X Sierpień

Caravaggio zszedł po ciemku ze schodów i wszedł do kuchni. Jakiś seler na stole, kilka zapiaszczonych rzep. Jedyne światło padało od ognia, który Hana niedawno rozpaliła. Była odwrócona tyłem i nie słyszała jego kroków. Rozluźnił się w czasie pobytu w pałacu, wyzbył ostrożności, toteż wydawał się wyższy, ruchy miał bardziej zamaszyste. Zachował tylko cichy sposób chodzenia. Było to łatwe do zniesienia samoograniczenie, rodzaj senności w ruchach.

Odsunął krzesło, ona się odwróciła i spostrzegła, że wszedł do kuchni.

— Cześć, Dawidzie.

Uniósł ramię. Poczuł, że zbyt długo przebywał na pustyniach.

— Jak on się czuje?

— Usnął. Zagadał się do szczętu.

— Czy jest tym kimś, o kim myślałeś?

— Jest w porządku. Niech nim sobie będzie.

— Tak też myślałam. Oboje z Łososiem jesteśmy pewni, że to Anglik. Łosoś uważa, że najlepsi ludzie są ekscentrykami, pracował z jednym takim.

— Myślę, że Łosoś też jest ekscentrykiem. A gdzie on jest, nawiasem mówiąc?

— Coś tam przygotowuje na tarasie. Nie chce, żebym tam zaglądała. To coś na moje urodziny.

Hana wyprostowała się znad rusztu, otarła rękę o rękę.

— Na urodziny opowiem ci pewną historyjkę — powiedział. Spojrzała na niego.

— Tylko nie o Patryku, dobrze?

— Będzie to trochę o Patryka, trochę o tobie.

— Nie mogę słuchać takich rzeczy.

— Ojcowie są śmiertelni. Dochowuje się im miłości w każdy możliwy sposób. Nie możesz go wyrzucić ze swego serca.

— Powiesz mi o tym, jak ci minie odurzenie morfiną.

Podeszła do niego, objęła ramionami i pocałowała w policzek. Zacieśnił wokół niej uścisk, dotyk brody odczuła na skórze jak dotyk piasku. Lubiła go takim, jakim był teraz, przedtem był zawsze zbyt drobiazgowy. Patryk mówił, że jego przedziałek we włosach wygląda jak Yonge Street o północy. Przedtem Caravaggio zachowywał się w jej obecności jak bóg. Teraz, z twarzą, która wyraźnie mu się zaokrągliła, i brzuszkiem, był przyjaźniej ludzki.

Obiad tego wieczoru przygotowywał saper. Caravaggio go nie doglądał. Co trzeci obiad był w jego przekonaniu stracony. Łosoś zbierał jarzyny i podawał je nie dogotowane, ledwie sparzone zupą. Miał to więc być kolejny jarski posiłek, zupełnie nie taki, jakiego by sobie Caravaggio życzył po wysłuchiwaniu przez cały dzień opowieści tego człowieka na piętrze. Otworzył kredens i zajrzał do środka. Było tam trochę zakrytego serwetką suszonego mięsa, z którego odkroił sobie kawałek i schował do kieszeni.

— Mogę ci już odstawić morfinę, wiesz? Jestem dobrą pielęgniarką.

— Otaczają cię szaleńcy…

— Tak, wszyscy jesteśmy szaleńcami.

Kiedy ich Łosoś zawołał, wyszli z kuchni na taras, którego dolna balustrada obwieszona była światełkami.

Wydało się Caravaggiowi, że to rząd małych elektrycznych świeczek spotykanych w zakurzonych kościółkach, i pomyślał, że saper posunął się za daleko wyciągając je z kaplicy, nawet jeśli chciał uczcić dzień urodzin Hany. Hana podeszła do światełek z rękoma przyciśniętymi do twarzy. Nie było wiatru. Jej łydki i uda poruszały się pod sukienką, jakby przepływał tam mały strumyk. Tenisówki cicho stąpały po kamiennej posadzce.

— Zbierałem łuski od pocisków wszędzie, gdzie się dało — powiedział saper.

Ciągle nie mogli zrozumieć, co to za światełka. Caravaggio podszedł do nich bliżej. Były to łuski napełnione oliwą. Przejechał wzrokiem po całym rzędzie. Musiało ich być ze czterdzieści.

— Czterdzieści pięć — uściślił Łosoś — tyle lat liczy sobie to stulecie. W kraju, z którego pochodzę, czcimy stulecie na równi z własnym wiekiem.

Hana przeszła wzdłuż rzędu lampek, z rękoma w kieszeniach; Łosoś lubił się przypatrywać, jak spacerowała w ten sposób. Tak odprężona, jakby już odłożyła utrudzone ręce na noc, jakby już nie miały być jej potrzebne.

Caravaggia zachwyciła obecność trzech butelek czerwonego wina na stole. Podszedł, przeczytał nalepki i potrząsnął głową z uznaniem. Wiedział, że saper nie wypije nawet łyka z żadnej z nich. Wszystkie trzy były już odkorkowane. Widocznie Łosoś samotnie przestudiował w bibliotece jakiś podręcznik stołowej etykiety. Potem zobaczył kukurydzę i mięso, i ziemniaki. Hana podała Łososiowi ramię i podeszła wraz z nim do stołu.

Jedli i pili, niespodziewanie ciężkie wino zyskiwało w ich ustach niemal konsystencję mięsa. Zaraz też zaczęli się wygłupiać przy toastach na cześć sapera — „wielkiego zaopatrzeniowca” — i rannego Anglika. Pili też nawzajem swoje zdrowie, saper włączał się w te toasty swą szklaneczką wody. I wtedy właśnie zaczął opowiadać o sobie. Caravaggio go do tego zachęcał, choć nie przez cały czas słuchał, podnosząc się chwilami od stołu i przechadzając się wokół, nie mogąc się tym wszystkim nacieszyć. Pragnął tych oboje pożenić, namawiał ich do tego, ale wydawali się podlegać swym własnym dziwnym regułom określającym wzajemne stosunki. To, co robił, było jego rolą. Znowu zasiadł za stołem. Od czasu do czasu spostrzegał, że gasła któraś lampka. Skorupki łusek mieściły w sobie niewiele oliwy. Łosoś wstawał i dopełniał je różową parafiną.

— Musimy je utrzymać do północy. Rozmawiali o wojnie, tak już odległej.

— Kiedy skończy się już wojna z Japonią, wszyscy powrócą do domu — powiedział Łosoś.

— A ty, dokąd ty wrócisz? — spytał Caravaggio.

Saper odwrócił głowę, lekko nią pokiwał, lekko potrząsnął, usta rozchylił w uśmiechu. Więc Caravaggio zaczął mówić, zwracając się głównie do Łososia.

Pies nieśmiało podszedł do stołu i ułożył łeb na kolanach Caravaggia. Saper przymawiał się o dalsze opowieści z Toronto, jakby to było miejsce jakichś szczególnych cudów. Śniegu pokrywającego miasto, lodu skuwającego port, promów, którymi latem ludzie udawali się na koncerty. Ale naprawdę interesowało go życie Hany, tyle że ona wykręcała się od tematów, które wiązały się z jakimiś ważnymi dla niej momentami. Chciała, żeby Łosoś znał tylko ją teraźniejszą, osobę zapewne bardziej ułomną i bardziej porywczą lub też twardszą i bardziej zdecydowaną niż ta dziewczyna lub młoda kobieta, którą była niegdyś. W jej życiu istniała matka Alicja, ojciec Patryk, macocha Klara i Caravaggio. Wyznała już ich imiona Łososiowi, jakby byli jej wierzycielami albo jej wianem. Byli pozbawieni wad — nie było co do tego wątpliwości. Powoływała się na nich jak na autorytety, jak na poradnik zalecający właściwy sposób gotowania jajek albo doprawiania jagnięcia czosnkiem. Nie wolno było podważać tych autorytetów.

No i teraz, bo już był pijany, Caravaggio opowiedział historyjkę o Hanie śpiewającej „Marsyliankę”, którą już uprzednio ją uraczył.

— Tak, słyszałem tę pieśń — powiedział Łosoś i zaczął nucić własną jej wersję.

— Nie tak — przerwała Hana — masz ją odśpiewać na stojąco!

Wstała, zrzuciła tenisówki i weszła na stół. Już tylko cztery lampki dogasały w tle, za jej bosymi stopami.

— To dla ciebie, Łososiu, masz się nauczyć ją tak śpiewać! Śpiewam dla c i e b i e.

I wyśpiewała „Marsyliankę” w ciemność, poza wyszczerbiony rząd dogasających lampek, poza krąg światła padającego z okna pokoju rannego Anglika, w mroczne niebo przesłaniane falującymi cieniami cyprysów. Ręce wyjęła z kieszeni.

Łosoś słyszał już tę pieśń w obozach, czasem w dziwnych sytuacjach, jak wtedy, przed zaimprowizowanym meczem piłkarskim. Caravaggio zaś, kiedy w czasie wojny słuchał tej pieśni, przestał ją lubić. W pamięci zachował wersję Hany sprzed lat. Teraz znów poddawał się jej z przyjemnością, ponieważ to ona znów ją śpiewała, ale rychło spostrzegł różnicę, jaka się w tym śpiewie dokonała. Nie było już w nim uniesienia szesnastolatki, lecz odbicie niepewnego kręgu światła wokół niej, wśród ciemności. Śpiewała tak, jakby się coś w niej zabliźniło, jakby już nikt nie był w stanie zebrać w całość nadziei zawartej w tej pieśni. Jej śpiew nosił piętno tych pięciu lat, które przywiodły ją do tej nocy, nocy jej dwudziestych pierwszych urodzin w czterdziestym piątym roku dwudziestego stulecia. Był to śpiew utrudzonego wędrowca, osamotnionego w świecie. Był to nowy testament Nie było już w tej pieśni pewności, śpiew był tylko samotnym wyzwaniem rzuconym wyniosłym szczytom władzy. Był jedynym uwierzytelnieniem. Jedyną rzeczą niezniszczalną. Pieśnią oliwnej lampki. Caravaggio spostrzegł, że śpiewa wraz z saperem i że jego śpiew jest echem rytmu serca sapera.

W namiocie przeżywali noce milczenia i noce wypełnione rozmową. Nigdy nie umieli przewidzieć, co ich czeka, jaki fragment przeszłości wyłoni się z pamięci albo też jaki rodzaj milczącego porozumienia ustali się w ciemności. Każdej nocy zabiegał o pozyskanie bliskości jej ciała lub bliskości jej języka przy swym uchu — kiedy składali głowy na wspólnej poduszce. Oczarował go ten wynalazek Zachodu. Każdego ranka starannie wypuszczał z poduszki powietrze i składał ją potrójnie, tak jak postępował w czasie całego przemarszu przez Włochy.

W namiocie Łosoś wtulał głowę w jej szyję. Nadstawiał całą swą skórę na pieszczotę jej paznokci. Albo też przywierał ustami do jej ust, brzuchem do jej brzucha.

Śpiewała albo nuciła pod nosem. W nocnych rozmyślaniach pod płótnem namiotu uważała go za na poły ptaka — miał w sobie, w swym wnętrzu, jakby ptasie pióra, a chłód żelaza w dotyku dłoni. Kiedy przebywał z nią w ciemności, poruszał się na wpół sennie, nie tak żwawo, jak obracał się świat wokół nich, podczas gdy za dnia przenikał wzrokiem wszystkie te szybkie obroty rzeczy dokonujące się wokół i przystosowywał do nich, jak kolor dopasowuje się do koloru.

W nocy osuwał się w odrętwienie. Nie widząc jego wzroku, nie mogła się zorientować w zamiarach ani dyscyplinie jego poruszeń. Nie znała do nich klucza. Przystępu do niego szukała alfabetem Braille'a. Tak jakby jego narządy, serce, układ żeber mogły być widoczne przez skórę, jakby ślina na jej ręce nabierała koloru. Rodzaje jej smutków rozpoznawał wrażliwiej niż ktokolwiek inny. Tak jak ona rozumiała dziwną odmianę miłości, jaką żywił dla swego groźnego brata. „Mamy we krwi to, by być wędrowcami. Dlatego właśnie uwięzienie jest dla niego najtrudniejsze do zniesienia, jest gotów się zabić dla zdobycia wolności”.

W trakcie nocnych rozmów wędrują po jego krainie pięciu rzek. Sutlej, Jhelum, Ravi, Chenab, Beas. Wprowadza ją do wielkiej gurdwara, zdejmując jej buty, obmywa stopy, zakrywa głowę. Zbudowano ją w 1601 roku, zbezczeszczono w 1757 i natychmiast odbudowano. W 1830 ozdobiono zlotem i marmurami.

— Gdybym cię tam przyprowadził przed świtem, najpierw ujrzałabyś opary nad powierzchnią wody. Potem one się unoszą, wpuszczając do świątyni światło. I usłyszałabyś hymny na cześć świętych — Ramanandy, Nanaki i Kabira. Śpiew jest istotą nabożeństwa. Słuchasz śpiewu, wdychasz zapach owoców z ogrodów świątynnych — granatów, pomarańczy. Świątynia jest przystanią pośród nurtów życia dostępną wszystkim. Jest statkiem żeglującym po morzu niewiedzy.

Wędrują po nocy, przechodzą przez srebrne odrzwia do przybytku, gdzie chroniona zasłoną z brokatu leży Święta Księga ragis, odśpiewują jej wersety przy akompaniamencie muzyków. Granth Sahib otwiera się w dowolnym miejscu, wybiera cytat i przez trzy godziny, aż po chwilę, kiedy rozpraszające się mgły odsłonią Złotą Świątynię, wersety mieszają się z sobą i spływają w nieustannej recytacji.

Łosoś wiedzie ją, wzdłuż basenu, do świętego drzewa, pod którym pochowano Babę Guyhajiego, pierwszego kapłana świątyni. Drzewo otoczone kultem, liczące czterysta pięćdziesiąt lat.

— Moja matka pielgrzymowała tam i zawiązała węzeł wokół gałęzi, aby wyjednać przychylność świętego drzewa dla jej intencji urodzenia syna, a kiedy mój brat przyszedł na świat, udała się tam ponownie, prosić o błogosławieństwo, by mogła urodzić drugiego syna. W całym Pendżabie jest mnóstwo świętych drzew i cudotwórczych wód.

Hana milczy. On zdaje sobie sprawę z głębokich ciemności, jakie się w niej kryją, z braku w niej dziecięctwa i wiary. Zawsze stara się ją wywieść z obszarów jej smutku. Zagubione dziecko. Straciło ojca.

— Też straciłem kogoś, kto był dla mnie jak ojciec — mówi. A ona wie, że ten mężczyzna leżący obok niej jest jednym z wybranych, którym dane jest zawsze stać obok, którzy mogą zrywać swe powiązania i zastępować utracone miejsca innymi. Są ludzie, których krzywdy łamią, i ludzie, którzy nie dają się złamać. Gdyby go o to spytała, odparłby, że uważa swe życie za udane — mając brata w więzieniu, przyjaciół wysadzanych w powietrze przez bomby i miny, i samemu codziennie ryzykując życiem na tej wojnie.

Jest jakaś straszna niesprawiedliwość w losie takich ludzi, maskowana powłoką ich uprzejmości. Mógłby przebywać przez cały dzień w glinianej jamie rozbrajając bombę, mógłby wrócić do domu z pogrzebu przyjaciela sapera, zgaszony, ale mimo wszystkich zagrożeń czających się wokół zawsze znajdował jakąś nadzieję, jakieś światło. Ona nie miała nadziei na nic. Dla niego istniały różne warianty losu, a w świątyni Amritsar ludzie wszystkich wyznań i stanów witani byli na równi i zapraszani do wspólnego posiłku. Ją też by tam dopuszczono, by mogła złożyć monetę lub kwiat na płachcie rozpostartej na podłodze i włączyć się w wielki, nieustający śpiew.

Pragnęłaby tego. Jej skrytość była wyrazem smutnego usposobienia. On chciałby ją przeprowadzić przez jedną z trzynastu bram wiodących do jego świata wewnętrznego, ale wiedziała, że gdyby się znalazł w niebezpieczeństwie, nie szukałby w niej ratunku. Wytworzyłby wokół siebie pustą przestrzeń i zamknął się w sobie. Takie miał rzemiosło. Sikhowie, jak mawiał, są wspaniałymi technologami.

— Mamy w sobie mistyczną bliskość… jak to się nazywa?

— Powinowactwo.

— Tak, powinowactwo z mechanizmami.

Wyłączał się z ich grona na długie godziny. Dźwięki muzyki z kryształkowego radioodbiornika wędrowały wzdłuż wyciągniętego ramienia i wnikały w jego włosy. Nie uwierzyła w możliwość pełnego z nim zespolenia i bycia jego prawdziwą miłością. Poruszał się po własnej trajektorii, z szybkością umożliwiającą uzupełnienie strat. Taką miał naturę. Nie chciała jej osądzać. Nie miała do tego prawa. Łosoś wychodzący co rano z plecakiem przewieszonym przez lewe ramię i wędrujący własnymi ścieżkami wokół Villa San Girolamo. Każdego ranka mu się przypatrywała, obserwując jego otwartość na świat, za każdym razem być może oglądając ją po raz ostatni. W kilka minut później spoglądał w górę, na okaleczone przez szrapnele cyprysy, które utraciły wiele gałęzi. Pliniusz wędrował zapewne ścieżką w taki sam sposób, albo i Stendhal, bo akcja niektórych części Pustelni Parmeńskiej toczy się na tym skrawku świata.

Łosoś popatrywał w górę, na wysoki łuk okaleczonych drzew, potem na rozsnuwającą się przed nim alejkę — on, młody człowiek o najdziwniejszym zawodzie, jaki wymyśliło to stulecie, saper, technik wojskowy detonujący i rozbrajający miny. Każdego ranka wychodził z namiotu, mył się w ogrodzie i wychodził poza teren przyległy do pałacu, nawet nie wchodząc do domu — być może pomachałby na pożegnanie ręką, gdyby ją zobaczył — jak gdyby język, ludzkie odruchy miały go wprowadzić w zakłopotanie, wniknąć jak krew w maszynerię, którą miał rozszyfrować. Dostrzegała go w odległości kilkudziesięciu metrów od pałacu, na tle jaśniejącej alejki.

W takiej chwili pozostawiał ich wszystkich poza sobą. Był to moment, kiedy zwodzony most zamykał się za rycerzem, który odtąd zdany był wyłącznie na precyzję własnych ruchów i fizyczną sprawność. W Sienie oglądała malowidło ścienne. Fresk przedstawiający miasto. O kilka metrów za jego murami malowidło wykruszyło się i rycerz opuszczający zamek nie mógł liczyć nawet na wsparcie ze strony sztuki, władnej przecież stworzyć sad, by go nim osłonić. Tak też w jej odczuciu wyglądały codzienne wędrówki Łososia. Każdego ranka opuszczał namalowaną scenerię i zapuszczał się w poszarpany mrok chaosu. Rycerz. Święty wojownik. Widziała mundur koloru khaki przeświecający przez cyprysy. Anglik określał go jako foto profugus — „tułacz zrządzeniem losu”[18]. Przypuszczała, że te dni zaczynały się dlań od radości wznoszenia wzroku ku drzewom.

Saperów sprowadzono do Neapolu na początku października 1943, wybierając najlepszych spośród całego korpusu, który przebywał już we Włoszech. Łosoś byl w gronie owych trzydziestu, którzy znaleźli się w tym mieście pułapek.

Niemcy w czasie kampanii włoskiej wyreżyserowali jedną z najwspanialszych i najstraszliwszych klęsk w historii. Posuwanie się wojsk sprzymierzonych, które powinno trwać miesiąc, wypełniło cały rok. Ich szlak zalano ogniem. Saperzy pilotowali kolumny ciężarówek w trakcie przemarszu wojsk, wystrzegając się świeżo przekopanej ziemi, co oznaczało kryjące się tam miny ziemne, miny szklane albo miny przeznaczone dla pieszych. Niemożliwie powolny pochód wojsk. Dalej na północy, w górach, oddziały partyzanckie uformowane z grup komunistycznych imienia Garibaldiego, noszące jako znak rozpoznawczy czerwone ręczniki zawiązane na głowie, również rozmieszczały wzdłuż dróg materiały wybuchowe, które eksplodowały od przejeżdżających niemieckich ciężarówek.

Trudno sobie wyobrazić rozmiary zaminowania we Włoszech i w Afryce Północnej. Na skrzyżowaniu dróg Kismaayo-Afmadu znaleziono 260 min. Trzysta znajdowało się w rejonie mostu na rzece Omo. Trzydziestego czerwca 1941 saperzy południowoafrykańscy w ciągu jednego dnia założyli 2700 min typu Mark II w ewakuowanym rejonie Mersa Matruh. W cztery miesiące później Brytyjczycy oczyścili rejon Mersa Matruh z 7806 min i przenieśli je w inne miejsce.

Miny sporządzano ze wszystkiego. Czterdziestocentymetrowe rurki wypełniano materiałem wybuchowym i rozrzucano wzdłuż szlaków wojskowych. Miny w drewnianych pudełeczkach rozmieszczano po domach. Miny rurkowe wypełniano nitrogliceryną, hufnalami i opiłkami żelaza. Saperzy południowoafrykańscy napełniali odłamkami żelaza i nitrogliceryną dwudziestolitrowe pojemniki po benzynie, które mogły rozerwać na kawałki pojazd opancerzony.

Najgorzej było w miastach. Oddziały rozbrajające miny, słabo wyszkolone, przywieziono z Kairu i Aleksandrii. Sławę zdobył osiemnasty oddział. W ciągu trzech tygodni października 1941 roku rozbroił 1403 niezwykle groźne miny.

Ale we Włoszech było trudniej niż w Afryce. Stosowano zapalniki koszmarnie skomplikowane, mechanizmy sprężynowe odmienne od niemieckich, z którymi owe oddziały już się zapoznały. Saperzy wkraczali do miast posuwając się ulicami, gdzie na drzewach i balkonach wisiały ludzkie zwłoki. Niemcy uśmiercali dziesięciu Włochów w odwecie za każdego swego zabitego. Niektóre ze zwłok zaminowano. I trzeba było miny detonować wraz z ciałami powieszonych.

Niemcy wycofali się z Neapolu pierwszego października 1943 roku. W czasie wcześniejszych bombardowań wieluset mieszkańców miasta uciekło, szukając schronienia w okolicznych jaskiniach. W odwecie Niemcy burzyli wejścia do jaskiń, zasypując uciekinierów. Wybuchła epidemia tyfusu. W porcie zaminowano wraki zatopionych statków.

Do tego miasta pułapek sprowadzono trzydziestu saperów. Znajdowano miny o opóźnionym zapłonie, ukryte w publicznych budynkach. Niemal każdy pojazd krył w sobie minę. Saperzy nabrali stałej podejrzliwości wobec każdego przedmiotu znalezionego w jakimś pomieszczeniu. Nie ufali niczemu, co znajdowali na stole, dopóki nie nadali temu przedmiotowi położenia „wskazującego godzinę czwartą”. Jeszcze wiele lat po wojnie saper odkładający na stół wieczne pióro układał sobie jego części składowe tak, jak wskazówki zegara ustawione na tej godzinie.

Neapol stanowił zonę wojenną przez sześć tygodni i przez cały ten czas Łosoś znajdował się tam wraz ze swym oddziałem.

Po dwóch tygodniach dokopali się do uciekinierów w jaskiniach. Ciała sczerniałe od ekskrementów i tyfusu. Ich przemarsz do miejskich szpitali wyglądał jak widmowa procesja.

W cztery dni później wyleciała w powietrze poczta; siedemdziesiąt dwie osoby zginęły lub zostały ranne. Najbogatsza w świecie kolekcja średniowiecznych zapisków spłonęła w miejskim archiwum.

Dwunastego października, na trzy dni przed zapowiedzianym uruchomieniem elektrowni, zwrócił się do nich pewien Niemiec. Powiadomił władze, że w portowej dzielnicy miasta ukryto tysiące min podłączonych do nieczynnej sieci elektrycznej. W momencie jej uruchomienia w płomieniach stanie pół miasta. Przesłuchiwano go więcej niż siedem razy, na różnych poziomach taktu i przemocy — i władze ciągle nie mogły nabrać pewności co do jego rewelacji. Ewakuowano jednak ludność z tej części miasta. Jeepy wywiozły dzieci i starców stojących nad grobem, ciężarne kobiety i ludzi uratowanych z jaskiń, zwierzęta, rannych żołnierzy ze szpitali oraz pacjentów z zakładów psychiatrycznych, księży, mnichów i zakonnice z klasztorów. O zmierzchu dwudziestego drugiego października na miejscu pozostało dwunastu saperów.

Elektryczność miano włączyć o trzeciej po południu następnego dnia. Żaden z saperów nigdy przedtem nie przebywał w wyludnionym mieście i były to najbardziej denerwujące godziny ich życia.

Wieczorami przez Toskanię przetaczają się burze. Pioruny biją w każdy wystający kawałek metalu lub kabla. Łosoś wraca zwykle do pałacu żółtą alejką wśród cyprysów około siódmej wieczorem, właśnie w porze rozpoczynających się burz. Takie tam śródziemnomorskie doświadczenie.

Wydaje się lubić te okresowe przyzwyczajenia. Ona albo Caravaggio dostrzegają jego sylwetkę z odległości; zatrzymuje się od czasu do czasu, aby popatrzeć na dolinę i sprawdzić, jak daleko jest nadchodzący deszcz. Hana i Caravaggio wchodzą do pałacu. Łosoś wędruje nadal w górę wzgórza, ścieżką trawersującą tę kilometrową odległość lekkimi skrętami to w lewo, to w prawo. Słychać stukot butów o kamienie. Dopadają go porywy wiatru, targają cyprysami, gnąc ich gałęzie, które szarpią poły jego koszuli.

Maszeruje tak przez dziesięć minut, zawsze niepewny, czy go deszcz nie doścignie. Najpierw usłyszy, jak spada na suche trawy i liście drzew oliwnych, potem dopiero poczuje. Ale na razie wystawia się na odświeżający powiew wiatru dmącego w kierunku wzgórza i zwiastującego burzę.

Nawet jeśli deszcz go doścignie, zanim zdoła dotrzeć do pałacu, będzie kroczył nadal w tym samym rytmie, osłaniając peleryną chlebak.

W namiocie wsłuchuje się w odgłosy burzy. Ostre trzaski nad głową, a potem odgłos turkotu ciężkich kół, kiedy grzmot przetacza się w głąb gór. Nagły rozbłysk przebijający się przez płótno namiotu, który mu się zawsze wydaje jaśniejszy od światła słonecznego, wybuch ładunku fosforowego, coś mechanicznego, mającego związek z nowym wyrazem, który zasłyszał w salach wykładowych oraz ze swego kryształkowego radia, i który brzmi „nuklearny”. W namiocie odwija mokry turban, suszy włosy i zawiązuje go na powrót wokół głowy.

Burza przetacza się z Piemontu na południe i na wschód. Pioruny trzaskają ponad wieżyczkami kapliczek alpejskich, w których malowidła ukazują stacje Męki Pańskiej albo tajemnice różańca. W małych miasteczkach, takich jak Varese i Varallo, większe od wymiarów naturalnych postaci wyrzeźbione w terakocie w latach tysiąc sześćsetnych ukazują w rozbłyskach światła biblijne sceny. Spętane na plecach ręce biczowanego Chrystusa, spadający nań bicz, ujadający pies, na obrazie w następnej kapliczce trzej żołnierze podnoszą krzyż wyżej, ku starannie wymalowanym chmurom.

Villa San Girolamo, usytuowana na wzgórzu, również odbija te rozbłyski światła — jej mroczne korytarze, pokój, gdzie leży ranny Anglik, kuchnia, gdzie Hana rozpala ogień, wszystko rozświetlone nagłym światłem nie dającym cienia. Łosoś przejdzie bez lęku pod rzędem drzew w ogrodzie w czasie takiej burzy, niebezpieczeństwo porażenia gromem jest śmiesznie małe w porównaniu z zagrożeniami, jakie niesie jego powszedni dzień. Naiwne katolickie obrazki z owych górskich kapliczek, które oglądał, tkwią mu pod powiekami, kiedy odlicza sekundy między błyskawicą a grzmotem. Być może ten pałac jest również takim obrazkiem, i ich czworo w bliskim współbytowaniu, nagle zalanym światłem, przekornie wyrwanym wojnie.

Dwunastu saperów pozostawionych w Neapolu wkroczyło do opustoszałej części miasta. W ciągu nocy wdzierali się do zablokowanych tuneli, schodzili do kanałów wypatrując kabli mogących mieć połączenie z głównymi generatorami. Musieli zakończyć prace do drugiej po południu, na godzinę przed włączeniem elektryczności.

Miasto należy do nich dwunastu. Każdy pracował w przydzielonym mu rejonie. Jeden przy generatorze, drugi przy zbiorniku wodnym, ustawicznie w nim nurkując — według władz najskuteczniejszym sposobem zniszczenia miasta byłoby spowodowanie wylewu. Jak można zaminować całe miasto? Najbardziej niepokojąca jest cisza. Jedyne, co słyszą, to poszczekiwanie psów i śpiew ptaków dochodzący z okien mieszkań. Kiedy nadejdzie czas, wstąpi do jednego z takich mieszkań, gdzie znajduje się ptak. Coś ludzkiego w tej próżni. Mija Museo Archeologico Nazionale, gdzie zebrano wykopaliska z Pompei i Herkulanum. Widział tam starożytnego psa zastygłego w białym popiele.

Szkarłatne światło saperskiej latarki zawieszonej na lewym ramienniku spływa kołyszącym się w takt jego kroków snopem, jedyne światełko na całej Strada Carbonara. Jest zmęczony całonocną pracą, a teraz ma wrażenie, że nie pozostało mu już wiele do zrobienia. Każdego z nich wyposażono w radiotelefon, ale wolno z niego korzystać tylko w razie nagłego odkrycia jakiegoś zagrożenia. Straszliwa cisza panuje na tych dziedzińcach, a wyschłe fontanny potęgują jego znużenie.

O pierwszej w południe wyznacza sobie drogę ku zburzonemu kościołowi San Giovanni a Carbonara, gdzie, jak mu wiadomo, znajduje się kaplica różańcowa. Któregoś z poprzednich wieczorów oglądał ten kościół, błyskawica rozświetliła wnętrze i ujrzał wielkie postaci ludzkie na tableau. Kobieta i anioł w sypialni. Ciemność zapadła po tym rozświetleniu, zasiadł w ławce oczekując następnej błyskawicy, ale już się nie doczekał objawienia.

Teraz wkracza w ten sam zakamarek kościoła, z postaciami z terakoty pomalowanej na kolor białego człowieka. Scena przedstawia sypialnię, w której kobieta rozmawia z aniołem. Jej wijące się jasnokasztanowe włosy wyłaniają się spod luźnego błękitnego czepka, palce lewej ręki dotykają mostka. Kiedy podchodzi bliżej, widzi, że wszystko to jest większe od naturalnych wymiarów. Głową nie sięga wyżej niż do ramienia klęczącej kobiety. Uniesione ramię anioła sięga ponad cztery metry nad ziemię. Ale oboje stanowią dla Łososia pożądane towarzystwo. Ten pokój jest nie zamieszkany, a on wdziera się w rozmowę tych dwojga, uosabiających przypowieść o człowieczeństwie i niebiosach.

Zdejmuje plecak z ramienia i przypatruje się łóżku. Chciałby się na nim położyć, waha się tylko przez wzgląd na obecność anioła. Obszedł wokół jego eteryczną postać i zauważył zakurzone żarówki przyczepione do jego pleców pod podkolorowanymi skrzydłami — i wie już, że mimo utrudzenia nie zasnąłby w bliskości takich urządzeń. Są tam trzy pary pantofelków, starannie wyrzeźbionych, wystających spod łózka. Jest za dwadzieścia druga.

Rzuca czapkę na ziemię, z plecaka robi sobie poduszkę i kładzie się na kamiennej posadzce. Przez większą część dzieciństwa sypiał na macie rozłożonej na podłodze w swym pokoju w Lahore. I, prawdę mówiąc, nigdy się nie przyzwyczaił do tych łóżek na Zachodzie. W swym namiocie używa jedynie siennika i nadmuchiwanej poduszki, a w Anglii, nocując u lorda Suffolka, zapadał w klaustrofobiczną miękkość materaca i leżał w poczuciu uwięzienia, nie mogąc zasnąć, póki nie zerwał się z łóżka i nie położył na dywanie.

Unosi głowę w stronę łóżka. Stwierdza, że pantofle też mają ponadnaturalne rozmiary. Zmieściłyby się w nich stopy Amazonki. Ponad jego głową kuszące prawe ramię kobiety.

Nad jego stopami anioł. Niebawem jeden z saperów włączy prąd i jeśli już ma zginąć, niech ginie w towarzystwie tych dwojga. Zginą lub ocaleją. Nic już nie da się zrobić, w żaden sposób. Przez całą noc wyszukiwał laski dynamitu i wybuchowe ładunki z opóźnionym zapłonem. Zawalą się nad nimi ściany albo też będzie musiał przejść przez morze ognia. Przynajmniej odnalazł rodzicielskie figury. Może odpocząć w cieniu ich niemej konwersacji. Zakłada ręce pod głowę odczytując wyraz zdecydowania z twarzy anioła — zdecydowania, którego nie dostrzegł uprzednio. Zmylił go biały kwiat w jego dłoni. Anioł też jest wojownikiem. Snując całą serię takich myśli zamyka oczy i osuwa się w utrudzoną senność.

Budzi się z uśmiechem na twarzy, stwierdzając, że wreszcie zasnął, radując się tym luksusem. Palce lewej dłoni-dotykają betonu. Kolor turbanu odpowiada kolorowi przepaski na szyi Marii.

U jej stóp mały hinduski saper, w mundurze, obok sześciu pantofelków. Może się zdawać, że to wszystko jest gdzieś poza czasem. Każde z nich przybrało pozę najdogodniejszą po temu, by zapomnieć o czasie. Tak właśnie zostaniemy zapamiętani przez innych. Z tą uśmiechniętą błogością, kiedy ufamy swemu otoczeniu. Tableau z Łososiem u stóp dwóch figur nasuwa teraz przypuszczenie, że rozmowa ma za przedmiot jego los. Uniesione ramię z terakoty wyraża wstrzymanie egzekucji, obietnicę jakiejś wspaniałej przyszłości udzielaną temu śpiącemu, dziecinnie wyglądającemu obcoplemieńco-wi. Ich troje niemal w momencie podejmowania decyzji, zawierania porozumienia.

Pod cienką warstwą kurzu na twarzy anioła wyraz mocarnej radości. Do pleców przyczepiono mu sześć żarówek, dwie są przepalone. Ale mimo to cud elektryczności nagle rozświetla mu skrzydła od spodu, tak że ich krwista czerwień i błękit oraz musztardowa złocistość pól lśnią ożywione tego późnego popołudnia.

Gdziekolwiek Hana jest teraz, po upływie lat, zawsze ma w pamięci linię tego ruchu, po której ciało Łososia wysunęło się z jej życia. Utrwaliła się w jej umyśle. Ścieżka, którą prześliznął się między nimi. Kiedy zamilkł jak głaz. Zapamiętała wszystko z tego sierpniowego dnia — jakie było niebo, przedmioty, które leżały przed nią na stole, pogrążające się w mroku nadciągającej burzy.

Widzi go na polu, z dłońmi przyciśniętymi do głowy, i pojmuje, że ten gest nie wyraża bólu, lecz wynika z chęci przyciśnięcia radiowych słuchawek do uszu, do mózgu. Stoi o sto metrów od niej, w dolnej części pola, kiedy dociera do niej wydzierający mu się z piersi krzyk; krzyk człowieka, który nigdy nie podniósł głosu w ich obecności. Pada na kolana, jak pod ciężarem krzyża. Podnosi się i wolno, zygzakowatym ruchem dochodzi do namiotu, wsuwa się do środka i zamyka jego poły za sobą. Rozlega się suchy trzask pioruna; Hana widzi, jak jej ramiona pogrążają się w mroku.

Łosoś wyłania się z namiotu z karabinem w ręce. Wchodzi do pałacu San Girolamo, poruszając się jak kula bilardowa, dochodzi do drzwi i wbiega na górę po trzy stopnie, odmierzając oddech, zawadzając czubkami butów o schody. Słyszy jego kroki, kiedy biegnie przez korytarz, a ona nadal siedzi w kuchni przy stole, ma przed sobą książkę, ołówek, te przedmioty, w szarzejącym świetle przed burzą, które zamrozi w sobie jej pamięć.

Wpada do sypialni. Zatrzymuje się w nogach łoża, na którym leży ranny.

— Cześć, saperze.

Karabin trzyma pod pachą, wsparty na trójkącie zgiętego ramienia.

— Co się tam dzieje na zewnątrz?

Łosoś wygląda jak skazaniec, wyrwany już ze świata, brunatna twarz zalana Izami. Zwija się, potrąca starą umywalkę, z której kurz osypuje się na łóżko. Rozprostowuje się, tak że broń wycelowana jest wprost w Anglika. Zaczyna dygotać, ale zbiera siły, by się opanować.

— Odłóż broń, Łososiu.

Opiera się plecami o ścianę i powściąga dygotanie. Gipsowy pył unosi się w powietrzu między nimi.

Siadywałem w nogach twego łóżka, Stryju, i słuchałem cię. Przez te ostatnie miesiące. Tak samo postępowałem jako dziecko, zupełnie tak samo. Wierzyłem, że mogę uzbroić się w to, czego mnie nauczą starsi. Wierzyłem, że mogę zachować tę mądrość, stopniowo ją uzupełniać, w końcu zastąpić ją inną mądrością.

Wyrastałem z tradycji mojego kraju, ale później, w coraz większym stopniu, z tradycji kraju twojego. Z twojej delikatnej, białej wyspy z jej zwyczajami i obyczajami, i książkami, i udoskonaleniami, i racjami rozumowymi, które w jakiś sposób skierowały na swoją drogę resztę świata. Wiedziałem, że jeśli uchwycę filiżankę herbaty nie tymi palcami, co trzeba, zostanę potępiony. Jeśli zawiążę krawat w niewłaściwy węzeł, zostanę wykluczony z towarzystwa. Czy to tylko okręty stworzyły tę waszą potęgę? Czy też, jak mówił mój brat, przyniosła ją wam historia i prasy drukarskie?

Wy, a potem Amerykanie, nawróciliście nas. Waszymi misjonarskimi zasadami. Żołnierze hinduscy tracili życie jako bohaterowie, by się stać pukkah. Rozgrywaliście wojny jak partie krykieta. W jaki sposób udało się wam nas w nie wciągnąć?… Posłuchaj, co zrobili twoi ludzie.

Rzuca karabin na łóżko i podchodzi do Anglika. Kryształkowy odbiornik zwisa mu u pasa. Otwiera go i przykłada słuchawki do sczerniałej głowy rannego, który zwija się pod wpływem bólu jak przy skalpowaniu. Ale saper pozostawia mu słuchawki na uszach. Potem odsuwa się zabierając broń z sobą. W drzwiach widzi Hanę.

Pierwsza bomba. Potem druga. Hiroszima. Nagasaki.

Wycelowuje broń w alkowę. Sęp nad doliną zdaje się układać skrzydła w kształt litery V. Kiedy przymyka oczy, widzi azjatyckie uliczki zatopione w ogniu. Przetacza się on przez miasta jak zwijająca się mapa, huragan żaru spalającego napotkane ciała, cienie ludzi rzucone w powietrze. Paro-ksyzm mądrości Zachodu.

Przypatruje się rannemu Anglikowi ze słuchawkami na uszach, z niewidzącym wzrokiem, słuchającemu radiowych komunikatów. Muszka karabinu zsuwa się wzdłuż długiego nosa do jabłka Adama, ponad obojczykiem. Łosoś wstrzymuje oddech. Ściska w regulaminowym trójkącie ramienia karabin typu enfield. Nawet nie drgnie.

A potem oczy Anglika zwracają się ku niemu.

— Saperze.

Caravaggio wchodzi do pokoju, ale Łosoś powstrzymuje go wciskając mu kolbę karabinu w żebra. Trzepnięcie łapą zwierzęcia. I znowu, tym samym płynnym ruchem, przyciska prawym ramieniem broń do boku, jak w czasie musztry w różnych koszarach w Indiach i Anglii. Zwęglona szyja w polu jego widzenia.

— Łososiu, odezwij się do mnie.

Twarz wyostrzyła mu się jak klinga. Kiedy płacz pod wpływem bólu i przerażenia ustał, zobaczył wszystko wokół w innym świetle. Między nich wkradła się noc, ogarnęła ich mgła, a ciemnobrązowe oczy młodego człowieka odkryły nowego wroga.

— Mój brat mi mówił. Nigdy nie odsłaniaj pleców w Europie. Paktują. Zawierają układy. Sporządzają mapy. Nigdy nie wierz Europejczykom, powtarzał. Nigdy im nie ściskaj dłoni. Ale my, och, tak łatwo ulegaliśmy złudzeniom — pod wpływem waszych przemówień, medali i ceremonii. Co ja robiłem przez te ostatnie kilka lat? Odcinałem, niszczyłem odnóża zła. Po co? Żeby to mogło się wydarzyć?

— O co ci chodzi? Jezu, wyjaśnij!

— Zostawiam wam radio, żebyście sobie przyswoili lekcję historii. Nie ruszaj się, Caravaggio! Wszystkie te mowy o cywilizacji wygłaszane przez królów i królowe, i prezydentów… te wykładnie abstrakcyjnego porządku. Powąchaj je. Posłuchaj radia i poczuj odór tych obrządków. W Indiach, jeśli ojciec złamie sprawiedliwość, zabija się go.

— Nie wiesz, kim jest ten człowiek.

Lufa karabinu wymierzona w zwęgloną szyję. Potem saper unosi ją ku oczom leżącego mężczyzny.

— Zrób to — mówi Almasy.

Wzrok sapera spotyka się ze wzrokiem rannego w półmroku pokoju, do którego wdarł się teraz przez zewnętrzny świat. Potakuje saperowi.

— Zrób to — mówi spokojnie.

Łosoś wyrzuca nabój z komory i łapie go w locie. Rzuca karabin na łóżko, węża gotowego do ukąszenia.

Poparzony człowiek ściąga słuchawki z uszu i powoli kładzie je przed sobą. Lewą ręką sięga po aparat słuchowy i zrzuca go na podłogę.

— Zrób to, Łososiu. Nie chcę już niczego więcej usłyszeć.

Zamyka oczy. Osuwa się w ciemność, daleką od tego pokoju.

Saper opiera się o ścianę, ręce złożone, głowa opuszczona. Caravaggio słyszy wdechy i wydechy rozdymające mu nozdrza, szybko i szeroko niczym wentyle.

— On nie jest Anglikiem.

— Może to Amerykanin, Francuz, mniejsza o to. Od kiedy zaczęliście zrzucać bomby na kolorowych, wszyscy jesteście Anglikami. Mieliście swego Leopolda, króla Belgów, teraz macie tego pierdolonego Harry'ego Trumana w Stanach. Wszyscy jesteście uczniami Anglików.

— Nie. To pomyłka. On nie jest. Spośród wszystkich ludzi on jeden jest po waszej stronie.

— On by powiedział, że to nie ma znaczenia — mówi Hana. Caravaggio siada na krześle. Zawsze, myśli, siada na tym krześle. Pokój wypełnia ciche popiskiwanie kryształkowego odbiornika, radio wciąż przemawia swym jakby wydobywającym się spod wody głosem. Nie ma siły odwrócić się i spojrzeć na sapera czy na kolor sukienki Hany. Wie, że młody żołnierz ma słuszność. Nigdy by nie zrzucili takiej bomby na żaden biały naród.

Saper wychodzi z pokoju, zostawiając Caravaggia i Hanę przy łożu rannego. Pozostawił ich troje ich światu, przestaje być ich strażnikiem. W przyszłości, kiedy ranny umrze — jeśli umrze — Caravaggio i Hana go pochowają. Niech zmarli przyjmą zmarłych. Nigdy nie był pewien, co to właściwie znaczy. Tych kilka szorstkich słów z Biblii.

Pochowają wraz z nim wszystko oprócz książki. Ciało, prześcieradła, ubrania, karabin. Już wkrótce zostanie sam z Haną. I z radiowym wyjaśnieniem, co właściwie zaszło. Straszliwe wydarzenie rozprzestrzeniające się na krótkich falach. Nowa wojna. Zgon cywilizacji.

Ciągle jeszcze jest noc. Słyszy sowy, ich tajemnicze pohukiwania, szum skrzydeł, kiedy odlatują. Cyprysy rozkładają gałęzie ponad namiotem w tę nadal bezwietrzną noc. Układa się na wznak i wpatruje w mroczny róg namiotu. Kiedy zamyka oczy, widzi ogień, ludzi wskakujących do rzek i basenów w poszukiwaniu ratunku przed płomieniami i żarem spalającym wszystko, co mają na sobie, skórę i włosy, nawet wodę, w którą się chronią. Wspaniała bomba przewieziona samolotem poprzez ocean, na Wschód, nad zielony archipelag. I zrzucona.

Nie nie jadł ani nie pił, nie jest w stanie niczego przełknąć. Przed zmrokiem oczyścił namiot ze wszystkich przedmiotów wojskowych, z całego instrumentarium do rozbrajania min, zdarł z munduru wszystkie insygnia. Przed położeniem się spać rozwinął turban i rozczesał włosy, po czym zawiązał je w wysoki węzeł i położył się, patrząc, jak światło znika powoli z płachty namiotu. Oczyma wyławia ostatnie promyki błękitnego światła, a uszami najlżejsze powiewy wiatru w tej ciszy; później już tylko szum sowich skrzydeł. I różne subtelne odgłosy unoszące się w powietrzu.

Czuje, że wszystkie wichry świata wessały się w Azję. Przebiega myślą od wszystkich małych bombek, z którymi się stykał, do rozmiarów tej bomby, jak się zdaje, olbrzymiej jak miasto, tak potężnej, by nie pozostawić żywym zdolności wystawienia świadectwa śmierci całej ludzkości. Nic nie wie o tej broni. Czy przynosi nagłe uderzenie metalu i podmuchu, czy też wrzące powietrze przepala na swej drodze wszystko, co ludzkie. Wie tylko, że nie może już pozwolić nikomu ani niczemu zbliżyć się do siebie, że nie może już spożywać posiłków ani popijać napojów zasiadając na kamiennej lawie na tarasie. Nie ma odwagi wyciągnąć z plecaka zapałek i zapalić lampy, ponieważ wie, że lampa rozbłysłaby płomieniem pochłaniającym wszystko. W namiocie, zanim zapadł zmrok, wyciągnął tylko zdjęcie rodzinne i obejrzał je. Nazywa się Kirpal Singh i nie wie, co tu robi.

Staje teraz pod drzewami w sierpniowym upale, bez turbanu, odziany tylko w kurta. Nic nie trzyma w rękach, kiedy przechadza się skrajem pola, bose stopy dotykają trawy albo kamieni na tarasie, albo popiołu wygasłego ogniska. Ciało ma ożywione bezsennością, kiedy tak staje nad krawędzią wielkiej doliny europejskiej.

Wczesnym rankiem ona dostrzegła go stojącego przed namiotem. Przez cały wieczór wypatrywała jakiegoś światełka między drzewami. Każde z nich w pałacu jadło tego wieczora osobno, Anglik nic nie wziął do ust. Oczyma wyobraźni widzi teraz wychylające się ramię sapera i płócienne ściany zamykające się nad nimi jak żagiel. On się odwraca, kieruje ku domowi, wchodzi na taras i znika.

W kaplicy mija spalone ławki i podchodzi do absydy, gdzie pod brezentem przyciśniętym gałęziami stoi motocykl. Zaczyna zsuwać nakrycie z maszyny. Przyklęka przy niej i wpuszcza oliwę między łańcuch a koło zębate. Kiedy Hana zagląda z góry przez zburzony dach, widzi go odwróconego plecami, z głową przy kole.

— Łososiu.

Nie odpowiada, spoglądając poprzez nią.

— Łososiu, to j a. Co my mamy z tym wspólnego? Milczy jak głaz.

Klęka i pochyla się w jego stronę, wychylona głową ku jego policzkowi, i pozostaje w tej pozycji.

Bicie serca.

On nie reaguje, ona powraca więc do pozycji klęczącej.

Anglik mi coś kiedyś przeczytał z książki: „Miłość jest czymś tak drobnym, że może przejść przez ucho igielne”.

Odsuwa od niej głowę, niemal przywiera twarzą do rynny.

Chłopak i dziewczyna.

Kiedy chłopak wyciągnął już motocykl spod brezentu, Caravaggio wychylił się przez parapet, z przechyloną głową. Wtedy odczuł, że nie może znieść nastroju panującego w tym domu, i odszedł. Nie było go przy tym, jak saper zapalił silnik — wsiadł na motocykl, zacisnął hamulec i pochylił się ku przodowi, a Hana stała obok.

Singh dotknął jej ramienia i pozwolił maszynie stoczyć się w dół, aż do zakrętu, a dopiero potem dodał gazu.

W połowie drogi do bramy wjazdowej czekał Caravaggio, trzymając w ręku broń. Nie skierował jej w stronę motocykla, kiedy chłopiec zjeżdżał w dół, zaszedł mu tylko drogę. Cara-vaggio zbliżył się i objął go ramionami. Mocny uścisk. Saper po raz pierwszy odczuł szorstkość jego brody na skórze. Poczuł, jak wzbierają siłą jego mięśnie.

— Muszę się nauczyć za tobą tęsknić — powiedział Caravaggio.

Chłopiec odjechał, a Caravaggio zawrócił do domu.

Motocykl uwiózl go w świat. Dym z triumpha, kurz i kamyki tryskające spod kół wpadały między drzewa. Minął zagrodę dla bydła przy bramie i wjechał w wioskę, przejeżdżając obok zapachów ogrodowych po obu stronach, potem ślizgiem wjechał w zdradliwe wiraże.

Ciało przybrało zwyczajową pozycję, twarzą niemal przylgnął do baku z benzyną, ręce wyciągnięte horyzontalnie do przodu dla zmniejszenia oporu. Zdążał na południe, z daleka omijając Florencję. Przez Greve, na przestrzał przez Montevarchi i Ambrę, małe miasta zignorowane przez wojnę i inwazję. Później, kiedy pojawiły się nowe wzgórza, zaczął się na nie wspinać dążąc w kierunku Cortony.

Posuwał się w stronę przeciwną do kierunku inwazji, jakby zwijając na powrót nić wojny, drogą uwolnioną już od wojennego napięcia. Jechał tylko tymi drogami, które znał, rozpoznając z daleka sylwetki warownych miasteczek. Odpoczywał na polnych drogach siedząc na zagrzanym triumphie. Nie wiózł z sobą wiele, wyzbył się całego uzbrojenia. Motocykl warczał przetaczając się przez wioski, nie zwalniał ani ze względu na miasteczka, ani ze względu na wojnę. «Poru-szeniem poruszy się ziemia jak pijany, i będzie porwana jak namiot jednonocny[19]».

Zajrzała do jego plecaka. Był tam pistolet zawinięty w naoliwioną szmatę — zapach wydostał się na zewnątrz, kiedy ją rozchyliła. Szczoteczka do zębów i proszek, szkice ołówkiem w notatniku, także jej portret — siedziała na tarasie, a on wyglądał z okna pokoju Anglika. Dwa turbany, butelka krochmalu. Latarka saperska na rzemiennych paskach, do użycia w razie potrzeby. Wyłożyła wszystko na zewnątrz, purpurowe światło wdarło się do wnętrza plecaka.

W bocznych kieszeniach znalazła przyrządy do rozbrajania bomb, których nie chciała dotykać. Zawinięta w kolejną szmatkę metalowa zatyczka, którą mu podarowała i której używano w jej kraju do wytaczania syropu klonowego z drzewa.

Spod zwiniętego namiotu wydobyła fotografię, która musiała być jego zdjęciem rodzinnym. Wzięła fotografię do ręki. Sikh i jego rodzina.

Starszy brat miał na tym zdjęciu dopiero jedenaście lat. Obok niego ośmioletni Łosoś. Kiedy wybuchła wojna, mój brat sprzymierzał się z wszystkimi, którzy byli przeciw Brytyjczykom.

Był tam też mały podręcznik zawierający schematy min. Oraz obrazek świętego w towarzystwie muzyka.

Wszystko włożyła do plecaka z wyjątkiem fotografii, którą trzymała w ręce. W drugą wzięła plecak, przeszła przez taras i weszła do domu.

Co godzina zwalniał i zatrzymywał się, ściągał gogle i strząsał kurz z koszuli. Przyglądał się mapie. Zdążał ku Adriatykowi, a potem na południe. Większość oddziałów wojskowych skupiała się na północy.

Zajechał do Cortony, odgłos motocykla rozległ się wokół. Podjechał pod schody wiodące do kościoła i wszedł do środka. Statua była tam, osłonięta rusztowaniem. Chciał przyjrzeć się bliżej jej twarzy, ale nie miał już przy sobie celowniczego teleskopu, a ciało odczuwało zmęczenie zbyt duże, by się miał wspinać po poprzeczkach rusztowania. Kręcił się u jej podnóża jak ktoś, kto nie potrafi wejść w zacisze domu. Wrócił, wsiadł na motocykl i odjechał poprzez winnice w kierunku Arezzo.

W Sansepolcro skręcił na drogę wspinającą się zakosami na wzgórza, wślizgującą się pomiędzy góry; poruszał się teraz z minimalną szybkością. Bocca Trabaria. Było mu zimno, ale przestał dbać o takie sprawy. W końcu droga wzniosła się do linii śniegów, pozostawiał za sobą ślady na szronie. Ominął Urbino, gdzie Niemcy spalili żywcem wszystkie konie pociągowe przeciwnika. Walki w tym regionie trwały miesiąc; teraz przemknął tędy w ciągu paru minut, przypatrując się tylko kapliczkom Czarnej Madonny. Wojna sprawiła, że wszystkie miasta i miasteczka stały się do siebie podobne.

Zjeżdżał potem w stronę wybrzeża. Zajechał do Gabicce Mare, gdzie wówczas zobaczył Madonnę wyłaniającą się z morza. Zatrzymał się na noc na wzgórzu, mając widok na cypel i morze, nie opodal miejsca, na które wtedy przyniesiono Madonnę. Tak minął mu pierwszy dzień.


Droga Klaro — Kochana Maman

Maman to słowo francuskie, Klaro, obiegowe słowo nasuwające myśl o przytuleniu się, słowo intymne, które można wymawiać w obecności obcych. Coś tak kojącego i tak odwiecznego jak łódź. A wiem, że Ty pod względem duchowym jesteś wciąż canoe. Zdolnym odwrócić się dziobem i w ciągu paru sekund wpłynąć w strumień. Zawsze niezależna. Zawsze osobno. Nie tam żadna łódź dostępna dla wszystkich. To jest mój pierwszy list od lat, Klaro, nie nawykłam do korespondencyjnych formalności Ostatnie miesiące spędziłam mieszkając z trzema innymi osobami, nasze rozmowy byty powolne, przypadkowe. Nie przywykłam do innego sposobu rozmawiania poza właśnie takim.

Jest rok 1944-. Co? Po raz drugi zapomniałam, ale wiem, jaki jest miesiąc i dzień. Dzień po tym, jak usłyszeliśmy o zrzuceniu bomb na Japonię, człowiek się czuje, jakby to był koniec świata. Wiem, że od tej chwili to, co osobiste, pozostanie na zawsze w stanie wojny z tym, co publiczne. Gdybyśmy to potrafili usprawiedliwić, bylibyśmy w stanie usprawiedliwić wszystko.

Patryk zginął w gołębniku we Francji. We Francji w siedemnastym i osiemnastym stuleciu budowano ogromne gołębniki, większe niż niejeden dom. O, takie:

Pozioma linia w odległości jednej trzeciej wysokości budyneczku od szczytu nazywała się szczurzą tamą — zagradzała szczurom drogę ku górze i gołębie były bezpieczne. Bezpieczne w gołębniku. W miejscu świętym. Pod wieloma względami jak w kościele. W miejscu kojącym. Patryk zginał w kojącym miejscu.


O piątej nad ranem zapalił motor i spod tylnego koła sypnęły się kamyki. Jeszcze było ciemno, jeszcze nie mógł wzrokiem oddzielić morza od cypla. Nie miał już map ukazujących drogę stąd na południe, ale umiał rozpoznać szlaki wojenne i posuwał się drogą wzdłuż wybrzeża. Kiedy wstało słońce, podwoił szybkość. Ciągle miał przed sobą rzeki.

Około drugiej po południu dotarł do Cortony, gdzie saperzy budowali mosty Baileya, niemal tonąc w rwących nurtach rzeki. Zaczęło padać i zatrzymał się, aby nałożyć kaptur. Obszedł wokół zmoczoną maszynę. Teraz w czasie jazdy zmienił się odgłos wywoływany ruchem. Szszsz-szszsz zastąpiło piski i wycia, woda tryskająca spod przedniego koła opryskiwała mu buty. Wszystko widziane przez gogle wydawało się szare. Nie myślał o Hanie. W całej tej pustce pośród hałasu motoru nie pomyślał o niej. Kiedy pojawiała się w jego wyobraźni jej twarz, zmazywał ją, mocniej ujmował kierownicę, skupiając się na manewrach wymagających koncentracji myśli. Jeśli przypominały mu się czyjeś słowa, były to nazwy miast na mapie tej części Włoch, przez którą przejeżdżał.

Czuł w czasie jazdy, że wiezie ze sobą ciało Anglika. Spoczywa ono na zbiorniku paliwa, naprzeciw niego, spalone ciało w jego uścisku, i spogląda mu przez ramię w przeszłość, na przepływający obok nich krajobraz, na włoskie zamki, których już nikt nigdy nie odbuduje. Duch mój, który jest nad tobą, i słowa moje, które włożyłem ci w usta, nie zejdą z twych własnych ust ani z ust twoich dzieci, ani z ust potomków twoich synów[20].

Głos Anglika recytował mu do ucha Izajasza, tak jak owego popołudnia, kiedy chłopak rozmawiał o proroku pod sklepieniem kaplicy w Rzymie. „Są, oczywiście, setki Izajaszów. Pewnego dnia zechcesz go sobie wyobrazić jako starca — w południowej Francji w klasztorach czci się go jako brodatego i starego człowieka — ale moc zawarta jest nadal tylko w tym jego spojrzeniu”. Anglik recytował w pokoju z malowidłami: Oto Pan da cię zanieść, jak zanoszą kura, i jak codziennie, tak cię podniesie. Koronując ukoronują cię udręczeniem, jak piłkę rzuci cię do ziemi szerokiej i przestronnej[21].

Jechał w gęstniejącym deszczu. Ponieważ ukochał twarz z owego sklepienia, ukochał też te słowa. Tak jak zawierzył poparzonemu człowiekowi, którym się opiekował, i wyznaczanym jego myślą obszarom ucywilizowania.

Izajasz i Jeremiasz, i Salomon znajdowali się w księdze, którą ranny trzymał przy sobie, w jego świętej księdze, cokolwiek bowiem ukochał, wklejał do tej księgi. Pokazał tę księgę saperowi, a saper powiedział: my też mamy Świętą Księgę.

Uszczelki gogli zużyły się przez ostatnie miesiące i deszcz wciskał się teraz pod szkła. Mógłby zdjąć gogle, szszsz szszsz jak ustawiczny szum morza w uszach, a skurczone ciało zdrętwiałe i zziębnięte, tylko wyobraźnia przypominała mu o cieple wytwarzanym przez maszynę, do której się przytulał, pędząc przez wioski jak meteor, zostawiając za sobą białą smugę, trwającą pół sekundy wizję przed oczyma. Bo niebiosa jak dym się rozpłyną, a ziemia jak szata zwiotczeje, i mieszkańcy jej jak one zaginą… Bo jak szatę, tak ich robak pożre, a jak wełnę, tak ich mól pogryzie…[22] Oto tajemnica pustyń rozciągających się od Uweinatu po Hiroszimę.

Zdjął gogle wjeżdżając z zakrętu na most na rzece Ofanto. I trzymając je w lewej dłoni wpadł w poślizg. Rzucił gogle i chwycił oburącz kierownicę motocykla, by go wyprowadzić z poślizgu, ale nie spodziewał się metalowego progu przy wjeździe na most, maszyna przewróciła się pod nim. Potoczył się z nią ku środkowi mostu po śliskiej nawierzchni, metal trąc o metal rozrzucał iskry wokół jego rąk i twarzy.

Ciężki kanister oderwał się i uderzył go w plecy. Potem on i motocykl przetoczyli się w lewo, gdzie nie było poręczy, i zsunęli z mostu. Peleryna spadła z niego, tak jak wszystko, co było mechaniczne i śmiertelne, i zawisła w powietrzu.

Motocykl i żołnierz także zawiśli na chwilę, po czym spadli do wody, metalowa rama przytrzymywana nogami, jak w czasie jazdy wyorująca białą smugę w wodzie, znikająca pod nią wraz z deszczem, również spadającym do rzeki. Jak piłkę rzuci cię do ziemi szerokiej i przestronnej.


Jak Patryk trafił do gołębnika, Klaro? Jego oddział zostawił go poparzonego i rannego. Tak że guziki koszuli wtopiły mu się w ciało, stały się cząstką jego skóry na piersi. Piersi, którą całowałam i którą Ty całowałaś. A jak doszło do tego poparzenia? Jak uległ mu on, który umiał wić się jak piskorz albo jak Twoje canoe, jak czarodziej znikać z realnego świata? Ze swą słodką i skomplikowaną niewinnością. Był najbardziej milkliwym z mężczyzn i zawsze się dziwiłam, że kobiety go lubiły. My skłaniamy się zwykle ku mężczyznom rozmownym. Jesteśmy rozumne, mądre, a on bywał często zagubiony, niepewny, zamknięty w sobie.

Był poparzony, a ja jestem pielęgniarką i mogłabym się nim opiekować. Czy umiesz sobie wyobrazić gorycz geografii? Mogłabym go uratować albo przynajmniej być przy nim do końca. Dobrze się znam na poparzeniach. Jak długo przebywał tam, wśród gołębi i szczurów? Z resztką krwi w żyłach i resztką życia w sercu? Gołębie nad nim. Trzepotanie ich skrzydeł, kiedy się wokół niego kłębiły. Nie mógł zasnąć w ciemności. Nigdy ciemności nie znosił. I był sam, bez kochanki i bez nikogo z rodziny.

Obrzydła mi Europa, Klaro. Chcę wrócić do domu. Do Twojej malej chatki i różowej skały w Zatoce Świętego Jerzego. Przyjadę autobusem do Parry Sound. A z lądu wyślę depeszę przez krótkofalówkę do Pancakes.

I będę na Ciebie czekała, będę wypatrywała Twej sylwetki w canoe, płynącej, aby mnie ocalić od tych tu stron, w które wyruszyliśmy porzucając Ciebie. Jak Ci się udało nie zgłupieć, kiedy my zgłupieliśmy? Tobie, temu demonowi rozkoszy, który nabrał takiej mądrości? I stał się z nas wszystkich najczystszym, najdojrzalszym ziarenkiem, najzieleńszym listkiem.

Hana


Głowa sapera wynurza się z rzeki, wychwytuje ustami cale powietrze znad powierzchni wody.

Caravaggio zbudował jednoprzęsłowy most wiszący z konopnej liny, przywiązanej do dachu sąsiedniego pałacu. Z tej strony lina obwiązana jest wokół bioder posągu Demetriusza i przytwierdzona do studni. Zawieszona jest nieco powyżej korony dwóch drzew oliwnych rosnących przy ścieżce. Gdyby stracił równowagę, spadłby w objęcia zakurzonych gałęzi tych drzew.

Wchodzi na most, wymacuje stopą linę. Jaką może mieć wartość ten posąg — zagadnął kiedyś od niechcenia Hanę, a ona odpowiedziała, że ranny Anglik orzekł, iż wszystkie posągi Demetriusza są bezwartościowe.

Zakleja list i wstaje, przechodzi przez pokój ku oknu, w tym momencie błyskawica przeskakuje nad doliną. Spostrzega Ca-ravaggia zawieszonego w powietrzu nad wąwozem, który się wije wzdłuż pałacu jak głęboka blizna. Zamiera przy oknie, jakby śniła, potem przysiada w niszy okiennej i wygląda przez okno.

Ilekroć zaczyna się błyskać, deszcz nadchodzi nagle, ciągnąc za sobą noc. Wypatrując Caravaggia, widzi zaniepokojone jastrzębie wzbijające się w niebo.

On jest w połowie drogi, kiedy wyczuwa pierwsze krople, po chwili deszcz zmywa mu całe ciało, nasyca je wilgocią, ubranie staje się nagle cięższe.

Ona wyciąga dłonie przez okno, chwyta w nie deszcz i zwilża nim sobie włosy.

Pałac pogrąża się w ciemności. W korytarzu obok sypialni rannego Anglika pali się ostatnia świeca, długo w noc. Ilekroć budzi się ze snu, widzi pełgające żółte światełko.

Świat jest dlań teraz bezdźwięczny, nawet światło wydaje się zbędne. Rano powie dziewczynie, że nie chce, by zapalona świeca towarzyszyła mu nocą, kiedy zasypia.

Około trzeciej nad ranem wyczuwa czyjąś obecność w pokoju. W pewnym momencie dostrzega w nogach łóżka, na tle ściany, być może wewnątrz malowidła, jakąś postać nie dającą się w świetle świecy wyodrębnić spośród mrocznego gąszczu listowia. Coś wymrukuje, coś, co chciałby powiedzieć, ale odpowiada mu milczenie i zwiewna, brunatna postać, mogąca być tylko sennym zwidzeniem, nie porusza się. Topola. Mężczyzna w pióropuszu. Pływak. Bo przecież nie spadłoby na niego takie szczęście, aby mógł ponownie spotkać młodego sapera.

Nie zasypia już jednak tej nocy, na wszelki wypadek, gdyby postać miała się ku niemu zbliżyć. Nie bierze tabletki uśmierzającej ból i czuwa aż do chwili, w której światełko gaśnie i swąd zastygającej świeczki wdziera się do jego pokoju, a także do pokoju dziewczyny, w głębi korytarza. Jeśliby się figura odwróciła tyłem, miałaby farbę na plecach, wziętą z miejsca, do którego przylgnęła w smutku, miejsca wypełnionego namalowanymi drzewami. Byłby to w stanie zobaczyć, nawet kiedy świeczka już zgasła.

Ręka wyciąga się powoli, dotyka książki i wraca do sczerniałego policzka. Żadnego innego ruchu w tym pokoju.

Gdzie się znajduje teraz, kiedy o niej myśli? Po tych wszystkich latach? I ona, i on zdążyli się postarzeć, głaz skamieniałej przeszłości wyłania się z wody, wynurza się ponad jej powierzchnię, zanim ponownie zrówna się z poziomem wody i zanurzy.

Zasiadł w swym ogrodzie, ponownie myśląc, że powinien wejść do domu, napisać do niej list lub też któregoś dnia zajść do centrali telefonicznej, wypełnić formularz i spróbować dodzwonić się do niej, w innym kraju. W tym ogrodzie prostokąt suchej, wystrzyżone] trawy wiedzie jego myśl na powrót ku miejscom, w których przebywał z Haną i Caravag-giem, i rannym Anglikiem w Villa San Girolamo, na północ od Florencji. Jest teraz doktorem, ma dwoje dzieci i roześmianą żonę. Ma też wiele zajęć w tym mieście. O szóstej po południu ściąga swój biały fartuch lekarski. Nosi pod nim ciemne spodnie i koszulę z krótkimi rękawami. Zamyka swą klinikę, gdzie każdy papierek unieruchomiony jest jakimś ciężarkiem — kamykiem, kałamarzem, miniaturką ciężarówki, którą jego syn przestał się już bawić — aby zapobiec zdmuchnięciu przez wentylator. Wsiada na rower i przez sześć kilometrów pedałuje do domu, przejeżdżając przez bazar. Kiedy tylko może, wjeżdża w cień. Osiągnął wiek, w którym nagle stwierdził, że słońce Indii go wyczerpuje.

Przejeżdża pod wierzbami rosnącymi nad kanałem i zatrzymuje się przy małej kolonii domków, rozpina spinacze przy nogawkach spodni i znosi rower po kilku stopniach do małego ogródka, uprawianego przez żonę.

Tego wieczora jakaś siła sprawiła, że ów głaz, skamielina przeszłości, znów wynurzył się z wody. I myślami powrócił do górskiego miasteczka we Włoszech. Być może była to oparze-lina na ręce dziewczyny, którą dziś opatrywał. Albo kamienne schody, na których brunatne chwasty wyrastały pomiędzy stopniami. Już był w połowie ich wysokości dźwigając rower, kiedy to sobie przypomniał. Stało się to w drodze do pracy, pułapka pamięci czekała więc spokojnie przez siedem godzin nieprzerwanego przyjmowania pacjentów i załatwiania spraw administracyjnych. Albo może jednak zaczęło się to od oparzonej ręki dziewczyny.

Siedzi w ogrodzie. I wyobraża sobie Hanę, z włosami dłuższymi niż wtedy, w jej ojczystym kraju. Co też porabia? Zawsze w wyobraźni widzi ją wyraźnie, jej twarz i ciało. Nie umie jednak określić, jaki zawód mogłaby wykonywać ani w jakich warunkach żyje, mimo iż odgaduje jej reakcje na ludzi, sposób, w jaki pochyla się nad dziećmi, białe drzwi lodówki w tle, jeszcze głębiej bezdźwięczny ruch tramwajów. To taki skromny dar, którym go obdarzono, jakby kamera filmowa mu ją ukazywała, tylko ją, i bez dźwięku. Nie umie rozpoznać towarzystwa, w którym przebywa, ani tego, jakie ma poglądy; może rozpoznać jedynie jej usposobienie oraz długość jej ciemnych włosów, które ciągle opadają jej na oczy.

Uzmysławia sobie, że twarz miała zawsze poważną. Jej młodzieńcza kobiecość przeobraziła się w majestatyczną surowość monarchini. Najwidoczniej na jej życzenie ktoś ukształtował jej twarz tak, by nie ulegało wątpliwości, że jej właścicielka jest kimś. Nadal to właśnie w niej ceni. Jej sprawność, to, że nie odziedziczyła ani wyglądu, ani swego piękną, lecz że sama nadała im kształt odzwierciedlający jej charakter. Wydaje się, że co miesiąc lub dwa właśnie taką ją wspominał. Te objawienia były wynikiem listów, jakie doń pisała przez rok, na które nie odpisywał, aż przestała, zrażona jego milczeniem. Przypuszczała, że to sprawa jego charakteru.

A teraz nawiedzają go te pokusy, by z nią porozmawiać w czasie posiłku, i powrócić do tego stanu największej bliskości, w jego namiocie lub też w pokoju rannego Anglika, w obu tych miejscach, gdzie wciągał ich wir burzliwej rzeki czasu i przestrzeni. Wspominając te chwile zawsze doznaje zadziwienia w równym stopniu sobą jak i nią — sobą chłopięcym i przejętym, wyciągającym gibkie ramię ku dziewczynie, w której się zakochał. Mokre buty zostawił przy oszklonych drzwiach, związał je sznurowadłami, ręką obejmuje jej ramię, zwracają się ku sobie na łóżku.

W czasie wieczornych posiłków przypatruje się córeczce zmagającej się ze swą nieporadnością, próbującej utrzymać ciężki oręż sztućców w maleńkich dłoniach. Przy tym stole wszyscy mają dłonie brązowe. A żona wszystkich przyuczyła do swego żywego humoru, który odziedziczył po niej jego syn. Lubi obserwować pomysłowość swego syna, nieustannie go zachwycającą, przekraczającą nawet inwencję i dowcip jego żony — sposób, w jaki chłopiec naśladuje psy napotkane na ulicy, ich szczekanie, ich wygląd. Podziwia to, że umie odgadnąć nawet psie pragnienia z różnych znaków pozostających do psiej dyspozycji.

A Hana być może obraca się w towarzystwie nie będącym towarzystwem, które sama wybrała. Ciągle jeszcze, w wieku trzydziestu czterech lat, nie znalazła towarzystwa właściwego, takiego, jakiego by pragnęła. Jest kobietą dumną, a jej odwaga sprawia, że niełatwo znajduje szczęście, choć zawsze podejmuje ryzyko; jest też coś w jej brwiach, co tylko ona sama może dostrzec w lustrze. Idealna i idealizująca — pod lśniącymi, ciemnymi włosami. Mężczyźni łatwo się w niej zakochują. Wciąż ma w pamięci linijki wierszy, które Anglik odczytywał jej na głos ze swej podręcznej księgi. Jest kobietą, której nie znam na tyle, bym mógł ją wziąć pod swe skrzydła — o ile pisarze mają skrzydła — i skryć pod nimi na resztę mego życia.

Tak więc Hana porusza się, obraca twarz i długie włosy przesłaniają jej zakłopotanie. Potrąca ramieniem brzeg kredensu i zrzuca szklane naczynie. Lewa ręka Kirpala opuszcza się do podłogi, chwyta strącony widelec o centymetr nad jej powierzchnią i uprzejmie podaje go córeczce. Zmarszczki w kącikach jego oczu pod okularami.

Загрузка...