Po Herodocie ludzie Zachodu przez cale stulecia przejawiali znikome zainteresowanie pustynią. Od 425 roku przed narodzeniem Chrystusa do początku dwudziestego wieku odwracali od niej oczy. Milczeli na jej temat. Stulecie dziewiętnaste było wiekiem odkrywców rzek. A potem, w latach dwudziestych przychodzi mile postscriptum do historii tego zakątka ziemi w postaci prywatnych ekspedycji owocujących sprawozdawczymi odczytami organizowanymi przez londyńskie Geographical Society w Kensington Gore. Odczyty te wygłaszają spaleni słońcem, zmęczeni ludzie, którzy, podobnie jak żeglarze Conradowscy, nie czują się pewnie wśród etykiety taksówkowej czy niewybrednych dowcipów konduktorów w autobusach.
Na zebrania Society dojeżdżają podmiejskimi pociągami do Knightsbridge, gdzie często się gubią, bilety im się gdzieś zawieruszają, polegać mogą tylko na swoich starych mapach i notatkach do odczytu — spisanych w bolesnym trudzie — którymi wypełnione są ich plecaki, stanowiące jakby część ich ciała. Ci ludzie różnych narodowości wędrują tak o tej wczesnej godzinie wieczornej, o szóstej, w godzinie osamotnienia. Bo to jest pora anonimowości, większość mieszkańców miasta spieszy do domów. Odkrywcy docierają do Kensington Gore przedwcześnie, przegryzają coś w Lyons Corner House albo przy wejściu do Geographical Society, gdzie przysiadają w hallu na piętrze obok wielkiego maoryskiego canoe, przeglądając gorączkowo notatki. O ósmej zaczyna się zebranie.
Odczyty odbywają się co tydzień. Ktoś wygłasza wprowadzenie, a ktoś inny podziękowanie. Mówca zamykający dyskusję zwykle ustosunkowuje się do wywodów referenta, ocenią je z dużą surowością, jest rzeczowy i krytyczny, ale nigdy nie jest impertynencki.
Wszyscy zakładają, iż prelegenci trzymają się faktów, nawet obsesyjne hipotezy przedstawia się tutaj z pewną powściągliwością.
Moja wyprawa przez Pustynię Libijską z Sokum na wybrzeżu Morza Śródziemnego do Eli Obeid w Sudanie wiodła jednym z tych niewielu szlaków na ziemi, które prezentują bogatą rozmaitość interesujących problemów geograficznych…
Nigdy nie wspomina się w tych obitych dębową boazerią salach o całych latach przygotowań, studiów i gromadzenia funduszy. Zeszłotygodniowy mówca opowiadał o zaginięciu trzydziestu ludzi wśród lodów Antarktyki. Z taką samą powściągliwością przedstawia się losy ludzi, którzy przepadli gdzieś w pustynnym upale lub zaginęli w czasie burzy. Wszelkie kwestie ludzkie i finansowe odłącza się od tego, co jest przedmiotem dyskusji — a jest nim powierzchnia ziemi oraz „interesujące problemy geograficzne”.
Czy inne rejony depresji w tym regionie, oprócz szeroko dyskutowanego Wadi Rayan, mogłyby być spożytkowane w wyniku irygacji i drenowania delty Nilu? Czy źródla wód artezyjskich w oazach stopniowo wysychają? Gdzie należy poszukiwać tajemniczej «Zerzury»? Czy są jeszcze inne zagubione oazy do odkrycia? Gdzie się znajdują żólwiowe bagna Ptolemeusza?
Pytania te postawił w roku 1927 John Bell, dyrektor Biura Badań Pustyni w Egipcie. W latach trzydziestych stawiano kwestie z jeszcze większą powściągliwością. Chciałbym dodać kilka uwag do pewnych spraw poruszanych w interesującej dyskusji o „Prehistorycznej geografii oazy Kharga». W połowie lat trzydziestych zapomnianą oazę Zerzura odkrył — wraz z towarzyszami wyprawy — Ladislaus de Almasy.
W roku 1939 dekada wielkich odkryć na Pustyni Libijskiej dobiegła końca, a ten pustynny i cichy zakątek ziemi stał się teatrem działań wojennych.
W swej zadrzewionej sypialni ranny przebiega myślą rozlegle przestrzenie. Myśli o sposobie, w jaki zmarły król Rawenny, którego marmurowy postument wydaje się niemal żywy, unosi głowę z kamiennej poduszki, tak by móc spoglądać ponad swymi stopami. Sięga myślą dalej, do chwil wyczekiwania na deszcz w Afryce. I do życia, jakie wiedli w Kairze. Do ich pracy i dni.
Hana siedzi przy łóżku i jak giermek towarzyszy mu w tych podróżach.
W roku 1930 zaczęliśmy sporządzać mapy większej części wyżyny Gilf Kebir, poszukując zagubionej oazy zwanej Zerzura. Miasto Akacji.
Byliśmy Europejczykami pustynnymi. W roku 1917 John Beil oglądał Gilf. Potem dotarł tam Kemal el Din. A potem Bagnold, który wytyczył szlak na południe, do Morza Piaskowego. Madox, Walpole z Biura Badań Pustyni, Jego Ekscelencja Wasfi Bej, fotograf Casparius, geolog doktor Kadar i Bermann. A Gilf Kebir — wielki płaskowyż na Pustyni Libijskiej, równy obszarem Szwajcarii, jak zwykł mawiać Madox — obniżający się stopniowo ku północy, uskokami opadającymi na wschód i zachód, był głównym terenem naszych poszukiwań. Wyrastał na pustyni o sześćset kilometrów na zachód od Nilu.
W przekonaniu Egipcjan nie było już wody na zachód od osiedli w oazach. Świat się tam kończył. Interior był bezwodny. Ale w piaszczystym pustkowiu zawsze napotykasz ślady zagubionej historii. Wędrowały tamtędy plemiona Tebu i Senussi, starannie chroniąc swe studnie. Krążyły wieści o żyznych gruntach ukrytych we wnętrzu pustyni. Pisarze arabscy z trzynastego wieku wspominali o Zerzurze. „Oaza ptasząt”. „Miasto Akacji”.
W Księdze ukrytych skarbów, Kitab al Kanuz, Zerzura przedstawiona jest jako miasto białe, „białe jak gołębica”.
Popatrz na mapę Pustyni Libijskiej, a znajdziesz na niej nazwisko Kemal el Din, który w 1925 roku niemal samotnie poprowadził pierwszą wielką nowoczesną ekspedycję. Bagnold w latach 1930-1932. Almasy i Madox w latach 1931-1937. Na północ od Zwrotnika Raka.
Byliśmy dla siebie małym światem, wspólnotą utworzoną między wojnami; sporządzaliśmy mapy i odkrywaliśmy na nowo miejsca zapomniane przez ludzi. Zbieraliśmy się w Dakhla albo Kufra, jakby to były bary czy kawiarnie. Bagnold nazywał nas oazowym towarzystwem. Byliśmy zżyci, znaliśmy nawzajem nasze mocne i słabe strony. Bagnoldowi wybaczaliśmy wszystko ze względu na sposób, w jaki pisał o diunach. Wyżłobienia i pofałdowania piasku przypomnają wklęsłości w podniebieniu psiego pyska. Taki był naprawdę Bagnold, człowiek gotów zanurzyć badawczą dłoń w psiej paszczy.
1930. Pierwsza nasza podróż, wędrujemy na południe przez pustynię Jaghbub, przez tereny plemion Zwaya i Majabra. Siedmiodniowa wyprawa do El Taj. Madox i Bermann, jeszcze czterech innych. Kilka wielbłądów, koń i pies. Kiedy wyruszaliśmy, powtórzono nam starą maksymę: „Rozpoczynać podróż przy burzy piaskowej to dobry znak”.
Pierwszej nocy rozbiliśmy obóz przebywszy trzydzieści kilometrów na południe. Następnego dnia obudziliśmy się o piątej rano i wyszliśmy z namiotów. Było zbyt zimno, żeby spać. Podeszliśmy do ognisk i usiedliśmy przy nich, na skraju najgłębszych ciemności. Ponad nami gwiazdy. Słońce miało wzejść za dwie godziny. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk filiżanki z gorącą herbatą. Nakarmiono na wpół śpiące wielbłądy; żuły daktyle połykając je wraz z pestkami. Zjedliśmy śniadanie i wypiliśmy znów po trzy filiżanki herbaty.
Po kilku godzinach znaleźliśmy się w burzy piaskowej, przyszła nie wiadomo skąd i przesłoniła jasność poranka. Porywy wiatru, które nas zrazu odświeżały, nabrały siły. Przypatrywaliśmy się powierzchni piasku, która zaczęła się zmieniać.
— Pokaż mi książkę… o tu. To jest Hassaneina Beja wspaniały opis takiej burzy.
„Wygląda to tak, jakby pod powierzchnią piasku znajdowały się parowe pompy z tysiącami otworów, przez które wytryskują drobinki pary. Piasek kłębi się małymi strużkami i wirami. Ruch ten wzmaga się w miarę nasilania się wiatru. Cala powierzchnia pustym wydaje się unosić, jakby pod ciśnieniem jakiejś ukrytej siły. Wzlatujące kamyki godzą w golenie, kolana, uda. Drobiny piasku wbijają się w ciało, docierają do twarzy, unoszą się ponad głową. Niebo jest zasłonięte, wzrok sięga tylko do najbliższych przedmiotów, wszechświat się wypełnia”.
Musieliśmy się posuwać nadal. Jeśli się zatrzymasz, piasek pokryje cię, jak wszystko dokoła, co nieruchome, i zasypie. Burza może trwać i pięć godzin. Nawet kiedy już później podróżowaliśmy ciężarówkami, musieliśmy jechać naprzód bez żadnej widoczności. Najgorsze zagrożenia przychodzą nocą. Kiedyś, na północ od Kufra, o trzeciej nad ranem zostaliśmy zaskoczeni przez burzę. Porywy wiatru zrywały z masztów płachty namiotów, zawinięci w nie wtaczaliśmy się w piasek, tak jak tonąca łódź zanurza się w wodę, zagłębiając się weń, dusząc, aż wyratował nas poganiacz wielbłądów.
W ciągu dziewięciu dni przebrnęliśmy przez trzy burze piaskowe. Nie zdołaliśmy odnaleźć kilku osiedli pustynnych, w których zamierzaliśmy uzupełnić zaopatrzenie. Koń gdzieś zaginął. Padły trzy wielbłądy. Przez dwa ostatnie dni nie mieliśmy już żywności, pozostała nam tylko herbata. Ostatnią więzią z zewnętrznym światem było pobrzękiwanie puszki ze smolistoczarną herbatą oraz odgłos łyżeczki w filiżance, który wypełniał nadranne ciemności. Po trzeciej takiej nocy przestaliśmy się odzywać. Jedyne, co się liczyło, to ognisko i odrobina brązowego płynu.
Tylko szczęśliwy przypadek sprawił, że natrafiliśmy na pustynną osadę El Taj. Przeszedłem przez suk — aleją dzwoniących zegarów, uliczką barometrów, wzdłuż straganów z nabojami do strzelb, włoskim sosem pomidorowym i innymi konserwami z Benghazi, egipskimi perkalikami, ozdobami z muszli ostryg, koło ulicznych dentystów i sprzedawców książek. Nadal zachowywaliśmy milczenie, każdy z nas wyruszył do miasteczka na własną rękę. Przejmowaliśmy ten nowy świat powoli, jakbyśmy ocaleli z potopu. Na głównym placu El Taj zasiedliśmy do jagnięcia z ryżem, ciastek badawi, popijaliśmy mlekiem z bitym kremem migdałowym. I to wszystko po wytrwałym oczekiwaniu na trzy ceremonialne filiżanki bursztynowej herbaty doprawionej miętą.
Gdzieś w roku 1931 przyłączyłem się do karawany Beduinów i powiedziano mi, że jest tam jeszcze jeden z nas. Fenelon-Barnes, jak się okazało. Poszedłem do jego namiotu. Nie było go, wyruszył na własną jednodniową wyprawę, skatalogować skamieniałe drzewa. Obejrzałem sobie jego namiot, rozłożone w nim arkusze map, fotografie rodziny, które zawsze woził z sobą, i tak dalej. Kiedy wychodziłem, spostrzegłem lusterko zawieszone wysoko na skórzanej ścianie, a patrząc na nie zobaczyłem odbicie łóżka. Coś na nim leżało, zwinięte pod kocem, może pies? Odchyliłem dżelabę i ujrzałem małą dziewczynkę arabską, związaną i pogrążoną we śnie.
Około 1932 roku Bagnold miał już tych poszukiwań dość, a reszta z nas rozproszyła się. W poszukiwaniu zagubionej armii Kambyzesa. W poszukiwaniu Zerzury. Lata 1932, 1933 i 1934. Nie widywaliśmy się po kilka miesięcy. Tylko Beduini i my, krążący po Szlaku Czterdziestodniowym. Odnajdowaliśmy szczepy pustynne, najpiękniejszych ludzi, jakich w życiu widziałem. Byli wśród nas Niemiec, Anglik, Węgier, Afrykanin — żadne z tych określeń nic dla nas nie znaczyło. Stopniowo wyzbywaliśmy się narodowej tożsamości. Doszedłem do tego, że znienawidziłem pojęcie narodowości. Zostaliśmy zdeformowani przez państwa narodowe. Madox zginął ze względu na narodowość.
Pustynia nie da się podbić ani zawłaszczyć — jest to olbrzymia płachta miotana wichrami, nigdy nie przytwierdzona do podłoża żadnym kamieniem, opatrywana setkami imion na długo, zanim powstało Canterbury, zanim bitwy i traktaty pokawałkowały Europę i Wschód. Karawany, te zadziwiające wędrowne kultury, nie pozostawiają po sobie nic, nawet żarzącego się ogniska. My wszyscy, nawet ci z europejskimi domami i dziećmi, tam, w oddali, chcieliśmy zrzucić z siebie narodową skórę. To było miejsce, gdzie się wierzy. Roztopiliśmy się w krajobrazie. Ogień i piasek. Opuściliśmy oazową przystań. Miejsca, w których dotykaliśmy wody… Ain, Bir, Wadi, Foggara, Khottara, Shaduf. Nie chciałem przeciwstawiać swego nazwiska tym pięknym imionom. Zmyć z siebie nazwisko! Zmyć narodowość! Tego właśnie nauczyła mnie pustynia.
Ale ciągle nie brakło takich, którzy by chcieli pozostawić po sobie znak. W wyschłym łożysku rzeki, na kamienistym pagórku.
Takie małe próżnostki na połaci ziemi rozciągającej się na północny zachód od Sudanu, na południe od Cyrenajki. Fenelon-Barnes pragnął nazwać swoim nazwiskiem skamieniałe drzewa, które odkrył. Chciał nawet uszczęśliwić nim pewne plemię — przez cały rok prowadził w tej sprawie negocjacje. A potem przebił go Bauchan, nazywając własnym nazwiskiem pewien typ diuny piaskowej. Ja natomiast chciałem zatrzeć swoje nazwisko i miejsce, skąd pochodzę. Kiedy wybuchła wojna, po dziesięciu latach na pustyni było mi łatwo przekraczać owe granice, nie przynależeć do nikogo, do żadnego narodu.
Rok 1933 albo 1934, już nie pamiętam. Madox, Casparius, Bermann, ja i dwaj sudańscy przewodnicy wielbłądów oraz kucharz. Teraz podróżujemy fordami typu A, obudowanymi, i używamy wielkich kolistych balonów zwanych oponami pneumatycznymi. Dobrze się spisują na piasku, ale ryzykowne jest jeżdżenie po gruntach kamienistych i skalnych rumowiskach.
22 marca wyruszamy z Khargi. Bermann i ja rozważamy hipotezę Williamsona, że to trzy wadi opisane przezeń w 1838 roku złożyły się na pojęcie Zerzury.
Na południowy zachód od Gilf Kebir wznoszą się trzy wyodrębnione masywy granitowe wyrastające z równiny — Gebel Arkami, Gebel Uweinat i Gebel Kissu. Oddalone od siebie o dwadzieścia kilometrów. Dobra woda w niektórych wąwozach, ale w studniach w Gebel Arkanu jest gorzka, nie nadaje się do picia, chyba że w nagłej potrzebie. Williamson twierdził, że trzy wadi utworzyły Zerzurę, ale nigdy ich nie zlokalizował i uznano to za wytwór fantazji. Ale nawet jedna oaza deszczowa wśród tych pokrytych kraterami wzgórz dostarczyłaby wytłumaczenia, w jaki sposób Kambyzes i jego wojska zdołali przebyć tę pustynię, jak się odbywały przemarsze Sanusiego w czasie Wielkiej Wojny, kiedy to olbrzymi czarni najeźdźcy przemierzali pustynię, na której rzekomo nie było wody ani pastwisk. Ten świat był ucywilizowany od stuleci, przecinały go tysiące ścieżek i dróg.
W Abu Ballas znaleźliśmy dzbany o kształtach klasycznych greckich amfor. O takich dzbanach wspomina Herodot.
Bermann i ja rozmawiamy z tajemniczym, podobnym do węża starym człowiekiem w fortecy El Jof — w zbudowanej z kamienia sali, która niegdyś była biblioteką wielkiego szejka Sanusiego. Starzec należał do plemienia Tebu, jest przewodnikiem karawan, mówi po arabsku z obcym akcentem. „Jakby popiskiwał nietoperz” — powie potem Bermann cytując Herodota. Rozmawiamy z nim przez cały dzień i całą noc, a on nic nie wyjawia. Doktryna religijna Sanusiego, jej założenia wciąż skrywane są przed obcymi wraz z zawartymi w nich tajemnicami pustyni.
5 maja wspinam się na próg skalny i zbliżam do płaskowyżu Uweinat od nie znanej mi dotąd strony. I znajduję się w szerokim wadi porośniętym drzewami akacjowymi.
Był taki czas, kiedy ludzie sporządzający mapy nazywali nowo odkryte miejsca imionami kochanek, a nie własnymi. Ta dziewczyna dostrzeżona podczas dokonywania ablucji w czasie postoju karawany, osłaniająca się muślinem trzymanym w wyciągniętej ręce — dziewczyna o ramionach białych jak gołębica, co natchnęło starego arabskiego poetę do nazwania oazy jej imieniem. Skórzany bukłak rozpryskuje nad nią wodę, ona owija się szatą, a uczony w piśmie starzec odwraca od niej wzrok i przystępuje do opisu Zerzury.
Tak więc człowiek na pustyni może zanurzyć się w imieniu jak w odkrytym źródle i w jego cienistym chłodzie może go ogarnąć pokusa, by nigdy już nie opuścić tego schronienia. Wielkim moim pragnieniem było pozostać tam, wśród akacji. Wędrowałem nie przez taką okolicę, do której nikt nigdy nie dotarł, lecz przez taką, którą w ciągu stuleci gwałtownie i na krótko zapełniały różne ludy — armie czternastowieczne, karawany Tebu, najeźdźcy Sanusiego w roku 1915. A między tymi zasiedleniami nie było tu nikogo. Kiedy deszcze zanikały, akacje obumierały, wadi wysychały… Aż nagle wody pojawiały się ponownie po setkach lat. Sporadyczne powroty i zanikania, tak jak się dzieje z legendami i podaniami w toku dziejów.
Wody na pustyni, umiłowane jak imiona kochanków, utrzymujesz w złączonych dłoniach, niesiesz ich błękit do gardła. Wypijasz. Kobieta w Kairze wysuwa się z łóżka, przeciąga na całą długość swego białego ciała i wychyla się z okna na deszcz, by chłonąć go swą nagością.
Hana pochyla się do przodu, podążając za tokiem jego opowieści, przypatrując mu się bez słowa. Kim ona jest, ta kobieta?
Krańce ziemi nigdy nie są tymi punktami na mapie, na które pada wzrok kolonistów chcących poszerzyć swą strefę wpływów. Po jednej stronie słudzy, niewolnicy i układy władzy oraz korespondencja z Geographical Society. A po drugiej pierwszy krok białego człowieka poza wielką rzekę, jego pierwsze spojrzenie na górę, która tu była od zawsze.
Kiedy jesteśmy młodzi, nie spoglądamy w lustro. Wpatrujemy się w nie, kiedy się już zestarzejemy, zatroskani o nasze imię, o naszą legendę, o to, co nasze życie będzie znaczyło dla przyszłości. Pysznimy się nazwiskami, które nosimy, zabiegamy o pierwszeństwo naszych odkryć, przewagę naszych armii, wyłączność naszego handlu. Dopiero postarzały Narcyz pożąda swego bałwochwalczego wizerunku.
A jednak ciekawi nas, co nasze życie może znaczyć dla przyszłości. Wmyślamy się w przeszłość. Byliśmy młodzi. Widzieliśmy, że potęga i bogactwo przemijają. Wszyscy sypialiśmy z Herodotem pod poduszką. Wszak wiek z tych miast, co były w dawnych czasach wielkie, stało się małymi, a te, które w moich czasach są wielkie, były niegdyś małe. Wiedząc, że szczęście ludzkie nigdy nie jest trwale, wspomnę na równi o jednych i drugich[10].
W roku 1936 młody człowiek nazwiskiem Geoffrey Clifton spotkał w Oksfordzie przyjaciela, który mu wspomniał o tym, czym się zajmujemy. Człowiek ten skontaktował się ze mną, następnego dnia wziął ślub, a w dwa tygodnie później przyleciał wraz z żoną do Kairu.
Para ta wkroczyła w nasze życie — w krąg nas czterech, księcia Kemala el Dina, Bella, Almasy'ego i Madoxa. Nazwą, która nam nie schodziła z ust, był Gilf Kebir. Gdzieś tam w Gilfie mieściła się Zerzura, która pojawia się w piśmiennictwie arabskim od trzynastego wieku poczynając. Jeśli sięgasz aż tak daleko w przeszłość, potrzebny ci jest samolot, a młody Clifton był bogaty, umiał latać i był posiadaczem aeroplanu.
Clifton dołączył do nas w El Jof, na północ od Uweinatu.
Siedział w swej dwuosobowej maszynie, a my podchodziliśmy doń od strony naszej bazy obozowej. Uniósł się znad pulpitu sterowniczego i pociągnął łyk z flaszki. Jego młoda żona siedziała obok.
— Nadaję temu miejscu nazwę Bir Messaha Country Club — oznajmił.
Zauważyłem, że życzliwa niepewność prześliznęła się przez twarz jego żony; jej lwia czupryna, kiedy zdjęła skórzany hełm.
Oboje byli młodzi, patrzyliśmy na nich jak na własne dzieci. Wyskoczyli z samolotu i uścisnęliśmy sobie dłonie.
Było to w roku 1936, na początku naszej historii…
Zeskoczyli na ziemię ze skrzydeł motha. Clifton podszedł do nas trzymając w ręku flaszkę i wszyscy napiliśmy się ciepłego alkoholu. Był rozmiłowany w ceremoniach. Nazwał swą awionetkę „Rupert Bear”. Nie sądzę, by kochał pustynię, ale darzył ją podziwem, który brał się z respektu wobec naszych ostrych rygorów zachowania na niej; chciał im się podporządkować — jak student nowicjusz przestrzegający ciszy w bibliotece. Nie przypuszczaliśmy, że weźmie z sobą żonę, ale jak sądzę, przyjęliśmy to w sposób uprzejmy. Stała teraz wśród nas, a piasek wdzierał się jej we włosy.
Kim byliśmy dla tej młodej pary? Jeden z nas napisał kilka książek o formowaniu się diun, o pojawianiu się i znikaniu oaz, o zaginionych kulturach pustynnych. Wydawaliśmy się zainteresowani jedynie rzeczami, których nie można sprzedać ani kupić, nie dbaliśmy o zewnętrzny świat. Dyskutowaliśmy o szerokości geograficznej albo o wydarzeniach sprzed siedmiuset lat. O teorematach odkryć. O tym, że Abd el Melik Ibrahim el Zwaya, który mieszkał w oazie Zuck i wypasał wielbłądy, był pierwszym człowiekiem zdolnym pojąć istotę fotografii.
Cliftonowie przeżywali ostatnie dni swego miodowego miesiąca. Pozostawiłem ich w towarzystwie mych kompanów i udałem się na spotkanie z pewnym człowiekiem w Kufra. Spędzałem z nim wiele dni, sprawdzając pewne hipotezy, które utrzymywałem w tajemnicy przed resztą ekspedycji. Wróciłem do bazy w El Jof w trzy dni później.
Staliśmy wokół naszego pustynnego ogniska. Cliftonowie, Madox, Bell i ja. Jeśli się ktoś odsunął o kilka centymetrów, niknął w ciemności. Katharine Clifton zaczęła coś recytować, moja głowa cofnęła się poza krąg światła rzucany przez płonącą gałąź.
Miała twarz o klasycznej urodzie. Jej rodzice znani byli dobrze w świecie prawniczym. Należałem do ludzi, którzy nie zachwycają się poezją — póki nie usłyszałem, jak ją nam ta kobieta recytowała. I na pustynię przywołała swe dni uniwersyteckie, pomiędzy nas tam, aby opisać gwiazdy w taki sam sposób, w jaki Adam czule pouczał kobietę, używając pełnych gracji metafor:
…Tak one, choć ich nie widzimy w nocy,
Nie lśnią daremnie, a nie sądź, że gdyby
Ludzi nie było, niebiosom nie trzeba
Byłoby widzów, Bóg chce, by go wielbić,
Miliony stworzeń duchowych po ziemi
Krążą, lecz dla nas są niedostrzegalne
Tak kiedy śpimy, jak po przebudzeniu,
A nieustannie wielbią jego dzieła,
W nocy i we dnie zarówno[11].
Tego wieczora zakochałem się w jej głosie. Tylko w głosie. Nie chciałem słuchać niczego innego. Wstałem i odszedłem dalej.
Była wierzbą. Jak też by wyglądała zimą, będąc już w moim wieku? Ciągle i zawsze widzę ją oczyma Adama. Plątanina jej rąk i nóg, kiedy się zsuwa po skrzydle samolotu, kiedy się pochyla pośród nas, by podsycić ogień, jej wycelowany we mnie łokieć, kiedy pije z manierki.
W kilka dni później tańczyła ze mną, kiedyśmy poszli całą grupą na tańce w Kairze. Nawet lekko wstawiona, twarz zachowywała niewzruszoną. I jeszcze teraz myślę, że w największym stopniu odsłaniała ją ta właśnie twarz z chwili, kiedy oboje byliśmy podpici, nie zaś twarz z tego czasu, kiedy byliśmy kochankami.
Przez wszystkie te lata starałem się dociec, co się kryło w spojrzeniu, którym mnie darzyła. Wydawało się, że pogarda. Tak mi się zdawało. Teraz myślę, że mnie nim badała. Była niewinna, zadziwiona czymś we mnie. Zachowywałem się tak, jak zwykłem się zachowywać w barach, ale tym razem znalazłem się w nieodpowiednim towarzystwie. Jestem człowiekiem, który wyróżnia się swym sposobem bycia. I nie brałem pod uwagę, że ona jest młodsza ode mnie.
Studiowała mnie. Po prostu. A ja czyhałem na jakiś nie kontrolowany grymas na jej posągowej twarzy, na coś, co by ją odsłoniło.
Podaj mi mapę, a odtworzę ci miasto. Podaj mi ołówek, a narysuję ci pokój w południowej dzielnicy Kairu, mapy pustyni rozwieszone na ścianach. Zawsze była pomiędzy nami pustynia. Otwierałem oczy i spoglądałem na mapę dawnych osiedli rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego — Gazala, Tobruk, Mersa Matruh i na południe, na odręcznie dorysowane wadi oraz na żółte plamy przedstawiające okolice, w które się wdzieraliśmy, by się w nich tracić. Moim zadaniem będzie krótkie opisanie kilku ekspedycji, wdzierających się w Gilf Kebir. Doktor Bermann przeniesie nas później na pustynię, jaka istniała przed tysiącami lat…
W taki oto sposób Madox przemawiał do geografów w Kensington Gore. Ale nie znajdziesz wzmianki o cudzołóstwie w protokołach Geographical Society. Nasz pokój nigdy się nie pojawia w szczegółowych sprawozdaniach, które odnotowują każdy pagórek na naszej drodze i każde zdarzenie z naszej historii.
Na ulicy, gdzie sprzedają sprowadzone ze świata papugi, jeden rewir wydzielono dla ptaków gadających. Ptaki szczekają i gwiżdżą w rozgwarze, na zasłanej piórami alejce. Wiedziałem, które to plemię wędrujące jedwabnym lub wielbłądzim szlakiem przeniosło je w maleńkich palankinach przez pustynię. Czterdziestodniowa wędrówka, od kiedy niewolnicy schwytali ptaki i zasadzili je jak kwiaty w podzwrotnikowych ogrodach, a później wsadzili do bambusowych klatek i spuścili na wody rzeki, którą jest handel. Pojawiały się jak panny młode ze średniowiecznych romansów.
Stanęliśmy pośród nich. Pokazywałem jej miasto, jakiego nie znała.
Dotknęła mej ręki przy nadgarstku.
— Gdybym ci poświęciła życie, odrzuciłbyś mnie, prawda?
Nic jej nie odpowiedziałem.