nie musiał już poszerzać otworu. Srebrzysty drucik prowadzący do zwoju kabli. Gdyby go mógł uchwycić. Próbował rozgrzać sobie palce.

Westchnął głęboko, przerwał pracę na kilka sekund i przeciął nożyczkami przewód, zanim ponownie zaczerpnął powietrza. Wydech załamał mu się,-kiedy wyciągał przemarzniętą dłoń ze zwoju kabli. Bomba była już martwa.

— Zapalnik usunięty. Detonator usunięty. Pocałuj mnie.

Hardy wyciągał go już na górę, a Łosoś próbował chwytać się rękoma szelek, na których był zawieszony, co mu nie szło łatwo z powodu przemarznięcia, mięśnie miał zdrętwiałe. Słyszał turkotanie kołowrotka i po prostu przywarł do skórzanych pasków, którymi był opięty. Czuł, jak jego brązowe nogi wyciągane są z mułu, jakby był starożytną rzeźbą wydobywaną z trzęsawiska. Drobne stopy wyłoniły się już z wody. Wygramolił się z szybu na światło słoneczne, wysunął najpierw głowę, a potem tors. Zwisał jeszcze na szelkach, jak luźna płachta wigwamu uczepiona szczytu masztu namiotowego. Hardy uwalniał go stopniowo z tej uwięzi. Nagle spostrzegł, że z odległości kilkunastu metrów, zbyt małej, by gwarantowała bezpieczeństwo, przypatruje im się spory tłumek; zginęliby wszyscy w razie wybuchu. Ale oczywiście zajęty nim Hardy nie mógł ich upilnować.

Przypatrywali mu się w milczeniu, Hindusowi uwieszonemu na ramieniu Hardy'ego, niezdolnemu o własnych siłach dojść do jeepa i donieść do niego swego wyposażenia — narzędzi, kanistrów, koców i przyrządów rejestrujących porozstawianych wokoło, wsłuchanych w ciszę w głębi szybu.

— Nie mogę chodzić.

— Tylko do jeepa. Jeszcze kilka metrów, Sir. Sam to wszystko pozbieram.

Zatrzymali się na chwilę, potem wolno ruszyli w stronę auta. Przechodzili obok tłumku ludzi wpatrujących się w jas-nobrązowego, bosonogiego mężczyznę w przemoczonej bluzie, w jego zbielałą twarz, która nie reagowała na nic, na żadnego z nich. Wszyscy milczeli. Po prostu rozstępowali się przepuszczając ich obu. Przy jeepie zaczął się trząść. Oczy nie były w stanie wypatrzeć krańca przedniej szyby. Hardy pomógł mu wgramolić się na przednie siedzenie.

Kiedy odszedł po narzędzia, Łosoś wolno ściągnął mokre spodnie i zawinął się w koc. Był zbyt przemarznięty i zmęczony, by sięgać po termos leżący na tylnym siedzeniu i nalać sobie herbaty. Myślał: wcale się nie bałem tam na dole. Byłem po prostu wściekły — na swój błąd czy też na to, że była to pułapka. Rozdrażnione zwierzę w odruchu samoobrony.

Uświadomił sobie, że tylko dzięki Hardy'emu udało mu się zachować człowieczeństwo.

W ciepłe dni wszyscy w Villa Girolamo myją głowy, najpierw naftą, by zapobiec zawszeniu, a potem wodą. Leżąc na wznak, z rozwianymi włosami i twarzą wystawioną na słońce, Łosoś poczuł się nagle bezbronny. Rodzi się w nim jakieś zawstydzenie, kiedy przybiera taką pozę, wygląda bardziej na postać z jakiegoś mitu niż na żywą istotę ludzką. Hana siedzi obok, jej długie kasztanowe włosy już wyschły. W takich chwilach właśnie opowiada jej o rodzinie i o bracie w więzieniu.

Podnosi się, ściąga włosy do przodu i zaczyna zawijać je w ręcznik. Ona widzi w wyobraźni całą Azję poprzez gesty tego mężczyzny. Jego powolne ruchy, jego spokojne ucywilizowanie. Opowiada o świętych wojownikach i ona dostrzega w nim jednego z nich, srogiego i marzycielskiego, zapominającego o swej boskości tylko w takich chwilach, rozluźnionego teraz w słońcu, składającego głowę na stole, żeby mogło ono suszyć rozwiane pasma jego włosów jak kłosy zboża zebrane do słomianego koszyka. Choć przecież jest Azjatą, który w ostatnich latach, latach wojny, dochował posłuszeństwa swym angielskim ojcom, przestrzegając ich kodeksu postępowania jak wierny syn.

— Wiesz, brat uważa mnie za głupca z powodu tego, że ufam Anglikom — zwraca ku niej oczy rozjaśnione słońcem — mówi, że przejrzę pewnego dnia. Azja wciąż nie jest wolnym kontynentem, a on jest przerażony tym, że dajemy się wciągać w angielskie wojny. Zawsze nasze poglądy się ścierały. I zawsze powtarzał: „Pewnego dnia przejrzysz na oczy”.

Saper wypowiada te słowa z zamkniętymi oczami, jak gdyby chciał wzmocnić metaforę.

— Japonia jest częścią Azji, odpowiadam mu, a Sikhowie na Malajach są przez Japończyków prześladowani. Ale do brata to nie dociera. Powiada, że Anglicy wieszają Sikhów walczących o swą niezależność.

Ona odwraca głowę, składa ręce. Nienawiści rozdzierające świat. Nienawiści świat rozdzierają. Wchodzi w mrok pałacu, odcinający się od blasku słonecznego, i idzie posiedzieć przy Angliku.

Nocą, kiedy rozpuszcza mu włosy, on staje się na powrót konstelacją, ramiona rozłożone na poduszce jak równoleżniki, odległości między nimi skracające się i wydłużające w rytmie uścisków i osuwania się w sen. Trzyma w objęciach hinduskiego bożka, trzyma w dłoniach wodze. Kiedy się nad nią pochyla, wodze się luzują. Może je sobie owinąć wokół nadgarstka. Kiedy on się porusza, ona rozwiera oczy szeroko, wypatrując w mroku namiotu iskrzenia elektryczności w jego włosach.

Wszystkie jego ruchy mają jakieś odniesienie do przedmiotów: przesuwa się wzdłuż ścian, kroczy po krawędzi tarasu. Jakby wszystkiego unikał. Wzrokiem wyznacza obrzeża. Kiedy patrzy na Hanę, widzi kawałek jej szczupłego policzka na tle pejzażu w głębi. Kiedy się przypatruje łukowi konopniczka, wykreśla wzrokiem przestrzeń, jaką zajmuje on nad powierzchnią ziemi. W czasie przemarszu przez Włochy dostrzegał wszystko z wyjątkiem zjawisk chwilowych i zachowań ludzkich.

Jedyną rzeczą, co do której nigdy nie będzie się upewniał, jest on sam. Ani co do swego nikłego cienia, ani co do ręki sięgającej po krzesło, ani co do swego odbicia w oknie, ani co do tego, jak go widzą. Lata wojny nauczyły go tego, że jedyną rzeczą bezpieczną jest on sam.

Wiele godzin spędza z Anglikiem, który mu przypomina jodłę, jaką widział w Anglii. Miała suchą gałąź, obwisłą pod wpływem swego ciężaru, zbyt dużego na jej wiek, wspierającą się na innym drzewie. Stała w ogrodzie lorda Suffolka, na skraju cypla, wpatrzona w Kanał Bristolski jak sęp. Mimo iż była wątła, wyczuwał w niej szlachetność, pamięć o świetności, rozpiętą jak tęcza nad jej obecną słabością.

On sam nie korzysta z luster. Turban zawiązuje na zewnątrz, w ogrodzie, przypatrując się mchom na drzewach. Ale spostrzega pokos, który Hana wycięła sobie nożyczkami we fryzurze. Oswoił się z jej oddechem, który wyczuwa przywierając twarzą do jej ciała, do obojczyka przebijającego spod skóry. Ale kiedy ona go pyta o kolor swych oczu, nie umie go określić, mimo iż ona wie, że ją uwielbia. Roześmieje się i będzie zgadywał, ale jeśli ona zasłoni powiekami swe czarne tęczówki i powie, że jest niebieskooka, on w to uwierzy. Może się jej wpatrywać w oczy intensywnie, ale nie dostrzeże ich koloru, podobnie jak nie odczuje szczególnego smaku żadnej potrawy, która dla jego przełyku i żołądka jest po prostu pożywieniem.

Kiedy ktoś mówi, on przygląda się ustom, nie oczom i ich kolorowi, który jego zdaniem zmienia się w zależności od oświetlenia pokoju i pory dnia. Usta odsłaniają niepewność i zadowolenie z siebie, i każdy odcień usposobienia człowieka. Są według niego najdoskonalszym wykładnikiem wyrazu twarzy. Nigdy nie jest pewien wyrazu oczu. A umie dostrzec, jak usta układają się w szorstkość albo tkliwość. Łatwo dać się zmylić wyrazowi czyichś oczu reagujących na nagły promień słońca.

Wszystko to tworzy zmienną harmonię. Widuje Hanę w różnych porach i w różnych miejscach, które zmieniają jej głos i jej nastroje, a nawet jej piękno w taki sposób, w jaki potęga morza łamie lub ocala los rozbitków w łodzi ratunkowej.

Ustalił się wśród nich zwyczaj, by wstawać o świcie, a obiad jeść przy resztkach dziennego światła. W ciągu wieczora jedna tylko świeca rozjaśniała ciemności przy łóżku rannego Anglika, a czasem jeszcze Caravaggio zapalał naftową lampę i przykręcał knot do polowy, jeśli udało mu się zorganizować trochę nafty. Korytarze i pozostałe pokoje tonęły w mroku, jakby obowiązywało jeszcze zaciemnienie. Przyzwyczaili się do poruszania się po domu w ciemności, z wyciągniętymi przed siebie rękami, wymacując ściany po obu stronach.

„Nigdy więcej światła. Nigdy więcej koloru”. Hana nuciła sobie te zdania wciąż na nowo. Łosoś miał denerwujący zwyczaj zbiegać po kilka schodów z dłonią wysuniętą do przodu, aby wyczuć ewentualną przeszkodę. Hana wyobrażała sobie jego stopy wysoko uniesione w zeskoku i godzące w żołądek Caravaggia wchodzącego na górę.

Już przed godziną zgasiła świecę w pokoju Anglika. Zdjęła tenisówki, sukienkę rozpięła przy szyi z powodu gorąca, rozpięła też rękawy i podwinęła wysoko. Słodki negliż.

Na parterze tego skrzydła pałacu oprócz kuchni, biblioteki i zburzonej kaplicy znajdował się wewnętrzny, oszklony dziedziniec. Cztery szklane ściany z oszklonymi drzwiami prowadzącymi do zakrytej studni i półek pełnych zeschniętych roślin, które kiedyś musiały rozkwitać w tym ocieplanym pomieszczeniu. Ten wewnętrzny dziedziniec coraz bardziej jej przypominał książkę otwartą po to, by ukazać zasuszone w niej kwiaty, był czymś, co można obejrzeć przechodząc, ale w co nie powinno się nigdy wkraczać.

Była druga w nocy.

Każde z nich weszło do pałacu innymi drzwiami, Hana — wejściem od kaplicy po trzydziestu sześciu stopniach, a on od północnego dziedzińca. Wszedłszy do pałacu, zdjął zegarek i położył go na wysokości twarzy w niszy, w której stała figurka świętego. Patrona tego szpitalnego pałacu. Ona nie zobaczy połyskiwania fosforyzujących wskazówek. Zdjął już buty i miał na sobie tylko spodnie. Latarka zawieszona na ramieniu nie była zapalona. Nic nie miał w rękach i zatrzymał się na chwilę w ciemności, szczupły chłopak, czarny turban, kara wczepiona w skórę nadgarstka. Wyprężył się w kącie westybulu jak włócznia.

Potem przeszedł przez wewnętrzny dziedziniec. Po wejściu do kuchni natychmiast wyczuł psa w ciemności, schwytał go i przywiązał sznurkiem do stołu. Zabrał z kuchni skondensowane mleko i wrócił na oszklone patio. Obmacał palcami podstawę drzwi i znalazł małe zasuwki. Zamknął drzwi za sobą, zasuwając zameczki. Na wypadek, gdyby je wypatrzyła. A potem opuścił się w głąb studni. O metr poniżej znajdowała się pokrywa, o której wiedział, że jest dostatecznie mocna. Zamknął ją nad głową i przykucnął, wyobrażając sobie, jak go będzie szukała albo jak się sama gdzieś ukryje. I zaczął wysysać z puszki skondensowane mleko.

Podejrzewała go o coś takiego. Weszła do biblioteki, omiotła półki światłem świecy uniesionej wysoko, wspięła się na palce, żeby obejrzeć skrytki najwyżej umieszczone. Drzwi były zamknięte, nikt więc nie mógł dojrzeć światła z hallu. On mógłby wypatrzeć światło przez oszklone drzwi balkonowe tylko wtedy, gdyby znajdował się na zewnątrz. Zatrzymywała się co kilka kroków, przebiegając wzrokiem najliczniej tu zebrane książki włoskie, w poszukiwaniu jakiejś angielskiej, którą by mogła zanieść rannemu. Pokochała te księgi z włoskimi tytułami na grzbietach, ich frontyspisy, kolorowe ilustracje wytłaczane lub wypukłe, ich zapach, a nawet odgłos, jaki wydawały, kiedy je otwierała zbyt pośpiesznie, przypominający łamanie kruchych kosteczek. Znów się zatrzymała. Pustelnia Parmeńska.


Jeśli kiedykolwiek otrząsnę się z mych kłopotów — powiedział do Clelii — wybiorę się obejrzeć piękne — widoki Parmy, a wtedy zapamiętasz to nazwisko: Fabrycy del Dongo[14].


Caravaggio leżał na dywanie po drugiej stronie sali bibliotecznej. Z odległości wydawało się, że lewe ramię Hany fosforyzuje, światło świecy padało na książki, rzucało czerwony odblask na ciemne włosy, rozbłyskiwało na bawełnie jej sukienki i na zagiętym rękawie.

Wyszedł ze studni.

Półtorametrowy krąg światła rzucanego przez świecę wchłaniały ciemności, toteż Caravaggiowi wydawało się, że zalega między nimi dolina mroku. Włożyła pod prawą pachę książkę w brązowej oprawie. W miarę posuwania się wzdłuż półek dobierała jedne książki, odkładała inne.

Dorosła już. I kochał ją teraz bardziej niż wtedy, kiedy ją lepiej rozumiał, kiedy była odbiciem swych rodziców. By stać się taką, jaka była teraz, postanowiła sama z siebie. Wiedział, że gdyby spotkał Hanę na ulicy gdzieś w Europie, odniósłby wrażenie pewnej swojskości, ale by jej nie rozpoznał. Tej nocy, kiedy dotarł do pałacu, ukrył przed nią szok wywołany jej widokiem. Jej ascetyczna twarz, która na pierwszy rzut oka wydawała się chłodna, miała w sobie także jakąś szorstkość. Pojął, że przez dwa ostatnie miesiące stawała się taka, jaka jest teraz. Z trudem mógł uwierzyć swej radości z jej przemiany. Przed laty wyobrażał sobie ją jako dorosłą, ale miał to być ktoś uformowany przez jej środowisko. A nie ta dziwna nieznajoma, którą pokocha głębiej, ponieważ nie uformowała się z niczego, co on by dostarczył.

Położyła się na sofie, światło umieściła tak, żeby padało na książkę, i zatopiła się w lekturze. Po jakiejś chwili oderwała wzrok od książki, rozejrzała się nasłuchując i szybko zdmuchnęła świecę.

Czy odgadła jego obecność w pokoju? Caravaggio zdawał sobie sprawę z hałaśliwości swego oddechu i trudności w utrzymaniu go w cichym, równym rytmie. Światło zabłysło na chwilę i ponownie zgasło.

A potem wydawać się zaczęło, że wszystko w tym pokoju, z wyjątkiem Caravaggia, wprawione zostało w ruch. Wszystko słyszał i dziwił się, że nikt go nie potrącił. Chłopak też był w pokoju. Caravaggio podszedł do sofy i próbował ręką odnaleźć Hanę. Ale jej tam nie było. Kiedy się wyprostował, czyjaś ręka chwyciła go za kark i przygniotła do podłogi. Błysk światła padł mu na twarz, obaj sapali tarzając się po podłodze. Ręka z przewieszoną latarką wciąż trzymała go za kark. A potem jakaś naga stopa pojawiła się w kręgu światła, przesunęła się po twarzy Caravaggia i przydepnęła kark chłopcu. I zapaliło się inne światło.

— Mam cię! Mam cię!

Dwa ciała na podłodze patrzące poprzez krąg ciemności w twarz Hany ponad świecą. Ona śpiewała:

— Mam cię. Mam cię. Posłużyłam się Caravaggiem, który doprawdy okropnie chrapie. Wiedziałam, że on tu jest. To on był przynętą.

Przygniotła mocniej stopą kark chłopca.

— No, dalej. Przyznaj się teraz do wszystkiego.

Caravaggio zaczął się szamotać w uścisku chłopca, wyrwał się już spod niego, ale nie mógł się uwolnić z jego rąk. Światło lampy i świecy na jego twarzy. Jakoś się jednak musiał wyrwać z tych kleszczy. Przyznaj się. Dziewczyna się zaśmiewała. Musiał uspokoić oddech, zanim by przemówił, ale oni nie zwracali nań uwagi, podekscytowani swą zabawą. Wyrwał się z uścisku chłopca i nie mówiąc ani słowa, wyszedł z pokoju.

Znów znaleźli się w ciemności.

— Gdzie jesteś? — pyta.

I szybko się nachyla. Przybrał taką pozycję, że ona ociera się o jego policzek i osuwa w jego ramiona. Przyciska sobie jej rękę do karku, usta do jej ust.

— Mleko skondensowane! Kiedy my się tu siłujemy! Skondensowane mleko?!

Przywiera ustami do jego spoconej szyi, do miejsca, które przygniatała nagą stopą.

— Chcę cię obejrzeć.

Zapala światło i przygląda się jej umorusanej twarzy, jej włosom zlepionym potem. Jej grymas doń skierowany.

Wkłada swe drobne dłonie pod podwinięte rękawy jej sukienki i obejmuje krągłe ramiona. Kiedy ona się odchyla, jego dłonie wędrują za jej ciałem. Próbuje się wyśliznąć, odchylając do tyłu całym ciężarem, wierząc, że on nadal będzie do niej przywierał, że jego ręce utrzymają ten ciężar. Wtedy on się podrywa, machając stopami w powietrzu, złączony z nią tylko ustami i dłońmi, miota się jak modliszka. Lampa rzuca światło na pot na jego lewym ramieniu. Jej twarz wpada w krąg światła, aby go całować i lizać, i smakować. Zanurza głowę w wilgoci jej włosów.

A potem nagle przebiega przez pokój, snop jego latarki omiata cale pomieszczenie; spędził w nim tydzień wypatrując wszelkich możliwych zapalników i teraz jest oczyszczone. Ta sala jakby się nagle wyłączyła z wojny, nie jest już żadną zoną ani terytorium. Chodzi dokoła wymachując latarką, omiata światłem sufit. Jej śmiech dogania go, kiedy ją mija stojącą na oparciu kanapy i spoglądającą z wysoka na jego lśniące, szczupłe ciało. Kiedy ją mija następnym razem, widzi, że rękawy zsunęła z ramion rękawy i uwolniła je od sukni.

— Ale cię złapałam, złapałam cię — śpiewa — jestem Mohi-kanką z Danforth Avenue.

A potem nosi ją na barana, światło świecy ślizga się po grzbietach książek na najwyższych półkach, jej ręce wznoszą się i opadają wraz z jego podskokami, wreszcie zsuwa się z niego, obejmuje nogami jego uda, uwalnia odeń i kładzie na wznak na dywanie, pachnącym ciągle zastarzałą wilgocią i kurzem, i kamiennym pyłem przyklejającym się do jej mokrych ramion. Pochyla się nad nią, a ona gasi latarkę.

— Wygrałam, prawda?

Nie wyrzekł jeszcze słowa, odkąd wszedł do tego pokoju. Jego głowa porusza się w geście, który ona tak kocha, a który oznacza zarazem i niepewne potwierdzenie, i możliwość nieśmiałego sprzeciwu. Nie może jej widzieć pozbawiony swej latarki. Gasi jej świecę i oboje zrównują się w ciemności.

Jest to w ich życiu miesiąc, w którym Hana i Łosoś sypiają obok siebie. Rodzaj formalnego celibatu. Odkryli, że w miłości zawrzeć się może cała cywilizacja, że stawia ich ona oko w oko z krajem każdego z nich. Miłość, jaką darzą swe wyobrażenia o sobie nawzajem. Nie chcę być rypana. Nie chcę cię rypać. Kto wie, gdzie się tego nauczył, albo gdzie ona się tego nauczyła, w tak młodym wieku. Może od Caravaggia, który jej wtedy właśnie opowiadał o swej młodości, o czułości, jaką żywi się dla każdej komórki ciała kochanka, kiedy odkrywa się własną śmiertelność. W końcu to był wiek śmierci. Pożądanie żywione przez chłopca spełniało się tylko w najgłębszym śnię, kiedy spoczywał w objęciach Hany, jego orgazm miał więcej wspólnego z silą przyciągania księżyca, był nocnym skurczem ciała.

Przez cały wieczór spoczywał z twarzą przyciśniętą do jej boku. Przypomniała mu, jaką przyjemność znajdował w drapaniu, jej paznokcie kolistym ruchem drażnią mu skórę na plecach. To było coś, czego pewna ayah nauczyła go przed laty. Łosoś zrozumiał, że wszystkie rozkosze dzieciństwa pochodziły od niej, nie od matki, którą przecież kochał, nie od brata ani ojca, z którymi się bawił. Kiedy był wystraszony albo nie mógł zasnąć, odgadywała, czego mu brak, ułatwiała mu zapadnięcie w sen, muskając ręką jego wąskie plecy, ta czuła obca kobieta z południowych Indii, która z nimi mieszkała, gotowała i podawała posiłki, wprowadziła do ich domu własne dzieci, dopomagała także jego bratu w dzieciństwie i zapewne rozumiała ich obu lepiej, niż ich rozumieli rodzice.

Było to uczucie wzajemne. Gdyby spytano Łososia, kogo najbardziej kocha, wymieniłby swą ayah przed matką. Jej miłość była bardziej kojąca od miłości matczynej i miłości seksualnej. Jak później pojął, przez całe życie wyrywał się z rodzinnego kręgu w poszukiwaniu takiej miłości. Platonicznej czułości, a we właściwym czasie intymności seksualnej okazanej przez kogoś obcego. Był już zupełnie stary, kiedy to zrozumiał, zanim jeszcze samemu sobie zadał pytanie, kogo kochał najbardziej.

Tylko jeden raz w życiu wiedział, że zdołał odwzajemnić jej czułość i że wreszcie pojęła, jak ją kocha. Kiedy zmarła jej matka, wszedł do pokoju piastunki i przytulił do siebie jej stare ciało. Leżał obok niej milcząc w małym pokoiku dla służby, ona płakała gwałtownie i zgodnie z obyczajem. Przypatrywał się, jak zlewa łzy do małego szklanego kubeczka, który sobie przyciska do twarzy. Wiedział, że weźmie je z sobą na pogrzeb. Przywierał do jej wstrząsanego łkaniem ciała, jego dziewięcioletnie ramiona oplatały jej barki, a kiedy się na chwilę uspokajała, między kolejnymi przypływami żalu, głaskał ją poprzez sari, potem odchylał je i muskał jej skórę — tak jak teraz Hana przejmuje tę tkliwą sztukę, jego paznokcie gładzą miliony komórek jej skóry, w jego namiocie, w roku 1945, kiedy ich kontynenty spotkały się w tym górskim miasteczku.

Загрузка...