Mężczyzna o zabandażowanych dłoniach przebywał w szpitalu wojskowym od ponad czterech miesięcy, kiedy przypadkiem dotarła doń wieść o poparzonym rannym i jego pielęgniarce i kiedy usłyszał jej nazwisko. Cofnął się od drzwi i wrócił do pokojów lekarskich — przez których rząd dopiero co przeszedł — aby się dowiedzieć, gdzie ona się znajduje. Przebywał tam na rekonwalescencji już od dawna i uważali go za człowieka nieodgadnionego. Ale oto przemówił, dopytując się o nią, i tym wprawił ich w osłupienie. Przez cały czas swego pobytu w szpitalu nigdy się nie odzywał, komunikując się z nimi jedynie za pomocą gestów i grymasów, czasami — jak teraz — uśmiechu. Nie ujawniał niczego, nawet swego nazwiska, wypisał tylko na kartce swój numer identyfikacyjny, który dowodził, że jest żołnierzem sił sprzymierzonych.
Jego przynależność badano dwukrotnie, potwierdzano ją w Londynie. Ciało pokryte miał siecią blizn. Doktorzy ciągle się nad nim pochylali, kiwając głowami nad jego zabandażowanymi dłońmi. Był w końcu znakomitością wymagającą uszanowania. Bohaterem wojennym.
Dzięki temu właśnie czuł się bezpieczny. Niczego nie ujawniając. Niezależnie od tego, czy obchodzili się z nim delikatnie, czy imali się najróżniejszych podstępów, czy wręcz zbliżali się doń ze skalpelem. Przez ponad cztery miesiące nie wyrzekł słowa. W ich obecności stawał się dużym zwierzęciem umieszczonym w ruinach nieopodal i raczonym stałymi dawkami morfiny mającymi uśmierzyć ból dłoni. Siadywał w mroku na fotelu i wsłuchiwał się w dobiegające z sal szpitalnych glosy pacjentów i pogawędki pielęgniarek w służbówce.
Teraz jednak, gdy przechodził korytarzem wzdłuż pokojów lekarskich i usłyszał nazwisko kobiety, zwolnił kroku, zawrócił, podszedł do lekarzy i spytał, w jakim dokładnie szpitalu ta kobieta pracuje. Powiedzieli mu, że jest to dawny klasztor żeński, zajęty przez wojsko niemieckie, a potem odbity po długim oblężeniu i zamieniony w szpital. Mieści się na jednym ze wzgórz na północ od Florencji. Większą część tej budowli zniszczyły bombardowania. Nie jest tam bezpiecznie. Tylko tymczasowo umieszczono tam lazaret polowy. Ale zarówno pielęgniarka, jak i ranny odmówili przeniesienia ich w inne miejsce.
Dlaczego nie zmusiliście tych dwojga do przeprowadzki?
Utrzymywała, że stan pacjenta jest zbyt ciężki, aby go przenosić. Moglibyśmy oczywiście go przenieść bez narażania jego życia na szwank, ale nie było czasu na dyskusje z tą pielęgniarką. Jej stan też był kiepski.
Czy była ranna?
Nie. Być może doznała szoku w czasie ostrzału. Powinno się ją odesłać do domu. Kłopot w tym, że wojna tutaj już się zakończyła. Nikogo nie można już do niczego zmusić. Pacjenci opuszczają samowolnie szpital. Oddziały kierowane są do obozów demobilizacyjnych, zanim żołnierzy porozsyła się do domów.
Gdzie oni są, w jakim pałacu?
W tym, o którym się mówi, że tam duch straszy w ogrodzie. San Girolamo. Ale ona ma własnego ducha, tego poparzonego rannego. Twarz mu ocalała, ale nie można go rozpoznać. System nerwowy uległ całkowitemu rozbiciu. Można przesuwać mu tuż przy twarzy palącą się zapałkę i nie ma żadnej reakcji. Twarz ma skamieniałą.
Kto to taki?
Nie znamy jego nazwiska.
Nie chce mówić?
Grupka lekarzy wybuchnęła śmiechem.
Nie, skąd, mówi, mówi przez cały czas, ale sam nie wie, kim jest.
Skąd się tu wziął?
Beduini przywlekli go do oazy Siwa. Potem przebywał przez jakiś czas w Pizie, a potem… Któryś z Arabów zapewne wziął sobie tabliczkę z jego numerem identyfikacyjnym. Pewnie ją sprzeda i odzyskamy ją któregoś dnia, a może i nie sprzeda. To są cenne amulety. Z tych wszystkich pilotów zestrzelonych nad pustynią żaden nie odzyskał swego numeru identyfikacyjnego. Teraz przebywa w tym toskańskim pałacu, a dziewczyna nie chce go opuścić. Po prostu odmawia. Sprzymierzeni umieścili tam początkowo kilkuset rannych. A przedtem Niemcy obsadzili go całą armią, był to ostatni punkt ich oporu. Niektóre komnaty ozdobione są freskami, każdy przedstawia inną porę roku. Willa leży nad wąwozem. Wszystko to o jakieś trzydzieści kilometrów od Florencji, na wzgórzach. Oczywiście, będziesz musiał dostać przepustkę. Pewnie znajdziemy kogoś, kto cię zawiezie w tamte strony. Nadal wszystko wygląda tam okropnie. Wszędzie pełno padliny. Zastrzelone, w połowie objedzone z mięsa konie. Ludzkie zwłoki zwisające głowami w dół z mostów. Ostatnie wojenne zbrodnie. Bardzo tam niebezpiecznie. Jeszcze nie dotarli do tych okolic saperzy, aby dokładnie oczyścić teren. Wycofujący się Niemcy wszystko za sobą palili i zaminowywali. Straszne miejsce na szpital. Najgorszy jest trupi odór. Trzeba by porządnej śnieżycy, żeby oczyścić ten kraj. I przydałyby się kruki.
Dziękuję panom.
Wyszedł przed szpital, na słońce, na świeże powietrze, po raz pierwszy od kilku miesięcy wyrwał się z sal oświetlanych zielonymi lampkami, które utkwiły mu w mózgu jak okruchy szkła. Stał wdychając w siebie wszystko, cały dookolny pośpiech. Przede wszystkim, pomyślał, muszę sobie sprawić buty na gumowej podeszwie. Muszę zdobyć gelato.
W pociągu nie mógł zasnąć, kiwał się na ławce z jednej strony na drugą. Pasażerowie w przedziale palili. Uderzał skronią o ramę okienną. Wszyscy byli ubrani na czarno, wagon wydawał się płonąć od ogników żarzących się papierosów. Zauważył, że ilekroć pociąg mija jakiś cmentarz, pasażerowie wokół niego żegnają się znakiem krzyża. Jej stan też byl kiepski.
Gelato w zamian za usunięcie migdałków, zapamiętał to sobie. Towarzyszył dziewczynie i jej ojcu do miejsca, gdzie mieli jej usunąć migdałki. Zajrzała do poczekalni pełnej dzieci i po prostu odmówiła wejścia. To najposłuszniejsze i najłagodniejsze z dzieci zamieniło się nagle w niewzruszony, nie dający się tknąć głaz. Nikt nie śmie wyrwać niczego z jej gardła, mimo iż wiedza medyczna nakazywała dokonanie operacji. Będzie żyć nadal z tym czymś, jakkolwiek by „to” miało wyglądać. Nadal nie miał pojęcia, co to takiego te migdałki.
Nie dobrali mi się nigdy do głowy, pomyślał, to dziwne. Najgorsze chwile przeżywał, kiedy próbował sobie wyobrazić, co byliby z nim robili później, jaką kolejną część ciała by ucięli. Zawsze wtedy myślał o głowie.
Popłoch jak u myszy w pułapce.
Stanął z walizką w ręku na przeciwległym końcu hallu. Postawił ją na ziemi i pomachał ręką poprzez mrok ku smugom światła padającym z bocznych drzwi. Nie słychać było kroków, kiedy do niej podchodził, nie zaskrzypiała podłoga, co jej nie zdziwiło, wydało się jej znajome i miłe, że potrafił wkroczyć w intymność jej i rannego Anglika bez zbędnego hałasu.
Kiedy przekraczał smugi światła przecinające długi hali, rzucały za nim jego wydłużony cień. Podkręciła knot w lampie naftowej, poszerzając krąg światła. Siedziała spokojna, z książką na kolanach, kiedy do niej podszedł i przykucnął przy niej jak przyjezdny wujek.
— Powiedz mi, co to są migdałki? Jej oczy wpatrzone w niego pytająco.
— Ciągle mam w pamięci to, jak wybiegłaś ze szpitala ścigana przez dwóch dryblasów.
Potaknęła.
— Czy twój pacjent jest tam? Czy mogę do niego zajrzeć? Potrząsnęła głową przecząco, powtarzała ten ruch aż do chwili, kiedy się znów odezwał.
— No to obejrzę go sobie jutro. Powiedz mi teraz, gdzie się mam ulokować. Nie trzeba mi prześcieradła. Czy jest tu kuchnia? Musiałem odbyć niesamowitą podróż, żeby cię odnaleźć.
Kiedy oddalił się w głąb korytarza, drżąc przysiadła na powrót przy stole. Potrzebowała tego stołu, tej doczytanej do połowy książki, by przyjść do siebie. Oto mężczyzna, którego znała, długo jechał pociągiem, potem sześć kilometrów wspinał się z wioski na wzgórze, przeszedł długi korytarz i dotarł do tego stołu po to tylko, by ją ujrzeć. Po kilku minutach weszła do pokoju rannego Anglika, zatrzymała się nad jego posłaniem i popatrzyła na niego. Poświata księżyca wśród listowia odmalowanego na ścianach. Było to jedyne światło, które czyniło owo trompe l'oeil przekonującym. Mogłaby zerwać któryś kwiat i przypiąć sobie do sukni.
Człowiek nazywany Caravaggiem otwiera wszystkie okna, by móc wsłuchiwać się w odgłosy nocy. Rozbiera się, podkłada sobie ostrożnie dłonie pod głowę i kładzie się na nie pościelonym łóżku. Szum drzew, światło księżyca załamujące się na kształt srebrnych rybich łusek, odbijające się od liści astrów rosnących na zewnątrz.
Poświata księżycowa przylega doń jak druga skóra, jak opływająca woda. W godzinę później wspina się na dach pałacu. Z jego szczytu widać poszczególne fragmenty pochyłego dachu, dwa akry rozrytych pociskami ogrodów i sadów, jakie otaczają pałac. Ogląda miejsce, w którym odnaleźli się we Włoszech.
Rankiem przy fontannie prowadzą niezobowiązującą rozmowę.
— Skoro znalazłaś się we Włoszech, powinnaś dowiedzieć się więcej o Verdim.
— Co? — spojrzała znad pościeli, którą prała w fontannie. Przypomniał jej.
— Kiedyś powiedziałaś mi, że go uwielbiasz. Hana pokręciła głową z zakłopotaniem.
Caravaggio snuje się wokół, po raz pierwszy przypatruje się budynkowi, oglądając go od tarasu w dół, po ogród.
— Tak, byłaś w nim rozkochana. Doprowadzałaś nas do szału coraz to nowymi szczegółami dotyczącymi Giuseppe. Cóż to za człowiek! W każdym calu najwspanialszy, mówiłaś. Wszyscyśmy ci musieli przytakiwać, tej przemądrzałej sie-demnastolatce.
— Ciekawe, co też się z nią stało.
Rozwija i płucze prześcieradło w rynience fontanny.
— Byłaś kimś o niebezpiecznie silnej woli.
Przechodzi po płytach chodnika, trawa pleni się w szczelinach. On spogląda na jej czarno obute stopy, na obcisłą brązową suknię. Ona wychyla się przez balustradę.
— Myślę, że się tu wybrałam — muszę przyznać, że pragnienie to tkwiło gdzieś we mnie — głównie ze względu na Verdiego. No i, oczywiście, bo ty wyjechałeś, i mój ojciec wyruszył na wojnę… Spójrz na te jastrzębie. Zlatują się tu każdego ranka. Wszystko tu jest zniszczone i pogruchotane na kawałki. Bieżącą wodę w całym pałacu znaleźć można tylko w tej fontannie. Wojskowi rozmontowali wodociąg, kiedy się stąd wynosili. Myśleli, że mnie w ten sposób zmuszą do wyprowadzki.
— Powinnaś była się wynieść. Muszą jeszcze oczyścić ten teren. Pełno tu wszędzie niewypałów.
Podchodzi do niego i kładzie mu palec na ustach.
— Cieszę się, że cię tu widzę, Caravaggio. Cieszę się tobą tak, jak nikim innym bym się nie cieszyła. Tylko mi nie mów, że się tu zjawiłeś po to, żeby mnie przekonać do wyprowadzki.
— Chciałbym gdzieś znaleźć cichy bar, gdzie podają wurlit-zera, i popijać go bez lęku przed zasranymi bombami. Słuchać śpiewu Franka Sinatry. Musimy tu ściągnąć trochę jakiejś muzyki — mówi — będzie dobra dla twego pacjenta.
— On wciąż przebywa duchem w Afryce.
Popatruje na nią, oczekując, że będzie jeszcze coś miała do powiedzenia o rannym Angliku. Ona dorzuca:
— Niektórzy Anglicy kochają Afrykę. Jakaś część ich umy-słowości wiernie odzwierciedla pustynię. Więc nie czują się tam obco.
Patrzy, jak potakuje sama sobie głową. Wąska twarz pod krótko obciętą czupryną; nie ma już zasłony ani tajemnicy skrywanej kiedyś za długimi włosami. Jedyne, co z niej pozostało, to wrażenie, że się już uładziła w swym wewnętrznym wszechświecie. Fontanna szemrząca z tyłu, jastrzębie, rozorany bombami ogród pałacowy.
Może w ten właśnie sposób wraca się z wojny. Poparzony człowiek, którym trzeba się zaopiekować, prześcieradła, które trzeba uprać w rynience fontanny, komnata z freskami na podobieństwo ogrodu. Tak jakby jedyną rzeczą, która pozostaje, była przeszłość zawarta w małej kapsułce pochodzącej z dawien dawna, z czasów na długo przed Verdim. Medyceu-sze zastanawiający się nad kształtem balustrady lub okna, wędrujący nocą ze świecą w towarzystwie zaproszonego architekta — najlepszego architekta w całym piętnastym stuleciu — i zamawiający u niego coś bardziej odpowiedniego do obramowania widoku.
— Jeśli zechcesz tu zostać — mówi ona — będziemy potrzebowali więcej żywności. Posadziłam warzywa, mamy worek fasoli, ale przydałyby się jakieś kurczaki.
Spogląda na Caravaggia, mając w pamięci jego dawną zaradność, ale nie wypowiada tego na głos.
— Utraciłem już całą dawną zręczność.
— Wybiorę się więc z tobą. — Hana oferuje pomoc. — Zrobimy to razem. Nauczysz mnie kraść, pokażesz mi, jak się to robi.
— Nie zrozumiałaś. Naprawdę utraciłem całą zręczność.
— Dlaczego?
— Złapali mnie. Omal mi nie obcięli tych pieprzonych rąk.
Czasami nocą, kiedy ranny Anglik już zasypia, albo nawet po przeczytaniu samej sobie paru stron już poza jego pokojem, Hana idzie popatrzeć na Caravaggia. Ten poleguje sobie w ogrodzie, rozciągnięty wzdłuż rynienki fontanny, patrząc w gwiazdy, bądź też trzeba doń schodzić na dolny taras. Teraz, w porze wczesnego lata, trudno mu pozostawać na noc wewnątrz budynku. Najczęściej przebywa na dachu, obok zburzonego komina, ale zsuwa się stamtąd cicho, kiedy tylko dostrzeże jej sylwetkę na tarasie. Można go znaleźć obok pozbawionego głowy posągu hrabiego; na obłamanej szyi lubią przesiadywać zdziczałe koty, na zmianę majestatyczne lub przeciągające się na widok człowieka. Za każdym razem Hana utwierdza się w przekonaniu, że jest jedyną istotą, która umie go odnaleźć, tego człowieka oswojonego z ciemnością, który żalił się po pijanemu, że uniosła go w niebo cała gromada sów.
Oni oboje na wzgórzu, w oddali światła Florencji. Czasem wydaje się jej szalony; czasem nadmiernie opanowany. W świetle dnia dokładniej obserwuje sposób, w jaki się porusza, sztywność jego zabandażowanych dłoni i to, jak odwraca się całym ciałem, zamiast odwrócić tylko głowę, kiedy ona wskazuje mu coś znajdującego się dalej na wzgórzu. Ale nie mówi mu o swoich spostrzeżeniach.
— Mój pacjent uważa, że sproszkowana kość pawia jest świetnym lekiem.
On obserwuje nocne niebo.
— Tak.
— A więc byłeś szpiegiem?
— Niezupełnie.
W mrocznym ogrodzie czuje się lepiej, swobodniej, światło lampy z pokoju rannego opada migocąc.
— Czasami wysyłano nas po to, byśmy coś wykradli. I oto stawałem się Włochem i złodziejem. Nie wierzyli we własne szczęście, zdawali się na mnie. Było nas czterech albo pięciu. Przez pewien czas mi się wiodło. A potem przypadkowo zostałem sfotografowany. Wyobrażasz sobie? Przebrałem się w smoking, ten małpi strój, żeby pójść na pewne przyjęcie i wykraść ważne papiery. Naprawdę byłem złodziejem. Żadnym tam patriotą. Ani wielkim bohaterem. Zrobili cnotę z mojego sprytu. Jedna z kobiet przyniosła z sobą aparat i fotografowała niemieckich oficerów; złapała mnie w jednym z kadrów, w tle, w sali balowej. W półkroku. Szmer przesłony sprawił, że obróciłem głowę w tym kierunku. I tym sposobem cała przyszłość stała się niebezpieczna. Była to jakaś przyjaciółka generała. Wszystkie zdjęcia robione w czasie wojny wywoływano oficjalnie, pod nadzorem gestapo, w laboratoriach urzędowych. Tam też miałem się znaleźć, nie wpisany na żadną listę gości, narażony na zdemaskowanie przez jakiegoś funkcjonariusza bezpieczeństwa, kiedy klisza zawędruje do laboratorium w Mediolanie. Trzeba więc było spróbować wykraść w jakiś sposób to zdjęcie.
Przygląda się swemu angielskiemu pacjentowi, którego uśpione ciało znajduje się zapewne o tysiące kilometrów stąd, na pustyni, opatrywane przez człowieka, który zanurza palce w osobliwej czarce utworzonej z zagłębienia zsuniętych ciasno stóp i namaszcza go, wciera ciemną maść w poparzoną skórę jego twarzy. Ona próbuje wyczuć nacisk tej dłoni na własnym policzku.
Schodzi na dół i układa się w hamaku, odrywając nogi od ziemi wprawia go w ruch wahadłowy.
W chwilach tuż przed zaśnięciem najsilniej odczuwa to, że żyje. Przebiega myślą zdarzenia dnia, zabierając każde z nich z sobą do łóżka, tak jak dziecko zabiera z sobą szkolne książki i ołówki. Dzień wydaje się nie uporządkowany aż do tej chwili, która staje się czymś na podobieństwo księgi wpływów i wydatków; ciało jej wypełnia się historiami i zdarzeniami. Na przykład — Caravaggio coś jej dzisiaj ofiarował. Swoje motywy, swój dramat, swą skradzioną podobiznę.
Wyjeżdża z przyjęcia samochodem. Opony piszczą na łagodnych zakrętach wysypanej żwirem drogi wiodącej ku wyjściowej bramie, szumi silnik auta połyskującego jak atrament w mroku letniej nocy. Przez resztę wieczoru podczas przyjęcia w Villa Cosima śledził autorkę fotografii, kryjąc się za innymi uczestnikami balu, kiedy zwracała aparat w jego stronę. Teraz, kiedy wie, że zdjęcie już zostało zrobione, wie też, jak uniknąć dalszych. Podsłuchuje rozmowy tej kobiety, dowiaduje się, że ma na imię Anna, że jest kochanką jednego z oficerów, który na noc pozostaje w tym pałacu, ale rankiem ma wyruszyć w drogę w głąb Toskanii. Uśmiercenie tej kobiety albo jej nagłe zniknięcie tylko wzmogłoby podejrzenia. Wszystko, co niezwykłe, staje się dziś podejrzane.
W cztery godziny później skrada się w skarpetkach po trawniku, kryjąc pod sobą swój cień rzucany przez księżyc. Wchodzi na wyżwirowaną ścieżkę ostrożnie unosząc stopy. Spogląda ku górze, na Villa Cosima, na zalane światłem księżyca prostokąty okien. Oto pałac wojennych markietanek.
Snop światła z samochodowych reflektorów — wytryskujący jak z ogrodowego węża — wpada nagle do pokoju, w którym się znajduje. Zastyga w półkroku, spostrzega wpatrujące się weń oczy kobiety, na której rytmicznie porusza się mężczyzna, zatapiając palce w jej jasnych włosach. I wie, że mimo iż jest teraz nagi, rozpoznała w nim tego samego człowieka, któremu zrobiła zdjęcie podczas tłumnego przyjęcia, ponieważ przez przypadek przybrał teraz tę samą pozę, półobrócony ku światłu, które ukazało jego nagie ciało w ciemnościach nocy. Światło reflektorów zwraca się ku narożnikowi komnaty i znika.
Znów zapadają ciemności. Nie wie, czy się poruszyć, nie wie, czy ona powiadomi podrygującego na niej mężczyznę o obecności w ich pokoju obcej osoby. Nagiego złodzieja. Nagiego zabójcy. Czy może powinien — z wyciągniętymi rękami, gotowymi skręcić mu kark — podejść do pary kochającej się w łóżku?
Słyszy, że mężczyzna nadal wykonuje swe miłosne ruchy, słyszy milczenie kobiety — bez jednego westchnienia — nieomal słyszy, jak ona myśli, jak próbuje wypatrzyć go w ciemności. Powinno się tu użyć wyrazu rozmyślać. Umysł Cara-vaggia dochodzi do tego wniosku, jedna jeszcze sylaba dodana do czasownika, jak szprycha do naprawianego koła rowerowego. Słowa są podstępne, mówił mu o tym jeden z przyjaciół, bardziej podstępne niż skrzypce. Przywołuje na pamięć jasne włosy kobiety, białą wstążkę, którą je związała.
Słyszy odgłos uruchamiania silnika i oczekuje kolejnego snopu światła. Twarz wyłaniająca się z mroku jest wciąż jak wymierzona w niego strzała. Światło zsuwa się z tej twarzy, z ciała generała, na dywan, by w końcu ponownie dosięgnąć Caravaggia. Już jej nie widzi. Potrząsa głową, otwiera usta, jakby chciał przemówić. Aparat, który trzyma w rękach, unosi w jej stronę, aby zrozumiała, że to o niego mu chodzi. I zatapia się na powrót w ciemności. Słyszy teraz pojękiwania rozkoszy, jakimi kobieta darzy kochanka, odczuwa dumę z tego porozumienia między nimi. Ani słowa, żadnego ironicznego uśmiechu, po prostu układ, znak zrozumienia, wie teraz, że może bezpiecznie oddalić się ku werandzie i zniknąć w mrokach nocy.
Odnalezienie jej pokoju było zadaniem trudniejszym. Zakradł się do pałacu i w milczeniu dotarł do oświetlonego siedemnastowiecznego fresku na ścianie korytarza. Gdzieś tam mieściły się sypialnie, jak ciemne kieszenie w złocistym ubraniu. Jedynym sposobem, by przejść obok straży, była niewinna błazenada. Rozebrał się, ubranie pozostawił na kwietniku przed domem.
Nagi wbiega na piętro, gdzie stoją wartownicy, zatacza się ze śmiechu, tak że czołem niemal dotyka kolan, trącając łokciem wartownika pyta, czy to tu jest to miejsce, gdzie go zaproszono na noc, al fresco, czy to tu? Czy też igraszki a capella?
Długi korytarz na drugim piętrze. Strażnik przy schodach i drugi daleko, o dwadzieścia metrów, zbyt daleko. A więc teatralny spacer, jaki Caravaggio musi teraz zaimprowizować, obserwowany z zimną krwią i pogardliwą podejrzliwością przez tych dwóch, spacer z dupą i kutasem na wierzchu, z krótkim postojem przy tej części malowidła ściennego, na której można obejrzeć osiołka w gaiku. Przywiera głową do ściany niemal przysypiając, potem rusza dalej, potyka się i zaczyna maszerować krokiem defiladowym. Wymachując lewą dłonią oddaje wojskowe honory wymalowanym na suficie cherubinom, równie nagim jak on sam, pozdrowienie od złodzieja, znów krótki walc, sceny ściennych malowideł wirują pozostając w tyle, klamki, biało-czarne duomo, święci wyniesieni na ołtarze na ten wojenny wtorek, aby chronili jego maskaradę i strzegli jego życia. Życia Caravaggia poszukującego swej fotografii, by nie trafiła do teczek policyjnych.
Klepie się po piersi, jakby tam szukał swej przepustki, bierze w rękę penisa, chcąc go użyć jako klucza otwierającego wejście do strzeżonej komnaty. Zaśmiewa się i wycofuje, ale nie kryje rozzłoszczenia swym bolesnym niepowodzeniem i chrząkając rusza ku następnej komnacie.
Otwiera okno i wychodzi na werandę. Piękna, ciemna noc. Wdrapuje się na filar i zsuwa po nim o jeden poziom niżej. Teraz dopiero może się wedrzeć do pokoju Anny i jej generała. W środku żadnych zapachów oprócz perfum. Stopy nie zostawiają śladów. On nie rzuca cienia. Historia o człowieku szukającym własnego cienia, którą opowiadał czyjemuś dziecku przed laty — a teraz szuka swej podobizny na kawałku kliszy fotograficznej.
Znalazłszy się w pokoju natychmiast uświadamia sobie, że jest niewidocznym świadkiem rozpoczynającej się akcji seksualnej: ręce mężczyzny zdzierają z kobiety suknię, rzucają ją na krzesło, skąd zsuwa się na podłogę. Caravaggio kładzie się na dywanie i czołga, obmacując pokój i próbując odnaleźć przedmiot na tyle twardy, by mógł się okazać aparatem fotograficznym. Czołga się w ciszy; niczego takiego nie odnajduje.
Podnosi się i wolno wyciąga ręce dotykając marmurowego popiersia. Ręka wędruje wzdłuż kamiennego ramienia — odgaduje sposób myślenia kobiety — z którego zwisa na pasku aparat. I wtedy słyszy warkot silnika i zostaje przez nią dostrzeżony właśnie w chwili, w której zwraca głowę ku snopowi rzucanego przez samochód światła.
Caravaggio obserwuje Hanę siedzącą naprzeciw i patrzącą mu prosto w oczy, starającą się w nich czytać, odgadnąć jego myśli w taki sam sposób, jak to robiła jego żona. Przypatruje się, jak ona węszy w poszukiwaniu tropu. Wytrzymuje jej spojrzenie i odwzajemnia je, wiedząc, że nie znajdzie w jego oczach żadnej oznaki fałszu, że są czyste jak woda w strumieniu, nieprzeniknione jak martwy pejzaż. Wie, że ludzie dają się zwodzić i umie się dobrze maskować. Ale dziewczyna badawczo mu się przygląda, przekrzywia głowę pytająco, jak pies, kiedy się do niego mówi takim tonem lub w taki sposób, by mu przypomnieć, że nie jest istotą ludzką. Siedzi na wprost niego, na tle krwistoczerwonej ściany, której koloru nie lubi, a jej czarne włosy i to jej spojrzenie, żarzące się jak oliwna lampka, przypominają mu żonę.
Ostatnimi czasy nie myślał o żonie, choć wie, że mógłby odtworzyć każdy jej gest, opisać każdą jej cechę, ciężar jej piąstki leżącej nocą na jego piersi.
Siedzi z dłońmi ukrytymi pod stołem, przypatrując się, jak dziewczyna je. Sam nadal woli jadać w samotności, ale zawsze towarzyszy Hanie przy jej posiłkach. Próżność, myśli. Grzeszna próżność. Widziała z okna, jak jadł pomagając sobie zabandażowanymi rękami, gdy siedział obok kaplicy na jednym z trzydziestu sześciu schodków; nie dostrzegła ani widelca, ani noża, jakby się uczył jeść na podobieństwo jakiegoś przybysza ze Wschodu. W końcu ujrzała w nim Włocha, o zmierzwionej, siwiejącej brodzie, ubranego w czarny garnitur. Dostrzegała to coraz wyraźniej.
On wpatruje się w ciemny zarys jej sylwetki na tle cynobrowej czerwieni ścian, w jej skórę, czerń jej włosów. Znał i ją, i jej ojca jeszcze przed wojną, w Toronto. Potem stał się złodziejem, ożenił się i prześlizgiwał przez wybrane sobie życie z beztroską ufnością, świetny w ograbianiu bogaczy i czarujący dla swej żony Gianetty oraz dla owej córeczki przyjaciela.
Ale teraz świat wokół nich stał się szorstki, popchnął ich ku sobie. W ciągu tych dni w miasteczku na wzgórzu nieopodal Florencji, we wnętrzu pałacu, kiedy pada deszcz, drzemiąc na którymś z miękkich krzeseł w kuchni albo na łóżku, albo na dachu, nie układa w myśli żadnych akcji, skupia zainteresowanie wyłącznie na Hanie. A ona wydaje się oddana tylko owemu umierającemu mężczyźnie na piętrze.
W czasie posiłków siada na wprost dziewczyny i patrzy, jak ona je.
Około pół roku temu przez okno na końcu długiego korytarza w szpitalu Santa Chiara w Pizie Hana ujrzała białego lwa. Stał samotnie na szczycie obronnej flanki, spokrewniony kolorem z białym marmurem z Duomo i Camposanto, choć swą szorstkością i naiwnością rysunku przynależeć musiał do innej epoki. Jako dar składany przez przeszłość zasługiwał na przyjęcie. I przyjęła go chętniej niż wszystko inne, co otaczało ten szpital. Wyglądała przez okno o północy i wiedziała, że stoi tam odgrodzony zaporą ciemności i że objawi się o świcie. Podchodziła do okna o piątej, potem o wpół do szóstej, i wpatrywała się w jego sylwetkę, w jej nabierające wyrazistości szczegóły. Każdej nocy stawał się jej strażnikiem, kiedy wędrowała wśród łóżek z rannymi. Strażnikiem cenniejszym od zbrojnej ochrony, jaką pozostawiła tu posuwająca się na północ armia, znacznie bardziej dbająca o słynny skarb miasta — wieżę, pochyloną z obłąkańczą logiką jak człowiek w szoku.
Budynki szpitalne mieściły się na terenie starego klasztoru. W żywopłotach strzyżonych od tysiąca lat przez nazbyt gorliwych mnichów trudno się już było doszukać rozpoznawalnych zarysów zwierząt i w ciągu dnia pielęgniarki woziły pacjentów na wózkach wokół trudnych już do rozpoznania zwierzęcych kształtów. Wydawało się, że tylko biały lew pozostał sobą na zawsze.
Pielęgniarki również zastygają w szoku obcując na co dzień ze śmiercią. Albo z przyczyny tak drobnej jak list Znosiły na dół odcięte ręce albo przypatrywały się krwotokowi, którego nie można było zatamować, jakby rana była studnią bez dna, i uczyły się w nic nie wierzyć, niczemu nie ufać. Załamywały się jak ów człowiek rozbrajający niewypały, który wysadził się w powietrze na minie na wieść o tym, że geografia jego świata uległa unicestwieniu. Jak Hana załamała się w szpitalu Santa Chiara, kiedy jeden z jej przełożonych przeszedł uroczyście pomiędzy setkami łóżek i wręczył jej list zawiadamiający o śmierci ojca.
Biały lew.
W jakiś czas później zaopiekowała się poparzonym Anglikiem — kimś, kto wyglądał jak nadżarte ogniem zwierzę, napięte i mroczne, w sam raz partner dla niej. A teraz, po kilku miesiącach, jest jedynym pacjentem w Villa San Giro-lamo; wojnę mają już za sobą, oboje odmawiają powrotu z innymi do bezpiecznych szpitali w Pizie. Wszystkie miasta, Sorrento i Marina di Pisa, zatłoczone są żołnierzami amerykańskimi i brytyjskimi oczekującymi na odesłanie do domu. Ona jednak wyprała swój mundur, złożyła starannie i oddała wyjeżdżającym pielęgniarkom. Powiedziano jej, że jeszcze nie wszędzie wojna się skończyła. Wojna się skończyła. Wojna się skończyła. Tutaj wojna się skończyła. Powiedziano jej, że to zakrawa na dezercję. To nie jest dezercja. Ja tutaj zostanę. Przestrzeżono ją przed nie wykrytymi minami, brakiem wody i żywności. Poszła na górę do poparzonego człowieka, do swego angielskiego pacjenta, i powiedziała mu, że z nim zostaje.
Nic nie odpowiedział, nie mógł obrócić ku niej głowy, ale sięgnął po jej białą dłoń, a kiedy się do niego zbliżyła, położył ściemniałe palce na jej włosach i odczuł ich chłód.
Ile masz lat?
Dwadzieścia.
Pewien książę, kiedy umierał, zapragnął, żeby go wniesiono na wieżę w Pizie, do połowy jej wysokości. Stamtąd właśnie chciał oglądać miasto.
Przyjaciel mojego ojca chciał umrzeć w trakcie szanghajskiego tańca. Nie wiem, co to takiego. On sam też tylko o tym słyszał.
Co robi twój ojciec?
Jest… jest na wojnie.
Ty też jesteś na wojnie.
Nic o nim nie wie. Nawet po miesiącu opiekowania się nim i wstrzykiwania mu morfiny. Z początku oboje odczuwali wobec siebie pewne zażenowanie, spotęgowane tym, że zostali sami. Potem nagle je przełamali. Ranni, doktorzy, pielęgniarki, środki lecznicze, prześcieradła i ręczniki — wszystko to odesłane zostało ze wzgórza do Florencji, i dalej do Pizy. Odesłała też tabletki kodeiny, podobnie jak morfinę. Przypatrywała się odjazdowi, długiej kolumnie ciężarówek. No to do widzenia. Pomachała im z okna i spuściła rolety.
Z tyłu, za pałacem, ściana skalna wznosiła się ponad budynkiem. Po zachodniej jego stronie znajdował się podłużny, ogrodzony warzywnik, a o trzydzieści kilometrów dalej rozciągała się Florencja, często niewidoczna przez mgły spowijające dolinę. Wieść głosiła, że jeden z generałów stacjonujących w sąsiedniej Villa Medici zjadł słowika.
Villa San Girolamo, wzniesiona dla obrony mieszkańców przed zakusami szatana, wyglądała jak oblegana forteca: większość posągów utraciła kończyny w czasie pierwszych dni ostrzeliwania. Granica pomiędzy domem a otoczeniem, między zburzonymi budynkami a rozoraną i okaleczoną ziemią, nie zaznaczała się wyraźnie. Hanie zdziczałe ogrody wydawały się przedłużeniem pałacowych komnat. Pracowała na swych grządkach, zawsze świadoma tego, że wszędzie mogą leżeć ukryte miny. Z pasją uprawiała żyzną ziemię obok pałacu przekształcając ją w warzywnik. Taka pasja zrodzić się mogła tylko w kimś, kto wychował się w mieście. Uprawiała swój ogród na przekór spalonej ziemi, mimo braku wody. Pewnego dnia utworzy się tu altana z drzew limony, przybytek zielonego światła.
Caravaggio wszedł do kuchni i zastał Hanę siedzącą przy stole, z głową złożoną na blacie. Nie widział jej twarzy, widział tylko ramiona podłożone pod głowę, obnażone plecy, nagie barki.
Nie spała i nie był to spokojny odpoczynek. Przy każdym oddechu gwałtownie wstrząsała głową.
Caravaggio przystanął przy niej. Ci, co płaczą, zużywają na to więcej energii niż na jakąkolwiek inną czynność. Zmierzch jeszcze nie zapadł. Jej twarz na tle ciemnego blatu drewnianego stołu.
— Hana — powiedział, a ona przyczaiła się w bezruchu, jakby się chciała w ten sposób osłonić.
— Hana.
Załkała i ten jęk stał się barierą oddzielającą ich od siebie, rzeką, za którą się schroniła.
Zawahał się przez chwilę, czy nie pogładzić jej po nagim karku, powtórzył — Hana — i położył obandażowaną dłoń na jej ramieniu. Nie przestawała szlochać. To jakaś bolesna troska, pomyślał. Taka, przy której jedynym sposobem przetrwania jest wyrzucenie z siebie wszystkiego.
Obróciła się, wciąż z opuszczoną głową, potem w nagłym porywie stanęła naprzeciw niego, jakby wyrywając się z kręgu magnetycznego przyciągania stołu.
— Nie dotykaj mnie, jeśli ci chodzi o to, żeby mnie zerżnąć. Biała skóra powyżej spódnicy, bo nie miała na sobie nic więcej, tak jakby zerwała się z łóżka, tylko częściowo ubrała i weszła tutaj, w chłodne powietrze wdzierające się ze wzgórz przez kuchenne drzwi i spowijające ją. Twarz miała zaczerwienioną i mokrą.
— Hana.
— Zrozumiałeś?
— Dlaczego go aż tak wielbisz?
— Kocham go.
— Nie kochasz, wielbisz.
— Odejdź, Caravaggio. Odejdź, proszę cię.
— Przywiązałaś się z jakiegoś powodu do tego ciała.
— On jest świętym. Tak myślę. Świętym męczennikiem. Czy coś takiego może się komuś przytrafić? Pragnie się wtedy to coś uchronić.
— On tego nawet nie dostrzega.
— Ale ja go kocham.
— Dwudziestoletnia dziewczyna, która wyłącza się z życia dla zjawy!
Caravaggio zamilkł na chwilę.
— Powinnaś się wystrzegać smutku. Smutek graniczy z nienawiścią. Pozwól to sobie powiedzieć. Przekonałem się o tym. Jeśli przejmiesz się czyjąś rozpaczą — myśląc, że tego kogoś od niej uwolnisz, jeśli będziesz ją z nim dzieliła — wypełnisz się nią sama. Ci ludzie na pustyni byli od ciebie mądrzejsi. Uznali, że on może być dla nich użyteczny. Dlatego go uratowali, ale gdy przestał być przydatny, porzucili go.
— Zostaw mnie.
Kiedy zostaje sama, siada; w kostce nogi odczuwa ból, skutek wilgoci wśród wysokich traw w sadzie. Zdziera skórę ze śliwki, którą znalazła pod drzewem i schowała w kieszeni spódnicy. Kiedy jest sama, próbuje sobie wyobrazić ludzi spacerujących ongiś starą aleją wzdłuż zielonego szpaleru utworzonego z osiemnastu cyprysów.
Gdy Anglik się budzi, nachyla się nad nim i wkłada mu do ust śliwkę. On zatrzymuje ją w ustach jak wodę, nie porusza szczękami. Wyraz oczu ma taki, jakby chciał się rozpłakać ze szczęścia. Jej się zdaje, że czuje, jak on przełyka śliwkę.
On unosi dłoń i ściera sobie z wargi ostatnią drobinę owocu, której język nie mógł dosięgnąć. Wkłada palec do ust, by go oblizać.
Pozwól, że ci opowiem coś o śliwkach. Kiedy byłem chłopcem…
Po paru pierwszych nocach, kiedy większość łóżek poszła na opał, zaczęła używać hamaka pozostałego po którymś ze zmarłych pacjentów. Rozwieszała go w różnych miejscach, gdzie tylko zdołała wbić haki w ścianę, gdziekolwiek zapragnęła zbudzić się rano, zawieszona nad śmieciami, kordytem i kałużami pokrywającymi podłogę, nad szczurami, które zaczynały penetrować niższe piętra pałacu. Każdego wieczora chroniła się w swój wiszący schowek koloru khaki pozostawiony przez zmarłego żołnierza.
Para tenisówek i hamak. Oto, co zdobyła na wojnie. Budziła się w blasku księżyca wisząc pod suftem, ubrana w starą koszulkę, w której zawsze sypiała, sukienka rozwieszona na wieszaku na drzwiach. Było już cieplej, mogła sypiać w ten sposób. Przedtem, kiedy panowały chłody, musieli opalać zajmowane pomieszczenia meblami.
Jej hamak i jej buty, i jej sukienka. Czuła się bezpiecznie w tym maleńkim świecie, który sobie zbudowała; obaj mężczyźni wydawali się odległymi planetami, każda z nich otoczona była własną sferą pamięci i samotności. Caravaggio był w Kanadzie jednym z bardziej towarzyskich kompanów jej ojca, uwodzicielem siejącym spustoszenie wśród kobiet, którym wydawał się oferować całego siebie. A teraz wyleguje się w ciemnościach. Był kiedyś złodziejem, odmawiającym współpracy z innymi, ponieważ nikomu nie wierzył. Stykał się wprawdzie z mężczyznami, ale rozmawiać wolał z kobietami, a gdy zaczynał z nimi rozmowy, rychło wikłał się w sieć stosunków miłosnych. Kiedy wczesnym rankiem wkradała się do domu, znajdowała go nieraz śpiącego w fotelu ojca, wymęczonego rabunkami profesjonalnymi lub uczuciowymi.
Rozmyślała o Caravaggiu — są tacy ludzie, którym musisz aż wbić się pod skórę, jeśli chcesz w ten czy inny sposób przywiązać ich do siebie i pozostać przy nich zdrowa na umyśle.
Musisz ich kurczowo chwycić za włosy, jak tonącego, i starać się, aby cię nie pociągnęli za sobą. W przeciwnym razie, kiedy ich spotkasz na ulicy, będą już niemal podnosili rękę, aby ci pomachać na powitanie, ale odwrócą się nagle, przeskoczą murek i znikną na długie miesiące. Caravaggio był takim znikającym wujkiem.
Mógłby cię unieszczęśliwić przez samo tylko wzięcie cię w objęcia. Narzuciłby ci swój charakter. A teraz wyleguje się w ciemnościach, podobnie jak ona, w przeciwległym końcu wielkiego domu. Taki był Caravaggio. Taki jest też Anglik znaleziony na pustyni.
Czas wojny, przejścia ze wszystkimi najciężej rannymi zniosła skrywając się za zawodowym opanowaniem właściwym pielęgniarce. Przetrwam i to. Nie załamię się. Te zdania powtarzała sobie w myśli przez całą wojnę, we wszystkich miastach, które zdobywali i w których stacjonowali, w Urbino, Anghiari, Monterchi, aż dotarli do Florencji, posunęli się jeszcze dalej i doszli do drugiego morza, nieopodal Pizy.
W szpitalu w Pizie po raz pierwszy ujrzała rannego Anglika. Człowieka bez twarzy. Hebanową kulę. Wszystko, co go wyróżniało, spłonęło na nim. Duże partie poparzonego ciała posypano kwasem taninowym, który skrystalizował się, tworząc ochronną warstwę. Wokół oczodołów cienkie obwódki gencjany. Nic nie dawało się w nim rozpoznać.
Niekiedy nakrywa się kilkoma kocami, bardziej ciesząc się ich ciężarem niż ciepłem, które dają. A kiedy światło księżyca wpada do pomieszczenia budząc ją, pozostaje w hamaku z oczyma otwartymi, z myślą wędrującą swobodnie. Taką formę odpoczynku uważa za stan przyjemny, w odróżnieniu od snu. Gdyby była pisarką, zebrałaby wokół siebie ołówki, notesy, przygarnęła ulubionego kota i pisałaby w łóżku. Obcy ani kochankowie nie mieliby wstępu za zamknięte drzwi.
Odpoczywać to znaczy przyjmować wszystkie elementy rzeczywistości bez ich osądzania. Kąpiel w morzu, miłość z żołnierzem, który się nigdy nie dowie, jak masz na imię. Czułość okazana obcemu i bezimiennemu jest czułością okazaną samej sobie.
Porusza nogami pod stertą koców. Zanurzona w ich wełnie jak ranny Anglik w swoich bandażach.
Brakuje jej tutaj powoli budzącego się brzasku, szumu znajomych drzew. Przez cale dzieciństwo w Toronto czytywała w letnie noce. Mogła być wtedy sobą, zarówno kiedy leżała w łóżku, jak i kiedy na pół śpiąca schodziła po schodach przeciwpożarowych z kotem na ręku.
Jej szkołą w okresie dzieciństwa był Caravaggio. Nauczył ją fikać koziołki. A teraz, zawsze z rękami w kieszeniach, wzrusza ramionami. Kto wie, w jakich krajach przebywał w czasie wojny. Ona przeszła przeszkolenie w Women's College Hospital i wysłano ją za morze w okresie inwazji na Sycylię. Było to w roku 1943. Pierwsza Kanadyjska Dywizja Piechoty torowała sobie drogę na północ Włoch, a poranione ciała odsyłano na tyły, do szpitali polowych, jak mul wyrzucany na powierzchnię przez robotników drążących tunel w ciemności. Po bitwie o Arezzo, kiedy cofnęła się pierwsza fala uderzeniowa, dniem i nocą przebywała wśród rannych. Po pełnych trzech dobach bez chwili odpoczynku ułożyła się na podłodze obok materaca, na którym konał jakiś ranny, i spała przez dwanaście godzin, zamknąwszy oczy na otaczający ją świat.
Kiedy się przebudziła, sięgnęła po nożyczki leżące w porcelanowej wazie, nachyliła się i zaczęła ścinać sobie włosy, nie zważając na ich kształt czy długość, tylko po to, by się ich pozbyć — rozdrażnienie nimi w ciągu minionych dni wciąż tkwiące w pamięci — odrzucała ścięte pukle przed siebie, opadały na krew rannego. Nie chciała zachować niczego, co by ją wiązało, przykuwało do śmierci. Zebrała ścięte włosy, upewniła się, że nie pozostawiła żadnego pasemka, i odwróciła się twarzą ku salom pełnym rannych.
Od tamtej pory już nie przeglądała się w lustrze. Z nasileniem działań wojennych docierały do niej wiadomości o śmierci różnych ludzi, których znała. Drżała na myśl o tym, że pewnego dnia otrze z krwi twarz jakiegoś rannego i rozpozna ojca albo kogoś, u kogo robiła zakupy w sklepie przy Danforth Avenue. Stawała się szorstka wobec samej siebie i pacjentów. Rozsądek był jedyną rzeczą, która mogła ich uratować, ale tu nie było mowy o rozsądku. Temperatura krwi wzrastała w miarę posuwania się wojsk w górę półwyspu. Czy Toronto w ogóle istniało i czy mogło zajmować jakieś miejsce w jej myślach? Była to perfidna komedia. Ludzie wokół niej obojętnieli — żołnierze, lekarze, pielęgniarki, cywile. Hana pochylała się nad rannymi, zwracała się do nich szeptem.
Każdego nazywała „Buddy” i zaśmiewała się z piosenki, która zawierała zdania:
Zawsze kiedym spotykał Franka De,
Wykrzykiwał „Hi, Buddy” do mnie.[1]
Przewiązywała krwawiące ramiona. Wyjmowała z ran tyle odłamków szrapneli, że miała wrażenie, iż wydobyła tonę złomu wżartego w ciała ludzi, którymi się opiekowała, podczas gdy armia posuwała się na północ. Pewnej nocy, gdy zmarł jeden z pacjentów, łamiąc wszelkie przepisy wyjęła z jego plecaka parę tenisówek i włożyła na nogi. Były dla niej za duże, ale czuła się w nich wygodnie.
Twarz jej się wydłużyła, rysy wyostrzyły; taką miał ją zobaczyć Caravaggio. Wyszczuplała, przede wszystkim wskutek przemęczenia. Zawsze odczuwała głód i irytowało ją, kiedy jakiś pacjent nie mógł, czy nie chciał jeść i kruszył chleb naokoło, a kiedy pozwalał zupie stygnąć, ponaglała go. Nie szukała niczego nadzwyczajnego, wystarczał jej chleb, mięso. W jednym z miasteczek znajdowała się piekarnia, której zlecono zaopatrywanie szpitala; w wolnych chwilach kręciła się między piekarzami, wdychając zapach mąki, obietnicę chleba. Później, kiedy znaleźli się na wschód od Rzymu, ktoś podarował jej w prezencie jerozolimskiego karczocha.
Nieswojo było nocować w bazylikach albo klasztorach czy w innych miejscach, gdzie umieszczano rannych. Kiedy ktoś umierał, odłamywała małą kartonową tabliczkę zawieszoną w nogach łóżka, tak by miłośnicy porządku mogli się w tym na pierwszy rzut oka zorientować. Wychodziła wtedy z budynku o grubych murach na świeże powietrze wiosny, zimy czy lata, pór roku, które wydawały się anachronizmem, jak jakiś szacowny staruszek, który przesiedział całą wojnę na uboczu. Wyruszała na dwór niezależnie od pogody. Pragnęła powietrza pozbawionego ludzkich zapachów, pragnęła księżycowego światła nawet wtedy, kiedy przechodziły gwałtowne deszcze.
Cześć, Buddy, serwus, Buddy. Przelotne objawy zainteresowania. Kontrakt obowiązywał tylko do śmierci. Nic w jej usposobieniu ani w jej dawnych doświadczeniach nie predestynowało jej do tego, by miała zostać pielęgniarką. Obcięcie włosów też objęte było kontraktem, który trwał aż do dnia, kiedy rozlokowali się w Villa San Girolamo na północ od Florencji. Znalazły się tam jeszcze cztery inne pielęgniarki, dwaj lekarze i setka pacjentów.
Wojna przesunęła się dalej ku północy Włoch, stanowili jakby jej porzucone na tyłach resztki.
A potem, kiedy celebrowano jakieś lokalne zwycięstwo — coś żałosnego w tym miasteczku na wzgórzu — oświadczyła, że nie wraca do Florencji ani do Rzymu, ani też nie da się przenieść do żadnego innego szpitala, że dla niej wojna się skończyła. Pozostanie tutaj z ciężko poparzonym pacjentem, którego nazywano „tym rannym Anglikiem” i który nie może być ze względu na swój stan nigdzie przenoszony, jest tego pewna. Będzie mu robiła okłady z belladony na oczy, będzie mu przemywała zwęgloną skórę i opatrywała otwarte rany. Powiedziano jej, że szpital nie jest bezpieczny — klasztor był przez całe miesiące niemieckim bastionem, zarzucanym przez sprzymierzonych pociskami i rakietami. I nic jej nie pozostawią, nie będzie miała żadnej obrony przed bandytami. Ale uparcie odmawiała wyjazdu, zrzuciła strój pielęgniarki, nie włożyła już więcej na siebie brązowej sukni w drukowany wzorek, którą nosiła przez ostatnie miesiące, ubrała się w tę, którą nosi do dziś, odpowiednią do tenisówek. Wypisała się z wojny. Powinna była wynieść się stąd na ich żądanie. Ale ponieważ inne pielęgniarki odmówiły pozostania, zdecydowała się czuwać przy rannym Angliku tu, na miejscu. Było w tym jej pacjencie coś, co pragnęła rozgryźć, przeniknąć, co pozwoliłoby jej uciec od dorosłości. W jego sposobie zwracania się do niej, w całym jego sposobie myślenia, było coś z radosnych podskoków. Jego właśnie, tego bezimiennego, niemal pozbawionego twarzy mężczyznę, który był jednym z dwustu pacjentów, jakimi przyszło jej się zajmować w trakcie inwazji, jego właśnie zapragnęła uratować.
Wyszła z uroczystości w swej sukience w drukowany wzorek. Wróciła do pokoju, który zajmowała wraz z innymi pielęgniarkami, i rozsiadła się wygodnie. Kiedy siadała, coś rozbłysło na chwilę w jej polu widzenia — było to lusterko. Podniosła się i podeszła do niego. Było niewielkie, ale wydawało się przedmiotem zbytkownym. Nie przeglądała się w lustrze ponad rok, widywała tylko swój cień na ścianach. Lusterko ukazywało jedynie policzek, musiała je odsunąć na długość ramienia, ręka jej drżała. Przypatrywała się swemu małemu portrecikowi, jakby umieszczonemu na kamei. To ona. Przez okno dobiegały głosy pacjentów wynoszonych na słońce, śmiechy i przekomarzanie się z personelem. W salach pozostawiano tylko ciężko rannych. Uśmiechnęła się do tych odgłosów. Cześć, Buddy. Wpatrzyła się w swe odbicie próbując rozpoznać samą siebie.
Mrok pomiędzy Haną z Caravaggiem, kiedy spacerują po ogrodzie. Zaczyna mówić, w typowy dla siebie sposób wolno cedząc słowa.
— To było czyjeś przyjęcie urodzinowe, późnym wieczorem na Danforth Avenue. W restauracji Night Crawler. Pamiętasz? Każdy z uczestników musiał wstać i odśpiewać jakąś piosenkę. Twój ojciec, ja, Gianetta, nasi przyjaciele, ty też powiedziałaś, że chcesz zaśpiewać, po raz pierwszy w życiu, jeszcze chodziłaś do szkoły, nauczyłaś się tej piosenki na lekcji francuskiego.
Wystąpiłaś bardzo formalnie, stanęłaś na ławie, potem weszłaś na drewniany stół, między talerze i płonące świeczki.
— Alonson fon!
— Wykrzyknęłaś to i położyłaś dłoń na sercu. Alonson fon! Połowa ludzi tam zebranych nie miała pojęcia, co ty śpiewasz, pewnie i ty sama nie wiedziałaś, co te słowa znaczą, ale wiedziałaś, o co w tej pieśni chodzi.
Powiew od okna unosił ci spódniczkę, omal nie przypaliła się od świecy, łydki zdawały się lśnić bielą na tle baru. Oczy twego ojca wpatrzone w ciebie, cudowność tego nowego języka, wielka sprawa płynąca z twego śpiewu w sposób tak godny, nieskazitelny, bez zawahania, świece trzymające się na dystans, nie sięgające twego stroju, choć niemal go muskające. Powstaliśmy wszyscy na zakończenie pieśni, a ty zstąpiłaś ze stołu wprost w objęcia ojca.
— Zdejmę ci te bandaże z dłoni. Jestem pielęgniarką, wiesz o tym.
— Wygodnie mi w nich. Jak w rękawiczkach.
— Jak to się stało?
— Złapali mnie, jak zeskakiwałem z okna tej kobiety. Tej, o której ci mówiłem, która mnie uchwyciła w kadr tego zdjęcia.
Chwyta go za ramię.
— Pozwól, niech to zrobię.
Wyszarpuje mu zabandażowane dłonie z kieszeni. W świetle dnia wydają się szare, teraz są niemal świetliste.
Podczas gdy ona odwija bandaże, on cofa się stopniowo, białe wstęgi ciągną się i ciągną z jego rąk, jak gdyby był magikiem, wreszcie uwalnia się od nich. Ona podchodzi do wujka z dzieciństwa, widzi jego oczy pragnące przykuć jej wzrok, tak by nie widziała nic więcej, więc nie patrzy na nic, oprócz tych oczu.
On zwiera dłonie, splata je w coś na kształt żywej czarki. Ona sięga po nie, a twarz unosi ku górze, ku jego policzkowi, mości ją w zagłębieniu jego szyi. To, czego dotyka, wydaje się silne, rozgrzane.
— Opowiadałem ci, że musiałem się z nimi układać co do tego, co mi pozostawią.
— Jak to robiłeś?
— Wszystkimi sposobami, jakie zwykle stosowałem.
— Och, pamiętam je. Nie, nie poruszaj się. Nie odsuwaj się ode mnie.
— To taki dziwny czas, ten koniec wojny.
— Tak. Czas rozstrzygnięć.
— Tak.
Podnosi dłonie w górę, jakby chciał schwytać w nie księżyc.
— Ucięli mi oba kciuki. Patrz, Hana.
Podsuwa obie dłonie pod jej oczy. Ona ślizga się po nich wzrokiem. Obraca dłonie, jakby chciał ją przekonać, że to nie żaden trik, że to, co wygląda jak rybie skrzele, jest pozostałością po odciętym kciuku. Dotyka dłonią jej bluzki.
Ona czuje miękki dotyk poniżej barku, kiedy on chwyta ją lekko dwoma palcami.
— W ten sposób sprawdzam jakość bawełny.
— Kiedy byłam dzieckiem, myślałam o tobie zawsze w taki sposób, jak Scarlet Pimpernel, w marzeniach sennych przechadzałam się z tobą nocami po dachach. Przychodziłeś do domu z różnymi łakociami w kieszeniach, z piórnikami dla mnie, arkusikami nut z któregoś z pianin na Forest Hill.
Mówi to ku jego okrytej mrokiem twarzy, cień liści układa mu się powyżej ust jak koronkowa chusteczka jakiejś damy.
— Lubisz kobiety, prawda, że je lubiłeś?
— Lubię je. Dlaczego używasz czasu przeszłego?
— Bo wydaje mi się to teraz nieważne, wobec wojny i tego wszystkiego.
Kręci głową i cień rzucany przez liście zsuwa mu się z twarzy.
— Byłeś taki, jak ci malarze, co malują tylko nocą, na całej ulicy tylko u nich pali się światło. Jak zbieracze robaków na przynętę z tymi starymi puszkami po kawie, które sobie przywiązują do nogi, a na głowie noszą górnicze hełmy z lampkami rzucającymi światło na mokrą trawę. Łażą po wszystkich parkach miejskich. Pamiętasz, pokazałeś mi jedno takie miejsce, kawiarnię, gdzie oni sprzedawali te robaki. Powiedziałeś, że to przypomina giełdę, ceny dżdżownic rosną i spadają, dziesięć centów za sztukę, pięć centów. Ludzie tracili lub bogacili się. Pamiętasz?
— Tak.
— Chodź ze mną do domu. Robi się chłodno. Ruszają w stronę pałacu.
— Kto ci to zrobił?
— Znaleźli do tego jakąś kobietę. Sądzili, że to będzie bardziej bolało. Ściągnęli jedną ze swoich pielęgniarek. Przywiązali mi nadgarstki do nóg stołu. Kiedy mi odcięła kciuki, dłonie opadły mi bezwładnie. Ale odpowiedzialny za to był ten człowiek, który ją sprowadził, on był sprężyną wszystkiego. Ranuccio Tommasoni. Ona nie była niczemu winna, nic o mnie nie wiedziała, nie znała mojego nazwiska ani narodowości, nie wiedziała, co takiego zrobiłem.
Kiedy weszli do domu, usłyszeli, jak ranny Anglik krzyczy. Hana zostawiła Caravaggia, widział, jak wbiega na górę po schodach, jej tenisówki mignęły mu przez balustradę, kiedy skręcała na schodach.
Krzyk wypełniał cały hali. Caravaggio wszedł do kuchni, ukroił kromkę chleba i śladem Hany zaczął się wspinać po schodach. W miarę jak się zbliżał do pokoju rannego, krzyk stawał się coraz bardziej rozdzierający. Kiedy wszedł do komnaty, zobaczył Anglika wpatrzonego w psa — pies odchylał do tyłu łeb, jakby chroniąc się przed tym wrzaskiem. Hana spojrzała na Caravaggia i uśmiechnęła się.
— Nie widziałam psa od lat. Przez całą wojnę nie widziałam żadnego psa.
Przykucnęła przy zwierzęciu i przytuliła je, wwąchując się w zapach trawy porastającej wzgórza, który zachowała jego sierść. Popchnęła psa w stronę Caravaggia, który wabił go piętką chleba. Anglik dostrzegł Caravaggia dopiero w tym momencie — i poczuł się nieswojo. Musiało mu się zdawać, że pies — teraz zasłonięty przez Hanę — przemienił się w człowieka. Caravaggio wziął kundla na ręce i wyniósł z pokoju.
— Zwidziało mi się — powiedział ranny Anglik — że to musi być komnata Poliziana, że znajdujemy się w jego pałacu. Że ta woda ściekająca ze ścian — to starożytna fontanna. To sławna komnata. Wszyscy oni się w niej zbierali.
— Tu był szpital — powiedziała łagodnie — a przedtem, na długo przedtem, klasztor. Wojsko go przejęło.
— A mnie się zdawało, że to jest Villa Bruscoli. Poliziano — wielki protegowany Lorenza. Rzecz dzieje się gdzieś w 1483 roku. We Florencji, w kościele Świętej Trójcy, możesz obejrzeć obraz ukazujący Medyceuszy z Polizianem w tle, odzianym w czerwony płaszcz. Wspaniały i straszny człowiek. Geniusz, który utorował sobie drogę na społeczne szczyty.
Było już dobrze po północy, a on rozbudził się na dobre.
Zgoda, pomyślała sobie, poopowiadaj mi, weź mnie dokądś.
Myśl miała ciągle przykutą do dłoni Cąravaggia. Caravag-gia, który teraz zapewne karmił psa przybłędę czymś z kuchni Villa Bruscoli, jeśli taka była jej nazwa.
— To było parszywe życie.
Nożownicy i politycy, trójgraniaste kapelusze i sprowadzane z kolonii pończochy oraz peruki. Jedwabne peruki! Savo-narola oczywiście pojawił się później, ale niewiele później, wraz ze swymi stosami. Poliziano tłumaczył Homera. Napisał wspaniały wiersz o Simonetcie Vespucci, słyszałaś o niej?
— Nie — odpowiedziała Hana ze śmiechem.
— Jej portrety rozsiane są po całej Florencji. Zmarła na suchoty w dwudziestym trzecim roku życia. Rozsławił ją swymi Le Stanze per la Giostra, a potem Botticelli namalował z nich różne epizody. Poliziano każdego ranka wykładał przez dwie godziny po łacinie, a każdego popołudnia przez dwie godziny po grecku. Przyjaźnił się z Pico della Mirandolą, wyuzdanym ga-lantem, który się potem nawrócił i przyłączył do Savonaroli.
Takie miałem przezwisko, kiedy byłem mały. Pico.
Tak, myślę, że wiele się tu zdarzyło. Ta fontanna w ścianie. Pico i Lorenzo, i Poliziano, i młody Michelangelo Buonarotti. Każdy z nich dzierżył w jednej dłoni nowy świat, a w drugiej stary. Biblioteka zdobyła właśnie cztery ostatnie dzieła Cyce-rona. Sprowadzili sobie żyrafę, nosorożca, ptaka dodo. Tosca-nelli wykreślał mapy świata, opierając się na korespondencji otrzymywanej od kupców. Siadywali tu, w tej komnacie, pod popiersiem Platona, i rozprawiali całymi nocami.
A potem przyszedł czas na okrzyk Savonaroli wznoszony na ulicach: „Okażcie skruchę! Nadchodzi po-t o p!” I wszystko odrzucono — wolną wolę, potrzebę elegancji, sławę, prawo do czczenia Platona na równi z Chrystusem. I nastały stosy-palono peruki, książki, skóry zwierzęce, mapy. Ponad cztery wieki później otwarto ich mogiły. Szkielet Pico się zachował. Szkielet Poliziana rozsypał się w proch i pył.
Hana wsłuchiwała się w opowieść Anglika odwracającego strony swego notatnika i odczytującego informacje wypisane z różnych ksiąg — o wspaniałych mapach palonych na stosach, o rzuceniu w ogień popiersia Platona, którego marmur złusz-czył się od żaru, o pęknięciach w systemie wiedzy — jak ścisłe doniesienia nadsyłane z drugiej strony doliny, kiedy Poliziano stawał na trawiastych wzgórzach popatrując w przyszłość. Pico tam gdzieś w dole, w szarej celi, przyglądający się wszystkiemu swym jakby trzecim okiem wypatrującym zbawienia.
Nalał trochę wody do miseczki, dla psa. Stary kundel, starszy niż wojna.
Zasiadł nad karafką wina, które mnisi z klasztoru przynieśli Hanie. To był dom Hany, poruszał się w nim ostrożnie, aby niczego nie zmieniać. Dostrzegał w niej nawyki z jej dawnego świata — choćby w bukiecikach kwiatów polnych, tych małych prezentach, które dawała samej sobie. Nawet w pozarastanym ogrodzie napotykał gdzieniegdzie wystrzyżone lekarskimi nożycami trawniczki. Gdyby był młodszy, byłby się w nich zakochał.
Ale nie był już młody. Jakim go widziała? Poranionego, chwiejącego się na nogach, z posiwiałymi włosami opadającymi na kark. Nigdy nie wyobrażał sobie siebie jako człowieka świadomego swego wieku i swego doświadczenia. Oni wszyscy się starzeli, a on wciąż nie odczuwał, by jego mądrość rosła wraz z wiekiem.
Przykucnął, aby przypatrzyć się psu wypijającemu wodę z miseczki, zachwiał się, uchwycił stołu przewracając karafkę z winem.
Nazywasz się Dawid Caravaggio, prawda?
Przywiązali mu ręce do solidnych nóg dębowego stołu. W pewnej chwili zerwał się na nogi wraz z tym balastem, z krwawiącą lewą dłonią, chciał wybiec przez wąskie drzwi i upadł. Kobieta odrzuciła nóż, odmawiając dalszej roboty. Ze stołu wypadła szuflada i odbiwszy się od jego piersi obsunęła się z całą zawartością na podłogę. Przez chwilę pomyślał, że mogła być w niej broń, którą się posłuży. Ale Ranuccio Tommasoni chwycił brzytwę i stanął nad nim. Cararaggio, prawda? Wciąż nie był tego pewien.
Kiedy tak leżał pod stołem, a krew płynąca z ręki zalewała mu twarz, nagle odzyskał jasność myśli, zsunął więzy z nogi stołu, odepchnął na bok krzesło, aby uśmierzyć zadawany przez nie ból, a potem przemieścił się nieco w lewo, żeby zsunąć więzy z drugiej nogi. Wszędzie pełno krwi. Ręce już bezużyteczne.
Później całymi miesiącami przyłapywał się na tym, że spogląda ludziom tylko na kciuki, tak jakby ten wypadek uczynił go zazdrosnym. Postarzał się, jak gdyby ta jedna noc, na którą go przykuto do stołu, wyzwoliła w nim coś, co go spowolniło.
Stał, z zawrotem głowy, nad psem, nad czerwonym winem rozlanym po stole. Dwaj wartownicy, dwie kobiety, Tommasoni, telefony dzwonią i dzwonią przerywając Tommasoniemu, który odkłada brzytwę, zjadliwie wyszeptuje Przepraszam, podejmuje słuchawkę zakrwawioną ręką i słucha. Nie powiedział im, jak sądził, nic, co by miało dla nich jakąś wartość. Ale się chyba mylił, bo wypuścili go na wolność.
Przeszedł wzdłuż całą Via di Santo Spirito zdążając ku miejscu, które zachował w pamięci. Minął kościół Brunelle-schiego, bibliotekę Instytutu Niemieckiego, gdzie pracowała pewna znajoma, która by się nim mogła zająć. I wtedy uświadomił sobie, dlaczego go uwolniono. Pozwalając mu odejść, mogli odkryć, z kim się kontaktuje. Przysiadł na skraju chodnika nie odwracając się za siebie, ani razu się nie odwracając. Rozglądał się za jakimś ogniem, nad którym mógłby opalić swe rany, potrzymać je nad kociołkiem wiszącym nad rozpalonym na ulicy ogniskiem, aby dym osmolił mu dłonie. Doszedł do mostu Świętej Trójcy. Wokół było pusto, żadnego ruchu, co go zdziwiło. Przysiadł na mostowej balustradzie, po chwili się na niej położył. Żadnych odgłosów. Przedtem, kiedy maszerował z rękoma w mokrych od krwi kieszeniach, wokół niego panował gorączkowy ruch czołgów i jeepów.
Podczas gdy tak leżał, podminowany most wyleciał w powietrze, rzuciło nim w górę i w dół, jakby nastąpił koniec świata. Otworzył oczy i spostrzegł obok siebie wielką głowę. Zaczerpnął powietrza, pierś napełniła mu się wodą. Znajdował się poniżej jej powierzchni. Obok niego w wartkim nurcie Arno spoczywała brodata głowa. Podpełznął ku niej, ale nie zdołał jej dotknąć. Jakaś światłość wlewała się do rzeki. Wypłynął na powierzchnię wody, na którą spływała jakaś płonąca ciecz.
Kiedy później tego wieczora opowiedział Hanie tę historię, stwierdziła:
— Przestali cię torturować, bo nadciągali już sprzymierzeni. Niemcy uciekali z miasta, wysadzając za sobą mosty.
— Nie wiem. Może im wszystko wyśpiewałem. A czyja to była głowa? Ciągle tam dzwoniły telefony. Wybuchł popłoch, ten człowiek odskoczył ode mnie, a oni wszyscy wpatrywali się w niego, gdy wsłuchiwał się przez telefon w ciszę albo w jakiś inny głos, którego nie mogliśmy słyszeć. Czyj to mógł być głos? Czyja to była głowa?
— Oni zwiewali, Dawidzie.
Otwiera Ostatniego Mohikanina na końcowej, nie zadrukowanej stronie i zaczyna wpisywać:
Jest tu czlowiek o nazwisku Caravaggia, przyjaciel mojego ojca. Zawsze się w nim kochałam. Jest starszy ode mnie, ma pewnie ze czterdzieści pięć lat. Pogrążył się w mroku, nie ma w sobie za grosz ufności Z jakiegoś powodu pozostaję pod opieką tego przyjaciela mojego ojca.
Zamyka książkę, potem schodzi do biblioteki i odstawia tom na jedną z górnych półek.
Anglik spał oddychając przez usta, jak zawsze, zarówno we śnie, jak i na jawie. Wstała z krzesła i delikatnie wyjęła mu z rąk zapaloną świecę. Podeszła do okna i zdmuchnęła ją na zewnątrz, aby dym uleciał z pokoju. Nie cierpiała, kiedy tak leżał ze świecą w ręku, na podobieństwo zmarłego, z woskiem skapującym mu na rękę. Tak jakby się przygotowywał na śmierć, jakby chciał się w nią osunąć, wytwarzając wokół siebie jej klimat, aranżując odpowiednie oświetlenie.
Stała w oknie z palcami we włosach, przyciskając dłonie do głowy. W ciemności, po zapadnięciu zmierzchu, można sobie naciąć żyły i wypłynie z nich czarna krew.
Zapragnęła wyjść z tego pokoju. Odczuła nagły przypływ klaustrofobii. Przebiegła przez korytarz, zbiegła schodami na dół i wypadła na taras, po czym obejrzała się za siebie, jakby chciała dostrzec sylwetkę dziewczyny, od której uciekała. Weszła z powrotem do budynku. Pchnęła ciężkie drzwi, weszła do biblioteki, oderwała deski blokujące drzwi na taras, otworzyła je i wpuściła do środka nocne powietrze. Nie wiedziała, gdzie jest Caravaggio. Przez większość wieczorów pozostawał gdzieś poza domem, zwykle wracał na kilka godzin przed świtem. Nigdy nie dawał wtedy znaku życia.
Zgarnęła szare płótno okrywające fortepian i przeniosła w przeciwległy róg pokoju, wlokąc je za sobą jak skręconą szatę, jak sieć na ryby.
Nigdzie żadnego światła. Usłyszała daleki pomruk burzy.
Stanęła przy fortepianie. Nie patrząc na klawisze, opuściła dłonie i zaczęła grać, wystukując dźwięki, sprowadzając melodię do samego szkieletu. Po każdej sekwencji dźwięków robiła przerwę, jakby wynurzała dłonie z wody, by sprawdzić, co też wyłowiła, po czym opuszczała je ponownie wystukując główny zarys melodii. Jeszcze bardziej spowalniała ruchy palców. Spoglądała na dół, na dwóch mężczyzn, którzy weszli do sali przez otwarte oszklone drzwi, oparli karabiny o fortepian i stanęli na wprost niej. Dźwięk tonów nadal wypełniał komnatę, już odmienioną.
Opuściła dłonie, bosą stopą nacisnęła pedał basowy, wygrywając pieśń, jakiej nauczyła ją matka. Wystukiwała, na czym się dało, na stole kuchennym, na ścianie, o którą się opierała wchodząc schodami na górę, na pościeli, w której zasypiała. Nie mieli w domu fortepianu. Zwykła chodzić do klubu dzielnicowego w sobotnie ranki, by tam grywać, a przez cały tydzień ćwiczyła, gdzie się dało, wypisując dyktowane przez matkę nuty kredą na kuchennym stole, a potem je ścierając. Po raz pierwszy grała teraz na fortepianie pałacowym, mimo iż przebywała tu od trzech miesięcy, a zarysy instrumentu pod płótnem wypatrzyła przez oszklone drzwi już pierwszego dnia po przybyciu do Villa San Girolamo. W Kanadzie powietrze było zbyt suche dla fortepianów. Wstawiało się do środka pudła szklankę napełnioną wodą, a po miesiącu szklanka była pusta. Ojciec opowiadał jej o karzełkach, które popijają sobie we wnętrzach fortepianów, a nie w żadnych barach. Nigdy w to nie wierzyła, ale początkowo sądziła, że to mogą być myszy.
Błyskawica przeskoczyła nad doliną; przez całą noc zbierało się na burzę. W jej świetle spostrzegła, że jeden z mężczyzn jest Sikhem. Zrobiła pauzę i uśmiechnęła się, nieco zdziwiona, ale pewna swego, błysk światła wyłonił tylko na sekundę z mroku turban i jasny poblask na mokrej broni. Skrzydło fortepianu zdjęto już przed kilku miesiącami i wykorzystano jako stół szpitalny, broń więc oparta była o brzeg klawiatury. Ranny Anglik rozpoznałby, co to za rodzaj broni. Do diabła! Znalazła się w otoczeniu obcych ludzi. Żaden z nich nie był Włochem. Pałacowy romans. Co by pomyślał Poliziano o tym obrazku z roku 1945: po obu stronach fortepianu dwóch mężczyzn i kobieta, wojna już prawie zakończona, i broń rozjaśniająca się swą mokrą połyskliwością, ilekroć do komnaty wpada blask błyskawic, nasycając wszystko barwą i cieniem, co pół minuty grzmot wypełnia dolinę i zagłusza antyfonę melodii, dźwięk tonów piosenki When I take my sugar to tea…
— Znacie te słowa?
Nawet nie drgnęli. Uwolniła palce od dyscypliny tonów i wprawiła je w rytm, który przywołała z dna pamięci, w jazzowy takt, który wyzwalał melodię jak kasztan wyzwala się z łupin.
When I take my sugar to tea
All the boys are jealous of me,
So I never take her where the gang goes
When I take my sugar to tea[2].
Ich zmoczone ubrania, sposób, w jaki się jej przyglądają, ilekroć światło błyskawic wpada między nich do pokoju, jej dłonie grające teraz na przekór piorunom i grzmotom, ale i dostosowując się do nich, wypełniając dźwiękiem ciemności między błyskawicami. Jej twarz tak skupiona, że pojęli, iż są dla niej niewidoczni, że nie zarejestrował ich jej umysł, z wysiłkiem przywołujący wspomnienie matczynej ręki od-dzierającej kawałek gazety i zwilżającej go pod kuchennym kranem, by zetrzeć z blatu stołu pięciolinię, nuty, klucze tonacji. A potem ona udająca się na swe cotygodniowe lekcje do dzielnicowego klubu, gdzie pozwalają jej grać; kiedy siada, nie może stopą dosięgnąć pedału, więc woli grać na stojąco; jej sandałek na lewym pedale i stukanie metronomu.
Nie chciało jej się kończyć tej gry. Zagubić słów tej starej piosenki. Widziała miejsca, których dotyczyły, do których gang nigdy nie docierał, zastawione donicami z aspidistrą. Spojrzała na nich i skinęła głową — zapowiedź, że oto właśnie kończy.
Caravaggio nie był świadkiem tego wszystkiego. Kiedy wrócił, zastał w kuchni Hanę i dwóch żołnierzy z oddziału saperskiego; robili kanapki.