Ostatnia wojna średniowieczna toczyła się we Włoszech w latach 1943 i 1944. Armie nowych królów szturmowały zapamiętale położone na wyniosłych cyplach obronne miasta, które zdobywano już od ósmego stulecia. Wokół spiętrzonych skał gorączkowy ruch kłębił się w pokaleczonych, rozoranych winnicach, gdzie — jeśli sięgniesz łopatą głębiej — pod koleiną wygniecioną gąsienicami czołgów znajdziesz zakrwawione miecze i włócznie. Monterchi, Cortona, Urbino, Arezzo, San-sepolcro, Anghiari. A potem całe wybrzeże.
Koty wylegiwały się na wieżyczkach strzelniczych wychodzących na południe. Anglicy i Amerykanie, Hindusi, Australijczycy, Kanadyjczycy posuwali się na północ; pociski wybuchały i rozpryskiwały się na niebie. Kiedy armie dotarły do Sansepolcro, mającego w herbie kuszę, niektórzy żołnierze zaopatrzyli się w tę broń i wystrzeliwali z niej w nocnej ciszy strzały ponad murami nie zdobytego jeszcze miasta. Marszałek polny Kesselring zalecał usuwanie z umocnień obronnych szmat nasyconych gorącą oliwą, którymi je zarzucano.
Z kolegiów oksfordzkich ściągnięto do Umbrii uczonych mediewistów. Przeciętna wieku wynosiła sześćdziesiąt lat. Rozdzielono ich pomiędzy poszczególne oddziały; w czasie spotkań z dowództwem strategicznym zapominali o tym, że wynaleziono już samoloty. O miastach, które miano zdobywać, rozprawiali w kategoriach historii sztuki. W Monterchi znajdowała się Madonna del Parto Piera della Francesca, umieszczona w kaplicy obok miejskiego cmentarza. Kiedy wreszcie w porze wiosennych deszczów zdobyto trzynastowieczną twierdzę, żołnierzy zakwaterowano pod wysoką kopułą kościoła; sypiali na kamiennej płycie, na której Herkules uśmierca hydrę. Woda była wszędzie zatruta. Wielu z nich zmarło na tyfus i inne choroby. Wykorzystując służbowe lornety żołnierze przypatrywali się w gotyckim kościele w Arezzo twarzom na freskach Piera delia Francesca. Królowa Saby rozmawia z królem Salomonem. Obok gałązka z drzewa wiadomości dobrego i złego tkwi w ustach zmarłego Adama. Po latach owa królowa dowie się, że most na Siolan zbudowano z drewna tego świętego drzewa.
Ciągle padało i było zimno, nie zaopatrywano ich w nic, oprócz owych wielkich map zabytków sztuki ukazujących Sąd Ostateczny, miłosierdzie i poświęcenie. Armia brytyjska przekraczała kolejne rzeki z wysadzonymi w powietrze mostami, oddziały saperskie spuszczały się ze stromych brzegów na linach pod ogniem nieprzyjaciela i przepływały lub przechodziły rzekę w bród. Prąd porywał tratwy z żywnością i namiotami. Ludzie przeciągający te tratwy ginęli. Pewnego razu w czasie przeprawy próbowali wydostać się z wody. Uczepili się rękami gliniastej skarpy i zawiśli w połowie wysokości. Chcieli choć w glinie znaleźć oparcie.
Młody saper Sikh przylgnął policzkiem do gliniastej skarpy i rozmyślał o twarzy królowej Saby, o jej delikatnej skórze. Nie znajdował żadnego innego pocieszenia tkwiąc w tej rzece oprócz pożądania owej królowej, które go w jakiś sposób rozgrzewało. Chciałby zdjąć welon z jej włosów. Chciałby dotknąć prawą dłonią jej karku pod oliwkową tkaniną. Był tak utrudzony i tak smutny jak ów mądry król i wiarołomna królowa, których oglądał przed dwoma tygodniami w Arezzo.
Zwisał ponad powierzchnią wody na rękach, dłonie wbijał w gliniastą skarpę. Wszelka delikatność wyparowała z nich w ciągu tych nocy i dni, pozostała tylko w książkach lub na ściennym malowidle. Kto z nich był smutniejszy w tych kościelnych murach? Pochylał głowę, by wesprzeć ją na jej smukłej szyi. Zakochał się w jej przymkniętych powiekach. Ta kobieta byłaby chyba w stanie pojąć pewnego dnia, jak świętą rzeczą jest most.
Nocą na swym polowym łóżku wysuwał przed siebie obie ręce jak dwie armie. Nic nie obiecywało ani pojednania, ani zwycięstwa, możliwe było tylko czasowe zawieszenie broni między nim a tą namalowaną na fresku monarchinią, która mogła go zignorować, nic zgoła nie wiedząc o jego istnieniu, nieświadoma egzystencji tego Sikha, uwieszonego w deszczu w połowie wysokości gliniastej skarpy, wznoszącego most Baileya dla armii nadchodzącej w ślad za nim. Ale on miał w pamięci ich historię przedstawioną na fresku. Kiedy jego batalion w miesiąc później dotarł do morza, kiedy już przebrnęli przez to wszystko i weszli do nadmorskiego miasteczka Cattolica, a inżynierowie oczyścili plażę z min w pasie szerokim na jakieś dwadzieścia metrów i żołnierze mogli już nadzy wskakiwać do wody, podszedł do jednego z mediewistów, z którym się zaprzyjaźnił — który po prostu z nim rozmawiał i dzielił się z nim czasem swymi specjalnymi racjami — i obiecał pokazać mu coś w podzięce za jego uprzejmość.
Saper zdobył skądś motocykl triumph, zawiesił na ramieniu latarkę polową i wyruszyli w drogę szlakiem, którym tu przybyli — z powrotem do cichych obecnie miasteczek Urbino i Anghiari, wzdłuż wietrznego grzbietu wzgórz stanowiącego stos pacierzowy półwyspu. Stary człowiek za nim podskakiwał na wybojach i zacieśniał uścisk obejmując go w pasie; potem skręcili na zachód do Arezzo. Piazza wieczorem była wyludniona, nie było na niej żołnierzy; saper zaparkował motocykl pod kościołem. Pomógł mediewiście ogarnąć się, uporządkował swój ekwipunek i weszli do środka. Mroczny chłód. I jeszcze większa pustka; ciszę wypełniał tylko odgłos ich kroków. Ponownie poczuł zapach starego kamienia i drewna. Zapalił trzy świetlne rakiety. Przerzucił na linie i zamocował bloczek między kolumnami nad nawą, a potem drugi koniec liny wyniósł wysoko na kiju zakończonym knotem do zapalania świec.
Profesor przypatrywał się temu zachwycony, raz po raz wspinając się w mroku na palcach. Młody saper obwiązał mu plecy i biodra linką, zawiesił mu na piersiach małą lampkę.
Pozostawił go na chwilę na dole tak zaasekurowanego linkami, a sam hałasując wspiął się na górny poziom, gdzie schwycił drugi koniec liny zaczepionej na kiju. Trzymając się jej, spuścił się z chóru w ciemność, jednocześnie stary człowiek pod wpływem ciężaru jego opuszczającego się ciała podjechał w górę. Kiedy saper dotknął stopami ziemi, profesor znalazł się o kilka metrów nad nią, w połowie wysokości ściany, tuż przy freskach; wisząca lampka rzucała krążek światła. Trzymając mocno linę saper ruszył ku przodowi tak nią manewrując, by zawieszony u jej drugiego końca mężczyzna znalazł się na wprost Odjazdu cesarza Maksencjusza.
Po pięciu minutach opuścił mężczyznę na ziemię. Przywiązał sobie latarkę i sam wzniósł się na linie ku kopule, pod głęboki błękit namalowanego na niej nieba. Zachował w pamięci złote gwiazdy z owych dni, kiedy się w nie wpatrywał przez polową lornetę. Spojrzał w dół i dostrzegł mediewistę, zmęczonego, odpoczywającego w kościelnej ławie. Teraz miał już wyobrażenie o kubaturze tego kościoła i jego wysokości. Niejasne pojęcie. Głębia i mrok studni. Latarka w jego dłoni rzucała światło jak czarodziejska różdżka. Podciągnął się na linie ku twarzy swej Królowej Smutku, jego brunatna ręka wyciągnęła się ku jej wyolbrzymionej szyi.
Sikh rozbił namiot w odległym zakątku ogrodu, gdzie — jak przypuszcza Hana — kiedyś rosła lawenda. Znajduje tam zeschnięte listki, które rozciera w palcach i rozpoznaje zapach. Rozpoznaje ten zapach niekiedy też po deszczu.
Zrazu w ogóle nie zachodzi do domu. Snuje się po okolicy zajmując się rozbrajaniem min. Zawsze jest uprzejmy. Lekkie skinienia głowy. Hana widzi, jak się myje przy zbiorniku na wodę deszczową, pierwotnie umieszczonym na szczycie zegara słonecznego. Zbiornik jest teraz suchy. Widzi, jak on zdjąwszy koszulę polewa wodą swą brunatną skórę, niczym ptak posługujący się skrzydłem. Za dnia ogląda zwykle tylko jego ramiona wyłaniające się z krótkich rękawów wojskowej koszulki i karabin, który zawsze nosi z sobą, mimo iż wydaje się, że wszelkie walki już się od nich odsunęły.
Nosi swą broń w różny sposób — czasem jak berło, a czasem jak kostur pielgrzyma, kiedy sterczy mu zza pleców zarzucony na ramieniu. Odwraca się nagle, odczuwając, że jest przez nią obserwowany. Zawdzięcza życie swej ostrożności, obchodzi dokoła wszystko, co podejrzane, włącza w tę panoramę także jej spojrzenie, tak jakby i z nim zamierzał zawrzeć układ.
Dzięki swej samowystarczalności jest pomocą dla niej, dla wszystkich w tym domu, mimo iż Caravaggio krzywi się na to, że saper nieustannie nuci różne zachodnie piosenki, których nauczył się w ciągu trzech lat wojny. Ten drugi saper, który przymaszerował wraz z nim wtedy, w czasie nocnej burzy, i który się nazywa Hardy, rozlokował się gdzieś nie opodal, bliżej miasta, ale widuje się ich obu pracujących razem, spacerujących po ogrodzie ze swymi różdżkami do wykrywania min.
Pies przylgnął do Caravaggia. Młody żołnierz, który biega i spaceruje czasem z psem alejką, nie daje mu niczego do jedzenia, utrzymując, że zwierzę powinno samo się wyżywić. Kiedy znajduje coś jadalnego, zaraz sam to zjada. Takie są granice jego uprzejmości. W niektóre noce sypia w załomie muru, skąd otwiera się widok na dolinę; chroni się do namiotu tylko w czasie deszczu.
Z kolei on przypatruje się nocnym wędrówkom Caravaggia. Dwukrotnie śledzi go z pewnej odległości. Ale na trzeci dzień Caravaggio zatrzymuje się i mówi: nie łaź za mną.
Usiłuje to puścić mimo uszu, ale starszy odeń mężczyzna bierze jego twarz w swoje dłonie i zmusza do wysłuchania tej przestrogi. Tak więc żołnierz przekonuje się, że Caravaggio był przez obie te noce świadom, iż jest śledzony. W każdym razie to tropienie było tylko pozostałością nawyków z czasów wojny. Nawet i teraz chciałby coś wziąć na cel, wypalić i trafić. Ciągle mierzy w nos posągu lub też w jakiegoś jastrzębia przelatującego nad doliną.
Nadal jeszcze jest bardzo młody. Pochłania posiłki jak wilk, zaraz biegnie zmyć po sobie naczynia, na lunch nie przeznacza więcej niż pół godziny.
A ona przypatruje mu się, w ogrodzie lub w pozarastanym sadzie z tyłu budynku, jak pracuje, ostrożny i cierpliwy jak kot. Dostrzega brunatną skórę na jego piersi wyłaniającą się spod rozpiętej koszuli, kiedy wypija czasem szklankę herbaty w jej towarzystwie.
Nigdy nie mówi o niebezpieczeństwie związanym z prowadzonymi przez siebie poszukiwaniami. Co jakiś czas eksplozja każe jej i Caravaggiowi wybiec nagle z domu, serce zamiera jej w piersi z powstrzymywanego lęku. Wybiega na dwór albo dopada okna, dostrzegając również Caravaggia, i oboje przyglądają się saperowi leniwie zbliżającemu się do domu. Nie chce mu się nawet ominąć trawnika przed tarasem.
Któregoś razu Caravaggio zajrzał do biblioteki i zobaczył sapera gdzieś pod sufitem — tylko Caravaggio mógł wchodząc do pokoju sprawdzać nawet górne galeryjki, by się przekonać, czy aby jest tu sam — a młody żołnierz, nie spuszczając z oka swego celu, uniósł dłoń i pstryknięciem powstrzymał go przed wejściem do środka, zanim nie wyciągnie i nie odetnie sprężynki zapalnika, który wytropił w kącie, ukryty nad lambrekinem.
Zawsze nuci i pogwizduje.
— Kto to gwiżdże? — pyta którejś nocy ranny Anglik, który nigdy przybysza nie widział.
Gwiżdże zawsze leżąc w załomie murów, wpatrzony w wędrówki obłoków.
Zachowuje się głośno wchodząc do opustoszałego pałacu. Tylko on jeden spośród nich nadal nosi mundur. Wyłania się z namiotu zadbany, lśniące sprzączki u pasa, turban zawiązany symetrycznie, wyglansowane buty postukują o drewniane podłogi i kamienne posadzki pałacu. Z byle powodu odrywa się myślą od problemu, nad którego rozwiązaniem się trudził, i wybucha śmiechem. Wydaje się nieświadomie zakochany w swym ciele, w swej fizyczności, kiedy się pochyla, żeby podnieść z ziemi kromkę chleba, palcami przeczesuje trawę, czasami nawet kiedy kręci zapamiętale młynka karabinem jak wielką maczugą, wyruszając cyprysową aleją ku miasteczku, by spotkać się z innymi saperami.
Wygląda na to, że jest zadowolony z przebywania z tą grupką ludzi w pałacu, czuje się jak zagubiona gwiazda na nabrzeżu ich systemu planetarnego. Jakby się znalazł wśród nich na wakacjach, po wojnie wypełnionej gliną, rzekami i mostami. Do domu wchodzi tylko, kiedy go zaproszą, po prostu jak przypadkowy gość, tak jak wtedy, tej pierwszej nocy, kiedy kierując się ku cichnącym dźwiękom fortepianu Hany przeszedł całą aleję cyprysową i wkroczył do sali bibliotecznej.
Wszedł wtedy, tej burzliwej nocy, do pałacu nie z zaciekawienia muzyką, ale przez wzgląd na niebezpieczeństwo zagrażające osobie grającej. Wycofująca się armia często pozostawiała drobne miny w kształcie ołówka wewnątrz instrumentów muzycznych. Odzyskujący je właściciele otwierali fortepian i urywało im ręce. Ludzie chcieli uruchamiać na powrót zamarłe zegary szafkowe, a eksplozja rozrywała pół ściany i wszystko, co się znajdowało w pobliżu.
Szli obaj z Hardym za dźwiękami fortepianu grzbietem wzgórza, wzdłuż muru, potem weszli do pałacu. Dopóki nie było przerwy, wiedzieli, że grający nie wyciąga ręki i przy próbach uruchomienia metronomu nie naciągnie stalowej nici. Większość tych bomb ołówkowych tak właśnie umieszczano — w najsposobniejszym miejscu do ukrycia przewodu wiodącego do zapalnika. Umieszczano miny przy kurkach, pod grzbietami książek, w wydrążeniach drzew owocowych, tak, że spadające jabłko potrącało niższą gałąź i wywoływało detonację, podobnie jak ręka, która się po nie wyciągała. Nie umiał patrzeć na żadne pomieszczenie ani żaden w ogóle teren bez wypatrywania w nim miejsc, gdzie mogły być ukryte miny.
Zatrzymał się przy oszklonych drzwiach przykładając głowę do framugi, potem wśliznął się do komnaty i z wyjątkiem chwil rozjaśnianych błyskawicami pozostawał w mroku. Stała tam dziewczyna, spoglądając na klawiaturę, w którą uderzała palcami. Ogarnął pokój spojrzeniem, zanim ją jeszcze wypatrzył, przecinając go jakby wiązkami promieni radarowych. Metronom już stukał, wahadełko poruszało się bezkarnie. Nie było więc zagrożenia, żadnej cienkiej sprężynki. Stał tak w swym przemoczonym mundurze, dziewczyna zrazu nie była świadoma jego obecności.
Ustawiona obok jego namiotu antena wdziera się między gałęzie drzew. Nocą zielono fosforyzującą skalę radia Hana może dostrzec przez lornetę polową Caravaggia; chwilami błyszczącą plamkę zasiania nagle zwinne ciało sapera. W ciągu dnia ma przy sobie przenośny odbiornik, słuchawkę przywieszoną do turbanu, druga zwisa u podbródka, i dzięki temu wysłuchuje tych dźwięków napływających ze świata, które mogą mu być przydatne. Znosi do domu wszystkie informacje, o których sądzi, że mogą im się wydać ciekawe. Pewnego dnia oznajmia, że szef orkiestry, Glenn Miller, zginął — jego samolot rozbił się gdzieś między Anglią a Francją.
I tak oto wkracza między nich. Hana widzi go po drugiej stronie zbombardowanego ogrodu: coś właśnie znalazł, odsłania i odcina zwój drutu, który ktoś pozostawił jak list z pogróżką.
Ciągle myje ręce. Caravaggio myśli, że jest zbytnim czyścioszkiem.
— Jak wytrzymywałeś na wojnie? — zaśmiewa się Caravaggio.
— Wujku, wychowałem się w Indiach. Tam ciągle myje się ręce. Przed każdym posiłkiem. To taki zwyczaj. Urodziłem się w Pendżabie.
— A ja pochodzę z północy Ameryki — oznajmia Hana.
Sypia wsuwając się połową ciała do namiotu. Ona widzi jego ręce zdejmujące słuchawki i nakładające je na uszy. Wtedy odkłada lornetkę i odchodzi od okna.
Znajdowali się pod wysokim sklepieniem. Sierżant zapalił rakietę świetlną, a saper położył się na podłodze i patrzył przez teleskop karabinu snajperskiego, przyglądał się twarzom koloru ochry uważnie, jakby chciał wypatrzyć brata w tłumie. Splątane włosy opływały postaci biblijne, światło odsłaniało barwne ubiory i ciała ściemniałe przez setki lat od dymu lampek oliwnych i świec. A teraz ten żółty dym z rakiety, o którym wiedzieli, że jest zabójczy dla sanktuarium. Właściwie żołnierzy powinno się stąd wyrzucić, powinni zostać skarceni za nadużywanie wydanego im zezwolenia na zwiedzanie Wielkiego Sanktuarium, do którego dotarli przebijając się przez przyczółki i pola bitewne w tych małych wojnach, przez ostrzeliwane Monte Cassino, a potem układnie spacerując obok stanz Rafaelowskich, by się znaleźć w końcu tu — siedemnastu mężczyzn, którzy wylądowali na Sycylii i utorowali sobie drogę od stopy półwyspu aż do tego miejsca — po to, by im zaoferowano pogrążoną w mroku salę. Jak gdyby miała im wystarczyć sama tu obecność.
Jeden z nich odezwał się:
— Cholera, sierżancie, może by tak jeszcze trochę światła?
Sierżant Shand zapalił flarę i wzniósł ją na odległość wyciągniętego ramienia, niagara blasku wystrzeliwała z jego dłoni, stal tak, jakby chciał od niej zapłonąć. Pozostali wpatrywali się w stłoczone na sklepieniu postaci i twarze wyłaniające się z mroku. Ale młody saper położył się na wznak, uniósł lufę karabinu, oko wbijało mu się niemal w brody Noego i Abrahama, w różnorodność diabłów, aż natrafiło na wielkie oblicze i zatrzymało się na nim, na tej twarzy jak ostrze włóczni, mądrej, nie umiejącej wybaczać.
Strażnicy wrzeszczeli przy wejściu, słyszał kroki biegnących, pozostało jeszcze trzydzieści sekund na następną flarę. Odwrócił głowę i wskazał cel zakonnikowi.
Padre ujął karabin i skierował lufę ku narożnikowi. Rakieta zgasła.
Oddał broń młodemu Sikhowi.
— Wiesz, że możemy wszyscy mieć duże kłopoty z powodu tego sposobu oświetlania Kaplicy Sykstyńskiej. Nie powinienem był tu z wami przychodzić, ale muszę być wdzięczny sierżantowi Shandowi, okazał prawdziwy heroizm utrzymując flarę w ręku. I chyba nic złego się nie stało.
— Czy ją widziałeś? Tę twarz. Kto to?
— A tak, to wspaniała twarz.
— Więc ją widziałeś.
— Tak. To Izajasz.
Kiedy Ósma Armia wkraczała do Gabicce na wschodnim wybrzeżu, saper dowodził nocnym patrolem. Drugiej nocy otrzymał przez krótkofalówkę wiadomość, że zaobserwowano jakieś ruchy nieprzyjaciela na morzu. Patrol wystrzelił w podanym kierunku pocisk, woda wytrysnęła w górę, taki wystrzał był groźnym ostrzeżeniem. W nic nie trafili, ale na tle wywołanej wybuchem białej fontanny spostrzegł jakieś ciemniejsze, poruszające się sylwetki. Wycelował w nie lufę karabinu i utrzymywał je przez chwilę w polu widzenia; nie strzelając, wypatrując dalszych ruchów. Nieprzyjaciel znajdował się dalej na północ, w Rimini, na skraju miasta. W lunecie celowniczej majaczył jakiś cień, a potem nagle rozświetliła się aureola wokół głowy Najświętszej Panienki. Wyłaniała się z morza.
Znajdowała się na dziobie łodzi. Dwaj mężczyźni przy wiosłach. Dwaj inni unosili ją w rękach, a kiedy łódź dobiła do brzegu, z ciemności, w jakiej pogrążone było miasteczko, dobiegło klaskanie z otwartych okien domów.
Saper widział jej twarz pomalowaną na kolor śmietankowy, aureolę utworzoną z maleńkich lampek na bateryjkę. Przypatrywał się, leżąc na betonowym bunkrze na nabrzeżu pomiędzy skrajem miasteczka a morzem, jak czterej mężczyźni wynoszą z łodzi i biorą na ramiona mierzącą półtora metra gipsową figurę. Ruszyli przed siebie plażą, nie zatrzymując się ani na chwilę, nie bacząc na miny. Być może wypatrzyli je i unieszkodliwili, jeszcze kiedy byli tu Niemcy. Nogi zapadały im się w piasek. Działo się to w Gabicce Mare 29 maja 1944 roku. Dzień morskiego odpustu ku czci Najświętszej Marii Panny.
Dorośli i dzieci wylegli na ulice. Pojawili się mężczyźni w mundurach orkiestry paradnej. Orkiestra nie mogła grać ze względu na godzinę policyjną, ale niosła z sobą instrumenty wypucowane do połysku.
Saper wyłonił się z mroku, z lufą moździerza przytroczoną do pleców, dzierżąc karabin w ręku. Wstrząsnął nimi widok tej uzbrojonej postaci, z turbanem na głowie. Nie spodziewali się, by miał tu, na ziemi niczyjej, dołączyć do nich ktokolwiek.
Uniósł karabin i przez teleskop przyjrzał się jej twarzy — pozbawionej wieku, bezpłciowej — pierwszemu planowi obrazu utworzonego z ciemnych dłoni mężczyzn i poblasku rzucanego przez dwadzieścia małych żaróweczek. Figura odziana była w bladoniebieski płaszcz, lewe kolano miała lekko ugięte, aby zaznaczyć załamywanie się draperii.
Nie byli wcale romantykami. Przeżyli faszystów, Anglików, Gallów, Gotów i Germanów. Byli tylekroć podbijani, że nic to już dla nich nie znaczyło. A tę śmietankowo-niebieską figurę wyniesioną z morza umieścili na wózeczku używanym w czasie winobrania, wypełnionym teraz kwiatami, orkiestra maszerowała na czele w ciszy. Ochrona, jaką miał zapewnić temu miastu, nic dla nich nie znaczyła. Nie mógł wkroczyć między ich biało odziane dzieci obwieszony bronią.
Szedł równolegle do pochodu, sąsiednią uliczką. Do miejsca, w którym się te uliczki zbiegały, dotarli jednocześnie. Znów uniósł karabin, żeby raz jeszcze obejrzeć twarz figury przez lunetę celowniczą. Pochód zatrzymał się na cypelku wyniesionym nad morze, gdzie figurę ustawiono, i uczestnicy procesji wrócili do domów. Nikt oprócz nich nie uświadamiał sobie obecności sapera, stojącego poza kręgiem rzucanego przez żaróweczki światła.
Jej twarz pozostawała rozświetlona. Czterej mężczyźni, którzy ją przywieźli łodzią, rozstawili się wokół jak wartownicy. Bateria umieszczona na plecach figury zaczęła słabnąć i wyczerpała się około wpół do piątej rano. Spojrzał wtedy na zegarek. Przyjrzał się też mężczyznom przez teleskop. Dwaj spośród nich zasnęli. Znów skierował lunetę na twarz figury i przypatrywał się jej uważnie. Miała teraz, w świetle dogasających lampek, inny wyraz. Ta twarz w ciemności wydawała się bardziej znajoma. Twarz siostry. Może kiedyś w przyszłości córki. Pomyślał, że ponieważ odchodzi, powinien być może wykonać jakiś gest pożegnalny. Ale w końcu miał własną religię.
Caravaggio wchodzi do biblioteki. Spędza tu teraz większość popołudni. Jak zawsze książki wydają mu się jakimiś tajemniczymi istotami. Przebywa tu już od dobrych pięciu minut, kiedy do jego uszu dobiegają ciche westchnienia.
Odwraca się i spostrzega Hanę śpiącą na sofie. Zamyka książkę i wychyla się przez wysoką, twardą poręcz biegnącą wzdłuż półek. Hana leży zwinięta w kłębek, lewym policzkiem przytulona do zakurzonego brokatu, prawą ręką zakrywa sobie głowę i część twarzy, piąstka przy szczęce. Powieki opuszczone, twarz osoby pogrążonej we śnie.
Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy po okresie rozstania, sprawiała wrażenie spiętej, skupiała cały wysiłek na tym, by wyjść z tego wszystkiego bez szwanku. Cały jej organizm znajdował się w stanie wojny i, podobnie jak to się dzieje w miłości, każda jego część była w ten wysiłek zaangażowana.
Głośno zaczerpnął w płuca powietrza, a kiedy na nią spojrzał opuszczając głowę, spostrzegł, że się już obudziła i wpatruje się weń szeroko otwartymi oczyma.
— Zgadnij, która godzina.
— Czwarta pięć. No, może czwarta siedem.
Była to ich stara gra, gra między mężczyzną a dzieckiem. Wyszedł, aby to sprawdzić na zegarze, jego pewny krok uświadomił jej, że już zażył morfinę, odświeżył się i wzmocnił, odzyskał właściwą sobie swobodę. Usiadła i uśmiechnęła się, kiedy wrócił kręcąc głową z zachwytem nad jej dokładnością.
— Przyszłam na świat z zegarem słonecznym w głowie, prawda?
— A co się z nim dzieję nocą?
— Może istnieją zegary księżycowe? Czy ktoś już je wynalazł? Pewnie każdy architekt projektujący pałac umieszcza zegar księżycowy z myślą o złodziejach, jak o należnej im dziesięcinie.
— To ciężkie zmartwienie dla bogaczy.
— Dawidzie, spotkajmy się przy zegarze księżycowym. W miejscu, gdzie słabsze może wniknąć w silniejsze.
— Tak jak ranny Anglik w ciebie?
— Niewiele brakowało, a miałabym dziecko rok temu. Ponieważ ma teraz umysł lekki i pobudzony narkotykiem, ona może kluczyć, a on będzie szedł jej tropem, nadążając za jej myślami. Ona zaś otwiera się przed nim, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że się już obudziła, i rozmawiając jakby jeszcze przez sen. Nawet jego kichanie wydaje się kichaniem kogoś, kto jej się przyśnił.
Caravaggio dobrze zna ten stan. Często spotykał się z ludźmi przy księżycowym zegarze. Wyrywając ich ze snu o drugiej nad ranem, kiedy przez przypadek strącał na ziemię całą zawartość sypialnianej szafki. Przekonał się, że taki wstrząs chroni ich przed strachem, a także przed przemocą. Zaskoczony przez właścicieli domów, które okradał, wyciągał przed siebie ręce i zaczynał gwałtownie przemawiać; wznosząc ku górze drogocenny zegar i grożąc jego rozbiciem pytał, gdzie się znajdują różne precjoza.
— Poroniłam. Tak myślę. Musiałam poronić. Jego ojciec już nie żył. To było na wojnie.
— Już we Włoszech?
— Na Sycylii, tam się zaczęło. Rozmyślałam o tym przez cały ten czas, kiedy posuwaliśmy się za frontem wzdłuż Adriatyku. Ciągle wiodłam z dzieckiem rozmowy. Bardzo ciężko pracowałam w szpitalu. Zamknęłam się przed całym otoczeniem. Odcięłam się od innych, z wyjątkiem dziecka. W myślach wszystkim się z nim dzieliłam. Przemawiałam do niego podczas obmywania i pielęgnowania rannych. Byłam jak obłąkana.
— A potem zginął twój ojciec, tak?
— Tak. Potem zginął Patryk. Dowiedziałam się o tym w Pizie.
Już się obudziła. Siedzi.
— Wiedziałeś o tym, co?
— Dostałem list z kraju.
— I dlatego tu przyjechałeś? Bo wiedziałeś?
— Nie.
— No dobrze. Nie sądzę, żeby wierzył w zmartwychwstanie i takie tam rzeczy. Patryk często mówił, że chce, aby jego konaniu towarzyszył duet kobiet grających na instrumentach. Na harmonii i skrzypcach. I to wszystko. Był piekielnie sentymentalny.
— Tak. Można było wszystko od niego wydębić. Wystarczyło mu znaleźć kobietę w tarapatach i już był stracony.
Zerwał się wiatr, ciągnął z doliny ku ich wzgórzu, cyprysy wyznaczające linię trzydziestu sześciu schodków obok kaplicy gięły się od jego podmuchów. Krople pozostawione przez deszcz na liściach spadały z charakterystycznym odgłosem na nich siedzących na balustradzie. Było już dobrze po północy. Wyciągnęła się na betonowym schodku, on rozglądał się i wychylał popatrując w głąb doliny. Tylko odgłos spadających kropel.
— A kiedy przestałaś rozmawiać z dzieckiem?
— Stało się to nagle. Oddziały frontowe walczyły o most na Moro, potem wkroczyły do Urbino. Chyba w Urbino przestałam. Miało się wrażenie, że w każdej chwili można zginąć, nie tylko jeśli się jest żołnierzem, równie dobrze mogłeś być księdzem albo pielęgniarką. To były królicze norki, te wąskie, strome uliczki. Żołnierze docierali tam resztkami sił, zakochiwali się we mnie na godzinę i umierali. Było ważne, by zapamiętać ich nazwiska. Kiedy umierali, jak zmywani przez falę, widziałam oczami wyobraźni moje dziecko. Niektórzy siadali i zrywali wszystko, co mieli na sobie, żeby łatwiej im było oddychać. Inni zamartwiali się drobnymi okaleczeniami rąk, a potem konali. A wtedy banieczka powietrza w ustach. Taki mały bąbelek. Nachylam się, żeby przymknąć zmarłemu żołnierzowi powieki, a on je otwiera i krzyczy: „Nie możesz zaczekać, aż zdechnę? Ty dziwko!” Siada i zmiata wszystko z mojej tacki na podłogę. Wściekły. Któż by chciał tak umierać? Umierać tak rozwścieczony. Ty d z i w k o! Potem zawsze już czekałam, aż pojawią im się bąbelki w ustach. Znam się na umieraniu, Dawidzie. Wiem, jak przeprowadzić ich przez agonię. Kiedy wbić silny zastrzyk morfiny w główną żyłę. To słone ukojenie. Każdy z przeklętych generałów powinien spróbować mojej roboty. Każdy z przeklętych generałów. Powinien to być warunek wstępny przed wydaniem rozkazu forsowania każdej kolejnej rzeki. Kimże my, do diabła, jesteśmy, by udźwignąć tę odpowiedzialność, oczekuje się od nas mądrości jak od sędziwych kapłanów, umiejętności przygotowania ludzi na coś, czego nikt nie chce, i łagodnego doprowadzenia ich do samego kresu. Nigdy nie uwierzę w żadne te posługi, które świadczy się zmarłemu. W ich prostacką retorykę. Jak oni śmią! Jak śmią w ten sposób gadać o umierającej istocie ludzkiej.
Nigdzie żadnego światła, wszystkie lampy zgasły, niebo niemal zakryte chmurami. Mieszkańcy okolicznych domostw już przywykli do poruszania się w ciemnościach.
— Wiesz, dlaczego wojsko nie chciało, żebyś tu pozostała z tym rannym Anglikiem? Wiesz?
— Zagrożenie małżeństwem? Kompleks mojego ojca? — uśmiechnęła się.
— Jak się ma nasz pacjent?
— Jeszcze się ciągle nie uspokoił po tym psie.
— Powiedz mu, że pies zjawił się tu wraz ze mną.
— Ale on nie jest pewien, czy ty tu jesteś. Myśli, że może jesteś porcelanową figurką.
— Sądzisz, że chciałby się napić wina? Udało mi się zwędzić dziś butelkę.
— Komu?
— Masz na nią ochotę czy nie?
— Dobrze, wypijmy ją sobie. I nie myśl o nim.
— Aha, urlop od niego?
— Nie, nie żaden urlop. Po prostu mam ochotę sobie popić.
— Jest dwudziestoletnie. Pochodzi z czasu, kiedy i ja byłem dwudziestolatkiem.
— Tak, tak, a może byś gdzieś ukradł jaki gramofon? A propos, to się teraz chyba nazywa: wyszabrować.
— Ojczyzna mnie tego nauczyła. To właśnie robiłem dla niej na wojnie.
Przeszedł przez zburzoną kaplicę i wszedł do wnętrza domu.
Hana przysiadła, zakręciło jej się w głowie. „I popatrz, co ci za to zrobili” — dopowiedziała w myślach.
Nawet z tymi, z którymi blisko współpracowała w czasie wojny, niechętnie rozmawiała. Tęskniła za wujkiem, za kimś z rodziny. Odczuwała też tęsknotę za ojcem swego dziecka, kiedy tak zapragnęła się upić w tym miasteczku na wzgórzu, po raz pierwszy od lat, podczas gdy poparzony człowiek na piętrze zapadł w swój czterogodzinny sen, a dawny przyjaciel jej ojca grzebał w jej medycznym neseserze, przełamywał ampułkę i wstrzykiwał sobie morfinę, śpiesząc się, by powrócić na czas.
Wieczorem, nawet o dziesiątej, wokół nich tylko ziemia jest ciemna. Czyste, szare niebo i zielone wzgórza.
— Byłam wprost chora z głodu. Z łakomego pragnienia. Więc odsunęłam się od tego wszystkiego, od randek, przejażdżek jeepami, drobnych uprzejmości. Ostatnich tańców przedśmiertnych. Uważali mnie za snobkę. Harowałam ciężej niż inne pielęgniarki. Dodatkowe dyżury, pod obstrzałem — zrobić dla nich wszystko, co można, opróżnić każdy basen. Stałam się snobką, nie chciałam z nimi wychodzić, nie chciałam, żeby wydawali na mnie pieniądze. Chciałam wrócić do domu, ale w domu nie było nikogo. A chora już byłam od tej Europy. Chora od tego, że mnie traktują jak złoty klejnot, ponieważ jestem rodzaju żeńskiego. Przyjęłam zaloty pewnego mężczyzny, i on umarł, i dziecko umarło. To znaczy, myślę, że to nie ono umarło, że to ja je uśmierciłam. Odgrodziłam się po tym od ludzi tak, że nikt nie miał do mnie przystępu. Z żadną tam gadaniną o snobkach. Ani o czyjejś śmierci. I wtedy go poznałam, człowieka sczerniałego na węgiel. Wszystko wskazywało na to, że jest Anglikiem.
Już od dawna, Dawidzie, nie myślałam o niczym, co się wiąże z mężczyzną.
Po tygodniu przebywania sapera Sikha w rejonie pałacu przywykli do jego żywieniowych obyczajów. Gdziekolwiek się znajdował — czy na wzgórzu, czy w wiosce — odrywał się od swych zajęć, wracał około wpół do pierwszej i przyłączał się do Hany i Caravaggia, wyjmował z plecaka małe zawiniątko w niebieskiej serwetce i rozkładał je na stole, obok ich nakryć. Zawierało cebulę i zioła — Caravaggio podejrzewał, że zebrał je we franciszkańskim ogrodzie, podczas oczyszczania go z min. Cebulę obierał tym samym nożem, którym przecinał kabelki od zapalników. Potem były owoce. Caravaggio przypuszczał, że przebył całą inwazję Włoch ani razu nie spożywając żadnego posiłku w kantynie.
Zawsze był na służbie od świtu, wyruszał wypijając filiżankę angielskiej herbaty, którą tak lubił, dodawszy do niej kroplę skondensowanego mleka. Popijał ją wolno, stojąc w świetle słońca i przypatrując się leniwym ruchom w obozie, gdzie, jeśli miał to być dzień spędzony na miejscu, już o dziewiątej żołnierze zaczną grać w kanastę.
Teraz, wczesnym rankiem, pod pokiereszowanymi drzewami w na poły zrujnowanym przez bomby ogrodzie willi San Girolamo, nabiera łyk wody z manierki. Sypie proszek do zębów na szczoteczkę i rozpoczyna dziesięciominutowy seans ostentacyjnego szorowania zębów, błądząc wzrokiem po okolicy, spoglądając w dół doliny wciąż przesłoniętej mgłą — perspektywa, jaka się przed nim otwierała, raczej go zaciekawia, niżby się miał jej obawiać. Mycie zębów, od czasów, gdy był dzieckiem, było dlań zawsze czynnością, którą się wykonuje pod gołym niebem.
Krajobraz wokół niego był czymś przejściowym, nie miał cech stałości. Przewidywał możliwość deszczu po specjalnym zapachu krzewów. W myślach, nawet kiedy ich nie skupiał, automatycznie odtwarzał choreografię przedmiotów nieożywionych w promieniu pół kilometra, który jest śmiertelnym polem rażenia lekkiej broni. Oglądał dwie cebule, jakie ostrożnie wykopał z ziemi, wiedząc, że i ogrody bywały zaminowane przez wycofującą się armię.
Przy lunchu dobrotliwe spojrzenie Caravaggia spoczywa na produktach rozłożonych na niebieskiej serwetce. Musi istnieć jakieś rzadkie zwierzę, myśli Caravaggio, które jada to samo co ten młody żołnierz, wkładający pożywienie do ust palcami prawej ręki. Noża używa tylko do obierania cebuli, do krojenia owoców na plasterki.
Dwaj mężczyźni wyruszają małym wózkiem po mąkę do podnóża doliny. Żołnierz musi też dostarczyć do dowództwa w San Domenico mapę terenów oczyszczonych już z min. Uważają za zbyt kłopotliwe wypytywanie się nawzajem o siebie, rozmawiają o Hanie. Wiele pytań spotyka starszego z nich, który znał ją jeszcze sprzed wojny.
— Z Kanady?
— Tak, tam ją poznałem.
Mijają po drodze liczne ogniska po obu stronach drogi, Caravaggio nie podziela zainteresowania, jakie okazuje im młody żołnierz. Przezwisko żołnierza brzmi: Łosoś. „Zawołaj Łososia”. „Łosoś idzie”. Przylgnęło doń przez przypadek. Papier, na którym składał swój pierwszy raport o rozbrojeniu bomby, jeszcze w Anglii, był trochę pobrudzony masłem; przyjmujący go oficer zapytał: „A co to takiego? Tłuszcz po wędzonym łososiu?” — i wszyscy się roześmieli. Młody Sikh nie miał pojęcia, co to jest łosoś, ale od tego czasu uzyskał swe słone, rybie przezwisko. Po tygodniu nikt już nie pamiętał, że się nazywa Kirpal Singh. Nie przejmował się tym. Lord Suffolk i jego ekipa też używali wobec niego tego przydomka, ale wolał to od angielskiego obyczaju zwracania się do ludzi po nazwisku.
Tego lata ranny Anglik dostał aparat słuchowy i zaczął uczestniczyć w życiu całego domu. Bursztynowa muszelka szumiała mu w uchu przenosząc różne dźwięki — zgrzyt przesuwanego krzesła po podłodze hallu, kłapanie psich szczęk na zewnątrz domu; kiedy nastawił aparat na odpowiednią ostrość, mógł nawet usłyszeć psie posapywania albo pokrzykiwania sapera z tarasu. Po kilku dniach pobytu żołnierza w sąsiedztwie pałacu ranny Anglik uświadomił sobie jego obecność, choć Hana utrzymywała sapera z dala od swego pacjenta, sądząc, że nie przypadliby sobie do gustu.
Aż któregoś dnia, wszedłszy do pokoju rannego, zastała tam Łososia. Stał w nogach łóżka, ręce złożył na karabinie zawieszonym na szyi. Nie podobało jej się takie niedbałe noszenie broni, jego powolny półobrót w jej stronę, jakby wokół własnej osi, jakby karabin był przyszyty do ramion i barku, i do drobnych brunatnych pięści.
Anglik zwrócił ku niej głowę i powiedział:
— Świetnie sobie radzimy!
Uznała, że saper trafił do tej części pałacu przypadkiem, wypatrując jej wszędzie. Ale Łosoś, który dowiedział się od Caravaggia, że ranny Anglik zna się na uzbrojeniu, wtargnął do jego pokoju i wdał się z nim w dyskusję o rozbrajaniu bomb i min. Rychło uznał go za niewyczerpane źródło informacji o uzbrojeniu sprzymierzonych i nieprzyjaciela. Anglik znał nie tylko absurdalne zapalniki włoskie, ale i szczegóły topografii w rejonie Toskanii. Wkrótce wykreślali wspólnie schematy budowy min i omawiali teoretyczne zasady ich rozmieszczania.
— Wydaje mi się, że włoskie detonatory umieszczane są pionowo. I nie zawsze na końcu kabla.
— To zależy. Te wytwarzane w Neapolu — tak, ale fabryki rzymskie naśladują system niemiecki. Oczywiście, Neapol, sięgając wstecz, do piętnastego wieku…
Oznaczało to konieczność wysłuchania wywodów rannego, biegnących okrężnymi drogami, a młody żołnierz nie nawykł siedzieć bez ruchu i bez słowa. Niecierpliwił się i przerywał chwile milczenia, których Anglik potrzebował, by zebrać myśli, nadać ruch ciągowi swych skojarzeń. Żołnierz unosił głowę i wpatrywał się w sufit.
— Powinniśmy zbudować lektykę — rozmyślał na głos, zwracając się do Hany — i wynosić go przed dom.
Popatrzyła na nich obu, wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju.
Uśmiechała się do siebie, kiedy Caravaggio mijał ją w hallu. Zatrzymali się tam oboje i słuchali rozmowy dobiegającej z pokoju rannego.
Czy ci już przedstawiłem moją koncepcję człowieka Wergiliu-szowego, Łososiu? Pozwól mi…
Czy aparat sluchowy masz włączony?
Co?
Włącz go
— Myślę, że znalazł sobie przyjaciela — powiedziała do Caravaggia.
Hana wychodzi na zalany słońcem dziedziniec. W południe w rurach płynie woda i dociera do fontanny, przez dwadzieścia minut tryska w górę. Zdejmuje buty, wkłada stopy do suchego jeszcze korytka i czeka.
O tej porze zapach siana roznosi się wszędzie. Płatki bławatków wirują w powietrzu, odbijają się od ludzi jak od ściany i lecą dalej. Wypatruje miejsca, w którym pająki wodne urządzają sobie gniazda, pod górnym zbiornikiem fontanny; jej twarz kryje się w cieniu kamiennego występu. Lubi tak siadać na krawędzi tej kamiennej kolebki, woń chłodu i mroku wydobywa się z pustej jeszcze niecki, przypomina zapach bijący z piwnicy otwartej po raz pierwszy późną wiosną, skontrastowany z ciepłem rozlanym wokół. Ściera pył z ramion i stóp, spomiędzy fałdek na bucikach, i przeciąga się.
Zbyt wielu mężczyzn w tym domu. Dotyka ustami nagiego ramienia. Chłonie zapach skóry, taki swojski. Własny smak i własny zapach. Przypomina sobie, kiedy po raz pierwszy stała się ich świadoma, jeszcze jako nastolatka — wiąże to raczej z miejscem niż z czasem — całowała wtedy swe ramię dla nabrania wprawy w całowaniu, wwąchiwała się w zapach swego nadgarstka i schylała głowę ku udom. Wydychała powietrze w stulone dłonie, by ten sam oddech wracał przez nos. Teraz trze bosą stopą o fontannę mieniącą się kolorami. Saper opowiadał jej o posągach, które napotkał na swym frontowym szlaku, o tym, jak sypiał pod jednym z nich, przedstawiającym płaczącego anioła, w połowie chłopca, w połowie dziewczynę, który uważał za piękny. Leżał na wznak przypatrując się temu ciału i po raz pierwszy w czasie wojny zaznawał spokoju.
Wącha kamień, wdycha jego chłodną woń.
Czy jej ojciec poległ w walce, czy umarł w spokoju? Czy leżał w taki sam sposób, w jaki ranny Anglik zwykł wypoczywać na swym łożu? Czy opiekował się nim ktoś obcy? Ktoś, kto nie jest z twojej krwi, może wtargnąć w twe uczucia głębiej niż krewny. Tak jak wpadając w ramiona obcego, odkrywasz odbicie dokonanego przez siebie wyboru, jak w lustrze. W odróżnieniu od tego sapera, jej ojciec nigdy nie czuł się pewnie w życiu. Mówiąc gubił niektóre sylaby przez nieśmiałość. Matka twierdziła, że w każdym ze zdań wypowiadanych przez Patryka brakowało dwóch albo trzech kluczowych wyrazów. Miał w sobie to niezdecydowanie, tę niepewność, która nadawała mu uwodzicielski urok. Nie przypominał w tym większości mężczyzn. Nawet ten ranny Anglik ma tak dobrze znane cechy feudała. Ale jej ojciec był duchem chciwym zaufania innych, łaknącym tego aż do bólu.
Czy podchodził do śmierci z tą swoją miną kogoś, kto się tu znalazł przypadkiem? Czy też może w gniewie? Był człowiekiem najmniej skorym do gniewu spośród wszystkich, których znała, po prostu wychodził z pokoju, kiedy ktoś źle mówił o Roosevelcie albo Timie Bucku lub też wychwalał jakichś burmistrzów Toronto. Nigdy się nie starał przekonać innych do swego zdania, po prostu odgradzał się od wydarzeń rozgrywających się wokół niego albo je świętował. I to wszystko. Powieść jest zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu. Wyczytała to zdanie w jednej z książek, które jej polecił ranny Anglik, i w ten właśnie sposób zapamiętała ojca, kiedykolwiek przywoływała jakieś wspomnienia z nim związane: zatrzymującego w środku nocy samochód pod mostem w Toronto, na północ od Pottery Road, i tłumaczącego jej, że tu, u krokwi, właśnie nocą szpaki i gołębie dzielą się niewygodnym i niepewnym schronieniem. Stali więc tam przez dłuższą chwilę pośród nocy, unosząc głowy ku sennemu poćwierkiwaniu ptaków wśród wrzawy i hałasu.
Caravaggio powiedział, że Patryk zmarł w gołębniku.
Jej ojciec ukochał miasto ze swej wyobraźni, którego ulice, i mury, i granice wyznaczał wraz ze swymi przyjaciółmi. Właściwie nigdy nie wykroczył poza ten wyimaginowany świat. Wszystko, czego się dowiedziała o świecie realnym, zawdzięczała sobie samej albo Caravaggiowi, albo później macosze, Klarze, kiedy zamieszkały wspólnie. Klara była kiedyś aktorką, osobą pełną wyrazu; dobitnie wyrażała gniew, kiedy wszyscy oni wyruszali na wojnę. W ciągu rocznego pobytu we Włoszech Hana nosiła przy sobie listy Klary. Listy, o których wiedziała, że były pisane na różowej skałce na wyspie w Zatoce Świętego Jerzego, na wietrze dmącym od wody i szarpiącym kartkami notesu, które Klara wyrywała i wkładała do koperty zaadresowanej do Hany. Trzymała je w walizce, każdy krył w sobie łuseczkę różowej skałki i odrobinę owego wiatru. Ale nigdy na nie nie odpisywała. Tęskniła za Klarą rozpaczliwie, po tym wszystkim jednak, co się jej przydarzyło, nie była w stanie do niej pisać. Nie umiała ująć w słowa ani przyjąć do wiadomości śmierci Patryka.
Ona tu, teraz, na obcym kontynencie, wojna powędrowała gdzieś dalej, zamienione w szpitale klasztory i kościoły, wbite we wzgórza Toskanii i Umbrii, opustoszały. Kryją w sobie resztki wojennej społeczności, małe ludzkie moreny pozostawione przez wędrujący lodowiec. Wszystko dokoła jest teraz świętym gajem.
Chowa stopę pod suknię, ramiona wyciągnięte wzdłuż ud. Wszędzie taki spokój. Słyszy w rurach znajome hurkotanie wody napływającej do środkowej części fontanny. A potem cisza. I nagły plusk, kiedy woda zaczyna się pienić wokół niej.
Opowieści, które Hana czytywała na głos rannemu Anglikowi, podróżując wraz ze starym wędrowcem z Kima lub z Fabrycym z Pustelni Parmeńskiej, ukazywały ruchy wojsk, koni i wozów — opuszczających front lub zdążających na wojnę. W rogu jego sypialni ułożyła przeczytane książki, przez których pejzaże już wspólnie przewędrowali.
Wiele książek zaczynało się autorskimi zapowiedziami. Jedna wśliznęła się im w dłonie jak wiosło niezbędne do przepłynięcia przez wodę.
Rozpocząłem pracę w czasie, kiedy Servius Galba był konsulem… Dzieje Tyberiuszą, Kaliguli, Klaudiusza i Nerona, kiedy znajdowali się u władzy, fałszowano pod wpływem terroru, a po ich śmierci przedstawiono z palącą nienawiścią[3].
Tak oto Tacyt rozpoczyna swe Roczniki.
Powieści natomiast rozpoczynały się od wątpliwości i zamętu. Czytelnik nigdy nie zaznawał równowagi. Drzwi, zamek, tama — puszczały nagle i ruszali przed siebie, jedną ręką utrzymując ster, a drugą podtrzymując kapelusz.
Kiedy Hana rozpoczyna jakąś książkę, wkracza przez ozdobne wrota na ogromny dziedziniec. Parma, Paryż, Indie rozwijają przed nią swe dywany.
Lekceważąc sobie rozporządzenia zwierzchności miejskiej, siedział okrakiem na armacie Zam-Zammah, co stalą na ceglanym cokole na wprost Ajaib-Gher — Domu Cudów, jak lahorskie Muzeum nazywają krajowcy. Kto władał Zam-Zammah, władał Pendżabem; bo wielka sztuka brązu była. zawsze pierwszym łupem zdobywców[4].
— Czytaj powoli, dziewczyno, Kiplinga trzeba czytać powoli. Zwracaj uwagę na przecinki, odnajdziesz wtedy naturalne pauzy.
To jest pisarz używający pióra i atramentu. Myślę, że często odrywał wzrok od stronicy, spoglądał przez okno, przysłuchiwał się ptakom, jak większość samotnych pisarzy. Niektórzy z nich nie znają nazw ptaków, ale on je znał. Masz oko zbyt szybkie i zbyt północnoamerykańskie. Pomyśl o ruchu jego pióra. I jak straszliwy, jak paraliżujący jest skądinąd ten pierwszy akapit.
Taka była pierwsza lekcja czytania udzielona jej przez Anglika. Potem już jej nie przerywał. Gdy przysypiał, nie przerywała głośnej lektury aż do chwili, kiedy sama czuła się zmęczona. Jeśli nawet tracił pół godziny intrygi powieściowej, było to tak, jakby jeden pokój pozostał ciemny w budynku, który w całości dobrze znał. Był zżyty z topografią całej historii. Benares leżał na wschód, a Chilianwallah na północ od Pendżabu. (Wszystko to się działo, zanim saper wkroczył w ich życie, jakby wprost z tej powieści. Jakby karty powieści Kiplinga rozsunęły się nocą pod wpływem magicznej lampy, robiąc dlań miejsce. Czarodziejski narkotyk).
Odwróciła wzrok od ostatniej strony Kima — od jego delikatnych i wzniosłych zarazem zdań — i sięgnęła po notatnik swego pacjenta, po tę księgę, którą zdołał uratować z płonącego samolotu. Notes rozwarł się na całą szerokość.
Otworzył się w miejscu, w którym znajdowała się kartka wydarta z Biblii i wklejona w tekst.
A król Dawid zestarzał się i miał wiele dni wieku; a choć okrywano go szatami, nie zagrzewał się. Rzekli tedy słudzy jego: «Poszukajmy królowi, panu naszemu, młodej panienki, niech stoi przed królem i okrywa go, i śpi na łonie jego, a zagrzewa króla, pana naszego».
A tak szukali panienki pięknej we wszystkich granicach izraelskich i znaleźli Abisag Sunamitkę, i przywiedli ją do króla. A była to panienka bardzo piękna i sypiała z królem, ale król jej nie poznał[5].
Plemię, które uratowało życie pilotowi, dostarczyło go do brytyjskiej bazy wojskowej w Siwa w roku 1944. W nocy przewieziono go pociągiem sanitarnym z Pustyni Zachodniej do Tunisu, a stamtąd — statkiem szpitalnym do Włoch. W tym okresie wojny znajdowały się tam setki żołnierzy, którzy zatracili świadomość samych siebie, częściej wskutek amne-zji niż obłędu. Tych, którzy nie byli pewni swej przynależności narodowej, internowano w Tyrrenii, gdzie się też znajdował szpital marynarki wojennej. Poparzony pilot stał się jeszcze jedną postacią enigmatyczną, pozbawioną znaku identyfikacyjnego, nierozpoznawalną. W więzieniu obok przetrzymywano w klatce poetę amerykańskiego, Ezrę Pounda, który chował po kieszeniach — codziennie nią jak śmigłem wymachując, niczym glejtem — eukaliptusową gałązkę, którą ułamał w ogrodzie tych, co go wydali, i wyniósł z sobą, kiedy go aresztowano. Eukaliptus jest na pamiątkę.
— Starajcie się mnie podejść — ranny pilot radził tym, co go przesłuchiwali — każcie mi mówić po niemiecku, co zresztą potrafię, zapytajcie mnie o Dona Bradmana. Zapytajcie o Marrmite, o wielką Gertrudę Jekyll.
Wiedział, gdzie w Europie znajduje się każde z dzieł Giotta oraz większość miejsc, gdzie znaleźć można przekonujące trompe l'oeil.
Szpital marynarki rozlokowano wzdłuż plaży w kabinach kąpielowych, które wynajmowali turyści na przełomie stuleci. Ranny pilot wypatrzył młodą pielęgniarkę, stroniącą od towarzystwa innych. Znał się na tym spojrzeniu pozbawionym wyrazu, wiedział, że jest ona w istocie w większym stopniu pacjentką niż pielęgniarką. Do niej właśnie się zwracał, kiedy mu było czegoś trzeba.
Znów go poddano przesłuchaniom. Wszystko w nim było prawdziwie brytyjskie, z wyjątkiem tego, że jego skóra była smoliście czarna, co wprawiało w zakłopotanie przepytujących go oficerów.
Kiedy go pytano, dokąd posunęły się wojska sprzymierzonych we Włoszech, odpowiadał, że wedle jego przypuszczeń zdobyły Florencję, ale zostały powstrzymane na linii miasteczek górskich, na północ od niej. Na linii Gotów.
— Wasza dywizja stacjonuje we Florencji i nie może zdobyć takich punktów oporu, jak na przykład Prato i Fiesole, ponieważ Niemcy umocnili się w pałacach i klasztorach i zawzięcie się tam bronią. To odwiecznie powtarzająca się historia — krzyżowcy popełniali ten sam błąd w walce z Sara-cenami. I podobnie jak im kiedyś, wam również potrzebne są ufortyfikowane miasta. Nigdy ich nie opuszczano, z wyjątkiem okresów szerzenia się cholery.
Wędrował tak myślami, wprawiając ich w dezorientację co do tego, czy jest sprzymierzeńcem, czy wrogiem; odchodzili odeń niepewni, kim właściwie jest.
A teraz, kilka miesięcy później, w Villa San Girolamo, w miasteczku na wzgórzu na północ od Florencji, w altanie pałacowej, która stała się jego sypialnią, spoczywa przypominając posąg zmarłego króla w Rawennie. Wypowiada się urywkami zdań to o wioskach położonych w oazach, to o ostatnich Medyceuszach, to o prozie Kiplinga, to o kobiecie, której wspomnienie utkwiło w nim na zawsze. A w swej księdze podręcznej, w wydaniu Dziejów Herodota z roku 1890, kryją się dalsze urywki — mapy, notatki pamiętnikarskie, zapiski w wielu językach, fragmenty stronic wyrwanych z innych książek. Jedyne, czego nie ma, to jego nazwisko. I ciągle brak klucza, który by pozwolił stwierdzić, kim on właściwie jest, ten bezimienny, pozbawiony jakiejkolwiek rangi wojskowej, nie przypisany do żadnego batalionu czy dywizjonu. Wszystkie zapiski w jego notesie dotyczą okresu przedwojennego, pustyni w Egipcie i Libii w latach trzydziestych; inkrustowane są uwagami o malarstwie ściennym z prehistorycznych grot, o galeriach sztuki, a także notatkami pamiętnikarskimi sporządzanymi jego drobnym charakterem pisma.
— Nie ma wcale brunetek — mówi ranny Anglik do Hany pochylającej się nad nim — wśród florentyńskich madonn.
Trzyma w ręku książkę. Hana odbiera mu ją delikatnie, zdejmuje z jego uśpionego ciała i kładzie na stoliku obok Kartki rozchylają się, spogląda na nie i odczytuje odsłaniający się zapis. Przyrzeka sobie, że nie odwróci następnej stronicy.
Maj 1936
Przeczytam ci wiersz, powiedziała żona Cliftona swym oficjalnym tonera, którego używa zawsze, aż do chwili pełnego zbliżenia. Wszyscy znajdowaliśmy się w południowym obozie, oblani światłem ogniska.
Idąc przez pustynię
Wolałem:
«Panie, zabierz mnie z tego miejsca!»
I odezwał się głos: «To nie pustynia. »
Zawołałem: «Ale przecież —
Piasek, skwar, pusty horyzont… »
I odezwał się glos: «To nie pustynia»[6].
Nikt się nie odezwał.
Ona powiedziała: To był Stephen Crane, on nigdy nie był na pustyni.
Byl, stwierdził Madox.
Czerwiec 1936
Zdarzają się takie zdrady na wojnie, które w dziecinny sposób porównuje się ze zdradami dokonanymi w czasie pokoju. Nowy kochanek wkracza w obyczaje innej osoby. Sprawy podlegają zniszczeniu, ukazują się w nowym świetle. Dokonuje się to poprzez zdania gniewne albo delikatne, chociaż serce jest narzędziem ognia.
Historia miłosna nie dotyczy tych, którzy zatracają serca w uczuciu, ale tych, którzy przekonują się, że ten ponury współ-mieszkaniec, na którego się natknęli, świadczy sobą, iż ciało nikogo nie może oszukać, niczego nie może oszukać — także mądrości snu ani nawyków towarzyskiej oglądy. To pożeranie kogoś i pożeranie przeszłości.
W zielonej komnacie już niemal zapadły ciemności. Hana odwraca się i czuje, że zdrętwiał jej kark. Pochłonęły ją i owładnęły nią te niejasne odręczne zapiski w rozchylającej się przed nią księdze pokładowej, zawierającej mapy i notatki. Tkwi w niej nawet wklejony liść paproci. Dzieje. Nie zamyka książki, nie dotknęła jej w ogóle od chwili, kiedy ją położyła na stoliku. Wychodzi z pokoju.
Łosoś znalazł na polu położonym za północną ścianą pałacu wielką minę, odskoczył — niemal już dotykając stopami zielonego drutu rozciągniętego w sadzie — tak gwałtownie, że stracił równowagę. Odsłonił i uniósł przewód, tak by był lekko napięty, i klucząc między drzewami szukał miejsca, do którego jest przytwierdzony.
Odnalazłszy je przysiadł z wrażenia, rozłożył torbę z narzędziami. Mina była obmurowana betonem. Umieszczono najpierw materiał wybuchowy, a potem oblano go cementem, aby ukryć pod nim zapalnik i całą moc ładunku. O kilka metrów dalej znajdowało się bezlistne drzewo. Dwumiesięczna trawa zakryła przed wzrokiem betonową kopułkę.
Otworzył torbę i nożycami wystrzygł trawę dookoła. Zawiązał wokół pętelkę z linki, obwiązał ją wokół gałęzi bezlistnego drzewa i ostrożnie uniósł cementową kopułkę w górę. Dwa przewody wychodziły z kawałka betonu i wnikały w ziemię. Przysiadł ponownie, skierował wzrok ku drzewu i wpatrzył się w nie. Pośpiech nie miał już teraz znaczenia. Wyjął z torby kryształkowy odbiornik i nałożył słuchawki na głowę. Radio natychmiast wypełniło go muzyką amerykańską, nadawaną przez stację AIF. Przeciętnie na każdą piosenkę lub taniec wypadało dwie i pół minuty. Zliczając czas trwania „String of Pearls” i „C-Jam Bluesa” oraz innych melodii mógł stwierdzić, od kiedy tak sobie przesiaduje, podświadomie wsłuchując się w muzykę.
Hałas też nie miał znaczenia. Nie było żadnego tykania ani stukania, które by sygnalizowało niebezpieczeństwo wybuchu tej miny. Dźwięki muzyki pomagały mu porządkować myśli oscylujące wokół sposobu skonstruowania miny oraz osobowości tego kogoś, kto umieścił gniazdo zagrożenia pod betonową pokrywą.
Ciężar kopułki zawieszonej na linie gwarantował, że dwa druty nie zsuną się i nie zapłaczą o nic, niezależnie od tego, jaki by na nie wywarto nacisk. Wstał i przystąpił do ostrożnego odsłaniania miny, usuwając niektóre trawy zębami, skórzaną pałeczką odgarniając grudki betonu. Przerywał, tylko na krótkie chwile, kiedy fale radiowe obsuwały się ze skali, i odszukiwał na niej cichnącą stację, przywracając czystość brzmienia melodii. Powoli odsłonił się splot kabli. Było ich sześć, splątanych w węzeł, wszystkie pomalowane na czarno.
Zmiótł pył z płytki, na której spoczywał węzeł.
Sześć czarnych drutów. Kiedy był dzieckiem, ojciec zwijał dłoń w pięść i pokazując mu tylko kostki dłoni, kazał zgadywać, który palec jest najdłuższy. Jego mały paluszek miał dokonać wyboru, a dłoń ojca miała się otworzyć, rozkwitnąć, ujawniając pomyłkę malca. Ktoś mógłby oczywiście uznać, że kabel czerwony jest podłączony do bieguna ujemnego. Ale przeciwnik nie tylko zacementował gniazdo z zapalnikiem, lecz także całość zamalował na czarno. Różne przypuszczenia kłębiły się Łososiowi w głowie. Nożem zeskrobywał czarną farbę z kabli, odsłaniając spod niej kolor czerwony, niebieski i zielony. Czy przeciwnik pozamieniał także podłączenia? Mógłby podłączyć się do zapalnika swym własnym czarnym, łączącym kablem i sprawdzić, czy wynik będzie pozytywny, czy negatywny. I tym sposobem przekonać się, gdzie kryje się niebezpieczeństwo.
Hana szła przez hall niosąc przed sobą lustro. Chwilami zatrzymywała się zmęczona jego ciężarem, lustro odbijało mroczną starożytną różowość ścian.
Anglik chciał się przejrzeć. Zanim weszła do jego komnaty, ostrożnie skierowała odbijające się od tafli światło na siebie, nie chcąc, by promienie słońca wpadające przez okno odbiły się w lustrze i oślepiły go.
Leżał tam w swej ciemnej skórze, jedynym jasnym punktem był aparacik słuchowy i trochę blasku odbijanego przez poduszkę. Zsuwał z siebie prześcieradła zębami. No, dalej, ściągał tak daleko, jak zdołał, a Hana odsunęła prześcieradło aż do samej podstawy łóżka.
Wspięła się na krzesło ustawione przed łóżkiem i z wolna pochyliła lustro ku niemu. Stała tak nachylona, opasując rękami lustro, gdy dobiegły do niej jakieś ciche nawoływania.
W pierwszej chwili nie zwróciła na nie uwagi. Do domu nieraz docierały okrzyki z głębi doliny. Kiedy przebywała tu sama z rannym Anglikiem, często niepokoiły ją megafony używane przez oddziały przeczesujące okolicę.
— Trzymaj lustro nieruchomo, moja droga — poprosił.
— Zdaje mi się, że ktoś krzyczy. Słyszysz? Lewą ręką nastroił aparat słuchowy.
— To chłopiec. Może idź i zobacz, co się dzieje. Odwróciła lustro do ściany i ruszyła w głąb korytarza.
Zatrzymała się, aby usłyszeć kolejny okrzyk. Kiedy się rozległ, przeszła przez ogród na pole powyżej domu.
Stał z wyciągniętymi w górę rękami trzymając nad sobą coś na kształt ogromnej pajęczyny. Potrząsał głową, aby uwolnić ją od słuchawek radiowych. Kiedy do niego podbiegła, krzyknął, aby ominęła go z lewej strony, wszędzie tu pełno kabli. Zatrzymała się. Ruszyła wolnym krokiem, który stosowała już nieraz, nie odczuwając strachu. Zadarła spódnicę i posuwała się naprzód, uważnie wpatrując się pod stopy zanurzane w wysoką trawę.
Nawet kiedy do niego podeszła, nadal trzymał ręce wysoko w górze. Uwiązł w tej pozycji, unosząc w powietrzu dwa kable, których nie mógł opuścić bez narażania się na wywołanie zwarcia w całym splocie. Potrzebował trzeciej ręki do odłączenia jednego z nich, żeby się móc ponownie cofnąć ku głowicy zapalnika. Ostrożnie przekazał jej kable i opuścił ręce; krew ponownie do nich napłynęła.
— Za chwilę je od ciebie odbiorę.
— W porządku.
— Stój spokojnie, nie poruszaj się.
Otworzył plecak, by wyjąć licznik Geigera i magnes. Przejechał czujnikiem wzdłuż kabli, które trzymała. Wskazówka ani drgnęła. Żadnego sygnału. Nic. Cofnął się, rozmyślając, gdzie też może być ukryta pułapka.
— Przywiążę te kable do drzewa i będziesz mogła odejść.
— Nie. Potrzymam je. Nie sięgną do drzewa.
— Rzeczywiście nie sięgną.
— Łososiu, mogę je tak trzymać w górze.
— Znaleźliśmy się w impasie. Jest w tym jakiś trik. Nie mam pojęcia, gdzie go szukać. Nie wiem, jak bardzo jest przemyślny.
Pozostawił ją na miejscu, sam wrócił tam, gdzie się natknął na kabel. Uniósł go i przesuwał licznik Geigera wzdłuż całej długości drutu. Potem odszedł o jakieś dziesięć metrów, przypatrując się dwóm zwojom drutu, które trzymała w rękach.
— Nie wiem — wyrzekł powoli i głośno — n i e wiem. Myślę, że powinniśmy przeciąć ten kabel, który trzymasz w lewej ręce, musisz się odsunąć.
Nałożył sobie słuchawki na uszy, dźwięki muzyki znów wlały się weń i napełniły jego myśli jasnością. Przepatrywał różne odgałęzienia kabla, sprawdzał wibrowanie jego zwojów, nagłe załamania, pokrycie farbą, które zmieniało biegun dodatni w ujemny. Hubka i krzesiwo. Przypomniał sobie psa o oczach wielkich jak spodki. I wędrował tak z muzyką w uszach wzdłuż kabli, popatrując na ręce dziewczyny, utrzymujące je ciągle w górze.
— Lepiej stąd odejdź.
— Potrzebujesz jeszcze jednej ręki, żeby je odłączyć, no nie?
— Mogę to przywiązać do drzewa.
— Nie, będę to tak trzymała w górze.
Wyjął jej z lewej dłoni przewód, uważnie jak żmiję. Potem drugi z prawej. Nie ruszyła się z miejsca. Nie odzywał się, musiał teraz skupić myśli najściślej, jak potrafił, jakby był tu sam. Podeszła doń i odebrała mu jeden z kabli, nie uświadamiał sobie tego ani też jej obecności. Znów powędrował myślą ku głowicy zapalnika, sprawdzając wszystkie węzłowe punkty, prześwietlając je wzrokiem, całą resztę wyobraźni wypełniała muzyka.
Podchodząc do Hany, odciął kabel zwisający z jej lewej pięści; zanim drut opadł, dał się słyszeć dźwięk, jakby ktoś coś przegryzł zębami. Patrzył na drukowany wzorek jej sukni na ramieniu, przy szyi: Mina była martwa. Odrzucił narzędzia i położył dłoń na jej ramieniu, pragnąc dotknąć czegoś ludzkiego. Powiedziała coś, czego nie mógł usłyszeć, przylgnęła doń i zdjęła mu słuchawki, cisza wtargnęła do jego uszu. Powiew i szmer. Uświadomił sobie, że nie mógł usłyszeć dźwięku przecinania drutu, po prostu go wyczuł, taki trzask, jak przy przełamywaniu króliczej kostki. Nie odsuwając się opuścił dłoń i wyjął z jej ciągle zaciśniętej pięści kilkanaście centymetrów drutu.
Patrzyła na niego pytająco, oczekując odpowiedzi na to, co powiedziała, ale on tego nie słyszał. Potrząsnęła głową i usiadła. Zaczął zbierać różne rozrzucone wokół przedmioty i wkładać je do plecaka. Spojrzała na drzewo, a potem opuściła wzrok i przypadkiem spostrzegła jego trzęsącą się dłoń, napiętą i twardą jak u epileptyka; oddychał głęboko i szybko przez dłuższą chwilę. Przykucnął.
— Słyszałeś, co mówiłam?
— Nie. Co?
— Myślałam, że umrę. Chciałam umrzeć. I myślałam, że jeśli zginę, to umrę wraz z tobą. Z kimś równie młodym jak ja. Widziałam tylu umierających w ciągu ostatniego roku. Nie czułam lęku. A z pewnością nie byłam odważna. Przemawiałam do siebie w duchu, mamy ten pałac i tę trawę, powinniśmy się razem ułożyć, ty w moich ramionach, zanim zginiemy, Chciałam dotknąć tej kostki przy twojej szyi, obojczyka, wygląda jak ukryte pod skórą skrzydełko. Chciałam wcisnąć pod nie palec. Zawsze podobało mi się ciało koloru mulistych rzek i skał albo czegoś, co się u nas nazywa brązowe oko Susan, wiesz, co to za kwiat? Czy go widziałeś? Jestem taka zmęczona, Łososiu. Chcę sobie pospać pod tym drzewem, popatrzeć na twój obojczyk i po prostu przymknąć oczy, nie myśląc o innych, znaleźć na drzewie rozgałęzienie, wspiąć się tam i ułożyć w nim do snu. Jakiż ty masz przenikliwy umysł! Wiedzieć, który przewód odciąć! Skąd to wiedziałeś? Powtarzałeś w kółko, ja nie wiem, nie wiem, ale wiedziałeś. Prawda? Nie poruszaj się, masz być moim wygodnym posłaniem, pozwól mi się ułożyć, jakbyś był dobrym dziadkiem, do którego mogę się przytulić, uwielbiam słowo „ułożyć się”, to takie powolne słowo, nie możesz go przyspieszyć…
Przywarła ustami do jego koszuli. Leżał na ziemi, bez ruchu, z otwartymi oczyma, wpatrując się w gałąź. Słyszał jej głęboki oddech. Kiedy ją objął ramieniem, już spała, ale przez sen przycisnęła to ramię do siebie. Wodząc po niej wzrokiem spostrzegł, że znów trzyma w ręce kabel, musiała go podnieść z ziemi.
Najbardziej żywy był w niej oddech. Prawie nie odczuwał ciężaru jej ciała. Jak długo będzie tak leżeć, nie mogąc podjąć pracy ani się nawet poruszyć? Ale najważniejsze było ciągle to, by pozostać w bezruchu, tak jak wtedy pod posągami, w czasie tych miesięcy, kiedy posuwali się wzdłuż wybrzeża zdobywając kolejne ufortyfikowane miasteczka, które niczym się dla nich nie różniły, wszędzie te same wąskie uliczki, przekształcające się w krwawe rynsztoki, tak że śniło mu się, iż jeśli straci równowagę, runie z tych pochyłości w krwawą maź i zostanie przez nią zmyty ze skały na dno dolin. Każdego wieczora wchodził w chłodny mrok kolejnego zdobytego kościoła i znajdował sobie figurę, która stawała się jego strażnikiem. Darzył zaufaniem tylko ten rodzaj kamienia, przysuwając się doń możliwie najbliżej w ciemności, do zatroskanego anioła o doskonałych, kobiecych udach, którego zarysy i cienie wydawały się tak miękkie. Kładł głowę na podnóżku takiego wykutego w kamieniu stworzenia i zasypiał.
Nagle przeniosła nań więcej ciężaru swego ciała. I oddech jej się pogłębił, jak ton skrzypiec. Przypatrywał się jej uśpionej twarzy. Ciągle niepokoiła go ta dziewczyna, która została z nim, kiedy rozbrajał minę — jak gdyby z tego powodu był jej coś winien. Jakby go uczyniła odpowiedzialnym za nią, za to, co się z nią działo, choć wcale o tej odpowiedzialności wtedy nie myślał. Jakby to poczucie skutecznie wpłynęło na wybór sposobu rozbrojenia miny.
Odczuwał teraz, że znalazł się oto wewnątrz czegoś, być może jakiegoś malowidła, które widział gdzieś w zeszłym roku. Para pogodnych ludzi na polu. Ileż takich oglądał, leniwie śpiących, nie myślących o pracy ani o niebezpieczeństwach grożących ze strony świata. Tuż przy nim odbywały się jakieś przypominające krzątaninę myszy ruchy, wywoływane jej oddechem; brwi uniosły się jej jak w trakcie sporu, jakiś gniew wdarł się w jej sen. Odwrócił oczy, wpatrzył się poprzez gałęzie w biały obłok na niebie. Jej dłoń zacisnęła się wokół jego ręki, tak jak jego pięść worywała się w glinę na skarpie brzegowej Moro, powstrzymując obsuwanie się ciała w skłębiony nurt rzeki.
Gdyby mógł być postacią z obrazu, starałby się usnąć. Ale, jak mówi Hana, był tylko brązowością kamienia, brązowością gliniastej, spienionej rzeki. I coś mu nakazywało zachować dystans nawet wobec tak niewinnej uwagi. Skuteczne rozbrojenie miny zamykało całą historię. Mądrzy, biali, ojcowsko wyglądający ludzie ściskali sobie ręce, zyskiwali uznanie i odjeżdżali, wydobywając się ze swej samotności tylko z takiej szczególnej okazji. Ale on był profesjonalistą. I pozostawał kimś obcym, Sikhem. Jedyny ludzki, osobisty kontakt, jaki nawiązywał, to był kontakt z nieprzyjacielem, który podłożył minę i zbiegł, zacierając za sobą ślad zerwaną i ciągniętą po ziemi gałęzią.
Dlaczego nie mógł zasnąć? Dlaczego nie umiał przytulić się do dziewczyny, przestać myśleć, że wszystko jest tylko na poły rozbrojonym niewypałem? Na obrazie utworzonym przez jego wyobraźnię pole otaczające tę scenę za chwilę stanie w płomieniach. Pewnego razu wchodził za innym saperem do zaminowanego budynku. Ujrzał, jak tamten sięga po paczkę zapałek leżącą na skraju stołu i błysk rozświetla jego sylwetkę na pół sekundy, zanim do uszu dotarła eksplozja potężnej miny. Błysnęło wówczas tak jak teraz, w roku 1944. Jakżeby mógł zaufać nawet tej elastycznej lamówce rękawa sukienki dziewczyny, która obciskała jej ramię? Albo też szmerom w jej oddechu, tak głębokim, jakby się wydobywały spod głazów na dnie rzeki?
Obudziła się, kiedy motyl przefrunął z kołnierzyka sukienki na jej policzek. Otworzyła oczy, ujrzała, jak się nad nią pochyla. Zdjął motyla z jej twarzy, nie dotykając skóry, i ułożył go na trawie. Zauważyła, że już zebrał swe przybory. Odszedł o kilka kroków i stanął pod drzewem, widział, jak ona odwraca się na wznak, a potem przeciąga, wydłużając tę chwilę jak to tylko możliwe. Jest już pewnie po południu, słońce się odsunęło. Odwróciła głowę i spojrzała na niego.
— Miałeś mnie przytulać.
— Przytulałem. Aż się odsunęłaś.
— Jak długo mnie przytulałeś?
— Dopóki się nie odsunęłaś. Dopóki się nie poruszyłaś.
— I nie zostałam wykorzystana, prawda? — I dodaje: — Oczywiście żartuję — bo widzi, jak on się zapłonił.
— Chcesz, żebyśmy już poszli do domu?
— Tak, głodny jestem.
Podnosi się z trudem, oślepiona słońcem, czuje zmęczenie w nogach. Ciągle nie wie, jak długo tu przebywali. Nie umie zapomnieć, oderwać się myślą od głębi swego snu, od szczególnej lekkości tego ciężaru spoczywającego jej na sercu.
Przyjęcie w pokoju rannego Anglika zaczęło się, kiedy Cara-vaggio ściągnął skądś gramofon.
— Nauczę cię tańczyć, Hana. Nie tego, co znają twoi młodzi przyjaciele. Kręciłem się w takt różnych melodii. Ale ta pieśń, „How Long Has This Been Going On”, jest jedną z najpiękniejszych, ponieważ melodia zapowiadająca jest czystsza od pieśni, którą zapowiada. I tylko wielki jazzman jest w stanie to uznać. Możemy urządzić przyjęcie na tarasie, co nam pozwoli zaprosić na nie psa, albo też możemy wprosić się do Anglika i urządzić je w jego sypialni na górze. Twój niepijący przyjaciel zdobył wczoraj kilka butelek wina w San Domenico. I zorganizowaliśmy muzykę. Podaj mi ramię. Nie. Najpierw musimy rozetrzeć trochę kredy i posypać podłogę, i poćwiczyć. Trzy kroki — raz-dwa-trzy — teraz podaj mi ramię. Co się dziś z tobą dzieje?
— On rozbroił wielką minę, bardzo skomplikowaną. Niech ci opowie.
Saper wzruszył ramionami, nie ze skromności, ale jakby to było zbyt trudne do wyjaśnienia. Wieczór zapadał szybko, mrok wypełnił dolinę, wspiął się na wzgórze i znów zdani zostali na światło latarni.
Zebrali się w korytarzu, przed wejściem do sypialni rannego Anglika. Caravaggio niósł gramofon, w jednej ręce trzymał jego ramię z igłą.
— Zanim zaczniesz swoje historie — zwrócił się do nieruchomej postaci na łóżku — zaprezentuję ci „My Romance”.
— Skomponował to w 1935 roku Lorenz Hart, jeśli dobrze pamiętam — wyszeptał Anglik.
Łosoś przysiadł na oknie, a ona powiedziała, że chciałaby zatańczyć z saperem.
— Ale dopiero jak cię nauczę, mój robaczku.
Spojrzała na Caravaggia zdziwiona, to ojciec ją tak pieszczotliwie nazywał. Przytulił ją mocno do piersi, ponownie nazwał robaczkiem i rozpoczął lekcję tańca.
Włożyła na siebie sukienkę czystą, ale nie uprasowaną. Ilekroć odwracali się w stronę sapera, widziała, jak nuci pod nosem podążając w ślad za melodią. Gdyby mieli elektryczność, mieliby też i radio, i mogliby wysłuchać wiadomości z frontu. Ale był tylko kryształkowy odbiornik należący do Łososia, pozostawiony w namiocie. Ranny Anglik rozprawiał o nieszczęśliwym życiu Lorenza Harta. Niektóre z jego najlepszych pieśni do „Manhattanu” pozmieniano, jak utrzymywał. Przypomniał sobie jedną z nich:
We'll bathe at Brighton;
The fish we'll frighten.
When we're in.
Your bathing suit so thin.
Will make the shellfish grin.
Fin to fin[7].
— Co za wspaniały tekst, tak silnie erotyczny. Ale Richard Rodgers, jak się przypuszcza, chciał czegoś bardziej powściągliwego.
— Musisz uprzedzać moje kroki, rozumiesz?
— A dlaczego ty nie uprzedzasz moich?
— Będę uprzedzał, kiedy już będziesz wiedziała, jak się poruszać. Teraz tylko ja to wiem.
— Myślę, że Łosoś też wie.
— Może i wie, ale nie umie.
— Napiłbym się wina — powiedział ranny Anglik.
Saper chlusnął przez okno wodę ze szklanki, napełnił ją winem i podał Anglikowi.
— To mój pierwszy drink od roku.
Nagle rozległa się detonacja, saper podbiegł do okna i wyjrzał w ciemność. Wszyscy zamarli. To mogła być mina. Odwrócił się do uczestników przyjęcia i powiedział:
— Wszystko w porządku, to nie była mina. Wydaje mi się, że to się stało w strefie już oczyszczonej.
— Zatrzymaj gramofon, Łososiu. Teraz wam puszczę „How Long Has This Been Going On” napisane przez — zrobił pauzę dla rannego Anglika, skonfundowanego, potrząsającego głową, powoli przełykającego haust wina.
— Ten alkohol pewnie mnie zabije.
— Nic cię nie zabije, przyjacielu. Jesteś przecież bryłą czystego węgla.
— Caravaggio!
— Przez George'a i Irę Gershwinów. Posłuchajcie.
I on, i Hana wsłuchiwali się w smutek saksofonu. Miał rację. Fraza była tak powolna, tak łagodnie się rozsnuwała, że wydawało się, iż muzyk nie chce wcale wyjść z małego przedsionka introdukcji w obszar pieśni, że chce pozostać tam, przed progiem, gdzie historia jeszcze się nie rozpoczęła, jakby się zakochał w otwierającej drzwi pokojówce. Anglik wymamrotał, że wprowadzenia do takich pieśni nazywano „refrenami”.
Przyciskała policzek do ramienia Caravaggia. Wyczuwała poprzez sukienkę dotyk tych okropnych łap na plecach; przesunęli się w wąską przestrzeń między łóżkiem a drzwiami, między łóżkiem a niszą okienną, w której siedział Łosoś. Za każdym obrotem głowy widziała jego twarz. Uniesione kolana i łokcie wsparte na nich. Albo wyglądał przez okno w ciemność.
— Czy ktoś z was zna taniec nazwany „Uścisk Bosforu”? — spytał Anglik.
— Nie.
Łosoś spoglądał na wyolbrzymione cienie snujące się po suficie, nad malowanymi ścianami. Podniósł się, podszedł do rannego Anglika, nalał mu wina do szklanki i trącił nią o butelkę, jakby wznosząc toast. Zachodni wiatr wtargnął do pokoju. Saper odwrócił się nagle, spięty. Wyczuł przelotny zapach kordytu, jakiś jego ślad w powietrzu, wyskoczył z pokoju żywo gestykulując, pozostawiwszy Hanę w objęciach Caravaggia.
Biegł korytarzem; nie miał przy sobie żadnego światła. Chwycił po drodze plecak, wybiegł przed dom, zbiegł po trzydziestu sześciu stopniach obok kaplicy na drogę, pokonując zmęczenie ciała.
Czy to był saper, czy jakiś cywil? Zapach kwiatów i ziół wzdłuż muru; po drugiej stronie zaczynał się już żywopłot. Wypadek albo błędny wybór. Saperzy przebywali niemal wyłącznie we własnym gronie. Stanowili grupę zamkniętą, na ile to tylko możliwe, podobnie jak ludzie pracujący przy klejnotach albo w kamieniu; mieli w sobie hart ducha i jasność myśli, decyzje przez nich podejmowane wspomagały wszystkich działających w tej samej branży. Łosoś stwierdził istnienie tej siły u innych, ale nie u siebie samego, choć wiedział, że inni ją w nim dostrzegają. Saperzy nigdy się ze sobą nie zaprzyjaźniali. W rozmowach wymieniali tylko informacje o nowych trikach, o obyczajach wroga. Dobiegłszy do ratusza w miasteczku, gdzie kwaterowali, zobaczy trzy twarze i od razu zrozumie, że czwartego sapera już nie ma. Albo będzie ich czterech, a gdzieś na polu leżeć będzie ciało starca czy też dziewczyny.
Nauczył się odczytywać diagramy rozkazów, kiedy wstąpił do wojska, niebieskie wydruki, które stawały się coraz bardziej skomplikowane, przypominały olbrzymie supły albo notacje muzyczne. Stwierdził, że jest obdarzony szczególną zdolnością trójwymiarowego widzenia rzeczy, widzenia, które pozwala mu patrzeć na przedmioty lub informacje i transponować je w inny plan, ujawniając wszystkie zawarte w nich zagrożenia. Z natury był ostrożny i opanowany, ale potrafił wyobrazić sobie najgorsze zdarzenia, wypadek w pokoju — śliwka na stole, dziecko podchodzi i połyka zatrutą pułapkę, mężczyzna wchodzi do ciemnego pokoju i zanim zdoła położyć się obok żony, strąca naftową lampę ze stolika. Każde pomieszczenie wypełnione jest taką choreografią. Przenikliwe spojrzenie pozwala dostrzec linię namalowaną pod powierzchnią obrazu, przewidzieć, jak się rozwinie niewidzialna intryga. Odrzucał z irytacją powieści grozy, zbyt łatwo rozwikływał ich sekrety. Znacznie lepiej czul się w towarzystwie ludzi owładniętych abstrakcyjnym szaleństwem samouctwa, takich jak jego mentor, lord Suffolk, albo ten ranny Anglik. Nie wierzył książkom. Ostatnimi dniami Hana widywała go przesiadującego przy rannym Angliku, wydawał jej się odwrotnością Kima. Młody uczeń był teraz Hindusem, mądry nauczyciel — Anglikiem. Ale to Hana zostawała na noc przy starszym mężczyźnie, wiodła go przez wzgórza ku świętej rzece. Nawet tę książkę czytali wspólnie. Zwalniający głos Hany, kiedy wiatr targał płomykiem świecy, a kartka stawała się przez chwilę ciemna:
Przykucnął w rogu wypełnionej rozgwarem poczekalni, wolny od wszelkiej innej myśli; ręce złożone na podołku, uczniowie wpatrzeni w zeszyty. W ciągu minuty — i jeszcze przez pól sekundy — odczul, że zbliża się do rozwiązania skomplikowanej zagadki…[8]
W ciągu tych długich nocy czytania i słuchania w jakiś sposób przygotowywali się, jak przypuszczała, na przybycie tego młodego żołnierza, tego dorastającego chłopca, który do nich dołączył. Ale to Hana była młodym chłopcem z tej powieści. A jeśli Łosoś miał być w niej kimś, to na pewno oficerem Creightonem.
Książka, plan zwojów, mechanizm zapalnika, przestrzeń dla czworga ludzi w opuszczonym pałacu, oświetlanym przez świeczkę, a od czasu do czasu przez błyskawicę, niekiedy zaś przez błysk eksplozji. Góry i wzgórza, i Florencja oślepła bez elektryczności. Podróże przy świeczce nie dalej niż o pięćdziesiąt metrów. Nie znajdowało się w tym zasięgu nic, co by przynależało do zewnętrznego świata. Tego wieczora w komnacie rannego Anglika uczcili chwilą tańca swe małe przygody — Hana drzemkę, Caravaggio „znaleziony” gramofon, a Łosoś swe zakłopotanie, choć już zdawał się zapominać o takich chwilach. Tacy jak on czują się niezręcznie podczas uroczystości i zwycięstw.
Poza obrębem pięćdziesięciu metrów nie znajdowało się już nic, co ich reprezentowało wobec świata, żaden dźwięk ani obraz nie dawał dolinie świadectwa o nich, o tańczących po ścianach cieniach Hany i Caravaggia, o Łososiu wygodnie rozsiadłym w okiennej niszy ani o Angliku popijającym wino i odczuwającym, jak nasyca ono odwykłe od alkoholu ciało i jak szybko go upija, jak głos mu się upodabnia do głosu pustynnego lisa albo do gwizdu angielskiego drozda leśnego, którego, jak sam mówił, spotyka się tylko w Essex, bo trzyma się on okolic, gdzie rośnie lawenda i piołun. Wszelkie namiętności tego rannego Anglika skupiły się w jego umyśle — pomyślał saper siedzący w kamiennej niszy. A potem nagle odwrócił głowę dowiadując się wszystkiego z dźwięku, który go dobiegł, od razu pewien wszystkiego. Spojrzał wtedy na nich i po raz pierwszy w życiu skłamał. „Wszystko w porządku, to nie była mina. Wydaje mi się, że to stało się w strefę już oczyszczonej” — przygotowany na zapach kordytu, który doń wkrótce dotrze.
Teraz, po kilku godzinach, Łosoś znów siedzi w okiennej niszy. Gdyby przeszedł te siedem metrów przez pokój Anglika i dotknął jej, byłby uzdrowiony. Tak mało jest światła w komnacie, tylko świeczka na stole, przy którym usiadła, nic tej nocy nie czytając; pomyślał sobie, że może jest lekko pijana.
Powrócił z miejsca, gdzie wybuchła mina, by znaleźć Caravaggia śpiącego na sofie z psem na rękach. Zwierzę patrzyło nań, kiedy się zatrzymał zamykając drzwi, zwracało się w jego stronę na tyle tylko, na ile to było konieczne, by dowieść, że nie śpi i czuwa. Spoza jego karku chrapanie Caravaggia.
Zdjął buty, związał je sznurowadłami i zarzucił sobie na ramię wchodząc na schody. Zaczęło padać, dlatego potrzebował brezentu na namiot. Z hallu widział światełko ciągle palące się w pokoju rannego Anglika.
Siedziała na krześle z głową odchyloną do tyłu, łokciem wsparta o stół, na którym niska świeczka rozsiewała światło. Opuścił buty na podłogę i wszedł do pokoju, w którym przed trzema godzinami odbywało się przyjęcie. Wyczuwał w powietrzu zapach alkoholu. Położyła palec na ustach, kiedy wchodził, a potem wskazała rannego. Nie mógł usłyszeć cichych kroków Łososia. Saper znów usiadł w okiennej niszy. Gdyby przeszedł przez pokój, byłby uzdrowiony. Ale dzieliła ich od siebie zdradliwa i długa podróż. Podróż dookoła całego świata. Anglik zaś budził się przy każdym odgłosie, aparat słuchowy nastawiał na pełną moc, kiedy zasypiał, czuł się wtedy pewny tego, że zachowuje świadomość. Oczy dziewczyny błądziły dokoła i uspokoiły się, kiedy wypatrzyły Łososia w prostokącie okna.
Odnalazł miejsce, gdzie nastąpiła śmierć, i to, co pozostało po wybuchu, i pochowali zastępcę dowódcy, Hardy'ego. A potem rozmyślał o dziewczynie, nagle zatrwożony o nią, wzburzony tym, że się wdała w tę sprawę dziś po południu. Mogła przez przypadek stracić życie. Wpatrywała się w niego. Ostatnim komunikatem od niej był palec położony na ustach. Pochylił głowę i przywarł policzkiem do obojczyka.
Wracał przez wioskę, deszcz padał na drzewa przy rynku, nie strzyżone od początku wojny, minął dziwną rzeźbę przedstawiającą dwóch mężczyzn siedzących na koniu i ściskających sobie ręce. A teraz jest tu, świeca migoce, omraczając jej spojrzenie, tak że Łosoś nie umie odgadnąć, jakie ją wypełniają myśli. Czy to mądrość, czy smutek, czy ciekawość.
Gdyby czytała lub zajmowała się Anglikiem, skinąłby pewnie głową i odszedł, ale teraz przypatruje się Hanie jak komuś młodemu i samotnemu. Tej nocy, oglądając skutki wybuchu, zaczął odczuwać jej obecność w czasie owego popołudnia, kiedy rozbroił minę. Powinien był nakazać, by się oddaliła, albo też ona powinna przebywać z nim zawsze, ilekroć podchodzi do zapalnika. Powinien nosić ją w sobie. Przy pracy wypełniała go czystość muzyki, świat ludzki zanikał. Teraz ma ją wewnątrz siebie, czy też na swym ramieniu, ułożoną w taki sposób, jaki zobaczył, kiedy pewien oficer wynosił koźlę z tunelu, który miał zostać zatopiony.
Nie.
To nieprawda. Pragnął ramienia Hany, pragnął położyć na nim dłoń, tak jak to uczynił wtedy, w słońcu, kiedy zasnęła, a jego ręka spoczywała w zagłębieniu jej barku, niezręcznie, jak kolba w dołku strzeleckim. W wyimaginowanym pejzażu malarskim. Nie pragnął dla siebie pocieszenia, ale pragnął nim otoczyć dziewczynę, pragnął wywieść ją z tej komnaty. Odrzucał obawę przed własną słabością, przy niej nie odnajdywał tej słabości, z którą miałby się zmierzyć. Żadne z nich nie chciało odkrywać takiej możliwości przed drugim. Hana siedziała uspokojona. Patrzyła nań, a świeca rozjaśniała i zaciemniała na przemian jej wzrok. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że jest dla niej tylko częścią ciemności.
Przedtem, kiedy spostrzegła, że opuścił niszę okienną, rozzłościła się. Wiedziała, że chroni ich przed minami jak dzieci. Przylgnęła mocniej do Caravaggia. To była zniewaga. Narastające ożywienie wywołane tym wieczorem nie pozwoliło jej czytać. Caravaggio poszedł już do łóżka, sięgnąwszy uprzednio po zastrzyk do jej medycznego nesesera. Ranny Anglik dźgał kościstym palcem powietrze i pocałował ją w policzek, kiedy się nad nim pochyliła.
Zgasiła świecę, pozostawiając tylko małe nocne światełko na stoliku przy łóżku, i usiadła przy nim. Ciało Anglika leżało na wprost niej, uciszone po pijackich monologach. Czasem będę koniem, czasem psem. Wieprzem, bezgłowym niedźwiedziem. A czasem ogniem. Słyszała skapywanie wosku na metalową podstawkę świecy. Saper wyruszył na drugą stronę miasteczka, na wzgórze, gdzie się zdarzył wybuch, i jego niepotrzebne milczenie wciąż ją drażniło.
Nie mogła czytać. Siedziała w pokoju obok tego mężczyzny wiecznie umierającego, wciąż czuła ból w krzyżu od stłuczenia, gdy tańcząc z Caravaggiem przypadkiem wpadli na ścianę.
Jeśli teraz do niej podejdzie, powita go zdziwionym wzrokiem, potraktuje takim samym jak zawsze milczeniem. Niech zgaduje, to jego ruch. Bywała już podrywana przez żołnierzy.
On tymczasem staje pośrodku pokoju, rękę zanurza w plecaku, który ściągnął z pleców. Odwraca się i podchodzi do łóżka. W chwili gdy ranny Anglik kończy jeden ze swych długich wdechów, odcina kabel jego aparatu słuchowego nożyczkami i wkłada go do plecaka. Odwraca się do niej i uśmiecha.
— Podłączę go z powrotem rano.
Kładzie lewą rękę na jej ramieniu.
— Dawid Caravaggio — cóż za absurdalne nazwisko dla ciebie.
— Ale przynajmniej mam nazwisko.
— Tak.
Caravaggio siedzi na krześle Hany. Popołudniowe słońce zalewa pokój, rozświetlając pyłki wiszące w powietrzu. Ciemna, wąska twarz Anglika o wydatnym nosie przypomina sępa zawiniętego w prześcieradła. Sępa w trumnie, myśli Caravaggio.
Anglik zwraca ku niemu głowę.
— Jest taki obraz Caravaggia, powstały już pod koniec jego życia. Dawid z głową Goliata. Młody wojownik w wyciągniętej na całą długość ręce trzyma głowę Goliata, okaleczoną i starą. Ale nie na tym zasadza się prawdziwy smutek bijący z tego obrazu. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że twarz Dawida jest twarzą młodego Caravaggia, a głowa Goliata — jego głową, z czasu kiedy się postarzał, kiedy malował ten obraz. Młodość osądzająca wiek dojrzały z odległości wyciągniętej ręki. Osąd własnej postawy moralnej. Kiedy patrzę na Łososia stojącego u nóg mego łóżka, myślę, że on jest moim Dawidem.
Caravaggio siedzi milcząc, myśli rozproszyły mu się pomiędzy wirującymi w słońcu pyłkami. Wojna zburzyła jego równowagę wewnętrzną i nie umie już powrócić do świata innego niż własne wnętrze, przywdziewając te fałszywe skrzydła, które oferuje morfina. Jest człowiekiem w średnim wieku, który nie nawykł do życia rodzinnego. Zawsze unikał stanu permanentnej intymności. Aż do tej wojny bardziej był kochankiem niż mężem. Był człowiekiem, który odchodzi w taki sposób, jak kochankowie pozostawiający za sobą chaos, jak złodzieje opuszczający okradziony dom.
Patrzy na mężczyznę leżącego w łóżku. Chciałby wiedzieć, kim jest ten Anglik znaleziony na pustyni, chciałby go rozszyfrować dla dobra Hany. Albo też wynaleźć dlań skórę, która by go zamaskowała, tak jak zakrzepły kwas taninowy pokrywa jego oparzeliny.
Kiedy w pierwszym okresie wojny znalazł się w Kairze, uczono go wykrywania podwójnych agentów oraz zjaw, które trzeba było zmaterializować. Postawiono mu zadanie wyśledzenia mitycznego agenta o kryptonimie „Cheese”. Całymi tygodniami zbierał o nim wiadomości, odtwarzał cechy jego charakteru — takie jak chciwość i słaba głowa: gdy był pod wpływem alkoholu, można mu było podsuwać fałszywe informacje przeznaczone dla przeciwnika. Podobnie jak inni pracował nad tym, by zaludnić pustynię wyimaginowanymi plutonami wojska. Przeżył w latach wojny taki czas, w którym wszystko, co podawano do wiadomości ludziom wokół niego, było kłamstwem. Czuł się jak człowiek zamknięty w zaciemnionym pokoju i naśladujący ptasi świergot.
Ale tu oto natknął się na właśnie zrzucane skóry. Nie mogły przecież imitować niczego innego prócz samych siebie. Nie było przed tym innej obrony, jak tylko szukać prawdy u innych.
Ściąga z półki bibliotecznej Kima i oparta o fortepian zaczyna wpisywać na ostatnią, nie zadrukowaną stronicę:
Mówi, że armata — Zam-Zammah — stoi nadal przed muzeum w Lahore. Były właściwie dwie armaty, odlane z metalowych kubków i misek zebranych z każdego indyjskiego domu w mieście — jako jizya, czyli, danina. Stopiono je i wyprodukowano z nich armaty. Używano ich w wielu bitwach przeciw Sikhom w ciągu osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Jedna z armat zaginęła w czasie przeprawy bitewnej przez rzekę Chenab.
Zamyka książkę, wspina się na krzesło i wstawia ją na najwyższą półkę, aby stała się z dołu niewidoczna.
Wchodzi do pokrytego malowidłami pokoju z nową książką w ręku i oznajmia jej tytuł.
— Nie, Hana, teraz nie chcę tej książki.
Patrzy na niego. Myśli, że ma piękne oczy, nawet w tym stanie. Wszystko się w nich rozgrywa, w tym szarym spojrzeniu wyłaniającym się z wewnętrznego mroku. Jest jakaś treść w tych licznych spojrzeniach, jakimi ją ogarnia przez chwilę i jakie się z niej po chwili zsuwają, jak blask latarni morskiej.
— Nie chcę tej książki. Daj mi Herodota. Wsuwa mu cienki, poplamiony tomik do ręki.
— Widziałem kiedyś wydanie Dziejów z rzeźbą portretową na okładce. Jakaś statua odnaleziona w którymś z francuskich muzeów. Ale nigdy sobie nie wyobrażałem Herodota w taki sposób. Wyobrażałem go sobie raczej jako jednego z tych milkliwych ludzi pustyni, wędrującego od oazy do oazy, zbierającego legendy, tak jak się wymienia nasiona roślin, przyjmującego wszystko bez podejrzliwości i układającego z tego wizję. Mówi Herodot: „Moje dzieje zbierają uzupełnienia do głównego wywodu”[9]. To, co u niego znajduję, są to ślepe zaułki na szlaku historii — jak ludzie zdradzają się nawzajem w imię swych narodów, jak się zakochują… Powiedziałaś, że ile masz lat?
— Dwadzieścia.
— Byłem dużo starszy; jak się zakochałem. Hana pyta po chwili:
— Kim ona była?
Ale jego oczy znów są daleko.
— Ptaki wolą drzewa o uschniętych gałęziach — powiedział Caravaggio — mają stamtąd otwarty widok. Mogą odlecieć w dowolnym kierunku.
— Jeśli masz na myśli mnie — odpowiedziała Hana — to nie jestem ptakiem. Prawdziwym ptakiem jest ten mężczyzna na piętrze.
Łosoś próbował wyobrazić ją sobie jako ptaka.
— Powiedz, czy można pokochać kogoś, kto nie jest równie bystry jak ty? — Caravaggio pod wpływem podniecającego działania morfiny pragnął zmienić swą argumentację. — Ta sprawa intrygowała mnie przez większość mego życia seksualnego, które zaczęło się późno, co muszę wyznać temu doborowemu towarzystwu. Podobnie jak seksualnej rozkoszy rozmowy zaznałem dopiero po ożenku. Nigdy nie myślałem, że słowa mają walor erotyczny. Czasami naprawdę wolę rozmawiać niż pierdolić. Zdania. Bukiet tego, bukiet tamtego i znów bukiet tego. Kłopot ze słowami leży w tym, że naprawdę możesz się nimi wgadać w ślepy zaułek. A nie możesz się w ślepy zaułek wpierdolić.
— Taka tam męska gadka — odburknęła Hana.
— Ja się nigdy nie wgadałem — ciągnął Caravaggio — może się to tobie przydarzyło, Łososiu, jak trafiłeś do Bombaju prosto z tych tam gór, albo jak przyjechałeś do Anglii na szkolenie. Czy ktoś z was wpierdolił się w ślepy zaułek? Ile masz lat, Łososiu?
— Dwadzieścia sześć.
— Jesteś starszy ode mnie.
— Tak, jesteś starszy od Hany. Czy mógłbyś się w niej zakochać, gdyby nie była bystrzejsza od ciebie? To znaczy, może i nie jest bardziej bystra. Ale czyż nie jest ważne dla ciebie to, że myślisz, że ona jest zręczniejsza w miłości? Zastanów się. Może ona jest opętana Anglikiem, bo on więcej wie. Poruszamy się po rozległym obszarze, kiedy z nim rozmawiamy. Nawet nie wiemy, czy on jest Anglikiem. Pewnie nie jest. Widzisz, myślę, że łatwiej zakochać się w n i m niż w t o b i e. Dlaczego tak jest? Ponieważ chcemy znać sprawy, chcemy wiedzieć, jak się one mają. Gaduły nas uwodzą, słowa wpędzają nas w ślepy zaułek. Chcemy wiedzieć więcej niż wszystko, co rośnie i się zmienia. Nowy wspaniały świat.
— Nie zgadzam się z tym — zareplikowała Hana.
— Ja też nie. Pozwól, że ci opowiem o ludziach w moim wieku. Najgorsze jest przekonanie, jakie żywią inni, że nasz charakter stał się już dojrzały. Kłopot z ludźmi w średnim wieku polega na tym, że inni zakładają, iż jesteśmy już w pełni ukształtowani. Już.
Caravaggio uniósł ręce na wysokość twarzy Hany i Łososia. Wstała, obeszła go z tyłu i objęła za szyję.
— Nie rób tak, Dawidzie, dobrze? Oplotła delikatnie jego ręce swoimi.
— Już i tak mamy jednego wściekłego gadułę na piętrze.
— Spójrzcie na nas samych — siedzimy tu sobie jak jacyś śmierdzący bogacze w swych śmierdzących pałacach położonych na śmierdzących wzgórzach, kiedy w mieście robi się zbyt upalnie. Jest dziewiąta rano — starszy pan na piętrzę śpi. Hana jest nim opętana. Ja jestem opętany rozsądkiem Hany, jestem opętany swą „równowagą”, a Łosoś pewnie któregoś dnia wyleci w powietrze. Dlaczego? W imię czego? Ma dwadzieścia sześć lat. Armia brytyjska szkoli go w zręczności, Amerykanie uczą go jeszcze większej zręczności, drużyny saperskie wysłuchują instruktażowych wykładów, dostają odznaczenia i są wysyłane w te góry. Jesteś wykorzystywany, boyo, jak mówią Walijczycy. Ja tu dłużej nie zostaję. Chcę cię zabrać do domu. O całe piekło stąd.
— Daj spokój, Dawidzie. On przeżyje.
— A ten saper, co zginął zeszłej nocy. Jak się nazywał? Łosoś milczy.
— Jak się nazywał?
— Sam Hardy. — Łosoś podszedł do okna i wyjrzał, wyłączając się z rozmowy.
— Nasz kłopot polega na tym, że znaleźliśmy się tam, gdzie nas być nie powinno. Co my robimy w Afryce, we Włoszech? Co właściwie, na litość boską, robi tu Łosoś rozbrajający miny w ogrodach? Co robi na wojnie toczonej przez Anglików? Rolnik na froncie zachodnim nie może opiłować z drzewa zbędnych gałęzi, żeby sobie nie wyszczerbić piły. Dlaczego? Bo tyle tam tkwi odłamków z poprzedniej wojny. Nawet drzewa chorują od zarazy, którą rozsiewamy. Wojsko cię indoktrynuje, pozostawia cię tutaj i spierdala dalej, ściągając kłopoty na kogoś innego swym atramentowym bełkotem par-lez-vous. Wszyscyśmy powinni stąd zjeżdżać.
— Nie możemy zostawić Anglika.
— Anglika zostawiono już całe miesiące temu, Hana, jest ciągle wśród Beduinów albo w jakimś angielskim ogrodzie pełnym floksów i innego gówna. Pewnie nie umie nawet zapamiętać kobiety, która się koło niego krząta, próbuje go zagadywać. On w ogóle nie wie, gdzie jest.
Pewnie myślisz, że się wściekam, co? Bo się zakochałaś. No nie? Zazdrosny wujek. Niepokoję się o ciebie. Chętnie bym zabił Anglika, bo tylko to by cię ocaliło, wyrwało stąd. A zaczynam go lubić. Opuść swój posterunek. Jak taki Łosoś może cię kochać, skoro nie jesteś dość sprytna, by sprawić, żeby przestał narażać życie?
— Może. Ponieważ on wierzy w cywilizowany świat. Ponieważ jest człowiekiem cywilizowanym.
— Błąd fundamentalny. Jedynie słusznym postanowieniem byłoby wsiąść do pociągu, wyjechać i rodzić dzieci. Może pójdziemy na górę i spytamy tego ptaszka, Anglika, co o tym myśli?
Dlaczego nie jesteś sprytniejsza? Tylko bogacze nie muszą się starać o to, by być sprytni. Są pogodzeni z losem. Przed laty już zdobyli przywileje. Muszą tylko chronić swój stan posiadania. Nie ma gorszych średniaków niż bogacze. Wierz mi. Ale oni muszą przestrzegać zasad tego gównianego, cywilizowanego świata. Oni wypowiadają wojny, bronią honoru i nie mogą zwiewać. Ale wy dwoje? My troje? Jesteśmy wolni. Ilu już saperów zginęło? Jakim cudem ty jeszcze żyjesz? Daj sobie wreszcie spokój z tą swoją odpowiedzialnością. Szczęście ma to do siebie, że umyka.
Hana nalała sobie mleka do filiżanki. Kiedy skończyła, uniosła dziobek dzbanka nad ręką Łososia i wylała mu mleko na brunatną dłoń, nadgarstek, aż po łokieć. Nawet nie drgnął.
Po zachodniej stronie pałacu długi, wąski ogród rozciąga się na dwóch poziomach. Niżej leży ogród uporządkowany, wyżej — zarośnięty, mroczny, kamienne stopnie i rzeźby niemal giną pod zielonym nalotem. Tu właśnie saper rozbił namiot. Fale deszczu i wilgoci dochodzą tu od strony doliny, z drugiej strony ulewa kropel spada z gałęzi cyprysów i jodeł na ten do połowy tylko oczyszczony skrawek ogrodu poniżej wzgórza.
Tylko rozpalając ogniska można osuszyć ten wiecznie zacieniony i wilgotny górny ogród. Resztki desek, skrzynek po pociskach, odłamane gałęzie, zeschłe zielsko wyrywane przez Hanę popołudniami — wszystko to tutaj znoszą i palą w porze poprzedzającej zmierzch. Ogień wydziela dym, woń spalanych roślin przedziera się przez krzaki i drzewa, wpada na taras przed pałacem. Dociera do okna rannego Anglika, który słyszy splątane głosy, a czasem śmiechy dobiegające z zasnutego dymem ogrodu. Rozkłada wonie na czynniki składowe, odgadując, jaki rodzaj roślin jest właśnie spalany. Rozmaryn — myśli — wilczomlecz, piołun, coś tam musi być jeszcze, bezwonnego, może psi fiołek albo dziki słonecznik, dobrze się rozwijający na słabo zakwaszonej glebie tego wzgórza.
Ranny Anglik doradza Hanie, co ma sadzić.
— Poproś swego włoskiego przyjaciela, żeby ci pomógł wybierać nasiona, wydaje się w tym dobry. Przydałyby ci się sadzonki śliwy. A także goździki — jeśli chcesz podać łacińską nazwę swemu łacińskiemu przyjacielowi, to brzmi ona Silene virginica. Niezły też byłby cząber. Jeśli lubisz zięby, zasadź leszczynę i wiśnie.
Ona wszystko zapisuje. A potem wkłada pióro do szufladki małego stolika, gdzie chowa też książkę, którą mu czyta, oraz dwie świeczki i pudełko zapałek. Nie ma w tym pokoju żadnych środków medycznych. Trzyma je w innych pomieszczeniach. Nie chce, by Caravaggio niepokoił Anglika, gdyby się rozglądał za morfiną. Wkłada do kieszeni sukni kartkę z nazwami roślin, żeby ją doręczyć Caravaggiowi. Teraz, kiedy jej fizyczne zaangażowanie sięgnęło szczytu, czuje się niezręcznie w towarzystwie trzech mężczyzn.
Jeśli to jest fizyczne zaangażowanie. Jeśli to wszystko ma cokolwiek wspólnego z miłością do Łososia. Lubi przytulać twarz do jego ramienia, tej ciemnej, brązowej rzeki, lubi budzić się wtulona w nie, tuż przy pulsującej, niewidocznej żyle pod jego skórą. Żyle, którą odnalazłaby, kiedy by umierał, i wstrzyknęła w nią słone ukojenie.
O drugiej lub trzeciej w nocy, kiedy pozostawia Anglika samego, schodzi przez ogród ku sztormowej lampie sapera, zawieszonej na ramieniu świętego Krzysztofa. Absolutna ciemność między nią a lampą, ale ona zna każdą roślinę i każdy krzak na swej drodze, położenie dogasającego ogniska pełgającego różowymi płomykami; omija je bokiem. Czasami wybiera z ogniska jakąś żarzącą się gałązkę i rozdmuchuje płomyk, a czasami wślizguje się przez uchylone poły namiotu i układa obok niego, w jego ramionach, których pożąda, jej język zamiast tamponu, jej zęby zamiast iglicy zapalnika, jej usta zamiast maseczki nasyconej kodeiną, aby go uśpić, aby spowolnić obroty jego nieprzerwanie pracującego umysłu i osnuć je sennością. Ściąga z siebie sukienkę i układa na tenisówkach. Wie, że według niego świat dokoła płynie zgodnie z paroma podstawowymi zasadami — usuwasz trotyl za pomocą pary, wypłukujesz go… — wszystko to tkwi w jego umyśle, kiedy ona zasypia przy nim jak cnotliwa siostra.
Okrywa ich namiot i ciemny las.
Posunęli się tylko o krok poza te pocieszenia, jakich udzielała innym w szpitalach polowych w Ortonie i Monterchi. Jej ciało, by się ostatni raz rozgrzać, jej kojący szept, jej zastrzyk, by móc zasnąć. Ale ciało sapera nie pozwala w siebie wniknąć niczemu, co by miało pochodzić z zewnętrznego świata. Ten zakochany chłopiec nie je posiłków, które ona przygotowuje, nie potrzebuje — jak Caravaggio — narkotyku, który by mu mogła wstrzyknąć w ramię, ani tych maści wytworzonych na pustyni, którymi naciera Anglika, maści i okładów przypominających mu sposób, w jaki go leczyli Beduini. Potrzebuje tylko ukojenia snem.
Rozmieszcza wokół siebie ozdoby. Kilka liści, które mu przyniosła, ogarek, poza tym w namiocie jest jeszcze kryształkowy odbiornik i plecak pełen przyborów saperskich. Z walk, w jakich brał udział, wyniósł pewien rodzaj opanowania, które, nawet jeśli udawane, wnosi w jego życie jakiś porządek. Przestrzega dokładności, kiedy śledzi lot jastrzębia nad doliną przez snajperską lunetę na karabinie, kiedy rozbraja minę i nawet na moment nie odrywa od niej oczu, a także gdy unosi termos, z którego nalewa sobie do kubka i wypija, wcale nań nie patrząc.
Reszta nie ma dlań znaczenia, myśli sobie Hana, jego oczy są nastawione wyłącznie na wyszukiwanie niebezpieczeństw, uszy wsłuchane w to, co się dzieje w Helsinkach czy też w Berlinie i co dociera doń na krótkich falach. Nawet kiedy jest czułym kochankiem, a jej lewe ramię obejmuje go tuż powyżej kara, kiedy napinają się mięśnie jego przedramienia, wyczuwa niewidzialne wtedy dla niej naprężenie, które opada dopiero, gdy jego głowa osuwa się z ciężkim westchnieniem w zagłębienie jej szyi. Wszystko poza niebezpieczeństwem ma znaczenie uboczne. Nauczyła go wydawać ten cichy jęk, pożądała go odeń, ponieważ tylko w tym momencie wyłączał się wewnętrznie z walki, jakby w końcu godził się na pogrążenie całego otoczenia w ciemności i wyrażał swą rozkosz ludzkim głosem.
Nie wiemy, jak bardzo ona kocha jego, a on ją. Ani w jakiej mierze ta miłość jest grą tajemnic. Im bardziej się do siebie zbliżają, tym większa staje się przestrzeń między nimi w ciągu dnia. Ona ceni sobie dystans, na jaki on się od niej trzyma, uważa, że oboje mają prawo do własnej przestrzeni. Każdemu z nich daje to wewnętrzną siłę, rodzaj milczącego porozumienia, odczuwanego, kiedy on przechodzi w milczeniu pod jej oknem, przemierzając kilometr dzielący jego kwaterę od miejsca pobytu innych saperów. Podaje jej do rąk talerz albo coś do zjedzenia. Ona kładzie mu na brązowej piersi liść. Albo też pracują wraz z Caravaggiem przy naprawie nadkruszonego muru. Saper śpiewa swoje zachodnie piosenki, które podobają się Caravaggiowi, choć się tego zapiera.
— Pennsylvania six-five-oh-oh-oh — zachłystuje się młody żołnierz.
Uczy się rozpoznawać wszystkie odcienie jego śniadej skóry. Odróżniać kolor jego przedramienia od koloru karku. Kolor jego dłoni, policzka, skóry na czole pod turbanem. Ciemną barwę palców oddzielających kable czerwone od czarnych lub też sięgających po kromkę chleba leżącą na rozpłaszczonej łusce pocisku, której wciąż używa jako talerzyka. Potem on wstaje. Jego samowystarczalność wydaje im się szorstka, mimo iż on sam bez wątpienia uważa ją za szczególną uprzejmość.
Uwielbia mokre barwy, jakimi mienią się jego plecy podczas kąpieli. I policzek pokryty potem, który ścierają jej palce, kiedy on jest na niej, i ciemne, mocne ramiona w mroku namiotu, a także raz w jej pokoju, kiedy światła z miasteczka w dolinie, nareszcie zwolnionego z obowiązku zaciemnienia, wdzierały się przez okno jak odblask brzasku i rozjaśniały jego ciało.
Później uświadomi sobie, że on nigdy nie dopuszczał do tego, by czuć się wobec niej w jakimkolwiek stopniu dłużny, ani też by ona czuła się dłużna wobec niego. Znajdzie ten wyraz w jakiejś powieści, odłoży książkę i sięgnie po słownik. Dłużny. Czuć się zobowiązanym. Wie, że on nigdy by się na coś takiego nie zgodził. Jeśli przemierza dwieście metrów pogrążonego w ciemnościach ogrodu, aby dostać się do jego namiotu, to jest to jej wybór, i może się zdarzyć, że zastanie go śpiącego, nie z braku miłości, lecz z potrzeby uspokojenia myśli przed jutrzejszym pojedynkiem ze zdradliwymi minami.
Uważa ją za godną podziwu. Budzi się i patrzy na nią w świetle lampy. Najbardziej podoba mu się jej dzielne spojrzenie. Ale też jej głos, jak wieczorami spiera się z Caravaggiem, prostując wygadywane przezeń głupstwa. A także sposób, w jaki układa się przy nim jak święta.
Rozmawiają, delikatne zaśpiewy jego głosu w zapachu płótna namiotu, który należał doń przez całą kampanię włoską i którego ona dotyka lekko palcami, jakby był częścią jego ciała, skrzydłem koloru khaki, jakie nocą rozpościera nad sobą. Oto jego świat. Ona w takie noce czuje się wyrwana z Kanady. On ją pyta, czemu nie może zasnąć. Ona leży miotana irytacją na jego samowystarczalność, jego zdolność do tak łatwego odwracania się od świata. Brakuje jej dźwięku deszczu bębniącego o blaszany dach, przy którym mogłaby zasnąć, brakuje uśpionych drzew i dachów, wśród których wzrastała we wschodniej dzielnicy Toronto, a potem przebywała przez kilka lat z Patrykiem i Klarą nad rzeką Skootamatta i Zatoką Świętego Jerzego. Nie zdołała znaleźć uśpionego drzewa w gęstwinie tego ogrodu.
— Pocałuj mnie. To właśnie usta kocham w tobie najbardziej. I zęby.
A później, kiedy głowa opadła mu na bok, w stronę powietrza wpadającego przez uchyloną połę namiotu, szepce, ale tylko ona słyszy swój szept:
— Powinniśmy może wypytać Caravaggia. Ojciec mi kiedyś powiedział, że Caravaggio jest mężczyzną wiecznie zakochanym. Nie tyle kochającym, ile owładniętym zakochaniem. Zawsze wprawianym w zakłopotanie. Zawsze szczęśliwym. Łososiu? Czy mnie słyszysz? To tak właśnie jest, jak się jest z tobą.
Najbardziej ze wszystkiego pragnęła, żeby mogli sobie popływać w rzece. W pływaniu tkwi jakiś rytuał, który uważała za podobny temu, jaki obowiązuje w sali tanecznej. Ale on miał inne wyobrażenie o rzekach, brodził po Moro w milczeniu rozciągając zwoje kabli przytwierdzonych do mostu Baileya, pontony znikały za nim w wodzie jak spłoszone zwierzęta, a niebo rozbłysło nagle ogniem artyleryjskim i może ktoś utonął, w połowie szerokości rzeki. Saperzy ciągle chwytali umykające pontony i przytwierdzali je do dna, muł i powierzchnia wody, i twarze opromienione fosforycznym blaskiem rakiet świetlnych na niebie ponad nimi.
Przez całą noc, płacząc i krzycząc, powstrzymywali się nawzajem przed obłędem. Mundury nasiąknięte zimową rzeką, most ponad ich głowami przekształcający się powoli w drogę jezdną. A w dwa dni później kolejna rzeka. Każda, do której docierali, pozbawiona już była mostów, bezimienna, tak jak niebo było bezgwiezdne, a domy pozbawione drzwi. Oddziały saperskie rozpinały liny między brzegami, dźwigając na plecach kable, wbijały w dno pręty, naoliwione dla uciszenia szczęku metalu, a potem wojsko maszerowało przez most, zbudowany z prefabrykowanych elementów i utrzymywany na powierzchni wody przez krzątających się na niej wciąż saperów.
Często ostrzał przyłapywał ich pośrodku rzeki, między gliniastymi brzegami, przytwierdzających stalowe liny do skalistego dna. Nic ich wtedy nie chroniło, cienka jak jedwab brązowa rzeka przeciw metalowi, który rozrywał ją na strzępy.
Odwrócił się od niej. Znał sposób na szybkie chronienie się w sen przed kimś, kto miał własne rzeki i był oszalały na ich punkcie.
Tak, Caravaggio mógłby ją pouczyć, jak zatonąć w miłości. Nawet w rozważnej miłości.
— Łososiu, chciałabym cię wziąć z sobą nad rzekę Skoota-matta — powiedziała. — I chciałabym ci pokazać jezioro Smo-ke. Kobieta, którą kochał mój ojciec, mieszka nad jeziorami, canoe prowadzi pewniej niż samochód. Tęsknię za piorunami, które przerywają dopływy prądu. Chciałabym, żebyś poznał Klarę, pływającą canoe; to ostatni członek mojej rodziny. Nie mam już nikogo więcej. Ojciec opuścił ją dla wojny.
Idzie do jego namiotu, nie stawiając ani jednego błędnego kroku, nie poddając się żadnym wahaniom. Drzewa przepuszczają światło księżyca przez sito swych liści, jakby spacerowała w migotliwym świetle sali tanecznej. Wchodzi do namiotu, przykłada ucho do jego uśpionego policzka i wsłuchuje się w bicie jego serca, w taki sposób, w jaki on wsłuchuje się w mechanizm zegarowy miny. Druga nad ranem. Wszyscy oprócz niej śpią.