IX Grota Pływaków

Przyrzekłem, że ci opowiem, jak to jest, kiedy się zakochujesz.

W roku 1936 młody człowiek nazwiskiem Geoffrey Clifton spotkał w Oksfordzie przyjaciela, który mu wspomniał o tym, czym się zajmujemy. Człowiek ten skontaktował się ze mną, następnego dnia wziął ślub, a w dwa tygodnie później przyleciał wraz z żoną do Kairu. Przeżywali ostatnie dni swego miodowego miesiąca. To był początek naszej historii.

Katherine była zamężna, kiedy ją poznałem. Mężatka. Clifton wysiadł z samolotu, a potem, niespodziewanie, bo przewidywaliśmy udział w ekspedycji tylko jego samego, w ślad za nim wysiadła z samolotu ona. Szorty koloru khaki, kościste kolana. W owym czasie była do wyprawy z nami usposobiona zbyt entuzjastycznie jak na warunki pustynne. Wyżej ceniłem jego młodość niż zapał jego młodej żony. On był pilotem, gońcem, zwiadowcą. Przelatując nad pustynią i wypisując na długich kolorowych taśmach zakodowane znaki, doradzające, którędy mamy się posuwać, przynależał do Nowego Wieku. Dzielił się z otoczeniem swą adoracją jej osoby. Czterech mężczyzn i kobieta, i jej mąż, wszyscy uczestniczyli w tym werbalnym miodowym miesiącu. Polecieli do Kairu i powrócili w miesiąc później, i wszystko zaczęło się na nowo. Ona była już tym razem spokojniejsza, ale z niego tryskała młodość. Przysiadała na jakiejś puszce po oleju, opierała brodę na pięściach, łokcie na kolanach i wpatrywała się w jakiś trzepoczący na wietrze skrawek namiotowego brezentu, a Clifton wyśpiewywał na jej cześć hymny pochwalne. Próbowaliśmy z niego żartować, ale gdyby miał stać się bardziej powściągliwy, musiałby zaprzeć się samego siebie, a nikt z nas tego nie chciał.

Po tym miesiącu spędzonym w Kairze stała się milcząca, ciągle coś czytała, zamknęła się w sobie, jakby się jej coś przydarzyło albo uświadomiła sobie jakąś zdumiewającą prawdę o ludzkim życiu, która ją odmieniła. Nie miała szans na to, by zostać towarzysko usposobioną żoną poszukiwacza przygód. Odkrywała samą siebie. Przykro było na to patrzeć, ponieważ Clifton tego nie widział, nie dostrzegał tej jej pracy nad sobą. Czytała na temat pustyni, co się tylko dało. Była przygotowana do rozmów o Uweinacie i zaginionej oazie, wyławiała nawet pomniejsze artykuły.

Byłem o piętnaście lat od niej starszy, rozumiesz. Osiągnąłem ten etap życia, w którym utożsamiałem się z cynicznymi draniami z książek. Nie wierzyłem w stałość, w związki, które trwają przez wieki. Byłem o piętnaście lat starszy. Ale ona była sprytniejsza. Bardziej złakniona odmiany, niż sądziłem.

Co ją tak odmieniło w czasie owego opóźnionego miodowego miesiąca spędzonego u ujścia Nilu pod Kairem? Przebywaliśmy z nimi najpierw tylko kilka dni — przylecieli w dwa tygodnie po swym weselu w Cheshire. Wziął z sobą pannę młodą, tak jakby nie mógł jej pozostawić ani też złamać umowy z nami. Z Madoxem i ze mną. Czuł się wobec nas zobowiązany. Wskutek tego jej kościste kolana wyłoniły się owego dnia z samolotu. I to zaciążyło nad naszą historią. Nad naszą sytuacją.

Clifton wygłaszał peany na cześć jej rąk, smukłej linii jej łokci. Opisywał, jak pływa. Opowiadał o bidetach w pokojach hotelowych. I jej niezwykłym apetycie w czasie śniadań.

Nic nie odpowiadałem na to wszystko. Popatrywałem chwilami na nią, kiedy mówił, i wychwytywałem jej spojrzenia dostrzegające moje milczące rozdrażnienie, a potem jej smutny uśmiech.

Tkwiła w tym pewna ironia. Byłem starszy. Byłem człowiekiem światowym, który przed dziesięciu laty przeszedł z oazy Dakhla do Gilf Kebir, który wyrysował mapę Farafry, znał Cyre-najkę i więcej niż dwukrotnie zagubił się na Morzu Piaskowym. Poznała mnie już z bagażem oklejonym tymi nalepkami. Mogła była też odwrócić wzrok o kilka stopni i przyjrzeć się nalepkom zdobiącym bagaż Madoxa. Ale poza środowiskiem Geographi-cal Society nie byliśmy znani, stanowiliśmy dalekie obrzeże wspólnoty kultowej, do której wstąpiła przez małżeństwo.

Słowa jej męża wysławiające jej urodę nic nie znaczyły. Ale ja jestem człowiekiem, którego życiem, nawet jako odkrywcy, wielokrotnie powodowały słowa. Podania i legendy. Wyrysowane mapy. Zapiski, które się zachowały. Wyczucie słowa. Powtórzyć coś na pustyni to jak rozlać więcej wody na ziemię. Każdy niuans przenosił cię o setki kilometrów.

Nasza wyprawa znajdowała się o sześćdziesiąt kilometrów od Uweinatu, Madox i ja mieliśmy wyruszyć sami na rekonesans. Cliftonowie i pozostała część grupy mieli pozostać na miejscu. Przeczytała już wszystko, co wzięła z sobą, i poprosiła mnie o książki. Miałem tylko mapy.

— A ta książka, którą przeglądasz wieczorami?

— To Herodot. Chcesz?

— Nie sądzę. Są w niej notatki osobiste?

— Tak, wpisuję w nią różne spostrzeżenia. I wklejam wycinki. Chciałbym ją mieć przy sobie.

— To byłaby bezczelność z mej strony, wybacz, proszę.

— Pokażę ci tę książkę, kiedy wrócę. Nie przywykłem się z nią rozstawać.

Wszystko to odbyło się z wdziękiem i elegancją. Wyjaśniłem, że jest to coś więcej niż zwykła książka, i ona przyjęła to wyjaśnienie. Mogłem wyruszyć w drogę nie czując się w żadnym stopniu sobkiem. Doceniałem jej łaskawość. Cliftona przy tym nie było. Byliśmy sami. Pakowałem się właśnie do drogi w swym namiocie, kiedy zwróciła się do mnie z tą prośbą. Jestem człowiekiem, który odwrócił się tyłem do większości społecznych konwenansów, ale czasem doceniam delikatność obejścia.

Wróciliśmy po tygodniu. Wiele się wydarzyło, jeśli chodzi o gromadzenie i porządkowanie informacji. Byliśmy w dobrych nastrojach. W obozie odbyła się mała uroczystość. Cłifton był zawsze skory do pompatycznych ceremonii. I to było zaraźliwe.

Podeszła do mnie z kubeczkiem wody w ręce.

— Gratuluję. Właśnie się dowiedziałam od Geoffreya.

— Tak.

— Proszę, wypij to.

Wyciągnąłem rękę, a ona włożyła mi kubek w dłoń. Woda wydawała się bardzo zimna po tej cieczy, którą pijaliśmy w kantynach.

— Geoffrey przygotowuje przyjęcie na waszą cześć. Pisze pieśń pochwalną i chce, żebym ja odczytała wiersz, ale wolałabym zrobić coś innego.

— Proszę, weź tę książkę i przejrzyj ją sobie — wyjąłem Herodota z plecaka i wręczyłem jej.

Po posiłku i herbacie ziołowej Cłifton wyciągnął butelkę koniaku, którą ukrywał przed wszystkimi. Mieliśmy ją opróżnić tego wieczora. Madox składał relację z wyprawy, a Cłifton śpiewał zabawną piosenkę. A potem ona odczytała fragment z Dziejów dotyczący Kandaulesa i jego królowej. Pochodził z początkowej partii książki i miał luźny związek z miejscami i okresem, który mnie interesował. Ale to była słynna opowieść. I ją właśnie wybrała jako temat do rozmowy.

Otóż ten Kandaules był tak bardzo rozmiłowany w swej małżonce, że sądził, iż posiada najpiękniejszą ze wszystkich kobiet. A mml wśród swoich kopijników niejakiego Gigesa, syna Daskylosa, który cieszył się jego szczególną łaską. Poruczał mu ważniejsze sprawy państwowe, a urodę swej żony sławił przed nim ponad wszelką miarę.

Czy słuchasz, Geoffreyu?

— Tak, kochanie.

…odezwał się do Gigesa w te słowa: — «Gigesie, zdaje mi się, że ty nie wierzysz w to, co ci opowiadam o wdziękach mojej żony, ponieważ uszy łudzi są bardziej niedowierzające niż ich oczy; dlatego staraj się ujrzeć ją nagą».

Wiele rzeczy można bytu powiedzieć, skoro wiadomo, że zostałem jej kochankiem, tak jak Giges został kochankiem królowej i zabójcą Kandaulesa. Często sięgałem po Herodota jako do klucza do geografii. Ale Katharine użyła go jako klucza do swego życia. Głos brzmiał rozważnie, kiedy czytała. Wzrok wbity w stronę, na której przedstawiona była ta historia, jakby się zapadła w lotny piasek przy jej odczytywaniu.

«Ja chętnie wierzę, że ona jest najpiękniejsza ze wszystkich kobiet, a ciebie proszę, abyś nie żądał ode mnie rzeczy nieprzystojnych». Ale król odpowiedział mu tak oto: «Nabierz otuchy, Gigesie, i nie lękaj się, że ja tak mówię, aby cię wystawić tylko na próbę, ani się nie bój, że ze strony mej małżonki spotka cię jakaś przykrość. Albowiem z góry tak urządzę, żeby ona zupełnie nie zauważyła, żeś ją widział».

Oto historia o tym, jak zakochałem się w kobiecie, która mi przeczytała wybraną opowieść z Herodota. Słuchałem słów, które wypowiadała, poprzez ogień, nie podnosząc oczu, nawet kiedy prowokowała męża. Być może dla niego właśnie to czytała. Być może nie było żadnej innej motywacji wyboru lego akurat fragmentu poza ich dialogiem. Była to po prostu opowieść, która zafrapowała ją podobieństwem sytuacyjnym. Ale ten trop skojarzeń nagle wwiódł ją w życie prawdziwe. Zanim jeszcze zorientowała się co do fałszywości pierwszego kroku tym tropem. Jestem tego pewien.

«Mianowicie ustawię cię w komnacie, w której sypiamy, za otwartymi drzwiami Zaraz po mnie przyjdzie moja żona, aby udać się na spoczynek. Blisko wejścia stoi krzesło; na nim przy rozbieraniu się będzie składała poszczególne części swego odzienia i tak da ci sposobność, żebyś się jej z całym spokojem przyjrzał. Kiedy potem od krzesła będzie szła ku łożu i do ciebie odwróci się tyłem, twoją już będzie rzeczą, żeby cię nie zobaczyła uchodzącego spoza drzwi».

Ale królowa spostrzega Gigesa, kiedy ten wychodzi z sypialni. Pojmuje, co przedsięwziął jej mąż; upokorzona, nie wydaje okrzyku… opanowuje się.

To dziwna historia. Zgodzisz się, Caravaggio? Próżność mężczyzny posunięta do tego stopnia, by budzić zazdrość. Czy też pragnienie uwiarygodnienia swych słów, bo przypuszcza, że się mu nie daje wiary. Był to bez wątpienia portret Cliftona, stawał się on częścią tej historii. Jest coś oburzającego, ale i bardzo ludzkiego w postępowaniu męża. Coś, co każe nam uwierzyć w tę historię.

Nazajutrz królowa wzywa Gigesa i stawia go przed wyborem:


«Teraz, Gigesie, daję ci dwie drogi do wyboru, którą z nich zechcesz pójść. Albo zabijesz Kandaulesa i posiądziesz mnie wraz z królestwem Lidyjczyków, albo sam musisz zaraz na miejscu umrzeć, abyś na przyszlość nie słuchał we wszystkim Kandaulesa i nie widywał tego, czego ci się nie godzi widzieć. Przeto albo on musi zginąć, ponieważ wpadł na taki pomyśl, albo ty, ponieważ ujrzałeś mnie nagą…»[15]


I tak oto zginął król. Zaczął się Nowy Wiek. O Gigesie pisano poematy jambicznym trójzgłoskowcem. Był pierwszym barbarzyńcą, któremu poświęcano budowle w Delfach. Panował jako król Lydii przez dwadzieścia osiem lat, ale zapamiętaliśmy go jedynie jako pionka w niepowszedniej historii miłosnej.

Skończyła czytać i uniosła głowę. Z lotnych piasków. Wyłaniała się. Władza przeszła w jej ręce. W tym momencie, za sprawą opowieści, zakochałem się.

Słowa, Caravaggio, mają władzę.

Kiedy Cliftonowie nie przebywali wraz z nami, rezydowali w Kairze. Clifton wykonywał jakąś inną pracę, Bóg wie jaką, na rzecz pewnego Anglika, jakiegoś swego wuja, zatrudnionego w jednym z biur rządowych. Wszystko to było przed wojną. A w owym czasie do miasta napływali ludzie różnych narodowości, spotykali się u Groppiego na wieczornych koncertach, tańczyli do późnej nocy. Cliftonowie byli poważaną młodą parą, a ja znajdowałem się na obrzeżach kairskiego towarzystwa. Wiedli życie wytworne, w które wkraczałem od czasu do czasu, obiady, garden parties. Przyjęcia, jakimi nigdy bym się nie interesował, a na które teraz biegałem, bo ona tam była. Jestem człowiekiem, który gna przed siebie, aż dojrzy to, czego pragnie.

Jak mam ci ją objaśnić? Za pomocą rąk? Sposobem, w jaki mogę nakreślić w powietrzu wymiar niszy lub głazu? Była członkiem ekspedycji przez blisko rok. Widywałem ją, rozmawiałem z nią. Ciągle przestawaliśmy z sobą. Później, kiedy byliśmy już świadomi wzajemnego pożądania, owe pierwsze chwile ukryliśmy w sercach. Objawiły się teraz nerwowym postukiwaniem palcami o skalę. Wydaje się, że były zmarnowane lub źle zrozumiane.

Przebywałem w tym czasie w Kairze samotnie, przez jeden miesiąc każdego kwartału. Pracowałem na Wydziale Egiptolo-gii nad własną książką, Recentes Explorations dans le Desert Liby-que, z każdym dniem zbliżając się do defnitywnego kształtu tekstu, tak jakby pustynia była obecna gdzieś na tych stronach: wąchałem badawczo zapach atramentu spływającego z wiecznego pióra. A jednocześnie zmagałem się z jej bliską obecnością, tym bardziej podniecony, że prawda mogła objawić się z jej ust, z naprężenia ścięgna pod kolanem, z białej płaszczyzny brzucha — podczas gdy pisałem swą książeczkę, siedemdziesiąt stron druku, maksymalnie się streszczając, opatrując ją mapami szlaków podróży. Nie byłem w stanie usunąć jej z tych spisywanych kart. Zamierzałem zadedykować jej tę monografię, jej głosowi, jej ciału, które wyobrażałem sobie jako bladoróżowy, długi łuk wyłaniający się z łóżka, ale książka była już zadedykowana królowi. Przypuszczałem, że ta obsesja może zostać przez nią wykpiona, zbyta grzecznym i pełnym zakłopotania skinieniem głowy.

Stawałem się w jej towarzystwie podwójnie układny. To cecha mojej natury. Jakbym się krępował uprzednio ukazanej nagości. To taki europejski zwyczaj. Było dla mnie rzeczą naturalną — po wprowadzeniu jej w moje rozumienie pustyni — przywdziewać teraz w jej obecności żelazny pancerz.


NAMIĘTNY POEMAT JEST SUBSTYTUTEM
kobiety, którą kochasz lub powinieneś kochać,
Czyjaś namiętna rapsodia komuś innemu zabrzmi fałszywie.

U Hasseina Beja — wielkiego starca z ekspedycji z roku 1923 — spacerowała po trawie z doradcą rządowym Roundel-lem; uścisnęła mi rękę, jego posłała, żeby jej przyniósł jakiegoś drinka, zwróciła się do mnie i powiedziała:

— Chcę, żebyś mnie porwał.

Powrócił Roundell. Jej słowa były dla mnie czymś takim, jakby mi wręczyła nóż. W ciągu miesiąca zostałem jej kochankiem. W moim pokoju nad sukiem, na północ od uliczki papug.

Upadłem na kolana w ozdobionym mozaikami hallu, twarz wtuliłem w kurtynę jej sukni. Stanowiliśmy dziwną figurę, my dwoje, zanim daliśmy upust naszemu głodowi. Jej palce wyczesujące piasek z mych włosów. Kair i wszystkie jego pustynie wokoło.

Czy to było pożądanie jej młodości, jej szczupłej chłopię-cości? To jej ogrody były tymi ogrodami, które mam na myśli, kiedy ci opowiadam o ogrodach.

Miała takie małe zagłębienie między szyją a obojczykiem, które nazywaliśmy Bosforem. Ześlizgiwałem się z jej ramienia w Bosfor. Układałem na nim oko. Klękałem, kiedy popatrywała na mnie z góry, podejrzliwie, jakbym był przybyszem z innej planety. Jej chłodna dłoń nagle na moim karku w kairskim autobusie. Wynajęcie zakrytej taksówki i nasza szybka, manualna miłość na trasie między mostem Khedive Ismail a klubem Tipperary. Albo słońce przesączające się przez jej paznokcie w saloniku na trzecim piętrze muzeum, kiedy mi ręką zasłaniała twarz.

Obawialiśmy się tylko jednej osoby, której spotkania pragnęliśmy uniknąć.

Ale Geoffrey Clifton był wciągnięty w angielską machinę. Jego rodzinna genealogia sięgała króla Kanuta. Machina ta niekoniecznie musiała wyjawić Cliftonowi, żonatemu zaledwie od osiemnastu miesięcy, niewierność żony, ale przystąpiła do zaciśnięcia pętli wokół tej zdrady, tego schorzenia w systemie.

Wiedziano o każdym naszym kroku od pierwszego dnia, od pierwszego naszego niezręcznego zbliżenia na kuchennych schodach hotelu Semiramis.

Nie zwracałem uwagi na jej napomknienia o krewnych męża. A Geoffrey Clifton był równie nieświadomy niczego, jak my byliśmy nieświadomi wielkiej angielskiej pajęczyny rozpiętej nad naszymi głowami. Cała drużyna strażników czuwała nad jej mężem i chroniła go. Tylko Madox, będący arystokratą o pułkowych znajomościach, wiedział o tych tajnych konwulsjach. Tylko Madox, z powściągliwym taktem, przestrzegał mnie przed tym światem.

Ja nosiłem przy sobie Herodota, a Madox — święty męczennik własnego małżeństwa — Annę Kareninę i stale na nowo odczytywał historię romansu i zdrady. Któregoś dnia, zbyt już późno, byśmy mogli powstrzymać mechanizm, który puściliśmy w ruch, spróbował objaśnić świat Cliftona w kategoriach stosowanych przez brata Anny Kareniny. Podaj mi moją książkę. Posłuchaj.


Polowa Moskwy i Petersburga była spokrewniona i zaprzyjaźniona z Obłońskim. Urodni się w środowisku ludzi, którzy albo byli, albo stali się możnymi tego świata. Jedna trzecia starców-dygnitarzy była zaprzyjaźniona z jego ojcem i pamiętała Stiwę w dziecinnej koszulce… szafarze dóbr tego świata, posad, koncesji dzierżaw itp. byli więc z nim wszyscy w przyjaźni i jako swego człowieka nie mogli go pominąć… dość było tylko nie odmawiać, nie być zawistnym, nie kłócić się i nie obrażać, czego, powodowany wrodzoną dobrodusznością, i tak nigdy nie miał w zwyczaju[16].


Doszedłem do tego, że kocham czubek twej strzykawki, Caravaggio. Kiedy Hana podawała mi morfinę po raz pierwszy w twojej obecności, stałeś przy oknie; czubek jej paznokcia drasnął cię w szyję i gwałtownie zwróciłeś się w naszą stronę. Znani się na tym. Wiem, jak kochanek rozpoznaje innych, zakamuflowanych kochanków.

Kobiety żądają od kochanków wszystkiego. A ja zbyt często tonąłem pod powierzchnią. Tak jak całe armie toną w piasku. A wchodził w grę jej lęk przez mężem, jej wiara we własny honor, moje stare pragnienie samowystarczalności, moje znikania, jej wobec mnie podejrzliwość, moje niedowierzanie w to, że mnie kocha. Paranoja i klaustrofobia tajonej miłości.

— Myślę, że się stałeś nieludzki — powiedziała.

— Nie jestem jedynym zdrajcą.

— Myślę, że nie przejmujesz się tym, że to się zdarzyło między nami. Prześlizgujesz się obok wszystkiego ze swym lękiem przed zawłaszczeniem i nienawiścią do zawłaszczania, do posiadania, do bycia posiadanym, do bycia nazwanym. Uważasz, że to cnota. Myślę, że jesteś nieludzki. Jeśli cię porzucę, do kogo się udasz? Czy znajdziesz sobie inną kochankę?

Nic nie odpowiedziałem.

— Zaprzecz temu, ty przeklętniku.

Zawsze łaknęła słów, uwielbiała je, żywiła się nimi. Słowa rozjaśniały jej świat, ukazywały przyczyny i rozmiary. Ja natomiast uważałem, że słowa wzniecają emocje, tak jak patyk mąci wodę.

Powróciła do męża.

Od tego momentu w życiu — wyszeptała mi — albo zaczniemy odnajdywać duszę, albo ją zatracać.

Morza się rozłączają, dlaczegóż by nie mieli się rozstawać kochankowie? Porty Efezu, rzeki Heraklita zaginęły, zastąpiły je bagniste moczary. Żona Kandaulesa została żoną Gigesa. Biblioteki płoną.

Czym był nasz związek? Zdradą wobec tych, co nas otaczali, czy też pragnieniem innego życia?

Weszła na powrót do swego domu, zajęła miejsce u boku męża, a ja wypoczywałem przy niklowanych ladach barowych.

Patrzeć będę w księżyc,

Widzieć będę ciebie.

Ten stary klasyk Herodot. Nucąc i śpiewając tę piosenkę wciąż od nowa, wbijałem w jej linijki sens swego życia. Ludzie na różne sposoby wyrównują sobie skrywane straty. Ktoś z jej świty widział mnie rozmawiającego z kupcem korzennym. Kiedyś otrzymała od niego cynowy naparstek z szafranem. Jedna z tysięcy rzeczy.

A jeśli to Bagnold — widząc mnie z kupcem korzennym — opowiedział o tym podczas obiadu przy stole, przy którym siedziała, co wtedy odczułem? Czy przyniosło mi to jakąś pociechę, że pamiętała człowieka, co jej podarował mały prezent, cynowy naparstek, który zawiesiła sobie na szyi na cienkim, ciemnym łańcuszku i nosiła przez dwa dni, kiedy męża nie było w mieście? W środku był szafran, więc na policzku miała złotą plamkę.

Jak przyjmowała opowieści o mnie, pariasie w tej grupie ludzi, opowieści o tym czy innym zdarzeniu, którym się kompromitowałem, przy Bagnoldzie zaśmiewającym się ze mnie, mężu, tym dobrym człowieku zamartwiającym się o mnie i Madoxie, wstającym z krzesła i podchodzącym do okna otwierającego się na południową dzielnicę miasta? Rozmowa zbaczała zapewne na inne tory. W końcu zajmowali się wyrysowywaniem map. Ale czy wracała myślą do studni, którą wspólnie drążyliśmy i wspólnie się nią opiekowaliśmy, w taki sposób, w jaki ja do niej powracałem, z wyciągniętą ręką?

Każde z nas ma teraz swoje własne życie, oddzielone surowym traktatem od życia drugiego.

— Co ty wyprawiasz — powiedziała podbiegając do mnie na ulicy — czy nie widzisz, że wszystkich nas wpędzasz w obłęd?

Według Madoxa zalecałem się do wdowy. Ale ona jeszcze nie była wdową. Kiedy Madox wyruszał do Anglii, ona i ja nie byliśmy już kochankami. „Przekaż pozdrowienia swej kair-skiej wdowie — wymamrotał. — Ucieszyłbym się, gdybym ją spotkał”. Czy wiedział? Zawsze czułem się wobec niego kłamcą, wobec tego przyjaciela, z którym pracowałem przez dziesięć lat, tego człowieka, którego kochałem bardziej niż jakiegokolwiek innego mężczyznę. Był rok 1939 i wszyscy wyjeżdżaliśmy z tego kraju, na wszelki wypadek, na wojnę.

I Madox powrócił do wioski Marston Magna w hrabstwie Somerset, gdzie się urodził, w miesiąc później wziął udział w nabożeństwie, wysłuchał kazania sławiącego wojnę, wyciągnął swój pustynny rewolwer i zastrzelił się.


Ja, Herodot z Halikarnasu, przedstawiam tu wyniki swych badań, żeby ani dzieje ludzkie z biegiem czasu nie zatarły się w pamięci, ani wielkie i podziwu godne dzielą, jakich bądź Hellenowie, bądź barbarzyńcy dokonali, nie przebrzmiały bez echa, między innymi szczególnie wyjaśniając, dlaczego oni nawzajem z sobą wojowali[17].


Ludzie zawsze recytowali na pustyni wiersze. A Madox — wobec zgromadzenia Geographical Society — pięknie przedstawiał sprawozdanie z naszych kluczeń i przemarszów. Ber-mann nadawał teoriom olśniewający kształt. A ja? Ja byłem ich złotą rączką. Mechanikiem. Inni wypowiadali swe umiłowanie samotności, medytowali nad znaleziskami. Nigdy nie byli pewni tego, co ja o tym wszystkim myślę. „Czy ty lubisz księżyc?” — spytał Madox po dziesięciu latach naszej znajomości. Spytał tak nieśmiało, jakby chodziło o sprawy intymne. Według nich byłem nieco zbyt przebiegły jak na miłośnika pustyni. Bardziej przypominałem Odysa. A ja byłem człowiekiem pustyni. Tęsknię za pustynią, tak jak ktoś inny tęskni za rzeką albo jeszcze inny za miastem swego dzieciństwa.

Kiedy się rozstawaliśmy po raz ostatni, Madox użył starego zwrotu pożegnalnego: „Oby Bóg miał pieczę nad twym kompanem”. Odwróciłem się i odrzekłem: „Nie ma Boga”. Różni-liśmy się od siebie zasadniczo.

Madox mówił, że Odys nigdy nie napisał ani jednego słowa, nie zostawił żadnych osobistych zapisków. Być może czuł się obco w fałszywie brzmiącej rapsodii sztuki. A muszę dodać, że moja własna monografia cechowała się oschłą dokładnością. Lęk przed wpisaniem w nią jej obecności nakazywał mi usunąć wszelkie sentymenty, wszelką retorykę miłosną. Stąd opisywałem pustynię tak powściągliwie, jak zwykłem o niej mówić. Ma-dox zapytał mnie o księżyc podczas ostatnich wspólnych dni, przed wybuchem wojny. I rozstaliśmy się. Pojechał do Anglii, prawdopodobieństwo nadchodzącej wojny przerwało wszystko, nasze powolne odkopywanie przeszłości pustyni. Żegnaj, Odysie — powiedział uśmiechając się, wiedząc, że nigdy nie byłem rozmiłowany w Odysie, a bardziej w Eneaszu; zdecydowaliśmy zresztą, że to Bagnold jest Eneaszem. Ale i Odysem nie byłem zachwycony. Żegnaj, odpowiedziałem.

Pamiętam, jak odwrócił się roześmiany. Przyłożył sobie mały palec do jabłka Adama i powiedział: „To ciepłe miejsce nazywa się węzeł naczyniowy”. Nadał w ten sposób oficjalną nazwę zagłębieniu u nasady szyi. Wracał do swej żony w Marston Magna zabierając z sobą tylko ulubioną książkę Tołstoja, mapy i kompasy powierzył mnie. Nasze uczucia pozostały nie wypowiedziane.

A Marston Magna w hrabstwie Somerset, o którym rozwodził się ciągle w naszych rozmowach, zamieniło swe zielone pola w lotnisko. Samoloty zrzucały spalinowe wyziewy nad arturiańskimi zamkami. Nie wiem, co go przywiodło do owej decyzji. Być może nieustanny hałas przelotów, tak wrzaskliwy po prostym warkocie gypsy motha, który przerywał nam ciszę w Libii i Egipcie. Czyjaś wojna rozdarła delikatny gobelin jogo przyjaźni. Byłem Odysem, rozumiałem rozstania i przemijające trudności wojenne. Ale on był człowiekiem z trudem zawierającym przyjaźnie. Był człowiekiem, który zbliżył się do dwóch albo trzech osób w ciągu całego życia, a one miały się teraz zamienić w nieprzyjaciół.

Mieszkał w Somerset jedynie z żoną, która nigdy nie poznała żadnego z nas. Skromne gesty mu wystarczały. I kula pistoletowa zakończyła dlań wojnę.

Było to w lipcu 1939 roku. Pojechali ze swej wioski do Yeovil autobusem. Autobus wlókł się i spóźnili się na mszę. W tylnej części zatłoczonego kościoła z braku miejsc usiedli osobno. Kiedy pół godziny później rozpoczęło się kazanie, było ono bez wątpienia w szowinistyczny sposób wypowiedzianą pochwałą wojny. Kapłan sławił walkę, błogosławił rząd i ludzi wypowiadających wojnę. Madox wysłuchiwał kazania, nabierającego coraz większej gwałtowności. Wyciągnął swój pustynny pistolet, zarepetował i strzelił sobie w serce. Zmarł na miejscu. Zapadła cisza. Pustynna cisza. Cisza bez samolotów. Słyszeli, jak ciało opada na ławkę. Nikt się nie poruszył. Kapłan zastygł w orator-skim geście. Przypominało to ciszę, jaka zapada w kościele, kiedy szklana osłona lampy pęka i wszystkie spojrzenia zwracają się w tę stronę. Jego żona przeszła przez główną nawę, stanęła przy jego ławce, coś wyszeptała, pomogli jej usiąść przy nim. Przyklękła i objęła rękoma jego zwłoki.

Jak umierał Odys? Śmiercią samobójczą, prawda? Wydaje mi się, że tak. No więc. Myślę, że pustynia zniszczyła Madoxa. I ten czas, kiedy nie mieliśmy do czynienia z zewnętrznym światem. Zastanawiałem się nad tą rosyjską książką, którą miał zwykle przy sobie. Rosja była zawsze bliższa mojemu krajowi niż jego ojczyźnie.

Podziwiałem jego opanowanie we wszystkim. Mogłem się wściekle spierać o lokalizację jakiegoś miejsca na mapie, a jego sprawozdanie mówiło o „debacie” rozważnymi zdaniami. Pisał o naszych wyprawach spokojnie i radośnie, kiedy istniały powody do radości — takie, jakie Anna i Wroński znajdowali w tańcu. Ale był człowiekiem, który nigdy nie poszedł ze mną do żadnej z sal tanecznych w Kairze. To ja byłem człowiekiem, który się zakochał podczas tańca.

Poruszał się z powolną niepewnością. Nigdy go nie widziałem tańczącego. Był człowiekiem piszącym, interpretującym świat. Mądrość rodzi się z przetworzenia najlżejszego choćby odruchu emocji. Jedno spojrzenie może podszepnąć całe fragmenty teorii. Kiedy natykał się na jakiś nowy obrządek pustynnego plemienia albo znajdował rzadki okaz palmy, zachwyt nie opuszczał go przez całe tygodnie. Kiedyśmy znajdowali jakiś przekaz na trasie naszych podróży — mógł to być zapis, współczesny lub dawny, arabski, wyryty na glinianej ścianie, lub angielski, wypisany kredą na masce jeepa — odczytywał go i dotykał dłonią, jakby chciał odczuć jego głębsze znaczenia, nawiązać z nim kontakt tak bardzo osobisty, jaki tylko da się nawiązać ze słowami.

Unosi rękę, pokiereszowane żyły w pozycji horyzontalnej, twarz uniesiona ku górze, w oczekiwaniu na zastrzyk morfiny. W chwili, kiedy weń wpływa, słyszy, jak Caravaggio wrzuca igłę do emaliowanego naczynia o kształcie nerki. Widzi, jak posiwiała postać odwraca się, a potem ponownie zwraca się ku niemu — już naszpikowany, współobywatel królestwa morfiny.

Są dni, że kiedy wracam do domu po nużącej pisaninie, jedyną rzeczą, która mnie może postawić na nogi, jest „Honey-suckle Rose” Django Reinhardta i Stephane'a Grappelly'ego, grana z francuskim Hot Clubem. 1935. 1936. 1937. Złoty wiek jazzu. Lata, w których wylewał się z hotelu Claridge na Polach Elizejskich i docierał do barów Londynu, południowej Francji, Maroka, a potem sięgał aż po Egipt, gdzie wieść o nowych rytmach szerzona była gorliwie przez bezimienną kairską orkiestrę taneczną. Kiedy powracałem na pustynię, brałem ze sobą 78-obrotowe płyty Souvenirs z nagraniami tanecznych wieczorów w barach, gdzie kobiety o ruchach charta ocierały się o ciebie, gdy wtulałeś się w nie w tańcu „My Sweet”. Za uprzejmym przyzwoleniem wytwórni płyt Societe Ultraphone Francaise. 1938. 1939. Westchnienie miłosne wydobywało się z grającej skrzynki. Wojna czaiła się za rogiem. W czasie tych ostatnich dni w Kairze, w kilka miesięcy po zakończeniu mej miłosnej afery, przekonaliśmy wreszcie Madoxa, przy niklowej ladzie barowej, o konieczności jego wyjazdu. Ona i jej mąż przy tym byli. Ostatnia noc. Ostatni taniec. Almasy był wstawiony i próbował starego kroku tanecznego, który kiedyś wymyślił i nazwał „uścisk Bosforu”, unosząc Katharine Clifton w swych mocnych ramionach i wirując po parkiecie, aż upadli oboje obok zebranych z Nilu aspidistrii.

On to mówi jako kto? — myśli Caravaggio.

Almasy był pijany i jego taniec sprawiał na innych wrażenie brutalnej serii podrygiwań. W owych dniach on i ona nie wydawali się z sobą zgadzać. Rzucał nią w różne strony, jakby była szmacianą lalką, i alkoholem tłumił smutek z powodu wyjazdu Madoxa. Przy naszym stole zachowywał się hałaśliwie. Zwykle, kiedy Almasy wpadał w taki nastrój, rozchodziliśmy się, ale to był ostatni wieczór Madoxa w Kairze, więc zostaliśmy. Marny skrzypek egipski naśladował Stephane'a Grappelly'ego, a Almasy zachowywał się jak zagubiona planeta. „Nasze zdrowie — wyobcowanych z planety” — wzniósł szklankę. Chciał tańczyć z wszystkimi mężczyznami i kobietami. Klaskał w dłonie i zachęcał: „No, to porywam w «uścisku Bosforu». Ciebie, Bern-hardt? Hetherton?” Większość odmawiała. Zwrócił się do młodej żony Cliftona, która przyglądała mu się z maskowanym uprzejmością rozdrażnieniem i ruszyła za nim, kiedy się przed nią skłonił, a potem niemal się na nią zwalił, jego broda na jej lewym ramieniu, na owym nagim plateau powyżej linii cekinów. Maniackie tango trwało do chwili, w której jedno z nich zmyliło krok. Nie powściągnęła gniewu na tyle, by pozwolić mu zwyciężyć, a samej odejść i powrócić do stolika. Patrzyła nań dumnie, kiedy odrzucił do tyłu głowę, bynajmniej nie uroczyście, ale oskarżycielsko. Usta coś szeptały, kiedy się ku niej pochylił, może recytował tekst „Honeysuckle Rose”.

Pomiędzy ekspedycjami, w Kairze, nikt z nas nie widywał Almasy'ego zbyt często. W ciągu dnia pracował w muzeum, noce spędzał w barach przy targowisku w południowej dzielnicy miasta. Znikał w tym innym Egipcie. Tylko ze względu na Mado-xa stawili się tu wszyscy. A teraz Almasy tańczył z Katharine Clifton. Szpaler kwiatów muskał jej smukłą sylwetkę. Wirował wraz z nią, podrywał ją do góry, a potem upadł. Clifton pozostał na krześle, popatrując na nich. Almasy leżący w poprzek sali, potem niezdarnie próbujący się podnieść, odgarniający swe jasne włosy, klękający przed nią w odległym kącie. Potrafił w ciągu chwili stać się na powrót delikatny.

Było już po północy. Goście nie wydawali się tym zachwyceni, z wyjątkiem tych łatwo się rozbawiających stałych bywalców, którzy byli przyzwyczajeni do takich ceremonii odprawianych przez pustynnych Europejczyków. Były tam kobiety z długimi srebrnymi kolczykami zwisającymi z uszu, kobiety w cekinach, małych krążkach metalu rozgrzanych ciepłem baru, do których Almasy żywił dawniej uprzedzenie, kobiety, które w tańcu potrząsały mu przed oczyma swymi srebrnymi kolczykami. W inne wieczory tańczył z nimi, obejmując ramionami całą tę strukturę jako punkt oparcia osadzony na klatce piersiowej, w miarę jak się upijał. Tak, były rozbawione, śmiały się z brzucha Almasy'ego, gdy koszula wysuwała mu się ze spodni, nie były też zachwycone jego ciężarem, który składał na ich ramionach w czasie przerw w tańcu, przewrając się w końcu na podłogę.

Ważne w czasie takich wieczorów było to, by wejść w akcję, podczas gdy konstelacje ludzkie wokół ciebie wirowały i zmieniały się. Nie było założonych z góry zamiarów ani analiz myślowych. Notatki bojowe z wieczorów przychodziły później, na pustyni, na szlakach wiodących z Dakhli do Kufry. Wtedy przypominał sobie jakiś psi skowyt, za którym rozglądał się po parkiecie, sądząc, że to nie naoliwiona igła gramofonowa, a okazywało się, że to kobieta, którą nadepnął w tańcu. Na widok oazy mógł sobie wybaczyć swój taniec, wznosząc ręce ku niebu.

Zimne pustynne noce. Wychwytywał nikłe promyki światła z całunu nocy i przeżuwał je w ustach jak pokarm. Robił tak przez pierwsze dni na szlaku, kiedy znajdował się w strefie zapomnienia pomiędzy miastem a płaskowyżem. Po sześciu dniach nie myślał wcale o Kairze ani o muzyce, ani ulicach, ani kobietach; przenosił się już w odległy czas, jakby przystosowywał się do oddychania w głębokiej wodzie. Jedyną jego więzią ze światem miast był Herodot, jego przewodnik, starożytny i współczesny, w świecie domniemanych kłamstw. Kiedy znajdował prawdę w czymś, co wydawało mu się kłamstwem, sięgał po buteleczkę z klejem i naklejał notkę na mapę albo między wycinki z informacjami bądź też wykorzystywał nie zadrukowane miejsca w książce do naszkicowania mężczyzn w spódniczkach prowadzących z sobą nikomu nie znane zwierzęta. Dawni osadnicy oazowi zazwyczaj nie hodowali bydła, choć Herodot utrzymywał, że je hodowali. Czcili brzemienne boginie; ich skalne portrety ukazywały przeważnie kobiety ciężarne.

Przez dwa tygodnie myśl o mieście w ogóle go nie nawiedzała. Czuł się tak, jakby okryła go milimetrowa warstwa mgiełki i znalazł się pod zadrukowaną powierzchnią mapy, w czystej strefie między ziemią a kartą, między odległościami a opisem, między naturą a opowiadającym. Sanford nazywał to geomorfologią. Miejscem, które sobie wybrali na schronienie, aby rozwijać w nim lepszą cząstkę swych jaźni, by stać się nieświadomymi swego pochodzenia. Tu, poza kompasem słonecznym i poza drogomierzem, nic nie ograniczało jego samotności, jego pomysłowości. W ciągu tych dni pojmował, jak się tworzą miraże, jak powstaje fatamorgana, bo sam w nich tkwił.

Budzi się stwierdzając, że Hana go obmywa. Na wysokości jej pasa widzi komodę. Ona pochyla się, zaczerpuje złączonymi dłońmi wodę z porcelanowej miski i spłukuje mu policzek. Kiedy kończy, mokrymi palcami parokrotnie przeczesuje sobie włosy, tak iż ciemnieją i wilgotnieją. Podnosi wzrok, widzi, że on ma oczy otwarte i uśmiecha się.

Kiedy znów otwiera oczy, widzi, że jest tu Madox, sprawia wrażenie znużonego, niechlujnie niesie mu strzykawkę z morfiną używając do tego obu dłoni, w których brakuje kciuków. Jak on sobie samemu może zrobić zastrzyk? — myśli. Rozpoznaje oko, zwyczaj przesuwania językiem po wardze, jasność umysłu tego człowieka widoczną we wszystkim, co mówi. Dwaj starzy durnie.

Caravaggio wpatruje się w różowość ust człowieka, podczas gdy ten mówi. Dziąsła zapewne koloru jasnej jodyny, jak malarstwo jaskiniowe odkryte w Uweinacie. Jest jeszcze więcej do odkrycia, do wyciągnięcia z tego ciała złożonego na łóżku, nie istniejącego właściwie poza tymi ustami, żyłą w ręce, wilczoszarymi oczyma. Ciągle podziwia jasność myślowej dyscypliny u tego człowieka, który czasem mówi w pierwszej, a czasem w trzeciej osobie, i który ciągle się nie przyznaje, że jest Almasym.

— A więc kto to mówił, przedtem?

Śmierć to znaczy, że istniejesz w trzeciej osobie.

Przez cały dzień dzielili się ampułkami z morfiną. Aby zeń wyciągnąć jego historię, Caravaggio posługuje się całym kodem sygnałów. Kiedy poparzony człowiek zwalnia tok narracji albo kiedy Caravaggio czuje, że nie wszystko rozumie — aferę miłosną, śmierć Madoxa — wyjmuje strzykawkę z naczynia w kształcie nerki, naciskając palcem odłamuje główkę ampułki i zażywa ją. Nie czyni już z tego tajemnicy przed Haną, skoro całe lewe ramię ma rozorane zastrzykami. Almasy owinięty jest w szary zawój, jego czarne ramię spoczywa nagie pod prześcieradłem.

Każda dawka morfiny wnikająca w jego organizm otwiera kolejne drzwi. Wraca przez nie do malowideł jaskiniowych albo do ukrytego samolotu, albo też układa się obok kobiety pod wentylatorem, przytulając policzek do jej brzucha.

Caravaggio sięga po Herodota. Przewraca stronę, wędruje poprzez diuny odkrywając Gilf Kebir, Uweinat, Gebel Kissu. Podczas gdy Almasy mówi, on towarzyszy mu przeglądając notatki. Tylko pożądanie powoduje zboczenie z trasy, zakłócenie igiełki kompasu. Ale w każdym razie jest to świat nomadów, historia apokryficzna. Umysł wędrujący między Wschodem i Zachodem, w piaskowej burzy.

W Grocie Pływaków, po tym, jak jej mąż rozbił samolot, odciął i zdjął spadochron, który miała na sobie. Ułożył ją na ziemi, krzywiącą się z bólu wywołanego stłuczeniami. Palcami delikatnie przeczesywał jej włosy szukając skaleczeń, potem obejrzał jej bark i stopy.

Nie chciał teraz, w tej grocie, utracić jej piękna, jej wdzięku, jej kończyn. Pojmował, że już zamknął w zwartej pięści całą jej naturę.

Była kobietą, która zmieniała twarz robiąc makijaż. Wybierając się na przyjęcie lub kładąc do łóżka malowała usta krwawą szminką; na powiekach kładła plamy cynobru.

Spojrzał na jedno z malowideł skalnych i skradł mu kolory. Ochrą pokrył jej twarz, oczy otoczył niebieskimi obwódkami. Przeszedł przez jaskinię z palcami ubrudzonymi czerwienią i przeczesał nimi jej włosy. Potem całą jej skórę, wraz z kolanem, które pierwszego dnia wyłoniło się z samolotu, pokrył szafranem. Wzgórek łonowy. Kolorowe obręcze na nogach, aby była nietykalna dla istot ludzkich. Tę tradycję znalazł u Herodota, gdzie starzy wojownicy czcili swe ukochane umieszczając i utrzymując je tam, gdzie świat stawał się wieczysty — w barwnych fluidach, w pieśni, na malowidle skalnym.

W jaskini zrobiło się zimno. Otulił ją spadochronem. Rozpalił małe ognisko, opalił nad nim gałęzie akacji i wymachując nimi rozprowadził dym po całej grocie. Stwierdził, że nie potrafi zwracać się do niej wprost, mówił więc oficjalnie, bez osobistych tonów, głos załamywał się w szczelinach ścian skalnych. Wyruszam teraz po pomoc, Katharine. Słyszysz? Jest tu niedaleko inny samolot, ale nie ma w nim benzyny. Może napotkam jakaś karawanę lub jeepa, wtedy bym wrócił szybciej. Nie wiem. Wyjął egzemplarz Herodota i położył przy niej. Był wrzesień 1939 roku. Wyszedł z groty, poza krąg światła, wkroczył w ciemność i wyłonił się z niej na pustynię, zalaną księżycową poświatą.

Zsunął się z wyniosłości na podstawę płaskowyżu i stanął wyprostowany.

Nigdzie żadnej ciężarówki. Żadnego samolotu. Ani kompasu. Tylko księżyc i cień rzucany przez niego samego. Odnalazł stary kamienny drogowskaz wskazujący kierunek na El Taj, na północny zachód. Zapamiętał kąt, pod jakim padał jego cień, i ruszył przed siebie. W odległości stu kilkudziesięciu kilometrów znajdował się suk z uliczką zegarów. Woda w skórzanym bukłaku, który napełnił z ain, obciążała mu ramię i przelewała się w rytm kroków.

Były dwie pory, kiedy nie mógł się posuwać naprzód.

W południe, gdy cień krył się pod nim całkowicie, i o zmroku, między zachodem słońca a pojawieniem się gwiazd. Wtedy wszystko w pustynnym kręgu było takie samo. Gdyby szedł, mógłby zejść z kursu nawet o dziewięćdziesiąt stopni. Oczekiwał wyłonienia się żywej mapy gwiezdnej, po czym ruszał przed siebie, co godzina odczytując tę mapę. Dawniej, kiedy mieli przewodników po pustyni, zawieszali lampę na długim kiju i pozostała część wyprawy mogła podążać za światłem niesionym przez człowieka odczytującego kierunek z gwiazd.

Człowiek porusza się równie szybko jak wielbłąd. Siedem kilometrów na godzinę. Jeśli ma szczęście, może wyznaczyć szlak skorupkami ostryg. Jeśli go nie ma, burza piaskowa zatrze wszelkie ślady po nim. Przez trzy dni wędrował bez żadnego pożywienia. Odpędzał od siebie myśli o niej. Jeśliby dotarł do El Taj, zjadłby abra, które plemiona Goran wyrabiają z kolokwinty, gotując ziarenka, by zatraciły gorycz, a potem ugniatając je z daktylami i szarańczą. Przeszedłby się uliczką zegarów i alabastru. Madox wypowiedział formułę: „Oby Bóg miał pieczę nad twym kompanem”. Żegnaj. Gest ręką. Chciałby się przekonać, czy istnieje Bóg na pustyni. Poza pustynią jest tylko handel i władza, pieniądze i wojna. Despoci finansowi i militarni trzęsą światem.

Znajdował się w strefie przejściowej, przechodził z rejonu piasku w rejon skał. Odpychał od siebie wszelką myśl o niej. Potem pojawiły się wzgórza, jak średniowieczne zamki. Maszerował dalej, aż skrył własny cień w ich cieniu. Krzewy mimozy. Kolokwinty. Pośród skał wykrzyknął głośno jej imię. Albowiem echo jest jak dusza głosu, co się rozbudza w miejscach opustoszałych.

Tam właśnie leżało El Taj. Przez większą część wędrówki wyobrażał sobie uliczkę luster. Kiedy dotarł do obrzeży osiedla, angielskie jeepy wojskowe otoczyły go i uwiozły, nikt nie słuchał opowieści o rannej kobiecie w Uweinacie, o sto kilkadziesiąt kilometrów stąd, nikt nie słuchał w ogóle niczego, co mówił.

— Więc twierdzisz, że Anglicy ci nie wierzyli?

— Nikt mnie nie słuchał.

— Dlaczego?

— Nie podałem im prawdziwego nazwiska.

— Własnego?

— Nie, własne im podałem.

— Więc czyjego?

— J e j. Jej nazwiska. Nazwiska jej męża.

— A co powiedziałeś? Nie odpowiada.

— Obudź się. Co im powiedziałeś?

— Powiedziałem im, że to jest moja żona. Powiedziałem, że ma na imię Katharine. Że jej pierwszy mąż zginął. I że ona leży ciężko ranna, w jaskini Gilf Kebir, w Uweinacie, na północ od źródła Ain Dua. Że potrzebuje wody. I pożywienia. Że ich zaprowadzę w tamto miejsce. Mówiłem, że jedyną rzeczą, której mi potrzeba, jest jeep. Jeden z ich zasranych jeepów… Może wyglądałem po tej wędrówce na jakiegoś pustynnego proroka, ale nie sądzę. Wojna już się zaczęła. Wyłapywali na pustyni. szpiegów. Każdy człowiek o obcym nazwisku, który się pojawił w tych małych oazowych miasteczkach, stawał się podejrzany. Ona znajdowała się o sto pięćdziesiąt kilometrów stąd i nie chcieli o niej słyszeć. Jakiś tam zabłąkany angielski wyrzutek w El Taj. Musiałem więc stać się desperacko odważnym skandynawskim wojem. Używali takich wyplecionych z wikliny klatek więziennych wielkości wychodka. Wsadzili mnie do jednej i wywieźli na ciężarówce. Szamotałem się w niej, aż wypadłem wraz z nią na jezdnię. Wykrzykiwałem imię Katharine. I nazwę Gilf Kebir. Podczas gdy jedyne imię, jakie mogło stać się moim atutem, było imieniem i nazwiskiem Cliftona.

Znów mnie wrzucili na ciężarówkę. Byłem dla nich kolejnym podrzędnym szpiegiem. Jeszcze jednym kosmopolitycznym bękartem.

Caravaggio chce wstać i wyjść z pałacu, wydostać się z tego kraju, 7 wojennych spustoszeń. Jest tylko złodziejem. Pragnie znaleźć się w jakimś barze, gdzie wszyscy się znają, z saperem i Haną w zasięgu wyciągniętej ręki albo jeszcze lepiej — z ludźmi w jego wieku, w barze, gdzie mógłby zatańczyć i porozmawiać z kobietą, złożyć głowę na jej ramieniu, pochylić głowę nad jej brwią albo zrobić coś w tym stylu, ale wie, że najpierw musi wydostać się z tej pustyni, z jej morfinowej architektury. Musi uciec z tej niewidocznej drogi do El Taj. Ten człowiek, którego uważa za Almasy'ego, wykorzystał jego morfinę, aby wrócić do własnego świata, do własnego smutku. I nie ma już żadnego znaczenia, po której stronie opowiedział się w czasie wojny.

A jednak Caravaggio pochyla się nad nim.

— Chciałbym się czegoś dowiedzieć.

— Czego?

— Chciałbym się dowiedzieć, czy to ty zamordowałeś Katharine Clifton. Czy też, skoro zabiłeś Cliftona, tym samym uśmierciłeś i ją.

— Nie, nawet mi to przez myśl nie przeszło.

— Powód do pytania mam taki, że Clifton pracował dla wywiadu brytyjskiego. Obawiam się, że nie był zwykłym naiwnym Anglikiem. Twoim kompanem. Anglicy byli przeświadczeni, że miał oko na waszą dziwną grupę włóczącą się po pustyni egipsko-libijskiej. Wiedzieli, że pewnego dnia ta pustynia stanie się teatrem działań wojennych. Był fotografem lotniczym. Jego śmierć ich zaniepokoiła, nadal ich niepokoi. Stale podnoszą tę kwestię. A wywiad wiedział o twojej aferze z jego żoną, od samego początku. Nawet kiedy Clifton o niej nie wiedział. Oni przypuszczali, że jego śmierć mogła być spowodowana świadomie, jako próba zapobieżenia wytyczeniu szlaku przez pustynię. Oczekiwali cię w Kairze, ale ty oczywiście wróciłeś na pustynię. Później, kiedy mnie wysłano do Włoch, straciłem z oczu dalszą część twej historii. Nie wiedziałem, co się z tobą stało.

— A teraz mnie dopadłeś.

— Przyjechałem tu ze względu na dziewczynę. Znałem jej ojca. Ostatnią osobą, której bym się spodziewał w tym opuszczonym klasztorze, byłby hrabia Ladislaus de Almasy. Daję słowo, mniej byłem tobą przejęty od większości ludzi, z którymi pracowałem.

Krąg światła padający na krzesło Caravaggia oświetlał też jego policzek, tak że rannemu Anglikowi jego twarz wydawała się twarzą z portretu. Jego włosy zazwyczaj ciemne, teraz, rozwiane w blasku dnia, miały jasną barwę, worki pod oczyma przybrały różowy odcień.

Odwrócił krzesło tak, że mógł się oprzeć o nie łokciami patrząc w oczy Almasy'emu. Słowa nie przychodziły Caravag-giowi łatwo. Poruszał szczękami, twarz mu się marszczyła, przymykał oczy, aby skupić myśli w ciemności, i wtedy dopiero wypowiadał zdania, samemu się od nich odrywając. To owa ciemność mu się objawiała, kiedy tak siedział w romboidalnym obramowaniu świetlnym przy łóżku Almasy'ego. Jeden z dwóch starszych mężczyzn w tej historii.

— Mogę z tobą rozmawiać, Caravaggio, gdyż czuję, że obaj jesteśmy śmiertelni. Dziewczyna ani chłopak jeszcze śmiertelni nie są. Na przekór wszystkiemu, co sobie myślą. Hana była bardzo przygnębiona, kiedy ją poznałem.

— Jej ojciec zginął we Francji.

— Ach tak. Nie mówiła o tym. Zachowywała wobec wszystkich dystans. Jedynym sposobem, w jaki mogłem z nią nawiązać kontakt, było poprosić ją, żeby mi poczytała… Czy wiesz, że żaden z nas nie ma dzieci?

Milknie, jakby się chciał co do tego upewnić.

— Czy masz żonę? — pyta Almasy.

Caravaggio siedzi w kręgu różowego światła, rękoma zasłonił twarz, aby odgrodzić się od wszystkiego i móc myśleć precyzyjnie, jakby owo myślenie było jeszcze jednym darem młodości, który niełatwo już staje się jego udziałem.

— Musisz ze mną rozmawiać, Caravaggio, musisz mi się odwzajemnić wyznaniami. Bo chyba nie jestem książką? Czymś do odczytywania, jakimś stworem, którego trzeba wyciągnąć z głębiny i wstrzyknąć mu morfinę, jakimś labiryntem pełnym korytarzy, zasadzek, zagubionych jestestw, kamienistych szczelin?

— Tacy złodzieje jak ja byli wykorzystywani w czasie wojny. Zyskaliśmy uznanie. Kradliśmy. Niektórzy stali się doradcami. Umieliśmy rozpoznawać zakamuflowane podstępy sprawniej niż oficjalny wywiad. Tworzyliśmy podwójne zasadzki. Całe kampanie opierano na takiej mieszance opryszków z intelektualistami. Znałem już cały Bliski Wschód, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tobie. Byłeś tajemnicą, białą plamą na ich mapach. Przekazującą swą wiedzę o pustyni w ręce niemieckie.

— Zbyt wiele się zdarzyło w El Taj w roku 1939, kiedy zostałem porwany, by można było sobie wyobrazić mnie jako szpiega.

— To dlatego dołączyłeś do Niemców? Milczenie.

— A nie mogłeś zawrócić do Groty Pływaków i do Uweinatu?

— Nie mogłem, dopóki się nie zgodziłem przeprowadzić Epplera przez pustynię.

— Muszę ci coś powiedzieć. To dotyczy roku 1942, w którym przeprowadzałeś szpiega do Kairu…

— Operacja Salaam.

— Tak. Kiedy zacząłeś pracować dla Rommla?

— Wspaniały człowiek… Co mi chcesz powiedzieć?

— Chciałem ci powiedzieć, że kiedy się przemykałeś przez pustynię unikając wojsk sprzymierzonych, przemycając Epplera — że to było bohaterskie. Od oazy Gialo przez całą drogę do Kairu. Tylko ty byłeś w stanie dostarczyć do Kairu człowieka Rommla z egzemplarzem Rebeki w plecaku.

— Jak się o tym dowiedziałeś?

— Chciałem ci powiedzieć, że oni wcale nie w Kairze odkryli Epplera. Wiedzieli o całej wyprawie. Szyfr niemiecki złamano o wiele wcześniej, ale nie mogliśmy pozwolić na to, żeby się Rommel w tym zorientował albo żeby odkryto nasze źródła informacji. Żeby ująć Epplera, musieliśmy więc czekać, aż dotrze do Kairu.

Śledziliśmy cię przez całą drogę. Przez całą pustynię. A ponieważ wywiad znał twoje nazwisko, wiedział, w co jesteś wciągnięty, tym bardziej był tobą zainteresowany. Potrzebowali ciebie. Podejrzewano, że zginąłeś… Jeśli mi nie wierzysz: wyruszyłeś z Gialo i przez dwadzieścia dni byłeś w drodze. Szedłeś szlakiem ukrytych studni. Nie mogłeś dojść do Uweinatu z powodu znajdujących się tam wojskowych oddziałów sprzymierzonych, z tegoż powodu ominąłeś Abu Ballas. Były dni, w których Eppler cierpiał na gorączkę pustynną i musiałeś się nim zajmować, troszczyć się o niego, choć powiedziałeś, żeś go nie lubił…

Samoloty zapewne cię „zgubiły”, ale pozostawałeś pod czujnym nadzorem. To nie ty szpiegowałeś, to my byliśmy szpiegami. Wywiad uważał, że zabiłeś Cliftona z powodu kobiety. Jego grób znaleziono w 1939, ale nie było śladu po jego żonie. Stałeś się wrogiem nie wtedy, kiedy dołączyłeś do Niemców, lecz kiedy wdałeś się w aferę z Katharine Clifton.

— Rozumiem.

— Zgubiliśmy cię z oczu, kiedy wyjechałeś z Kairu w 1942. Podejrzewano, że cię złapali na pustyni i zabili. Ale oni tylko cię stracili z oczu. Po dwóch dniach. Musiałeś być pomylony, nie postępowałeś rozumnie, bo byśmy cię ujęli. Podłożyliśmy bombę w ukrytym jeepie. Znaleźliśmy potem jego wrak, ale po tobie nie było śladu. Zniknąłeś. To musiała być twoja największa wyprawa, nie ta do Kairu. Musiałeś już zwariować.

— A ty byłeś w Kairze wtedy, kiedy oni mnie tropili?

— Nie, przeglądałem tylko raporty. Wysłano mnie do Włoch, bo oni myśleli, że może ty się tu przedostałeś.

— Tu?

— Tak.

Romboid światła przesunął się na ścianę pozostawiając Caravaggia w mroku. Włosy miał znów ciemne. Odchylił się w krześle, plecami dotknął oparcia.

— Myślę, że to nie ma znaczenia — wyszeptał Almasy.

— Chcesz morfiny?

— Nie. Porządkuję sobie sprawy. Zawsze byłem człowiekiem prywatnym. Niełatwo mi uznać, że byłem tak wszechstronnie omawiany.

— Miałeś romans z kimś, kto był związany z wywiadem. Byli tacy ludzie w wywiadzie, którzy cię znali osobiście.

— Pewnie Bagnold.

— Tak.

— Prawdziwie angielski Anglik.

— Tak. Caravaggio umilkł.

— Chcę z tobą pomówić o jeszcze jednej sprawie.

— Wiem jakiej.

— Co się stało z Katharine Clifton? Co się takiego przydarzyło tuż przed wojną, co kazało wam wszystkim zjechać się ponownie w Gilf Kebir po tym, jak Madox wyjechał do Anglii?

Oczekiwano po mnie, że wyprawię się jeszcze do Gilf Kebir, by uprzątnąć pozostałości po bazie obozowej w Uweinacie. Nasze życie tam było już sprawą zamkniętą. I sądziłem, że nic się już między nami nie zdarzy. Nie byliśmy już kochankami od prawie roku. Wojna zbliżała się skądś tam, jak ręka wsuwająca się w okno na stryszku. A zarówno ona, jak i ja odpoczywaliśmy odgrodzeni od siebie murem naszych dawnych obyczajów, pozostając w luźnym, niewinnie wyglądającym kontakcie. Nie widywaliśmy się zbyt często.

W ciągu lata 1939 miałem dotrzeć lądem do Gilf Kebir wraz z Goughem, zwinąć bazę obozową, a Gough miał wrócić ciężarówką. Po mnie miał przylecieć Clifton. Mieliśmy się rozstać, rozerwać trójkąt, który się między nami wytworzył.

Usłyszałem samolot, zobaczyłem go, jeszcze kiedy schodziłem ze skał na płaskowyż. Clifton wszędzie docierał przed czasem.

Jest taki sposób, w jaki mały samolot transportowy podchodzi do lądowania, ześlizgując się z poziomu horyzontu. Wtapia skrzydła w pustynię, milknie warkot motoru, samolot stoi na ziemi. Nigdy do końca nie zrozumiałem, jak działają samoloty. Obserwowałem je, jak się do mnie zbliżają na pustyni, zawsze wychodziłem z namiotu pełen lęku. Przecinają skrzydłami linię światła i zapadają w ciszę.

Moth nadleciał nad płaskowyż lotem ślizgowym. Wymachiwałem niebieskim brezentem. Clifton zniżył się i przeleciał nade mną tak nisko, że z gałęzi akacji zdarł liście. Samolot przechylił się w lewo i zawrócił, dostrzegłszy mnie pilot wyrównał kurs i nadlatywał wprost na mnie. O pięćdziesiąt metrów przede mną pochylił się i rozbił. Rzuciłem się w jego stronę.

Myślałem, że jest sam w maszynie. Miał przylecieć sam. Ale kiedy podbiegłem, żeby go wyciągnąć, ona siedziała obok niego. On już nie żył. Ona usiłowała unieść nogi, patrzyła na wprost. Piasek wdarł się przez okno do kabiny. Nie wyglądało na to, żeby była ranna. Lewą rękę wysunęła przed siebie, aby się osłonić przed skutkami uderzenia. Wyciągnąłem ją z samolotu, który Clifton nazwał „Rupert”, i zaniosłem do grot skalnych. Wniosłem do Groty Pływaków, gdzie były malowidła skalne. Szerokość geograficzna 23°30',długość 25°15'. Geoffreya Cliftona pochowałem tej samej nocy.

Czy byłem klątwą rzuconą na nich? Na nią? Na Madoxa? Na pustynię zgwałconą przez wojnę, ostrzeliwaną, jakby była tylko piaskiem? Barbarzyńcy przeciw barbarzyńcom. Armie obu stron przetaczały się przez pustynię w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego, czym ona jest. Pustynie libijskie. Jeśli odsuniesz na bok politykę, jest to najpiękniejsza nazwa, jaką znam. Libia. Seksualne, wydłużone słowo, stosowne do pieszczoty. Głoska „b” i głoska „i”. Madox utrzymywał, że jest to jedno z niewielu słów, w których słyszysz, jak język zwija się w rożek. Pamiętasz skargę Dydony na pustyniach libijskich? Mąż ma być jako rzeki pełne wody na suchej ziemi…

Nie sądzę, żebym wstąpił na przeklęły teren albo żebym się uwikłał w sytuację, która była ze swej istoty złem. Każde miejsce i każda osoba były dla mnie darem. Odnalezienie skalnych malowideł w Grocie Pływaków. Wyśpiewywanie „refrenów” z Madoxem w czasie naszej ekspedycji. Pojawienie się Katharine wśród nas na pustyni. Krok, jakim podchodziłem do niej po wymalowanej na czerwono, cementowej posadzce i padłem na kolana, jej brzuch przy mej głowie, jakbym był chłopcem. Plemię rozpoznające broń z moją pomocą. I nawet nas czworo. Hana i ty, i saper.

Wszystko, co kochałem i szanowałem, zostało mi odebrane.

Pozostałem przy niej. Stwierdziłem, że ma złamane trzy żebra. Wyczekiwałem jej przygasającego spojrzenia, chwili, kiedy będzie można naciągnąć jej zwichnięty bark, w której przemówią jej spokojne usta.

— Jak wzbudziłeś w sobie nienawiść do mnie? — wyszeptała. — Zabiłeś we mnie niemal wszystko.

— Katharine — ty nie…

— Przytul mnie. Przestań się bronić. Nic cię nie odmieni.

Nie spuszczała ze mnie wzroku. Nie mogłem się wymknąć z jej pola widzenia. Będę jej ostatnim widokiem, który zobaczy. Szakal w jaskini, który będzie jej bronił, który nigdy jej nie oszuka.

Powiedziałem jej, że istnieją setki bóstw kojarzonych ze zwierzętami. Są też takie, które przybrały postać szakala.

Anubis, Duamutef, Wepwawet. Są takie, które cię przeprowadzają w życie po życiu — takie jak mój duch, który ci towarzyszył w latach, kiedy się jeszcze nie znaliśmy. Na tych wszystkich przyjęciach w Londynie i Oksfordzie. Strzegł cię. Siadałem naprzeciw ciebie, kiedy odrabiałaś lekcje, używając wielkiego ołówka. Byłem przy tobie, kiedy poznałaś Geoffreya Cliftona o drugiej w nocy w bibliotece Oxford Union. Wszyscy porozrzucali płaszcze na podłodze, a ty, bosa, wyszukiwałaś sobie drogę pomiędzy nimi. On ciebie strzegł, ale i ja ciebie strzegłem, choć sobie nie uświadamiałaś mej obecności, ignorowałaś mnie. Byłaś w takim wieku, w którym dostrzega się tylko przystojnych mężczyzn. Nie zdawałaś sobie jeszcze sprawy z istnienia ludzi pozostających poza sferą oddziaływania twego wdzięku. Nie było przyjęte w Oksfordzie mieć szakala za eskortę. Ale ja jestem człowiekiem szybko zmierzającym do osiągnięcia tego, czego pragnę. Ściana za tobą zakryta jest rzędami książek. Lewą ręką muskasz długą pętlę pereł oplatającą ci szyję. Bose stopy wymacują ścieżkę przed tobą. Czegoś szukasz. Byłaś wtedy krąglejsza, ale i tak piękna, w stopniu w pełni odpowiadającym wymogom uniwersyteckiego życia.

Jest nas troje w bibliotece Oxford Union, ale ty odnajdujesz tylko Geoffreya Cliftona. Będzie to romans gwałtowny jak trąba powietrzna. On ma jakąś pracę u archeologów w Afryce Północnej, wszędzie. „Pracuję z pewnym dziwnym, starym oprysz-kiem”. Matka wydaje się całkiem rada z twej przygody.

Ale ów duch szakala, który wytyczał ci drogę życiową i który nazywał się Wepwawet albo Almasy, przebywał w tym pokoju bibliotecznym wraz z wami. Stałem z założonymi rękoma, przypatrując się twym staraniom o prowadzenie ożywionej rozmowy, co było pewnym problemem, bo oboje byliście pijani. Ale cudowne było to, że mimo oszołomienia alkoholem, o drugiej w nocy, każde z was w jakiś sposób odczuwało przyjemność z wzajemnego obcowania. Przyszłaś tu z innymi i z innymi mogłaś spędzić ten wieczór, ale oboje odnaleźliście wtedy swe przeznaczenie.

O trzeciej nad ranem musiałaś już wracać do domu, ale nie wiedziałaś, gdzie jest drugi bucik. Jeden trzymałaś w ręce, różowawy pantofelek. Widziałem ten drugi. Leżał schowany pod czyimś płaszczem nieopodal mnie. Jego pobłyskiwa-nie. Były to z pewnością twoje ulubione buciki, z wycięciem na palce. Dziękuję, powiedziałaś przyjmując pantofelek i nawet nie patrząc w twarz temu, co ci go podał.

Wierzę w to. Kiedy spotykamy tych, w których się zakochujemy, jakiś wymiar naszej duchowości ma charakter historyczny; może mam w sobie coś z pedanta, który sobie wyobraża lub przypomina spotkanie z kimś, obok kogo ktoś inny przeszedłby obojętnie, tak jak Clifton mógł o rok wcześniej otworzyć przed tobą drzwi taksówki i nie dostrzec w tym swego przeznaczenia. Ale wszystkie cząstki ciała powinny być przygotowane na przyjęcie kogoś drugiego, wszystkie atomy mają dążyć w wytkniętym kierunku, ku pożądaniu, które nami owładnie.

Przez całe lata przebywałem na pustyni i nabrałem wiary w te sprawy. Jest to miejsce próżni. Trompe l'oeil czasu i wody. Jednooki szakal ogląda się wstecz, inny wypatruje ścieżki, którą zdecydowanie obierasz. W szczękach trzyma strzępki przeszłości, które ci przynosi, a kiedy zaznasz już pełni tego czasu, dowiedzie ci, że go już kiedyś znałaś.

Jej oczy spoczywały na mnie utrudzone. Przerażająca słabość. Kiedy ją wynosiłem z samolotu, próbowała objąć spojrzeniem wszystko dookoła. Teraz oczy miała skupione, jakby strzegły czegoś w jej wnętrzu. Przysunąłem się i przysiadłem na piętach. Pochyliłem się i dotknąłem językiem jej prawego, niebieskiego oka. Smak soli. Pyłku kwiatowego. Przeniosłem ten smak na jej usta. Potem drugie oko. Język ślizga się po zachwycającej porowatości powieki, ściera błękit; kiedy cofałem głowę, jej spojrzenie wyłaniało się spomiędzy białych łuków. Rozchyliłem jej wargi, zagłębiłem palce w ustach, rozsunąłem szczęki, język skrył się głęboko na dnie jamy ustnej, wyciągnąłem go stamtąd, wydobyła z siebie westchnienie, jakiś śmiertelny wydech. Było już za późno. Pochyliłem się i złożyłem błękitny pyłek językiem na jej języku. W ten sposób odczuliśmy się nawzajem raz jeszcze. Nic się nie zdarzyło. Odgiąłem głowę do tyłu, zaczerpnąłem powietrza i znów się nad nią pochyliłem. Kiedy tym razem dotknąłem jej języka, wyczułem w nim drganie.

A potem wydała z siebie potworny jęk, gwałtowny i zarazem intymny. Skurcz całego ciała, jak przy porażeniu prądem. Osunęła się tracąc oparcie w ozdobionej malowidłami ścianie. Zdawało się, że w jaskini jest coraz mniej światła. Jej szyja skręcała się w różne strony.

Znam podstępy szatana. Kiedy byłem dzieckiem, uczono mnie o kochankach diabła. Mówiono o pięknych kusiciel-kach, nawiedzających pokój młodego mężczyzny. On zaś, gdyby był mądry, powinien sprawić, by się wiły wokoło, ponieważ demony i czarownice nie mają pleców, mają tylko to, co chcą ci pokazać. Cóż uczyniłem? Jakie w nią wprowadziłem zwierzę? Przemawiałem do niej, jak myślę, ponad godzinę. Czyżbym był jej szatańskim kochankiem? Czy byłem szatańskim kompanem Madoxa? A ten kraj — czy go wyryso-wałem i przekształciłem w pole bitewne?

Jest rzeczą ważną, by umrzeć w świętym miejscu. Była to jedna z tajemnic pustyni. Dlatego Madox poszedł do kościoła w Somerset, do miejsca, które w jego odczuciu utraciło świętość, i popełnił samobójstwo, co w jego przekonaniu było aktem świętym.

Kiedy ją obróciłem, całe ciało miała pokryte białym pigmentem. Zioła i kamienie, i światło, i popiół z akacjowych gałęzi, wszystko czyniło ją nieśmiertelną. Święte kolory wniknęły w ciało. Zanikł tylko błękit oczu, stały się anonimowe, jak pusta mapa, na której niczego nie oznaczono, na której nie ma symbolu jeziora ani ciemnych smug oznaczających górę, jaka się znajduje na północ od linii Borkou-Ennedi-Ti-besti, ani jasnozielonej siatki tam, gdzie wody Nilu wpływają w otwartą pięść Aleksandrii, na skraju Afryki.

Wszystkie te nazwy plemion, pełnych wiary nomadów, którzy wędrują przez monotonię pustyni i widzą jasność, i zjawę, i kolor. Sposób, w jaki kamień albo znalezione gdzieś metalowe pudełko, albo kość staje się przedmiotem umiłowania i staje się wieczysta dzięki modlitwie. Ona teraz wstępuje w tę oto chwałę tej oto krainy i staje się jej cząstką. Umieramy wypełnieni bogactwem kochanków i plemion, smakami, których zakosztowaliśmy, ciałami, w któreśmy się worywali i z których wypływaliśmy jak rzeki mądrości, istotami, pomiędzy które wkraczaliśmy jak między drzewa, lękami, które skrywaliśmy w sobie jak w jaskini. Pragnąłbym, aby to wszystko było odznaczone na moim ciele, kiedy umrę. Wyznaję taką kartografię — odznaczania przez naturę, nie przez wpisywanie samych siebie na mapę na podobieństwo nazwisk bogatych mężczyzn i kobiet wypisanych na budynkach. Stanowimy pospólną historię, jesteśmy pospólnymi księgami. Nie jesteśmy zawłaszczani ani monogamiczni — na miarę naszych upodobań i doświadczeń. Wszystko, czego pragnąłem, to wędrować po ziemi nie wyrysowane] jeszcze na mapach.

Wyniosłem Katharine Clifton na pustynię, złożyłem jej ciało w pospólnej księdze księżycowej poświaty.

Twarz Almasy'ego osuwa się w lewo, nie patrzy na nic — może na kolana Caravaggia.

— Chcesz teraz trochę morfiny?

— Nie.

— Czy mogę ci coś podać?

— Nie, nic.

Загрузка...