Spogląda przed siebie, każdym okiem wytyczając osobną ścieżkę, wzdłuż rozległego łóżka, w którego nogach stoi Hana. Kiedy go obmyła, ułamała koniuszek ampułki i podchodzi teraz ze strzykawką. Podobieństwo. Łóżko. Odpływa kołysany morfiną. Lek wzbiera w nim, kondensując czas i przestrzeń w taki sam sposób, w jaki mapy sprowadzają świat do dwuwymiarowej karty papieru.
Długie wieczory kairskie. Morze nocnego nieba, wrzaski sępów, zanim się uspokoją o świcie, odlatując ku pustyni. Wewnętrzna zgodność tej sceny, jak rozsypanie przygarści ziaren.
W tym mieście w roku 1936 mogłeś kupić wszystko — poczynając od psa albo ptaka przylatującego na pierwszy sygnał gwizdka, do tych okropnych smyczy, które przyczepia się do małego palca u ręki kobiety, żeby ci się gdzieś nie zawieruszyła na zatłoczonym rynku.
W północno-wschodniej części Kairu był wielki dziedziniec zapełniony studentami szkół religijnych, a za nim bazar Khan el Khalili. Ponad wąskimi uliczkami przyglądaliśmy się kotom przesiadującym na wąskich, dziurawych dachach, spoglądającym o kolejne pięć metrów w dół, na chodniki i stragany. Nasz pokój znajdował się powyżej tego wszystkiego. Okna otwierały się na minarety, fellachów, koty, straszliwy zgiełk. Opowiadała mi o ogrodach swego dzieciństwa. Kiedy nie mogła zasnąć, odrysowywała mi ogród swej matki, słowo po słowie, grządka po grządce, grudniowy lód pokrywający staw pełen ryb, poskrzypywanie obrośniętych różami altanek.
Chwytała mnie za przegub ręki i wiodła z sobą przez plątaninę ścieżek ku wgłębieniu u nasady szyi.
Marzec 1937, Uweinat. Madox ma kłopoty z powodu rozrzedzonego powietrza. Pięćset metrów nad poziomem morza i już odczuwa skutki tej niewielkiej wysokości. Ale jest w końcu człowiekiem pustyni, który porzucił dla niej swą rodzinną siedzibę Marston Magna w hrabstwie Somerset, zmienił swe przyzwyczajenia i nawyki, by móc przebywać mniej więcej na poziomie morza i w okresowo suchym klimacie.
— Madox, powiedz, jak się nazywa to zagłębienie u nasady kobiecej szyi? Z przodu. O, tutaj. Co to jest, czy ma jakąś anatomiczną nazwę? Zagłębienie wielkości odcisku twego kciuka?
Madox przygląda mi się przez chwilę w blasku księżyca.
— Weź się w garść — wymrukuje.
— Pozwól, że ci coś opowiem — Caravaggio zwraca się do Hany. — Był tam taki Węgier nazwiskiem Almasy, który pracował dla Niemców w czasie wojny. Latał trochę dla Afrika Korps, ale przedstawiał dla nich o wiele większą wartość. W latach trzydziestych zaliczano go do wielkich odkrywców pustyni. Znał każdą dziurę z wodą i uczestniczył w sporządzaniu map Morza Piaskowego. Wiedział o pustyni wszystko. Znał wszystkie dialekty. Czy to nie wydaje ci się brzmieć znajomo? Między dwiema wojnami ustawicznie podejmował wyprawy z Kairu. Jedną z nich przeznaczył na odszukanie Zerzury — zagubionej oazy. Potem, kiedy wybuchła wojna, przyłączył się do Niemców. W1941 był przewodnikiem szpiegów, przeprowadzał ich przez pustynię do Kairu. Chcę ci powiedzieć, że uważam, że twój angielski pacjent wcale nie jest Anglikiem.
— Oczywiście, że jest, co powiesz na te wszystkie kwietne kobierce w Gloucestershire?
— Bardzo precyzyjne. Wszystko to jest precyzyjnym parawanem. Pamiętasz, dwie noce temu, kiedy próbowaliśmy nadać psu imię? Pamiętasz?
— Tak.
— Jakie były jego propozycje?
— Zachowywał się dziwnie tego wieczoru.
— Bardzo dziwnie, bo mu wstrzyknąłem podwójną dawkę morfiny. Pamiętasz, jakie wymyślał nazwy? Kilka z nich było jawną kpiną. Ale trzy inne? Cicero, Zerzura, Dalila.
— No i co?
— „Cicero” to było zakodowane oznaczenie tego szpiega. Brytyjczycy go rozszyfrowali. Podwójny, a potem potrójny agent. Zwiał. „Zerzura” to coś bardziej skomplikowanego.
— Wiem o Zerzurze. On ciągle o tym mówi. I o ogrodach.
— Ale teraz mówi najczęściej o pustyni. Angielskie ogrody są bardzo skąpym parawanikiem. On kona. Myślę, że tam, na piętrze, masz Almasy'ego, człowieka, który wspomagał szpiegów.
Siedzą na starym koszu w składziku na bieliznę, popatrując na siebie. Caravaggio wzrusza ramionami:
— A w każdym razie zachodzi taka możliwość.
— A ja myślę, że jest Anglikiem — mówi ona wciągając do środka policzki, co czyni zawsze, kiedy coś rozważa lub upewnia się co do czegoś, dotyczącego jej samej.
— Wiem, że kochasz tego człowieka, ale on nie jest Anglikiem. Przez pierwszą część wojny pracowałem na osi Kair-Trypolis. Szpieg Rommla — Rebeka…
— Co masz na myśli, jaki znów szpieg Rebeka?
— W roku 1942, przed bitwą o El Alamein, Niemcy wysłali do Kairu szpiega o nazwisku Eppler. Używał on egzemplarza powieści Daphne du Maurier Rebeka jako książki kodów, jakimi szyfrował przesyłane Rommlowi meldunki o ruchu wojsk. Wyobraź sobie, że ta powieść stała się dla pracowników wywiadu brytyjskiego książką czytaną do poduszki. Nawet ja ją przeczytałem.
— Przeczytałeś całą książkę?
— Dziękuję. Człowiekiem, który na osobisty rozkaz Rommla przeprowadził Epplera przez pustynię z Trypolisu do Kairu, był hrabia Ladislaus de Almasy. Był to szmat pustyni, której nikt inny nie zdołałby przebyć, to pewne.
W okresie międzywojennym Almasy miał przyjaciół wśród Anglików. Wielkich badaczy pustyni. Ale kiedy wybuchła wojna, przeszedł na stronę Niemców. Rommel prosił go o przeprowadzenie Epplera do Kairu przez pustynię, ponieważ zbyt łatwe do odkrycia byłoby zrzucenie go z samolotu na spadochronie. Przebył z tym gościem pustynię i doprowadził go do delty Nilu.
— Dużo wiesz o tej sprawie.
— Stacjonowałem w Kairze. Śledziliśmy go. Z Gialo wywiódł na pustynię grupę złożoną z ośmiu ludzi. Musieli przekopywać drogę dla ciężarówek przez ruchome piaski. Doprowadził ich do Uweinatu, granitowego płaskowyżu, gdzie chcieli znaleźć wodę i schronienie w jaskiniach. To była połowa drogi. W latach trzydziestych odnalazł tam jaskinie z malowidłami skalnymi. Ale płaskowyż był penetrowany przez sprzymierzonych i nie mogli skorzystać z tamtejszych studni. Zawrócili więc na piaski pustyni. Napadali na brytyjskie stacje benzynowe, by zdobyć paliwo. W oazie Kharga przebrali się w brytyjskie mundury, na samochodach wymalowali brytyjskie numery identyfikacyjne. Kiedy ich wypatrzono z powietrza, zatrzymali się w jakimś wadi na całe trzy dni, w całkowitym bezruchu. Piekli się na śmierć w piachu. Trzy tygodnie zajęła im droga do Kairu. Almasy uścisnął dłoń Epplerowi i zostawił go. I tam straciliśmy go z oczu. Samotnie powrócił na pustynię. Sądziliśmy, że przebył ją na powrót, że wrócił do Trypolisu. Ale wtedy właśnie widziano go po raz ostatni. Brytyjczycy wzięli Epplera pod kontrolę i używali kodu Rebeki, by podrzucać Rommlowi fałszywe informacje o El Alamein.
— Nie mogę w to uwierzyć, Dawidzie.
— Człowiek, który nam dopomógł schwytać Epplera w Kairze, nazywał się Samson.
— Dalila.
— Dokładnie.
— Może to on jest Samsonem.
— Tak zrazu myślałem. Ale on mi wygląda bardziej na Almasy'ego. Miłośnik pustyni. Dzieciństwo spędził w Lewan-cie i kocha Beduinów. Ale co przede wszystkim wskazuje, że to Almasy, to umiejętność latania. Rozmawiamy o kimś, kto się rozbił w płonącym samolocie. O kimś poparzonym tak, że go nie można rozpoznać, kto w końcu trafił do rąk Anglików w Pizie. O kimś, kto nie ma trudności z wymową angielską. Almasy chodził do szkoły w Anglii. W Kairze uchodził za brytyjskiego szpiega.
Siedziała na koszu patrząc na Caravaggia. Powiedziała: — Myślę, że niech sobie będzie, kim chce. To w końcu nieważne, po czyjej był stronie, no nie? Caravaggio odpowiedział:
— Chciałbym z nim jeszcze pogadać. Po zwiększonej dawce morfiny. Wydrzeć coś z niego. Z nas obu. Rozumiesz? Sprawdzić, do czego to wszystko doprowadzi. Dalila. Zerzura. Będziemy mu dawali zastrzyki na zmianę.
— Nie, Dawidzie. Opętała cię ta myśl. Wojna już się skończyła.
— Muszę to sprawdzić. Będę mu podawał koktajl Brompton. Morfinę z alkoholem. Wynaleźli to w londyńskim szpitalu Brompton dla pacjentów chorych na raka. Nie bój się, to go nie zabije. Organizm szybko to wchłania. Mogę to przyrządzać z tego, co mamy w domu. Dawać mu to do picia. A potem przestawić go na czystą morfinę.
Przyglądała mu się, siedzącemu na koszu, z rozjaśnionymi oczyma, uśmiechając się. W ciągu ostatnich tygodni wojny Caravaggio stal się jednym z licznych złodziei morfiny. Sprawdził jej zapasy medyczne w pierwszych godzinach po przybyciu do pałacu. Małe tubki morfiny znalazły się teraz w jego posiadaniu. Przypominały pastę do zębów dla dzieci, pomyślała, kiedy je zobaczyła po raz pierwszy i uznała za krzykliwie ekstrawaganckie. Dwie lub trzy takie tubki Caravaggio nosił przy sobie przez cały dzień, wcierając maść w obolałe miejsca. Natknęła się kiedyś na niego, wymiotującego wskutek przedawkowania, skulonego i trzęsącego się w ciemnym kącie; z trudem ją rozpoznawał. Próbowała z nim rozmawiać, ale odwrócił głowę. Stwierdziła, że z metalowej puszki z medykamentami zerwano wieczko, z Bóg wie jakim wysiłkiem. Pewnego razu, kiedy saper skaleczył sobie boleśnie rękę o żelazną bramę, Caravaggio wyrwał zębami szklany koreczek, wycisnął morfinę, i wtarł ją w brązową dłoń, zanim Łosoś zdążył się zorientować, co mu się aplikuje, i odepchnąć go gniewnie.
— Zostaw go w spokoju. To mój pacjent.
— Nie skrzywdzę go. Morfina i alkohol uśmierzają ból.
(3 CM3 KOKTAJLU BROMPTON. 3.00 PO POŁUDNIU)
Caravaggio wyjmuje łagodnie książkę z ręki rannego. — Kiedy spadłeś tam na pustyni, to skąd leciałeś?
— Z Gilf Kebir. Miałem tam kogoś zabrać. W końcu sierpnia. Tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa.
— W czasie wojny? Wszyscy przecież musieli się stamtąd wynieść.
— Tak. Było tam tylko wojsko.
— W Gilf Kebir?
— Tak.
— Gdzie to jest?
— Podaj mi książkę Kiplinga… O, tę.
Na wewnętrznej stronie okładki Kima była mapa z oznaczoną drogą, jaką przebył chłopiec ze Świętym. Ukazywała tylko część Indii — ciemno zakreskowany Afganistan i Kaszmir u podnóża gór.
Wiedzie swą czarną dłoń wzdłuż rzeki Numi aż do 23°30' szerokości geograficznej. Potem przesuwa palec o kilka centymetrów na zachód, już poza obręb mapy, po swym policzku; dotyka kości policzkowej.
— O, tu. Gilf Kebir, trochę na północ od Zwrotnika Raka. Na granicy egipsko-libijskiej.
— Co się zdarzyło w 1942 roku?
— Pojechałem do Kairu i wracałem stamtąd. Sypiałem wśród wrogów, mając w pamięci stare mapy, odnajdywałem przedwojenne kryjówki z paliwem i wodą zdążając do Uwei-natu. Teraz, kiedy byłem sam, szło mi to łatwiej. Już za Gilf Kebir ciężarówka eksplodowała, wypadłem z niej tocząc się po piasku, chcąc uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z ogniem. Na pustyni człowiek najbardziej boi się ognia.
Ciężarówka wybuchła prawdopodobnie wskutek sabotażu. Wśród Beduinów — których karawany przesuwały się nadal jak wędrowne miasta, wioząc przyprawy, przenośne pomieszczenia, doradców rządowych, dokąd tylko zechcą — znajdowali się szpiedzy. Owego czasu w każdej takiej karawanie zawsze znajdowali się zarówno Anglicy, jak i Niemcy.
Porzuciwszy wrak ciężarówki, ruszyłem pieszo w stronę Uweinatu, gdzie, jak wiedziałem, znajdował się ukryty samolot.
— Poczekaj no, ukryty samolot? Co to znaczy?
— Na długo przedtem Madox miał stary samolot, który ogołocił do szczętu — pozostawił tylko pulpit sterowniczy, mający kluczowe znaczenie dla lotów pustynnych. W czasie naszych wypraw na pustynię nauczył mnie latać; spacerowaliśmy obaj wokół zakotwiczonej na linie maszyny, rozważając, czy utrzymywałaby się w górze przy wichrze, czy też wpadałaby w wir.
Kiedy samolot Cliftona — „Rupert — znalazł się w naszym obozie, Madox pozostawił starą maszynę na miejscu zakrywszy ją brezentem i przytwierdziwszy do podłoża, w jednym z północno-wschodnich zakątków Uweinatu. Przez następne kilka lat piach stopniowo ją zasypywał. Nikt z nas nie sądził, że ją kiedykolwiek zobaczymy. Była jeszcze jedną ofiarą pustyni. Po paru miesiącach moglibyśmy już pewnie przechodzić obok i nie rozpoznać jej konturów. Bo teraz w naszą historię wdarł się o dziesięć lat młodszy samolot Cliftona.
— Więc do tej maszyny zmierzałeś?
— Tak. Cztery noce marszu. Zostawiłem tego człowieka w Kairze i wróciłem na pustynię. Wszędzie toczyła się wojna. Nagle pojawiły się „formacje”. Bermannowie, Bagnoldowie, Slatin Paszowie — którzy w różnych okolicznościach ratowali sobie nawzajem życie — podzielili się na obozy.
Zdążałem do Uweinatu. Dotarłem tam około południa i wspinałem się ku grotom na płaskowyżu. Przy źródle zwanym Ain Dua.
— Caravaggio sądzi, że wie, kim jesteś — powiedziała Hana. Człowiek leżący na łóżku nie odpowiedział.
— Mówi, że nie jesteś Anglikiem. Pracował w wywiadzie w Kairze i przez krótki czas we Włoszech. Potem go złapali. Moja rodzina znała Caravaggia przed wojną. Był złodziejem. Wierzył w „przepływ rzeczy”. Niektórzy złodzieje są zbieraczami, jak niektórzy odkrywcy, którymi pogardzasz, jak niektórzy mężczyźni w stosunku do kobiet albo niektóre kobiety w stosunku do mężczyzn. Ale Caravaggio nie był taki. Był zbyt ciekawy i zbyt hojny na to, żeby mu się wiodło w złodziejskim fachu. Połowa rzeczy, które ukradł, w ogóle nie trafiła do jego domu. On uważa, że nie jesteś Anglikiem.
Przypatrywała się, z jakim spokojem przyjmował to, co mówiła: wyglądało na to, że nie słucha zbyt uważnie jej słów. Że myśli o czymś dalekim. W taki sam sposób Duke Ellington spoglądał i rozmyślał grając „Solitude”.
Przestała mówić.
Dotarł do źródła Ain Dua. Zdjął z siebie ubranie i zamoczył je, potem zanurzył głowę i całe szczupłe ciało w błękitnej wodzie. W nogach odczuwał znużenie po czterech nocach marszu. Rozwiesił na skałach ubranie i wspiął się wyżej, między rozrzucone głazy, porzucając pustynię, która teraz, w roku 1942, stała się polem bitewnym, i nagi wkroczył w mrok groty.
Znalazł się wśród dobrze mu znanych malowideł, które odkrył przed czterema laty. Żyrafy. Trzoda. Mężczyzna ze wzniesionym orężem i w pióropuszu na głowie. Kilka postaci w pozach niewątpliwie pływackich. Bermann ma rację, że tu musiało kiedyś być jezioro. Wszedł głębiej, do Groty Pływaków, gdzie ją był zostawił. I nadal się tam znajdowała. Wczołgała się w róg jaskini, szczelnie okryła spadochronem. Obiecał był, że po nią wróci.
Byłby szczęśliwy, gdyby to on zmarł w jaskini, w jej zaciszu z odmalowanymi na ścianach pływakami. Bermann opowiadał mu, że w ogrodach Azji może wpatrywać się w głaz i wyobrażać sobie wodę albo przypatrywać się gładkiej powierzchni wody i uwierzyć, że kryje w sobie twardość skały. Ale ona była kobietą, która się wychowała w ogrodach, w wilgotności, wśród słów takich jak szpalery i jeż. Jej fascynacja pustynią była chwilowa. Pokochała jej surowość ze względu na niego, pragnąc pojąć, jakie też pocieszenie znajduje w pustynnej samotności. Zawsze lepiej czuła się w deszczu, w łazienkach wypełnionych wilgotną parą, w sennym nawilżeniu, jak tej nocy w Kairze, kiedy wychyliła się z okna na deszcz i włożyła mokre ubranie, aby je osuszyć na sobie. Tak jak kochała tradycje rodzinne, i ceremonie w dobrym stylu, i zapamiętane wiersze. Nie pogodziłaby się z myślą, że umrze bezimienną śmiercią. Dla niej więź z przodkami była czymś namacalnym, podczas gdy on zatarł za sobą ścieżkę, którą przybył. Zadziwiło go to, że go pokochała mimo tak utwierdzonej w nim anonimowości.
Leżała na wznak, w pozycji, w jakiej spoczywają średniowieczni zmarli.
Podszedłem do niej nagi, tak jak wtedy, w naszym pokoju w południowej dzielnicy Kairu, chcąc ją rozebrać, wciąż pragnąc się z nią kochać.
Co jest strasznego w tym, co zrobiłem? Czyż nie wybaczamy kochankom wszystkiego? Wybaczamy sobkostwo, żądzę, chytrość. Tak długo, jak długo znajdujemy po temu powód. Możesz się kochać z kobietą o złamanej ręce albo z kobietą chorą na grypę. Kiedyś wysysała mi krew z rany na ręce, a ja posmakowałem i połykałem jej krew menstruacyjną. Są takie słowa europejskie, których nie można przetłumaczyć na inny język. Felbomaly. Mrok grobowcowy. Z konotacjami odzwierciedlającymi intymne związki zmarłych z żywymi.
Wziąłem ją w ramiona, jakby pogrążoną we śnie. Ubraną jakby leżała w kołysce. Zakłóciłem ten spokój.
Wyniosłem ją na słońce. Ubrałem się. Ubranie wyschło tymczasem na nagrzanych głazach.
Splotłem dłonie w krzesełko. Jak tylko dotarłem do piasku, przerzuciłem ją sobie przez ramię. Zdawałem sobie sprawę z lekkości jej ciała. Przywykłem do noszenia jej w ten sposób, owijała się wokół mnie w moim pokoju, jak skrzydło wachlarza z wyciągniętymi rękoma, palcami rozsuniętymi w kształt rozgwiazdy.
Wędrowaliśmy tak na północny wschód, w stronę wąwozu, gdzie był ukryty samolot. Nie była mi potrzebna mapa. Dźwigałem z sobą bańkę benzyny przez całą drogę od rozbitej ciężarówki. Bo trzy lata wcześniej byliśmy bezradni bez paliwa.
— A co się stało trzy lata wcześniej?
— Była ranna. W 1939 roku. Jej mąż rozbił samolot. Zaplanowane to było przez niego jako samobójstwo, które miało objąć nas troje. Już nie byliśmy wtedy kochankami. Ale przypuszczam, że wieść o naszym wcześniejszym związku w jakiś sposób do niego dotarła.
— A więc była zbyt ciężko ranna, żeby wyruszyć z tobą.
— Tak. Jedyną szansą jej ocalenia było wyruszyć samemu po jakąś pomoc.
W grocie, po wszystkich tych miesiącach rozłąki i gniewu, rozmawiali znów jak kochankowie, odsuwając spomiędzy siebie ów głaz, którym rozdzieliły ich społeczne prawa, w jakie żadne z nich nie wierzyło.
Wtedy, w ogrodzie botanicznym, uderzyła głową w słup bramy z determinacji i wzburzenia. Zbyt dumna na to, by być kochanką, tajemnicą. Nie ma komórki do wynajęcia w jej świecie. Zawrócił ku niej, z uniesionym palcem. Jeszcze za tobą nie tęsknię.
Będziesz tęsknił.
Przez te miesiące rozłąki zgorzkniał i zamknął się w sobie. Unikał jej towarzystwa. Nie mógł sprostać opanowaniu, z jakim na niego patrzyła. Dzwonił do nich do domu, rozmawiał z jej mężem i słyszał w głębi jej śmiech. Miała w sobie urok, którym wszystkich podbijała. To właśnie w niej kochał. Teraz nie ufał już niczemu.
Podejrzewał, że go sobie zastąpiła nowym kochankiem. W każdym jej geście skierowanym do kogoś innego upatrywał oznaki przyzwolenia. Kiedyś w hallu schwyciła Roundella za poły marynarki i potrząsnęła nim, zaśmiewając się, a on coś burczał pod nosem; śledził wtedy Bogu ducha winnego doradcę rządowego przez dwa dni, by sprawdzić, czy ich coś więcej nie łączy. Już nie wierzył jej ostatnim pieszczotom. Zwróciła się przeciw niemu. Nie mógł znieść nawet kuszących uśmiechów ku niemu kierowanych. Nic wypijał napojów, które mu podawała. Kiedy w czasie obiadu zwracała mu uwagę na wazę z pływającą w niej lilią z Nilu, nie patrzył w tę stronę. Jeszcze jeden pieprzony kwiatek. Miała teraz nowy krąg zaufanych, z którego wykluczyła i jego, i męża. Nikt do męża nie wraca. Na tyle znał się na miłości i naturze ludzkiej.
Kupił cienką brązową bibułkę do papierosów i wkładał jej arkusiki między strony Dziejów, opowiadających o wojnach, które go nie interesowały. Spisał wszystkie jej zarzuty przeciw sobie. Wkleił je do książki — sobie przyznając tylko rolę obserwatora, słuchacza, „jego”.
Na kilka dni przed wojną wyruszył po raz ostatni do Gilf Kebir, aby uporządkować bazę obozową. Jej mąż miał go stamtąd odebrać. Mąż, którego kochali oboje, zanim zakochali się w sobie nawzajem.
Clifton przyleciał do Uweinatu, aby go zabrać umówionego dnia, zniżając się nad zaginioną oazą tak bardzo, że kiście akacji uczepiły się steru samolotu. Moth ześliznął się w dolinę i zaciął — podczas gdy on stał na wzniesieniu dając sygnały kawałkiem brezentu. Samolot poderwał się ponownie, potoczył w jego stronę i zarył w ziemię o czterdzieści metrów przed nim. Niebieska smuga dymu spod podwozia. Ale nie było ognia.
Jej mąż oszalał. Zabijając ich wszystkich. Zabijając siebie i żonę — a także jego, bo już nie było teraz drogi wyjścia z pustyni.
Tyle że ona nie zginęła. Uwolnił jej ciało, wyniósł je z pogiętego wraku samolotu, kryjącego w sobie zwłoki jej męża.
W jaki sposób wzbudziłeś w sobie nienawiść do mnie? — szepce w Grocie Pływaków, poprzez ból poranionego ciała. Złamany obojczyk. Połamane żebra. Byłeś wobec mnie okropny. Dlatego właśnie mój mąż zaczął cię podejrzewać. Ciągle tego w tobie nienawidzę — tego znikania na pustyni lub w barach.
To ty porzuciłaś m n i e w parku Groppi.
Ponieważ mnie nie pragnąłeś jak niczego na świecie.
Ponieważ mi powiedziałaś, że twój mąż zwariuje.
Nie na długo. A ją zwariowałam jeszcze przed nim, uśmierciłeś we mnie wszystko. Pocałuj mnie, dobrze? Przestań się przede mną bronić. Pocałuj mnie i zwracaj się do mnie po imieniu.
Ciała ich spotykały się w swych zapachach, w pocie, oszalałe z pragnienia przebicia się przez tę cienką otoczkę językiem i zębami, jakby każde z nich mogło uchwycić w ten sposób istotę natury tego drugiego i wydobyć ją z jego ciała.
Nie ma już teraz talku na jej ramieniu ani wody różanej na udzie.
Myślisz, że jesteś obrazoburcą, ale nim nie jesteś. Po prostu porzucasz coś, czego mieć nie możesz, lub zastępujesz czym innym. Jeśli coś ci się nie uda, wycofujesz się i zabierasz do czegoś innego. Nic cię nie zmieni. Ile miałeś kobiet? Porzuciłam cię, ponieważ zrozumiałam, że cię nigdy nie zmienię. Czasami zachowywałeś się w swym pokoju tak spokojnie, nie odzywając się słowem, jakby największą zdradą wobec siebie samego miała być zmiana twej postawy, choćby na jotę.
Rozmawialiśmy w Grocie Pływaków. Byliśmy oddaleni tylko o dwa stopnie szerokości geograficznej od bezpiecznego schronienia w Kufra.
Milknie i wyciąga rękę. Caravaggio kładzie tabletkę morfiny na czarnej dłoni, tabletka niknie w czarnych ustach mężczyzny.
Przeszedłem łożysko wyschniętego jeziora do oazy Kufra, niosąc z sobą tylko ubranie dla osłony przed słońcem i chłodem nocy, mojego Herodota zostawiłem przy niej. A w trzy lata później wędrowałem ku ukrytemu samolotowi niosąc ją tak, jak rycerz niesie swą zbroję.
Na pustyni narzędzia przetrwania znajdują się pod powierzchnią — troglodyckie jaskinie, wody pulsujące pod ukrytymi przed okiem roślinami, broń, samolot. 25 długości, 23 szerokości, dokopywałem się do brezentu i nagle wyłonił się samolot Madoxa. Była noc, ale spociłem się nawet w jej chłodnym powietrzu. Odniosłem naftową lampę i postawiłem przy niej, przysiadłem na chwilę przy jej jakby uśpionej postaci. Dwoje kochanków i pustynia — świeciły gwiazdy, albo księżyc, nie pamiętam. A wszędzie wokół toczyła się wojna.
Samolot wynurzył się z piasku. Nie miałem nic do jedzenia, czułem się osłabiony. Kotwica była zbyt ciężka, nie zdołałem jej wyciągnąć, po prostu ją odciąłem.
Po dwóch godzinach snu, o świcie, zasiadłem za pulpitem sterowniczym. Zapaliłem silnik, zaskoczył. Ruszyliśmy z miejsca i, o całe lata zbyt późno, wzbiliśmy się w niebo.
Głos zatrzymuje się. Poparzony człowiek patrzy przed siebie oszołomiony morfiną.
Teraz ma w oczach samolot Powolny dźwięk wznosi go z wysiłkiem nad ziemię, maszyna zacina się chwilami, jakby traciła dach, jej warkot wdziera się do kabiny, warkot straszny po wielodniowym marszu w ciszy. Spogląda w dół i spostrzega krople oliwy skapujące na kolana. Skrawek jej sukni powiewa na wietrze. Akacja i kość. Jak wysoko wzleciał ponad ziemię? Jak nisko wzbił się w przestworza?
Podwozie zaczepia o czubek palmy, on podrywa samolot, plama oliwy na fotelu, jej ciało osuwa się na nią. Jakieś zwarcie wykrzesuje iskrę, gałązki akacji na jej kolanie podchwytują ogień. Przerzuca jej ciało na tylne siedzenie. Wspiera się rękami w szkło tablicy rozdzielczej; szkło nie daje się usunąć. Szarpiąc szklaną płytką, rozkruszając ją, w końcu ją łamie i widzi języki i błyski ognia. Jak nisko znajduje się nad ziemią? Ona zsuwa się z siedzenia — kwiaty i liście akacji, gałęzie, które przybrały formę ramion oplatających się wokół niego. Wir powietrza zaczyna ją wyciągać z kabiny za wystające na zewnątrz ręce. Ślad morfiny na języku. Odbicie Caravaggia w czarnym stawie jego oka. Wznosi się teraz i opada jak ramię studni. Krew gdzieś na twarzy. Leci płonącym samolotem, płetwy hamujące na skrzydłach rozwierają się od pędu. Oni są już padliną. Jak daleko pozostawili za sobą drzewo palmowe? I jak dawno to było? Wyciąga nogi z oleistej mazi, ale są takie ciężkie. Nie jest już w stanie nimi poruszać. Jest starcem. Umęczonym życiem bez niej. Nie może już ułożyć się w jej objęciach i uwierzyć, że będzie go strzegła dniem i nocą, kiedy zaśnie. Nie ma już nikogo. Jest wyczerpany nie pustynią, lecz samotnością. Madox odszedł. Kobieta przemieniła się w liście i gałązki, połamana szyba nad nim wyszczerzona w niebo jak szczęka.
Wsuwa się w nasycony oliwą spadochron i wychyla na dół, przez wybitą szybę, wiatr wpycha jego ciało z powrotem do kabiny. W końcu uwalnia nogi, już zawisł w powietrzu, rozjarzony, nie wiedząc, dlaczego tak jaśnieje, aż do chwili, w której sobie uzmysławia, że płonie.
Hana słyszy glosy dobiegające z pokoju rannego Anglika, stoi w hallu i stara się zrozumieć, co mówią.
No i jak?
Cudowne!
Teraz moja kolej.
Ach! Wspaniale, wspaniale!
Największy wynalazek wszech czasów.
Trafna uwaga, młody człowieku.
Kiedy wchodzi, spostrzega Łososia i rannego Anglika, wydzierających sobie puszkę skondensowanego mleka. Anglik pociąga z puszki, a potem odsuwa ją od ust, żeby posmakować gęsty płyn. Rzuca promienny uśmiech Łososiowi, który wydaje się zirytowany tym, że nie ma dostępu do puszki. Saper spogląda na Hanę, po czym przechodzi na drugą stronę łóżka trzaskając palcami, próbując oderwać puszkę od ciemnej twarzy.
— Odkryliśmy wspólny przysmak. Chłopiec i ja. Mnie się on przyda w moich podróżach po Egipcie, jemu w podróżach po Indiach.
— Czyś kiedy próbował sandwicza ze skondensowanym mlekiem? — pyta saper.
Hana przenosi wzrok z mężczyzny na chłopca. Łosoś wpatruje się w puszkę.
— Pójdę po drugą — mówi i wychodzi z pokoju. Hana spogląda na mężczyznę na łóżku.
— I Łosoś, i ja jesteśmy międzynarodowymi bękartami — urodzonymi w jakimś miejscu, a usiłującymi żyć w innym. Walczącymi przez całe życie o to, by albo powrócić, albo oderwać się na zawsze od ojczystej ziemi. Ale Łosoś jeszcze sobie tego nie uświadamia. To dlatego nam tak dobrze ze sobą.
W kuchni Łosoś wybija dwa otwory w nowej puszce skondensowanego mleka bagnetem, który — jak stwierdza — służy teraz coraz częściej do tego celu, i wraca do sypialni rannego.
— Musiałeś się wychowywać gdzieś indziej — mówi saper. — Anglicy nie wysysają puszek do samego końca.
— Przez całe lata przebywałem na pustyni. Wszystkiego, co wiem, tam się nauczyłem. Wszystko ważne, co się w moim życiu zdarzyło, zdarzyło się na pustyni.
Uśmiecha się do Hany.
— Ktoś mnie raczy skondensowanym mlekiem. Ktoś inny mnie raczy morfiną. Być może odkryliśmy zrównoważoną dietę — odwraca się do Łososia: — Od jak dawna jesteś saperem?
— Od pięciu lat. Głównie w Londynie. A potem we Włoszech. Zajmowałem się niewypałami.
— Kto cię tego nauczył?
— Pewien Anglik w Woolwich. Uważany za dziwaka.
— To najlepsi nauczyciele. A więc był to z pewnością lord Suffolk. Czy poznałeś też pannę Morden?
— Tak.
Żaden z nich nie wciąga Hany w tę rozmowę. A ona chce się czegoś dowiedzieć o tym nauczycielu, o tym, w jaki sposób by go opisał.
— Łososiu, jaki on był?
Pracował w instytucie badawczym. Był szefem wydziału doświadczalnego. Panna Morden, jego sekretarka, wszędzie mu towarzyszyła, a także jego szofer, pan Fred Harts. Panna Morden spisywała notatki, które jej dyktował pracując nad jakąś bombą, a pan Harts podawał mu narzędzia. Był wspaniałym człowiekiem. Nazywano ich Świętą Trójcą. Wszyscy troje wylecieli w powietrze, w 1941. W Erith.
Hana patrzy, jak saper opiera się o ścianę, podnosząc jedną stopę tak, że podeszwa przywiera do malowidła. Nie wyraża się w tej pozie żaden smutek, nic dającego się zinterpretować.
Różni mężczyźni wydawali na jej rękach swe ostatnie tchnienie. W Anghiari próbowała przywrócić życie pięciu ludziom, by stwierdzić, że już właściwie wszystkich nas stoczyły robaki. W Ortonie podawała papierosa do ust chłopcu z amputowanymi nogami. Nic nie było w stanie jej zrazić. Czyniła swą powinność głęboko skrywając swą sferę intymną. Tak wiele sanitariuszek zamieniło się w afektowane, spaczone uczuciowo służebnice wojny, przybrane w swe żółto-szkarłatne mundury o kościanych guziczkach.
Przypatruje się Łososiowi opierającemu głowę o ścianę, zna ten obojętny wyraz jego twarzy. Dobrze go rozumie.