Rozdział 9


- Witajcie, dzieci. Jestem Lidia Anatoliewna.

„Dzieci” stały każde na swoim miejscu. Nieźle je wytresowano. Za czasów Lidki nauczyciela zwykle witano niezbyt energicznym oderwaniem tyłka od ławki i czasami - jeżeli ktoś miał ochotę - wykrzykując niezbyt wyraźne pozdrowienie. Ci zaś wstali jak mali żołnierze, w odpowiedzi na powitanie wszyscy jednocześnie kiwnęli głowami, a usiedli dopiero po odpowiedniej komendzie.

Lidka obrzuciła klasę szybkim spojrzeniem. Kilka wyblakłych tablic z rybimi i żabim flakami, schemat przedstawiający wszystkie cztery fazy rozwoju dalfina, plan dnia z tak poprawnymi, że aż wzbudzającymi w niej mdłości obrazkami i wewnętrzny rozkład zajęć, który musiała przestudiować przy przyjęciu jej do pracy w tej szkole. Niech to zaraza - wszystko zaplanowane - o której przychodzić do szkoły, na której przerwie wolno się posilić, kiedy można się napić, podręczniki kłaść z prawej strony, dziennik z lewej, dół regulaminowej sukienki powinien zakrywać kolana, koszula do marynarki ma być jednobarwna, a w dni świąteczne biała i broń Boże w paski czy kratki. Nauczyciele mieli swój regulamin, który Lidka skwitowała krzywym uśmieszkiem - na szczęście dyrektorzyca niczego nie zauważyła.

No cóż, drogie króliczki, zaczniemy.

Najwyraźniej miała w tej chwili wielce wymowny wygląd, ponieważ „króliczki” za stołami znieruchomiały i wbiły wzrok w twarz nauczycielki.

Starsza grupa, sami szesnastolatkowie. Boże, jak nieprzyjemnie jest poczuć się starą. Dopóki nie zobaczysz tych niedorostków, dopóki się do nich nie porównasz, jakoś lżej jest uwierzyć w swoją wiecznie trwałą młodość.

A przecież ma wszystkiego trzydzieści trzy lata. Ale czuje się tak, jakby miała sześćdziesiąt. No, w każdym razie dzisiaj akurat ma takie wrażenie.

- Zaczyna się nowy rok szkolny, który dla was będzie ostatnim. Jesteście maturzystami, czyli spoczywa na was szczególna odpowiedzialność...

Zająknęła się na sekundę. Jakaż znów na nich spoczywa odpowiedzialność - cholera ją wie, trzeba po prostu coś powiedzieć o społecznych obowiązkach, a teraz to niezbędne, najważniejsze, od częstego używania kompletnie już pozbawione wszelkiego znaczenia...

- ...za jak najbardziej staranne przyswojenie sobie wiedzy. Podczas apokalipsy powinniście się wykazać wzorową postawą i obywatelską świadomością, by w nowym cyklu zostać dobrymi specjalistami i jeszcze bardziej świadomymi członkami rodzin i społeczeństwa.

Chciało jej się śmiać, ale nie pozwoliła sobie na najbardziej nawet nikły uśmieszek. Jeżeli dyrektorzyca podsłuchuje pod drzwiami - niech sobie słucha do woli. Lidka wyraża absolutnie poprawne politycznie poglądy, w duchu czasów. I zgodne z oczekiwaniami.

- Członkami i członkiniami - odezwał się ciemnowłosy chłopak z drugiej ławki w lewym rzędzie. Odezwał się cichutko, ale bystry słuch Lidki jej nie zawiódł, tym bardziej, że właśnie na coś takiego czekała.

- Wstań. Nazwisko?

Wyrostek poczerwieniał i wstał. Niewysoki chłopak, o szeroko rozstawionych kościach policzkowych i jaskrawozielonych oczach. Ten nie da się zjeść w kaszy - pomyślała Lidka.

- Maksymow.

- Podejdź do tablicy.

Chłopak wyszedł zza ławki. Lidka doskonale wiedziała, że w tej chwili wykuwa się jej szkolny wizerunek oraz stosunki z klasą i chciała utkwić w pamięci tych maturzystów jako najbardziej krwawy z katów, jakich spotkali podczas pięciu lat nauki.

I zachciało jej się tego akurat dzisiaj...

- Maksymow - odszukała w dzienniku nazwisko zielonookiego. - No więc, Maksymow, co miałeś z biologii w minionym roku?

- Pięć - odpowiedziała ofiara cichym głosem.

- Znakomicie - uśmiechnęła się jak lis wchodzący do kurnika.

- Ocenimy zatem stopień opanowania przedmiotu przez klasę wedle stopnia przygotowania piątkowego ucznia. Usuńcie z ławek wszystkie podręczniki. Otwórzcie zeszyty i napiszcie: „Praca własna”. Ty, Maksymow, na tablicy, a reszta w zeszytach zechciejcie zdefiniować pojęcia: „rejonowe obciążenie demograficzne”, „przesunięcie populacyjne” i „organiczny próg wytrzymałości”. Czas - pięć minut. Start... czekam.

Głowy uczniów natychmiast pochyliły się nad zeszytami i rozległ się szelest przewracanych kartek. Jeden mądrala chciał się wycwanić i umieścił sobie podręcznik na kolanach; Lidka natychmiast kazała mu położyć na nauczycielskim stole i książkę, i dzienniczek. Wyjąwszy czerwony długopis, zaczęła się zastanawiać, co mu wpisać na dobry początek. Tymczasem blady Maksymow stukał kredą, wyprowadzał wzory i wypisywał oznaczenia. W sumie spisywał się całkiem dobrze i nieźle sobie radził, choć dziś był drugi dzień nauki, a podczas lata, jak wiadomo, można zapomnieć niemal o wszystkim...

Tym bardziej podczas takiego lata...

Lidka spochmurniała. Unosząc czerwony długopis nad datą „drugi września” w dzienniczku złapanego na gorącym uczynku cwaniaczka, zrozumiała, że wygląda głupio. „Nieprzygotowany do lekcji”? Zły zapis, pierwsza lekcja w nowym roku szkolnym. „Działa wbrew interesom kolektywu”? Brzmi groźnie, ale to przecież kompletnie pozbawione znaczenia..

W przededniu letnich wakacji Parlament odrzucił kolejny projekt zwiększenia dotacji dla OR Było to kolejne posunięcie w przeciągającej się już wojnie Mroza z Parlamentem: deputowany Werwerow krzyczał z mównicy o organizacji-pijawce, pochłaniającej wciąż nowe i nowe środki oraz fundusze, o nadmiernie rozbudowanych sztabach OP, o pozbawionych sensu żądaniach, ukrytych pod płaszczykiem troski o przyszłą apokalipsę. Parlament zgodził się z Werwerowem i trzasnąwszy OP po nadmiernie wysuniętych łapach, rozjechał się na urlopy - do jesieni.

Lato było kiepskie, deszczowe i pachnące wilgocią. Miejskie plaże świeciły pustkami; a nudzący się urlopowicze mieli okazję rozerwać się, obserwując serię niezbyt miłych, ale bardzo interesujących wydarzeń.

W telewizyjnym wystąpieniu Mróz oskarżył skorumpowanych posłów i parlamentarzystów o zdradę interesów wyborców. Deputowani wciąż jeszcze są przekonani, że uda im się jakoś obejść prezydenckie zarządzenie i wbrew niemu ewakuować się z rodzinami z listy „umówionego opóźnienia”; to syci przywilejów demagogowie, którzy wiercą dziury w dnie naszej wspólnej arki - Obrony Państwowej. (To zdanie natychmiast przypomniało Lidce stwierdzenie Igora Rysiuka. I nawet w głosie generała zabrzmiały, właściwe jej byłemu szefowi, nutki).

Potem wystąpił prokurator generalny. Przeciwko Dymitrowi Aleksandrowiczowi Werwerowowi wszczęto śledztwo z oskarżenia o organizację zabójstwa Zarudnego. Większość informacji zatajono „ze względów społecznych”, ale już następnego dnia na pierwszych stronach wszystkich gazet można było przeczytać najdrobniejsze szczegóły „sprawy Zarudnego”. Dowody, mniej lub bardziej przekonujące, pojawiły się nagle jak wywołane gestem czarodziejskiej pałeczki.

Lidka zadzwoniła do Sławka. „To nieprawda!” - krzyczał w słuchawce jej były mąż. - To sfa... sfabrykowa... To prowokacja!”

Lidka doskonale go rozumiała. Jej samej trudno było uwierzyć w coś takiego; i nie uwierzyła tamtego dnia, kiedy Rysiuk przewrócił ją na dywan w sypialni. „To Werwerow zlecił zabójstwo Zarudnego, Andrieja. To on go sprzątnął. Lido. Wiem z całą pewnością...”

Protokoły przesłuchań - byli współpracownicy Werwerowa pękali jeden po drugim. Oskarżenie - gotowe, doskonale udokumentowane i poparte dowodami. I poselski immunitet Werwerowa, który przyczaił się w jednym ze swych nadmorskich domków letniskowych.

Lidka nie spała przez trzy noce z rzędu. Przypominała sobie, jak uśmiechał się Dymitr Aleksandrowicz (widziała się z nim raz, kiedy Sławkowi i jego matce zwrócono ich mieszkanie) i jak wyciągał dłoń - do niej też. Przypomniała sobie dotyk tej dłoni - zimny i suchy - i jej delikatną, kobiecą skórę.

On?!

Mówiła sobie, że Mróz i Rysiuk zdolni są do łgarstw dla dobra „sprawy”. Że chcą pogrążyć Werwerowa i dlatego mogą go oskarżyć choćby o kopulację z dalfinami albo organizację apokalips. Że wszystkie te nie wiadomo skąd wzięte świadectwa niczego nie dowodzą...

Mówiła - i sama sobie nie wierzyła.

Rysiuk i Mróz od dawna wiedzieli, kto stał za zabójcami Andrieja. Igor szukał i gromadził dowody winy, rył nosem jak głodny dzik pod dębem, i diabli wiedzą jakim sposobem, ale je zdobył. A znalazłszy, trzymał do chwili, w której będą potrzebne. Tymczasem deputowany Werwerow jadł, spal, grzmiał z parlamentarnej trybuny i dawał żonie kwiaty.

To on, rozmyślała Lidka i natychmiast wysychały jej wargi, pękały i pokrywały się twardą skórką. Szła wtedy do łazienki, kąpała się i długo myła ręce, starając się zetrzeć z prawej dłoni pamięć uścisku ręki sprzed dwudziestu bez mała lat.

Tymczasem rozjuszone społeczeństwo, umiejętnie podgrzewane, zaczęło się domagać aresztowania Werwerowa. Mróz zwrócił się do Parlamentu z żądaniem pozbawienia przestępcy immunitetu.

O tym, kto jest przestępcą, decyduje sąd - pisnęła jakaś niezależna gazetka i natychmiast została zamknięta przez inspektorów bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Na dalsze wydarzenia trzeba było poczekać kilka dni.

Mróz podjął decyzję o rozwiązaniu sprzedajnego i niezdolnego do podejmowania decyzji Parlamentu. Deputowani, porzuciwszy rządowe sanatoria i kurorty, zbiegli się do stolicy, gdzie przed salą obrad powitał ich zbrojny oddział OP. Pod lufami automatów ani jeden wybraniec ludu nie dostał się do swojego fotela.

Werwerow powiesił się w swoim domku letniskowym. Zdążył podczas tych kilku sekund, kiedy wojacy OP rozwalali kolejno bramę, drzwi wejściowe i drzwi łazienki. Samobójstwo byłego prezydenckiego rywala uznano za przyznanie się do winy i rezultat strachu przed karą.

Tego samego dnia wszystkie poselskie sanatoria zostały wyłączone ze spisu budynków państwowych i oddane Dziecięcej Fundacji Kultury w charakterze letnich obozów szkoleniowych.

Po tej klęsce Parlament już się nie podźwignął. Kilka prób zorganizowania wspólnego oporu upadło z powodu wewnętrznych sporów i nienawiści, jaką żywili jedni deputowani do drugich. Tym, którzy sami zrezygnowali z mandatów, Mróz obiecał zatrudnienie w stolicy, państwowe mieszkania, bardzo dogodne polisy ubezpieczeniowe i inne przywileje; i już po kilku latach z Parlamentu zostały jedynie wspomnienia, i to nie najlepsze.

Cały tamten tydzień Lidka spędziła przed ekranem telewizora, strosząc się wewnętrznie, garbiąc się i jak babcia otulając puchowym szlafrokiem mamy. Słuchała podnieconych głosów prezenterów i doskonale wiedziała, że nigdy już nie dowie się prawdy. Winien był Werwerow, tylko sam czy miał wspólników - prawda zdechła, uduszona jedwabnym krawatem. Był powód, dla którego ten krawat szczególnie wrył się w jej pamięć. Przypomniał jej się Rysiuk na jachcie, z eleganckim węzłem na szyi.

Cóż, Igorze, dostałeś to, czegoś chciał. Twój Mróz został niemal dyktatorem - a teraz zabieraj się do tresury. Apokalipsa pokaże, czy miałeś rację... i jeżeli faktycznie uda się uniknąć ofiar... Pierwsza przyznam się do swej głupoty. I nisko się skłoniwszy, poproszę o wybaczenie - ja, durna idiotka, która nie pojęła i nie pogodziła się z geniuszem człowieka przerastającego geniusz samego Andrieja Zarudnego.

Ocknęła się. Przed nią leżał na stole uczniowski dzienniczek i przymierzywszy się do rubryki „Sprawowanie”, starannie napisała czerwonym tuszem: „Nie wykonuje poleceń nauczyciela”.

- Maksymow, jesteś gotów?

Chłopak zdążył sobie przypomnieć niemal wszystko o „rejonowym obciążeniu demograficznym” i „organicznym progu wytrzymałości”, ale z „przesunięciem populacyjnym” było kiepsko.

- Maksymow, czym jest przesunięcie populacyjne?

- Mam odpowiedzieć tak, jak napisano W podręczniku, czy tak, jak to rozumiem? - zapytał z nadzieją głosie.

- Jak w podręczniku, to chyba oczywiste.

Zacisnąwszy wargi, przez chwilę się zastanawiał.

- Przesunięcie... populacyjne. Jeżeli podczas cyklu gęstość zaludnienia na danym terenie się zmienia... albo jeżeli dana populacja należy do koczujących... migracyjnych...

Lidka spostrzegła, że przynajmniej dwie dziewczyny bardzo chciałyby podpowiedzieć dręczonemu przy tablicy Maksymowowi. Jedna - poważna brzydula z cienkim warkoczykiem, druga, niczego sobie blondyneczka o kędzierzawych włosach i wyglądzie laleczki. Oczywiście, taki chłopak powinien mieć powodzenie...

Odczuła nagły przypływ rozdrażnienia. Przypomniała sobie pełne współczucia oczy dyrektorzycy: „Dość często się zdarza, że kobiety, które z jakichkolwiek przyczyn los pozbawił radości macierzyństwa, przychodzą do pracy w szkołach... Co prawda, zwykle dzieje się to wcześniej, w dziewiątym, dziesiątym roku cyklu...”

- Jeżeli ilość mieszkańców oznaczyć jako M, wielkość terytorium jako T, a pojemność Wrót jako W, to populacyjne przysunięcie będzie równe N jeden minus N dwa, podzielone przez T... nie... podzielone przez W...

- Trójka - stwierdziła Lidka z niemal szczerym żalem. - Trzy... na więcej twoja odpowiedź nie zasługuje.

Chłopak milczał. Na jego wyrazistą twarz powoli wypełzały czerwone plamy.


* * *

W niedzielę o czwartej rano ogłoszono alarm ćwiczebny. Lidka nocowała u rodziców; poprzedniego dnia położyła się późno, przez cały tydzień nie mogła się porządnie wyspać i niewiele brakowało, a dźwięk syreny wywołałby u niej torsje.

- Nigdzie nie pójdę! - stęknęła, niemal jeszcze śpiąc.

- Trzy dni prac karnych dla poprawy poziomu społecznej świadomości - flegmatycznie przypomniał jej ojciec. - Dziesięć w razie recydywy. Potrzebne ci to?

Na podwórze wyszli, ledwo przebierając nogami i potykając się niemal na każdym stopniu schodów. W iście egipskich ciemnościach miotały się promienie latarek - czterej instruktorzy OP zbierali każdy swoją grupę. Potem nad podwórzem zapłonęła czerwona rakieta, która miała pewnie imitować blask nieba charakterystyczny dla apokalipsy. Nad sąsiednim podwórzem też taka wisiała. I jeszcze dalej. Najwyraźniej ćwiczenia objęły zasięgiem całą dzielnicę.

Pięć minut upłynęło na sprawdzaniu obecności - z domu rodziców Lidki brakowało tylko jakiejś staruszki z piątego piętra i mężczyzny, który wczoraj wieczorem złamał nogę. Instruktor zrobił groźną minę:

- Drużyna sanitarna, do wyjścia! Nosze i inne... co potrzeba...

Nikt się nie odważył na wyrażenie sprzeciwu. Drużyna sanitarna, w której skład wchodził brat Lidki, Timur, wywlokła nieszczęśnika z łóżka, choć ten miotał z początku przekleństwa, ale szybko się uspokoił. Na drugich noszach ułożyli staruszkę.

- Czwarta mryga - biadoliła babcia. - I tak jej nie przeżyję. Zostawcie mnie tu, dajcie choć spokojnie umrzeć.

Lidka szczerze jej żałowała.

Po ulicach przeszli we wzorowym porządku. Nosze dźwigali wszyscy po kolei, zagipsowany jegomość ciążył tragarzom jak marmurowa kolumna i niosący go szybko opadali z sił. Nikt się nie odzywał - dowódcy grup słuchali radiowych komunikatów i zgodnie z nieustannie zmieniającymi się poleceniami prowadzili grupy w coraz to innych kierunkach. Akurat gdzieś po godzinie, kiedy Lidka solidnie obtarła sobie nogę nad kostką fałdą pospiesznie i niedbale założonej pończochy, kierujący ćwiczeniami doszli do wniosku, że najwyższy czas na pokonanie toru przeszkód. Ponura grupa ćwiczących wdrapała się po schodach na dach sześciopiętrowego domu, skąd wąziutkim żelaznym pomostem przelazła na dach sąsiedniego budynku. Zagipsowany jęczał przez zęby. „Długo jeszcze?” - pytały instruktorów zasapane kobiety. „Ile będzie trzeba”.

Świtało. Na nocnych włóczęgów spoglądali z okien nie bez współczucia miejscowi, których dzisiejsze ćwiczenia nie objęły. Na razie nie objęły. Nikogo nie ominie ten kielich goryczy, nie poderwą w niedzielę rano, dopadną cię o północy w samym środku tygodnia...

Lidka patrzyła uważnie pod nogi. Papa, cegła, anteny. Poprzez dachy domów wiódł wzorowo i niemal z miłością opracowany szlak pieszy, po którym maszerowała setka kobiet, mężczyzn i starców - stękając, sapiąc i przeklinając instruktorów OP - ale przeklinając ich w duchu.

Instruktor OP pobiera uposażenie większe niż ojciec Lidki - który w końcu zarabia całkiem przyzwoicie. Instruktorskie etaty mnożą się niczym króliki, ale kandydatów wciąż nie brak - na jedno miejsce zgłasza się dziesięciu. Wielkiego rozumu do tej roboty nie trzeba, wykształcenia też nie - od kandydatów wymaga się tylko czystego życiorysu i dobrej kondycji fizycznej. Dopełnieniem solidnych zarobków i całego szeregu ulg jest jeszcze i władza, jak najbardziej realna: „Obywatel, nie wykonujący poleceń instruktora w czasie alarmu ćwiczebnego podlega z urzędu aresztowi do pół roku”.

Nauczyć. Wytresować. Wyszkolić tak, żeby pożądane zachowanie stawało się automatycznym. Żeby prawdziwa apokalipsa i rzeczywista ewakuacja wydały się spacerkiem, prawie rozrywką. Te posterunki ruchu przed Wrotami. Znaki, gesty, rozkazy które śnią się Lidce w koszmarach... nie tylko zresztą jej one się śnią. Kolumna zebrała się w szyku - ruszyła - stanęła. Serie z automatów nad głowami. Przymusowe badania psychiatryczne dla sabotażystów, „osób, które świadomie stawiają opór kompleksowi środków przyjętych przez OP”.

Lepsza już będzie mryga.


* * *

Drodzy obywatele! Chciałbym wam złożyć życzenia pomyślności na nowy, osiemnasty rok cyklu, który zacznie się w rocznicę ostatniej apokalipsy, dwunastego listopada. Życzę wam zdrowia, szczęścia i spełnienia pragnień. Do spodziewanej apokalipsy zostało około trzech lat i mogę was zapewnić z absolutnym przekonaniem, że będzie to pierwsza w historii ludzkości apokalipsa bez strat. Silne, sprawne OP, przygotowane i świadome swych obowiązków społeczeństwo, opracowane przez wybitnych uczonych plany ewakuacji - śmiało patrzymy w przyszłość i nie odczuwamy lęku o los naszych dzieci. Niech nadciąga zima - ociepliliśmy dom i zgromadziliśmy zapasy. Niech się zacznie apokalipsa - jesteśmy na nią gotowi i wejdziemy we Wrota spokojnie, w porządku i z dumnie podniesionymi głowami.

[Prezydenckie orędzie z 10-go października, 17-go roku 54 - go cyklu]


Niech przychodzi Mróz - śmiało patrzymy w okienko naszej celi.

[Anonimowy napis na drzwiach podwórza domu, w którym mieszkała Lidka, 14-go listopada, 18-go roku 54-go cyklu]


* * *

Drzwi do męskiej toalety stały otworem. Maleńka, stara sprzątaczka myła białą ścianę umywalni z miną winowajczyni - choć nie wiadomo czemu miałaby być winna. Spod szmatki spływały ciemnoczerwone zacieki. Lidka się nastroszyła:

- Kogo na tej ścianie rozmazali?

Sprzątaczka nie pojęła dowcipu i zamrugała szybko powiekami:

- Ależ co pani, Lidio Anatoliewna, ot, piszą sobie flamastrami rozmaite głupoty. W toalecie zawsze jest coś namazane...

- Znajdziemy winnego i porozmawiamy o nim na Radzie Pedagogicznej - odpowiedziała Lidka machinalnie, myśląc już o czymś innym. Przestąpiwszy próg klasy, odczekała chwilkę, aż wszyscy się uspokoją i powiodła wzrokiem po twarzach. Coś tu się nie zgadzało. Zmiana była maleńka, na razie nie poddająca się klasyfikacji i nieokreślona... ale była.

- Siadajcie. Wyjmijcie zeszyty. Otwórzcie podręczniki na stronie dwieście dziesiątej i popatrzcie na zadanie siódme do paragrafu czterdziestego drugiego.

Maksymow, który zdążył już ją znienawidzić i zawsze denerwował się w jej obecności, teraz był spokojny i prawie zadowolony. Ale na twarzy jego jasnowłosej laleczkowatej koleżanki, która nijak nie mogła odszukać w dzienniku odpowiedniego zadania, widać było rumieńce. Druga z jego wielbicielek, mądrala i brzydula, przesiadła się do ostatniej ławki.

- Drozdówna, kto ci się pozwolił przesiadać?

Brzydula poderwała się. Jej oczy błysnęły niedobrym blaskiem. Podstawiwszy pod łokieć lewej ręki prawą pięść, zdecydowanym ruchem podniosła rękę.

- Lidio Anatoliewna, można coś powiedzieć?

Zamieszanie w klasie. Gorączkowo wymieniane spojrzenia, szepty - brzydulę ktoś szarpie za połę sukienki, ona jednak uparcie wyciąga rękę w górę.

- Mów - kiwnęła głową Lidka.

- Lidio Anatoliewna! A Maksymow napisał na ścianie, i...

Donosicielka zająknęła się, jakby nie mogła się zdecydować, czy głośno wypowiedzieć buntownicze zdanie. W klasie zapadła grobowa cisza, w której słychać było uderzenia płatków śniegu w okienne szyby.

- „Wika plus Artiom?” - zapytała Lidka kpiącym głosem. - „Równa się miłość?”

Ktoś zachichotał i natychmiast umilkł.

- Nie - odparła nieubłagana donosicielka. - „Mróz - treser”.

- Co takiego? - Lidka zadała to pytanie odruchowo.

- „Mróz-treser” - powtórzyła dziewczyna szeptem.

Lidka spojrzała na Maksymowa. Chłopak siedział wyprostowany, dokładnie tak, jak zalecał to szkolny regulamin; plecy proste, odległość pomiędzy brzuchem a krawędzią ławki równa szerokości dłoni. Ręce złożone na ławce, prawa leży na lewej, blada twarz nie wyraża absolutnie żadnych uczuć.

- I gdzie to napisał? - zwodniczo łagodnym głosem zapytała Lidka.

- W toalecie.

- W damskiej? - zapytała Lidka jeszcze łagodniej.

Donosicielka poczerwieniała:

- W męskiej.

Klasa skwitowała to lekkim szumem i zdławionymi chichotami. Niektórzy uczniowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Niemożliwe - kontynuowała Lidka, spoglądając na Maksymowa. - Widziałaś to na własne oczy? W męskiej toalecie?

- Napisał! - wyzywająco rzuciła dziewczyna i potoczyła po klasie takim spojrzeniem, że uśmieszki natychmiast się skończyły. - W toalecie nikogo nie było, a Maksymow miał czerwony flamaster! On wyszedł - a ja zajrzałam i zobaczyłam.

Lidka spojrzała jej prosto w oczy i zacisnęła zęby. Drozdówna miała świdrujące spojrzenie - jakże znajome i dawno już zapomniane.

Kim są jej rodzice? Do diabła, akurat teraz nie może sobie przypomnieć! Trzeba otworzyć dziennik na ostatniej stronie - tam są wypisane wszystkie adresy, daty urodzin, numery polis ubezpieczeniowych i dzielnicowych posterunków OP, a także stanowiska służbowe rodziców.

Jak by tu otworzyć niepostrzeżenie dziennik na ostatniej stronie?

- Maksymow...

Już chciała zapytać: „Maksymow, czy to prawda?”, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Chłopiec niewątpliwie odpowie: „Owszem, tak”. W obecności całej klasy. Jest pełnoletni, dawno skończył szesnaście lat, czyli idiotyczny wyskok władze mogą skwitować od razu kilkoma paragrafami. Obraza czci i honoru Prezydenta (kto udowodni, że „treser” nie jest słowem obraźliwym?), działanie skierowane przeciwko antykryzysowemu programowi rządowemu, chuligaństwo. Na domiar złego dodatkowo obciążająca formuła: „na ścianach zakładu edukacyjnego”. Głuptas. Maleńki głuptas.

Jakby mimochodem, pogrążona w myślach, odwróciła dziennik rewersem do góry. Westchnęła i otworzyła. - Maksymow, ty rzeczywiście masz czerwony flamaster? Cała klasa wie, że tak. Flamaster przywieziono chłopcu z zagranicy, kiedy takie wyjazdy były jeszcze możliwe.

Maksymow zaczął pokornie grzebać w piórniku, szukając flamastra. Lidka przebiegła wzrokiem zapisy w maleńkiej klasowej bazie danych. Drozd, Antonina Grigoriewna, czwarta w spisie. Matka, technolog żywnościowiec, ojciec - instruktor OP trzeciego stopnia. Wszystko jasne, moja panno.

Maksymow, Atriom Aleksiejewicz. Trzynasty w dzienniku. Były prymus. Nie utrzymał pozycji, z takim numerem...

Matka - inżynier. Ojciec... brak danych. Czyżby matka sama go wychowywała?

Niech to diabli, co robić? Świadkami oskarżenia byli wszyscy uczniowie tej klasy. Ta idiotka, córka instruktorskiego trepa. Za dawnych dobrych czasów Lidka wezwałaby ją do tablicy i przypiekła na rożnie trudnego tematu. Nawet teraz chce jej się śmiać, ale w minionym tygodniu jednego chłopaka z równoległej klasy wysłali do karnej kolonii. Za to, że nazwał szkolnego opera starym durniem. Sprzątaczka, miła mądrala, trzeba jej kupić czekoladę i serdecznie podziękować. Albo zaprosić do siebie na kolację... Demonstracyjnie spojrzała na zegarek:

- Ucieka nam czas lekcji... i to z niemałą szybkością. Drozdówna, Maksymow, proszę ze mną. Idziemy do pani dyrektorki.

Donosicielka zacisnęła zęby, ale wstała. Maksymow też wstał - lekko i na pozór spokojnie; jego stosunek do nauczycielki biologii nie był dla nikogo sekretem. Stosunek Lidki do byłego prymusa też wszyscy znali. Donosicielka trafiła w samo sedno. Klasa doskonale wiedziała, czym się to wszystko skończy.

Jeszcze przed chwilą czerwoną twarz Wiki - blondyneczki - powlekła śmiertelna biel. Żeby jej się tylko coś nie stało.

- Jeżeli podczas mojej nieobecności usłyszę choć jeden pisk...

Nikomu nie przyszło do głowy pytanie, jak można cokolwiek usłyszeć, będąc nieobecnym. Formuła znana, choć niezręcznie sformułowana - zamknąć gęby i siedzieć cicho. I tak będą siedzieli.

Lidka wyszła na korytarz w towarzystwie młodzieńca i dziewczyny. Bardzo dobrze - nikogo nie widać. Dookoła toczy się proces nauczania.

- Toniu - niemal pieszczotliwym głosem zapytała Lidka. - Gdzie to jest?

Drzwi męskiej toalety jak przedtem stały otworem. Po całym korytarzu niósł się zapach chloranu wapnia; donosicielka jeszcze nie doszła, a już zwęszyła kłopoty.

Czysto wymyte ściany. Wyszorowana podłoga. Bijący od pisuarów blask aż ciął po oczach.

- Było... tutaj - cicho stwierdziła donosicielka. - Zmyli. Sprzątaczka.

- Która? - łagodnie zapytała Lidka.

- A skąd mam wiedzieć? - zdenerwowała się dziewczyna. - Ta, co dziś ma dyżur. Niech się pani dowie!

- Oczywiście, że się dowiem - obiecała jej Lidka. - A teraz powiedz mi. Antonino? Masz jakiś żal do Maksymowa?

Donosicielka zawrzała gniewem. Na jej szczękach zagrały mięśnie - chciała coś rzec, ale się wstrzymała.

- Widzisz, Drozdówna... Tego akurat dowiemy się bez trudu. Wystarczy, że zapytam w klasie: wszyscy natychmiast sobie przypomną, czym ci Maksymow dopiekł. Być może, odnosi się do ciebie nie tak miło, jakbyś chciała?

Twarz dziewczyny powlekła się tak głębokim rumieńcem, że Lidka pomyślała, iż brzyduli krew tryśnie z policzków.

- A przecież wysunęłaś bardzo poważne oskarżenie, moja panno. Bardzo poważne. I jeżeli się okaże, że jest ono bezpodstawne, że wszystko to obmyśliłaś z zemsty...

- Napisał! - kwiknęła dziewczyna.

- Gdzie? - łagodnie jak przedtem zapytała Lidka. - Skoro widziałaś, jak pisze, trzeba było natychmiast pobiec do nauczyciela pełniącego dyżur, do zastępcy pani dyrektor od spraw nauczania, albo do instruktora OP. Oni jednak zadaliby ci pytanie: coś ty robiła w męskiej toalecie? Jak często tam zaglądasz? I co spodziewasz się tam zobaczyć?

Dziewczyna wyglądała tak, jakby lada moment miała wybuchnąć płaczem. Oczy świderki przybrały zwykły wygląd oczu zbitego psa, wilgotnych i pełnych smutku. Nie tobie mierzyć się z nami, córko opera. Skończyła się twoja pierwsza miłość. Pogódź się z tym.

- Wracaj do klasy, Drozdówna. Nie... idź do toalety - dla dziewcząt! - i doprowadź się do porządku. A na przyszłość, dobrze ci radzę, pomyśl, zanim coś powiesz.

Donosicielka szybko się zmyła, a po chwili na drugim krańcu korytarza rozległo się bulgotanie wody w muszli. Maksymow jak stał, opierając się plecami o futrynę drzwi do męskiej toalety, tak pozostał, nieruchomy niczym posąg. W dłoni zaciskał czerwony flamaster.

Był tego samego wzrostu co Lidka. Pachniało od niego młodzieńczym potem, i nie ciepłym, jaki zalatuje od chłopców po wysiłku, a zimnym, lepkim i nerwowym. Ale nie był to niemiły zapach. Chłopak mrugał szybko powiekami zielonych niczym sosnowe igliwie oczu.

- Dureń - odezwała się Lidka bezgłośnie, samymi wargami. - Idiota. Idź do klasy.


* * *

Nie wiadomo z jakiego powodu trafił jej się całkiem niezły humor. Od wielu dni nie czuła się tak dobrze. A nawet od wielu miesięcy.

A kiedy zobaczyła Maksymowa, jak odkleja się od ceglanej ściany, nie wiedzieć czemu, wcale się nie zdziwiła.

Skończyła właśnie ostatnią lekcję tygodniowego planu. Czekoladki sprzątaczce nie dała - żeby nie budzić podejrzeń, odłożyła to na przyszłość. Antonina Drozd nie miała dość ikry do poprowadzenia śledztwa na własną rękę. Ale zupełnie możliwe, że zabierze się do tego jutro. Dziś jest za bardzo zbita z pantałyku.

Dyrektorzyca mówiła coś o rosnącej krzywej spóźnień - ale Lidka słuchała tego tylko na pół ucha. Potem zaczęła się przemowa o naruszeniach dyscypliny i wykroczeniach popełnianych przez nieletnich; w ostatnich czasach, mówiła dyrektorzyca, nasiliły się wypadki rozmaitych chuligańskich wybryków, które - przykro powiedzieć - popierają dorośli. Odmowa uczestnictwa w zbiórkach, ignorowanie poleceń instruktorów OP, prowokacyjne napisy na ścianach.

Lewą rękę dyrektorzyca trzymała na temblaku. Podczas ostatniego ćwiczebnego alarmu starsza pani przewróciła się i mocno nadwerężyła sobie ścięgna.

Lidka mogła wyjść dopiero kwadrans przed czwartą; czyli Maksymow czekał na nią od dwóch godzin. A dziś mróz i nieźle dmucha.

- Lidio Anatoliewna...

Zmowa, pomyślała Lidka. A jeżeli on ma w kieszeni aparat podsłuchowy?

Bzdura. Co też człowiekowi nie roi się w przeddzień apokalipsy.

Szła, nie zwalniając kroku. Maksymow kroczył obok i Lidka widziała, że jest czymś silnie poruszony. Czekał, żeby choć na niego spojrzała, żeby o coś zapytała.

Przed przejściem musiała się zatrzymać. Po drodze ciągnęła, ignorując kompletnie światła sygnałowe, kolumna wojskowych samochodów - a raczej niegdyś należących do wojska, teraz przerobionych dla potrzeb OP. Ogromne gąsienice miarowo gniotły śnieg.

- One mają cię gdzieś - stwierdziła Lidka, z trudem rozwierając zęby. - Jadą w sobie tylko wiadomym celu. Nie są dobre ani złe. Muszą jechać. Jak się poślizgniesz i wpadniesz w koleinę - przejadą po tobie. Sam będziesz sobie winien. To maszyny. Robią swoje... a ty jesteś durniem.

Maksymow milczał, wstrząśnięty.

- Więcej tego nie rób - Lidka zamknęła sprawę westchnieniem. Szkolna frazeologia lgnęła do niej, powoli, ale nieubłaganie, wypełniając jej pamięć i wciskając się na język. „Odpowiedzialność za stopniowe opanowywanie wiedzy... społeczne potępienie epokowego znaczenia...”

Kolumna przejechała. Resztki śniegu na drodze przypominały - pomiętą, brudną mokrą ścierkę...

- Rzeczywiście jej dopiekłeś? - zapytała Lidka, umyślnie niedbałym głosem.

- Ona mi się nie podoba - stwierdził Maksymow ponuro.

Lidka ledwo wstrzymała się od śmiechu. Mimo wszystko była w bardzo dobrym nastroju. Być może, zawdzięczała to właśnie temu głuptasowi.

Po raz pierwszy od początku rozmowy zerknęła na niego z ukosa. Krótkie paletko nosił już pewnie z pięć lat; początkowo było obszerne i sięgało mu za kolana, a teraz przypominało chłopięcą kurtkę. Okrągła dziecięca czapka ze sztucznego futra. Za czasów młodości Lidki rówieśnicy zasypaliby go drwinami i nie spojrzałaby na niego żadna dziewczyna, chyba że tak samo egzaltowana jak on. Ale teraz młodzi przeważnie chodzą w przenicowanych ubraniach dziecięcych - na nowe brak pieniędzy. Przywykli i nawet tego nie widzą. Trzeba przecież opłacać armię instruktorów, którzy nie potrafią niczego, oprócz prowadzenia swoich grup do atrap Wrót. Agitatorów, którzy objeżdżają wszystkie wsie z plakatami, muzyką i filmami szkoleniowymi. Strategów i taktyków, którzy ustalają wciąż nowe marszruty odwrotu z uwzględnieniem nieustannie zmieniającej się sytuacji. Kolosalny park wszelkiego rodzaju sprzętu technicznego, tajne instytuty zajmujące się ulepszaniem metod śledzenia, wykrywania i powiadamiania... i tak dalej. Nie ma sposobu, żeby to wszystko choćby wyliczyć.

- Ona cierpi - stwierdziła zamiast tego. - Postaraj się to zrozumieć.

Maksymow milczał, opuściwszy ku ziemi spojrzenie zielonych oczu. Kąciki ust miał zaciśnięte - niczym dorosły człowiek - i Lidka nagle zapragnęła wsunąć mu za kołnierz garść śniegu, tak, żeby nagle podskoczył.

Ale zdołała się jakoś powstrzymać.


* * *

Pierwszego dnia nowego semestru starszą grupę w całym składzie zerwano z trzech pierwszych lekcji. Lidka smętnie snuła się po pokoju nauczycielskim, słuchała plotek, usiłowała czytać gazety - jednym słowem, setnie się nudziła. Powinna była połazić po sklepach, ale - choć słabość charakteru mocno ją zirytowała - nie mogła się zdecydować na wyjście ze szkoły. Prawdopodobieństwo natknięcia się na patrol nie było znów tak wielkie, ale Lidkę mdliło na samą myśl o nieuniknionych w takim wypadku tłumaczeniach.

Na czwartej lekcji trafiły się zajęcia w jej „ulubionej” klasie. Na dziesięć minut przed dzwonkiem z powracających autobusów na szkolny dziedziniec wysypali się wywiezieni uczniowie, ale wszyscy mieli nietęgie miny. Klasowi instruktorzy sprawdzili obecność i niezwyczajnie milcząca grupa wyrostków rozlazła się do swoich klas.

- Otworzyć zeszyty. Tematem dzisiejszej lekcji jest... Ale, ale... coście wszyscy tacy przybici?

Milczenie.

- Wika Rojenko, co było na tej wycieczce?

Zwykle radośnie zaróżowiona blondyneczka była blada, aż miło było na nią popatrzeć. Jej laleczkowata twarz miała wyraźnie sinawy odcień.

- Byliśmy na wycieczce w kostnicy...

- Gdzie?!

- W miejskiej kostnicy - wydusiła z siebie Wika. - W programie... w ramach programu przygotowań do apokalipsy. Pokazywano nam ofiary katastrofy... posegregowane zgodnie z rodzajami śmierci... Mogę wyjść?!

Lidka ledwo zdążyła kiwnąć głową. Blondyneczka zacisnęła usta dłonią i niczym bomba wypadła z klasy.

- Drozdówna... opowiedz, co tam było.

Córunia instruktora OP musiała mieć nerwy mocniejsze niż inni. Tonia Drozd nabrała powietrza w płuca:

- Charakter obrażeń, jakich doznają i wzajemnie zadają sobie ludzie w tłoku pod Wrotami jest pokrewny tym, jakie zdarzają się przy katastrofach samochodowych! Pokazano nam to wszystko... jako bodźce do treningów, ponieważ wszyscy narzekają i narzekają, że jakoby za wiele jest ćwiczebnych alarmów.

- Jasne - wtrąciła pospiesznie Lidka. - Otwórzcie podręczniki. Strona trzechsetna, ćwiczenie dwudzieste do rozdziału pięćdziesiątego dziewiątego. Drozdówna, przeczytaj na głos...

- Wyliczyć kolejno wszystkie znane prawa pojawiania się Małych Wrót na sawannie, w stepie, na półpustyni i pustyni. Podać wzór na przesunięcie populacyjne stosowane do zwierząt znajdujących się na górnych szczeblach drabiny ewolucyjnej... Podstawić do niego dane...

Lidka wbiła wzrok w stół. W brzuchu czuła chłód i pustkę: dyrektorzyca wspominała, że za kilka dni „wycieczkę” będą mieli wszyscy członkowie ciała pedagogicznego. Powiedzmy, że Lidka jest historyczką kryzysów i niejedno już widziała. Ale...

Ogarnęła ją fala odrazy i wściekłości. Jej palce zacisnęły się na okładce dziennika.

Po co to wszystko?! Co, już inaczej się nie da? „Apokalipsa to nałożony ludzkości kaganiec...” „Tłum jest podobny do ameby... najbardziej podstawowe bodźce... odruchy bezwarunkowe...”

Odruch. Ale odruch warunkowy. Całe życie poświęcić na jego wyrobienie. Pokolenie za pokoleniem. Być może po jakimś czasie posłuszeństwo okazywane instruktorom okaże się wrodzone.

Nie. Cech nabytych się nie dziedziczy. Znaczy - ćwiczenia od kołyski do grobu, a przyjdzie nasz czas - wejdziemy we Wrota z dumnie podniesioną głową. Z głową podniesioną jak na tysięcznych szkoleniach. Alternatywa? Tłok. Kołowrót rąk, nóg i pysków... Piekło, w którym została Jana.

Lidka zrozumiała, że klasa wlepia w nią wzrok i wszyscy na coś czekają. Donosicielka Drozdówna dawno już przeczytała treść zadania i czeka na dalsze polecenie. I że uczniowie - a jest ich wielu - doskonale wiedzą, czemu nauczycielka nagle umilkła i o czym myśli. No, w każdym razie myślą, że wiedzą.

- Drozdówna - odezwała się Lidka niezwyczajnie słabym głosem. - podejdź do tablicy, napisz wzór i podstaw dane. Maksymow, idź, zobacz, jak czuje się Rojenko...

Maksymow wstał, ale w tej chwili blondyneczka weszła do klasy, nieco bledsza i z plamami wilgoci na mundurowej spódniczce.

- Kto z was czytał prace Zarudnego? - nieoczekiwanie nawet dla samej siebie zapytała Lidka.

Podniósł się las rąk.

- Przerabialiśmy to na historii najnowszej. „Wstęp do historii kataklizmów” i niektóre artykuły...

- A poza programem, czy ktoś z was próbował je czytać z własnej inicjatywy? - zapytała Lidka, nie wiedząc nawet, czemu zadała to pytanie.

Ręce opadły.

- Nie... my zgodnie z programem.

Maksymow się najeżył. Wyzywająco spojrzał Lidce w oczy, i - jeden jedyny - podniósł rękę.

Miał wyraźnie za krótki rękaw marynarki. Zsunął mu się niemal do łokcia.


* * *

- Ale dlaczego nikt o tym nie wie?

Szli po opustoszałej ulicy, po której swobodnie hulał wiatr.

- Ja myślałem, że synowa Zarudnego, to ta dama z Fundacji Dziecięcej, kiedyś widziałem w telewizji, co prawda dawno temu... Nigdy bym nie pomyślał... Sądziłem, że to tylko zbieżność nazwisk!

- A co za różnica? - zapytała ponuro. - Z synem Andrieja Igorowicza rozeszłam się wiele lat temu. Zatrzymałam tylko nazwisko... dlatego, że Andriej Igorowicz z pewnością by nie protestował. Tylko nazwisko.

Maksymow zmarszczył brwi, jakby usiłując sobie coś przypomnieć. No, przypominaj sobie, pomyślała Lidka z westchnieniem.

- Je... jeżeli chcecie to ukryć - zaczął chłopak, jąkając się z emocji - to ja nikomu nie powiem...

Lidka otworzyła usta, żeby zapewnić Maksymowa, że jest jej to absolutnie obojętne, ale w tej chwili wysoko na niebie rozkwitła sygnałowa rakieta i natychmiast ponuro zawyły syreny.

- Nadzialiśmy się na alarm - stwierdził gorzko chłopak. - A ja mam dziś tyle lekcji do odrobienia...

Lidka szybko rozejrzała się dookoła. Nadciągał zmierzch, wzdłuż ulicy hulał wiatr, w oknach domów zapalały się i zaraz potem gasły światła.

- Chodź ze mną.

Bezceremonialnie chwyciła go za rękaw palta i pociągnęła w bok. Tu, niedaleko, był nierozebrany jeszcze dziecięcy plac zabaw z okrągłą zamkową basztą; czasami wracając z pracy, Lidka pozwalała sobie na chwilę samotności w służącym do zabaw zameczku. Dość znacznie poprawiało to jej nastrój.

- Skacz. Tak, żeby nie zostały żadne ślady przed wejściem.

Nie wiadomo skąd brała pewność, że chłopak posłucha. Nie będzie mrugał oczami, pytając: „A co z alarmem?”

Okienka strzelnic były tak wąskie, że nie dałoby się przez nie przecisnąć średniej wielkości jabłka. W górę prowadziły kręte schody - na piętrze wzdłuż ścian rozmieszczono niskie ławeczki.

- Siedzimy. Cicho.

Na zewnątrz migały promyki latarek. Potem podjechał wóz z mocnym reflektorem, który niczym pędzel rozmazywał światło po fasadach domów i wzdłuż ulicy; za każdym razem, gdy jego promień trafiał w basztę, Lidka widziała przed sobą skupionego, nieco przestraszonego, ale zachowującego zupełny spokój Maksymowa. Zaciśnięte wargi dodawały mu wieku, ale w szeroko otwartych oczach pozostało jak przedtem zupełnie dziecięce zdziwienie. Lidce na przemian wydawało się, że naprzeciwko niej siedzi to dwudziestoletni chłopak, to dwunastoletni smyk.

Ścisnęła go za rękę:

- Nie bój się.

Kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Wcale się nie boję”.

Przytłumione głosy zaczęły sprawdzanie obecności; na niektórych czekano, ale ani Lidki, ani Maksymowa na tych listach nie było, powinni sami zgłosić się jako „przypadkowi przechodnie”, ale wcale nie mieli na to ochoty. Zachrypniętym głosem narzekała jakaś kobieta, metalicznie porykiwały głośniki, warczał motor, a mężczyźni klęli co się zowie. Potem Lidka usłyszała gwizd i kolumna ciężko ruszyła z miejsca, zanurzając się w noc i zrywającą się śnieżycę, do odruchu bezwarunkowego, teraz już nie tak ciężko się ćwiczy, zauważyliście, że wszystko idzie jak po maśle, ruch na świeżym powietrzu doskonale wpływa na zdrowie, nie uwierzy pan, ale przestało mnie pobolewać serce i poprawiła mi się cera...

Kolumna odeszła. Latarki pozostały.

- Numer trzydzieści „B”, mieszkanie trzynaste - dudnił tuż obok nieco ochrypły męski głos. - Odmowa ewakuacji, tłumaczy się zapaleniem płuc.

- Z zapaleniem na razie zostawiamy. Usprawiedliwienie lekarskie jest?

- Nie ma.

- Który rejon?

- Sto czterdziesty siódmy.

- Na pewno kręci, cholera. Sprawdzę.

- Sprawdź... W piwnicy znaleźliśmy parkę smarkaczy, nie mają usprawiedliwień, nie podają żadnych powodów, tylko płaczą. Po czternaście lat, młodsza grupa.

- Dajcie znać do szkoły, niech sami to załatwią. Tego szajbusa spod piątego już zabrali, sam dzwoniłem. Dama z zapaleniem płuc, para smarkaczy, stary grzyb spod trzydziestki „B”, zdechnąć, mówi, dajcie spokojnie...

- Pieprzy...

- Aha... Spokojnie, mówię, nie da się, dziadziu. I jedna parka została, syreny, mówią, nie słyszeli... Facet i babka, z betów ich wyciągnęliśmy, no jasne, akurat w takiej chwili coś usłyszysz. Ale się nie ociągali, wzięli nogi za pas i pobiegli aż miło...

- To co mi psujesz statystykę?! Pięć odmów, pięć, tych smarków postraszę, ale do meldunku ich nie wpisuj. To wszystko?

- Wszystko. Nieobecnych pięćdziesiąt siedem osób - urlopy, delegacje, praca na drugą zmianę. Trzeba było później ogłosić alarm...

- Jako nam ogłoszono, tak i my ogłaszamy...

- Taaa... - Posłuchaj, podczas syreny gdzieś tu przechodziła jakaś damulka z młodym chłopaczkiem, a w spisie przypadkowych przechodniów ich nie było.

- Jaka znów damulka z chłopakiem? Tutejsi?

- Nie, w spisach ich nie ma. Przypadkowi przechodnie. Gdzie się mogli podziać?

- Pewnie zdążyli przed alarmem.

- Nie, nie zdążyli. Już się, cholera, zmierzchało.

- Przyprowadziłem ci maszynę.

- Aha... niech poświeci po tych płotkach. Może gdzieś się schowali na krzywy ryj.

Maksymow odruchowo wcisnął się w ścianę, byle dalej od strzelnicy. Lidka też się spięła wewnętrznie. Mróz bezlitośnie ciął w palce i stopy odziane w lekkie trzewiki.

Znów rozległ się warkot motoru. Śnieg zaiskrzył, jakby oświetlony promieniami słońca. W wieży na sekundę zrobiło się jasno jak w dzień. Lidka zobaczyła ogromne oczy Maksymowa i kropelki potu na jego czole. I to w taki mróz...

- Po płotkach, szczelinach, o tam, pod ten okap... i na rurę... Tak.

- Jeden spryciarz kiedyś mi się schował w studzience kanalizacyjnej...

- ...to co, jedziemy czy nie?

- Czekaj... popatrzymy... gdzie te skur...

- Na drugi raz trzeba podjechać po cichutku, a dopiero potem dawać sygnał syreną...

- Mądrala. Wtedy wszyscy na widok reflektorów będą się rzucali do ucieczki...

Kilka gardeł ryknęło śmiechem. A przecież wśród tych ludzi może być i tatunio Antoniny Drozd, pomyślała Lidka i koszula natychmiast przylgnęła jej do grzbietu. Byłoby to zupełnie naturalne. Ale by mu się trafiło... nielichy połów...

- Zobacz sam, ta kamienna pała, chyba wieżyczka, sterczy jak wuj na weselu, przeszkadza w zawróceniu wozu. Dawno już miałem powiedzieć, daj znać komu trzeba, niech pozwolą ją rozebrać.

Biały promień znów uderzył w strzelnicę. Lidka widziała, jak zwężają się źrenice Maksymowa. I jak chłopak wciska się w kamienną ścianę, odwracając twarz od bezlitosnego snopu światła.

- Jak nie zapomnę, to dam znać... Dobra, spadam. Mam jeszcze w planie trzy alarmy.

Promień reflektora gdzieś odjechał i w wieży zapadły ciemności. Nadleciał wiatr. W szczelinach strzelnic zatańczyły płatki śniegu, a w całej baszcie, od podstaw po szczyt rozpanoszył się chłód. - S-s-s... Sz-sz-sz... Żołd dadzą, podzielisz się?

- Akurat ci dadzą... Sz-sz-sz.

- No to cześć.

- S-s-s...

Warkot silnika.

Reflektor zgasł już całkowicie - i w baszcie zapadły iście nieprzeniknione ciemności. Nie było widać światła w żadnym z okien. Strasznie...

Maksymow pochylił się ku Lidce, która natychmiast poczuła na uchu jego łaskoczący oddech.

- A jeżeli tamci zostali, żeby się jeszcze rozejrzeć?

- Jest ciemno - odpowiedziała Lidka szeptem. - Zaraz pojawią się przechodnie, ci co jeszcze nie wrócili z miejsc pracy... Wtedy my też wyjdziemy, po ciemku. Kto nam cokolwiek udowodni?

- Odważna z pani kobieta - stwierdził chłopak cichutko.

Lidka uśmiechnęła się w ciemnościach:

- Akurat... tchórz ze mnie, i tyle. A twoja matka się nie boi?

Chłopak przez chwilę wiercił się na zimnej ławeczce:

- Ona... no, wie, że mogę nadziać się na obławę... znaczy, na ćwiczebny alarm. Denerwuje się, oczywiście...

- Posiedzimy jeszcze z kwadrans i pójdziemy... Artiom, obiecaj mi...

- Co mam obiecać?

- Obiecaj, że nigdy już czegoś takiego nie zrobisz.

Kolejny podmuch wiatru przejął oboje do szpiku kości. Lidka zaczęła rozcierać dłonie w rękawiczkach, ale palce wcale się nie chciały rozgrzać, tylko jeszcze bardziej marzły.

- Dlatego, że... ludzie powinni uczciwie trenować? - zapytał chłopak tak cicho, że Lidka raczej się domyśliła, niż usłyszała treść pytania.

Teraz, gdy oczy przywykły już do ciemności, można było dostrzec zarysy baszty. I tumany nadlatującego śniegu. I samotną gwiazdkę świecącą w przerwie pomiędzy chmurami.

- Dlatego, że cię złapią, głuptasie.

Westchnął z taką ulgą, że Lidka usłyszała to westchnienie nawet przez szum wiatru.

- Ja i tak... nie złapią mnie!

- Złapią. Obiecaj, że w przyszłości to się nie powtórzy. Jak nie, to cię uwalę na sprawdzianie.

Chłopak umilkł i Lidka zorientowała się, że on po prostu nie wie, co odpowiedzieć.

- Wie pani... ja się nie boję sprawdzianów.

- Dobrze. Wobec tego... dlatego, że cię o to proszę?

Milczał jeszcze przez chwilę.

- Zgoda. Obiecuję.

W mroku uścisnęli sobie dłonie, a Lidka poczuła, że palce Maksymowa ledwo się zginają.

- Nie, tak się nie da. Trzeba będzie jeszcze pocierpieć z dziesięć minut...

Zdjęła mu z rąk cieniutkie rękawiczki ze sztucznej skóry i zaczęła rozcierać jego i swoje dłonie śniegiem. Rozgrzały się. Śnieg tajał i zaczął spływać z czerwonych, nieco spuchniętych dłoni.

- Co z uszami?

- Na razie nie trzeba...

- Jeszcze pięć minut. Zaraz stąd wyjdziemy.

Dawno już nikogo nie dotykała. Przelotne objęcia ramion mamy, przyjacielskie uściski ręki Timura - to jednak nie to...

Nagle zrodziła się w niej i okrzepła myśl, której od dawna już sama się przed sobą wypierała: to mógłby być mój syn. Lidka zrozumiała, że jeśli nie przepędzi jej precz, na zawsze zepsuje smak tego dnia i tego wieczoru. I naprawdę znienawidzi Atrioma Maksymowa.

To nie może być mój syn!

- Aj, przecież zmarzł ci nos! - stwierdziła umyślnie niedbałym tonem. Pociągnęła go ku sobie - chłopak nie za bardzo się opierał - i odszukała wargami jego usta.

Pocałunek na mrozie - to dość osobliwa przyjemność. Zresztą, tak naprawdę nie chciała uwodzić Maksymowa - trzeba jej było się upewnić, że on nie jest jej synem.

On jednak odpowiedział. Okazuje się, że doskonale umiał całować. A wszyscy narzekają na współczesną młodzież, że jest leniwa i zakompleksiona.

Lidka wygięła się w łuk. Dawno zapomniane wrażenie; mój Boże... ugięła się. Sama. Ugięła.

Objęła go za ramiona - przez chłopięce paletko.

W strzelniczy otwór wieży zaglądała gwiazdka. Niejedna - niebo stopniowo się przecierało, śnieg przestawał padać, ale wiatr dął coraz mocniej.


* * *

Chłopak złapał anginę i przez miesiąc nie pokazywał się w szkole. Dla Lidki ten miesiąc był długi jak samo życie, szczęśliwy i ciężki.

W maleńkim mieszkanku, które wynajmowała już od kilku lat, panowały bałagan i nieporządek. Był to nieporządek zorganizowany i uświęcony trwałością - nie chciało jej się po prostu niczego przestawiać, jakby ruszone z miejsca przedmioty mogły rozerwać ustalony już bieg wydarzeń. Mizerny szaliczek Maksymowa, który rzuciła na biurko, leżał tam, gdzie do zostawiła - Lidce wydawało się, że tak właśnie powinno być. Niech sobie leży.

W łazience nadal wisiał czysty, frotowy ręcznik, z którego gość skorzystał. Ręcznik dawno wysechł, Lidce jednak wcale się nie spieszyło, żeby go zabrać. Niech sobie wisi.

Czasami, gdy budziła się około czwartej nad ranem, oblewał ją pot na myśl o tym, że wszystko skończone i Maksymowa nie da się odzyskać. Że wróciwszy do zdrowia po chorobie, chłopak po cichutku przeniesie się do innej szkoły. Że z bolesnym wstydem wspomina wszystko, co między nimi zaszło, że pogrążył się w depresji, że ją nienawidzi, starą idiotkę, zdzirę od biologii, że drwi z niej i gardzi sam sobą.

Po godzinie lub dwu takich rozmyślań wstawała, po ciemku lazła do kuchni i łykała przygotowane wieczorem tabletki. Czasami udawało jej się nawet ponownie zasnąć.

Wracając o zmierzchu ze szkoły, podnosiła głowę i spoglądała w swoje czarne, nieoświetlone od środka okno. Doskonale zdawała sobie sprawę z głupoty tego zwyczaju - ale mimo wszystko patrzyła - wydawało jej się, że któregoś dnia zobaczy w nim światło.

- Na mnie już czas - mówiła kolegom i znajomym. - Ktoś na mnie czeka.

Koledzy i znajomi patrzyli na siebie znacząco, Lidka zaś wierzyła w takich chwilach, że to, co mówi, jest prawdą. Że na nią w istocie ktoś czeka; spieszyła więc do domu, wspinała się na piąte piętro po wąskiej, niezbyt przyjemnie pachnącej klatce schodowej, wchodziła do mieszkania i spoglądała na niedbale rzucony szalik, który zachował jeszcze resztki młodzieńczego zapachu i dwie filiżanki po kawie, z zastygniętymi na dnie fusami.

Potem siadała na brzegu kanapy, wbijała wzrok w sufit i uśmiechała się radośnie.

Wymyślała powody, które by wytłumaczyły jej telefon do domu Maksymowa. Tych akurat nie brakowało - zbliżała się wiosna, a z nią końcowe egzaminy. Stan zdrowia chłopaka mógłby wzbudzić w troskliwym pedagogu spore obawy; Lidka kilka razy odtwarzała w pamięci wyimaginowaną rozmowę i przewijała jej rozmaite warianty. Można byłoby zadzwonić z pokoju nauczycielskiego, można i z automatu. Można zadzwonić wieczorem, kiedy w domu będą brat i matka chłopaka. A można i rano, zwiększając szansę, że do telefonu podejdzie on sam.

Numer jego telefonu znała już na pamięć.

Ale nie zadzwoniła ani razu. Pod koniec zimy nasiliły się zachorowania też wśród nauczycieli. Lidce dorzucili ponadplanowe zajęcia. Lekcje leciały jedna za drugą, a klasy - grupy starsza i średnia - zmieniały się w jej gabinecie niczym obrazki kalejdoskopu. Chłopak albo dziewczyna, którzy usiedli na miejscu Maksymowa, bardzo ją irytowali - co uznała za zrozumiałe - i musiała mocno się starać, by się z tą irytacją nie zdradzić.

Niekiedy musiała mocno brać się w garść, coraz częściej bowiem przychodziła jej ochota, by bez widocznej przyczyny głupio się uśmiechać. Częściej też niż zwykle spacerowała pomiędzy ławkami, bo rozeschnięte krzesło kwitowało każdy jej ruch przeraźliwym jękiem, a usiedzieć spokojnie nijak się jej nie udawało.

Wszyscy też na nią patrzyli. Oglądali się za nią na ulicy zupełnie jej nieznani mężczyźni i wlepiali w nią gały uczniowie ze starszych klas. Jakby promieniowała ciepłem. Albo jakby bił od niej miły zapach. Lub niewidoczne fale, drgania, jak kręgi na wodzie.

Któregoś dnia - Maksymow był już nieobecny ponad trzy tygodnie - postanowiła porozmawiać z matematyczką, która była wychowawczynią jego klasy.

- Rozmawiałam z jego matką - niezbyt skoro odpowiedziała zabiegana, zaniedbana kobieta. - Już niedługo powinien wrócić do zajęć... A wy, Lidio Anatoliewna, dajcie mu możliwość dogonić z programem resztę grupy. Głupio jakoś - chłopak był prymusem.

Lidka zacisnęła wargi i sama się zdumiała, jak naturalnie ułożyły się w pogardliwy, wredny grymasik. Co znaczy przyzwyczajenie. Maska przyrasta do twarzy.

A Maksymow po tygodniu pojawił się w klasie.

Zobaczyła go przelotnie na przerwie i długo siedziała w pokoju nauczycielskim, uspokajając walące jak szalone serce i utrzymując w ryzach rozjeżdżające się ku uszom wargi. Idiotka, idiotka, stara idiotka...

Do klasy weszła pięć minut po dzwonku - uczniowie niemal już uwierzyli, że biologicę nareszcie zmogła jakaś choroba.

Gdy weszła, na ich twarzach pojawiło się rozczarowanie; umyślnie nie patrzyła w stronę ławki Maksymowa i dopiero usiadłszy za stołem, pozwoliła sobie na „zauważenie” jego obecności:

- A-aaa... Maksymow! Nareszcie! Jak się czujesz?

Natychmiast pożałowała tego pytania. Dlatego, że teraz musiała wysłuchać odpowiedzi.

Maksymow wstał i zobaczyła, że schudł. On też się zmienił - resztki dzieciństwa, niezgrabna figura w workowatym mundurku, pyzate policzki - wszystko zostało w przeszłości.

- Dziękuję, dobrze - odpowiedział cicho. - Prawie zupełnie dobrze.

Od tego „prawie zupełnie” Lidce zapłonęły uszy, na szczęście ukryte pod luźnymi włosami. Nerwowo poprawiła uczesanie; wydało jej się, że uważnie obserwuje ją cała klasa, od przenikliwej Antoniny Drozd do głupawego milczka Charczenki - i wszyscy się domyślają, co się dzieje.

- Będziesz musiał poświęcić sporo czasu na uzupełnienie braków - stwierdziła, patrząc w dziennik. - Siadaj... Zaczniemy dziś nowy temat. „Państwowe rezerwaty i ich rola w zachowaniu biologicznego rytmu przyrody żywej”.

Maksymow siedział, nisko spuściwszy głowę.

Na przerwie co chwila wychodziła z pokoju nauczycielskiego. Przechodziła korytarzem do toalety, do biblioteki albo włóczyła się bez celu.

On stał przed wysoką ścianą i udawał, że wkuwa na pamięć uczniowski regulamin. Stał, nie ruszając się z miejsca, przez cały czas trwania przerwy, dwadzieścia minut.

Też się bał.

Bał się i śledząc ją po lekcjach. Dopiero potem zrozumiała, jak trudno mu było zrobić ten pierwszy krok: a nuż ona go wyśmieje i przegoni? Albo, co bardziej prawdopodobne, spojrzy nań zimnym, odpychającym wzrokiem: „Maksymow? O co chodzi?”

Zerknęła na niego i szybko uciekła spojrzeniem w bok. Odeszła na dziesięć metrów i zwolniła kroku.

Poszedł za nią. Jak ogon.

I tak przemierzyli kilka dzielnic.

Potem Lidka, ni z tego, ni z owego skręciła w wysoką, wąską i pachnącą kotami bramę.

Przez długie jak wieczność dziesięć minut - do chwili, kiedy na górze skrzypnęły czyjeś drzwi - stali objęci, bez ruchu i bez słów.


* * *

Jej życie nabrało sensu. Ponownie i - jak jej się wydawało - już na zawsze.

Szybko się wyjaśniło, że Maksymow jest fatalnie opóźniony, jeśli idzie o szkolny program. Oczywiście, i przedtem zdarzały mu się tróje; Lidka doskonale wiedziała, co o niej myślą koledzy nauczyciele. „Przycisnęła” chłopaka, żeby zarobić na korepetycjach, rodzice Maksymowa nie powinni iść wrednej babie na rękę. Chłopak ma tylko matkę...

Wracała ze szkoły, stawiała czajnik na płycie kuchenki, brała prysznic i wyjmowała z szafki flakonik drogich, wariacko drogich jak na nauczycielską kieszeń perfum.

I czekała - zwykle nie dłużej niż pół godziny.

Najpierw w korytarzyku słychać było kroki, ona jednak wstrzymywała się, nie biegła na złamanie karku, tylko czekała, aż rozlegnie się dzwonek u drzwi.

Nie mogli spotykać się codziennie. Nawet dziedziczny idiota zacząłby coś podejrzewać. Maksymow przychodził do niej w poniedziałki, środy i piątki, ona jednak czekała na niego codziennie - i bardzo często nie na próżno, ponieważ okazywało się, że zapomniał o zeszycie albo nie zrozumiał dobrze jakiegoś zadania, albo znajdował inny powód.

Ona zaś nigdy nie znajdowała w sobie sił, żeby go przepędzić.

- ...uważasz, że tak być powinno? Że wszystko się zamyka w wyrobieniu bezwarunkowego odruchu do przechodzenia przez Wrota? Że dlatego należy przekształcić społeczeństwo w wytresowane stado?

- Nie wiem. A można inaczej?

- Ale przecież ludzie dawali sobie radę i bez tego! Twoi rodzice, ty sama, moi rodzice, brat... wszyscy...

- Wszyscy... Faktycznie, przeżyli wszyscy, których widzisz. Ale nie widzisz tych, co zostali tam. Na przykład mojej siostry, Jany.

- Wybacz...

- Artiomku, rzecz nie w tym, ilu z nas zostanie przy podejściu do Wrót. Rzecz w tym, że jeżeli kogoś stratują, zadepczą, wgniotą w ziemię...

- Rozumiem. Możesz nie kończyć. Ale przecież po nas depczą już teraz! My już jesteśmy tratowani, Lido. Do apokalipsy zostało jeszcze trochę czasu, a my - już...

Leżeli, obejmując się ramionami. W pokoiku panował mrok, od czasu do czasu po suficie przepływały odblaski odległych świateł przejeżdżających samochodów.

- Nie. Wcale nie jesteśmy tratowani. I nikomu nie damy po sobie deptać. My tylko udajemy pokorne bydło.

Uśmiechał się zimno, jak doświadczony życiem, czterdziestoletni przynajmniej mężczyzna. Nie zobaczyła jego uśmiechu, ale go wyczuła i ucichła.

- Nie, Lido, nic z tego nie wyjdzie. Nikomu. Mój ojciec... nie chciałem ci tego mówić, ale on nie umarł ot, tak sobie. Wysłali go na roboty społeczne... stamtąd zabrali do szpitala... i przysłali zawiadomienie... że umarł na zawał. A ten gość z jego gazety, którego zabrali razem z nim - do jego żony też przyszła depesza - zawał... Ich zabito. Oni zabijają i dalej będą zabijać. Dlatego, że inaczej już nie da się tego utrzymać... same zapewnienia, że to konieczne, same wycieczki do kostnicy nie wystarczą. Już nie wystarczą. Myśleliśmy, że takie z nas mądrale... udamy, że na wszystko się zgadzamy i nic nie będzie. Ale ja już nie mam sił. Tacy, jak Tońka Drozd i jej tatunio... wiesz, im się podoba, kiedy jesteśmy mierzwą. Lido, ja już nie mogę. Nie mogę...

Po szarym suficie przemknęła smuga światła. Blask odbił się w szeroko otwartych i pełnych wilgoci oczach młodzieńca.

Lidka objęła go i przykryła swoim ciałem.

- Artiomku... Nie mam nikogo, oprócz ciebie. Posłuchaj... Wytrzymaj, wszystko minie. Przyjdzie mryga, wszystko się ułoży i minie ta cała histeria. A ja wrócę do nauki. Ty będziesz ze mną. Zaczniesz studiować... W lecie będziemy jeździć na ekspedycje. Zima i jesień to czas opracowywania danych i pisania artykułów. Zdobędę przepustkę. Potrafię tego dokonać. Wtedy po prostu stchórzyłam... odmówiłam... Ale nam się uda zrozumieć...

- Naturę Wrót? - spytał szeptem.

- Tak! - potwierdziła radośnie. - Zorganizujemy przemysłową produkcję tych Wrót, ludzie będą je stawiać sami, tak jak teraz stawiają ćwiczebne atrapy. Będziemy niezależni od nikogo i niczego...

- To nie jest rozwiązanie - odparł Maksymow cichym głosem. - To tak samo, jakby szczury w labiryncie nauczyły się wygryzać dodatkowe wyjścia.

W szyby powoli i cichutko zastukały pierwsze krople deszczu. Po chwili zaczęły uderzać coraz mocnej i szybciej, aż wreszcie zabębniły monotonnie.

- Artiom... Przytul mnie.

Dotyk. Jeszcze jeden. Spokój. I pełne pokory szczęście.

Śniła jej się tamta dawna ekspedycja, bezgłośny zielony świat i zatopione przez morze, nierozebrane w porę Wrota. We śnie zamiast Sławka był z nią Maksymow.

Śnił jej się też Andriej Zarudny, młody, młodszy nawet od niej samej. Nie wiadomo dlaczego miał zielone oczy - i ze źrenic Andrieja uśmiechał się do niej młodziutki Artiom.

Śniły jej się uniwersyteckie korytarze, czerwone dywaniki na podłogach biur OP i czerwone, nieskończenie rozległe pola maków. I zamiast mnóstwa nierozpoznawalnych i niepotrzebnych w jej życiu ludzi wszędzie pojawiał się Maksymow. Nie widziała go, ale czuła jego obecność.

Cały poprzedni jej świat, całe jej niegdysiejsze życie pokrywała zasłona, jaką powleka się meble dla ochrony przed kurzem. W niektórych miejscach zasłona była przejrzysta - i prawie niewidoczna. Dopiero teraz, kiedy ja zdarła, Lidka zrozumiała, że życie pod nią było nie do wytrzymania. Pod tą szarą, przenikającą wszystko błonką braku miłości.

Straciła pół życia.

A mogłaby stracić je całe, do ostatka. I nawet by się nic dowiedziała, co tak naprawdę straciła.


* * *

...wrzeszczących o naruszaniu praw człowieka. A przecież należałoby tych panów zapytać: o jakich prawach mowa? O prawie każdego z nas do tego, by go zadeptano podczas ucieczki do Wrót? O prawie do zostania pogrzebanym w potoku lawy albo porwanym przez fale, lub zabitym przez glefy? Dlaczego środki i sposoby stosowane w celu ratowania ludności podczas kryzysu wydają się niektórym niehumanitarne, zbyteczne albo przedwczesne?

Odpowiedź jest prosta. Od niepamiętnych czasów na apokalipsach żerowały stada krwiopijców - od przekupnych państwowych urzędników, którzy na listach osób przeznaczonych do w ewakuacji przed ogłoszeniem apokalipsy umieszczali swoje rodziny, po różnorakie wątpliwej proweniencji firmy, które powyrastały na pniu dawnej OP, za kolosalne pieniądze zajmujące się „transportem, eskortą i ewakuacją”. Teraz te możliwości przepadły; a tym, co się na nich bogacili, nie w smak to, iż każdy obywatel ma taką samą jak inni szansę pewnej, bezpłatnej i bezpiecznej ewakuacji do Wrót. Teraz ryczą o „deptaniu praw człowieka”, które istnieje tylko w ich rozgorączkowanej wyobraźni.

[Fragment przemówienia Ministra OP z okazji Kwietniowego Święta, 23 kwietnia, 18-go roku 54-go cyklu]


* * *

Tym razem czekała dłużej niż zwykle. Przyszedł zasapany i przygnębiony - matka, według jego słów, dawno już zaczęła coś podejrzewać i lada moment podejmie jakieś działania. Unikając jej wzroku, stwierdził, iż być może dobrze byłoby zmienić daty spotkań albo w ogóle się nie spotykać przez jakiś czas. A po chwili, spojrzawszy jej w twarz, objął ją nagle i powiedział, że rzuci dla niej szkołę i rodzinę. I ucieknie z nią do lasu.

Nie bez nerwowego śmiechu zaczęli się wzajemnie rozbierać, kiedy za oknem zawyła syrena. Był jasny wieczór kwietniowy; w sąsiednim mieszkaniu komuś wypadła z rąk i zabrzęczała po podłodze blaszana miska.

- Obywatele, alarm ćwiczebny. Obywatele, zaczęło się odliczanie czasu. Uwaga... Alarm ćwiczebny... sto siedem, sto sześć, sto pięć, sto cztery...

Lidka powoli puściła ręce Maksymowa. I spojrzała mu w twarz nieruchomym wzrokiem:

- Nie pójdę.

Przestępując z nogi na nogę, to wsuwał rękę w rękaw koszuli, to ją z niego wyciągał:

- Co?

- Nie pójdę! - krzyknęła szeptem Lidka. - Nie! Nienawidzę tego! Nie chcę! Zamknę drzwi i niech ich wszystkich diabli wezmą! To moje mieszkanie. Nie pójdę! Nie życzę sobie!

- Dziewięćdziesiąt dwa, dziewięćdziesiąt jeden, dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt dziewięć - bębnił metaliczny głos na podwórzu. Po schodach ktoś już zbiegał, głośno tupiąc nogami.

- Lideczko, uspokój się.

- Jestem spokojna. Mam już dość. Nie jestem szczurem, nie chcę! Nie poddam się tresurze! Mam prawo zdechnąć, kiedy zechcę! Mam prawo kochać cię, kiedy zechcę! Jestem wolnym człowiekiem!

- Lido...

Usiadła na kanapie i przełożyła nogę przez oparcie.

- To wszystko. Idź. Ty idź. A mnie jest już wszystko jedno.

- Sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt siedem, sześćdziesiąt sześć...

- Lido - głuchym głosem stwierdził Maksymow. - Mój ojciec... Teraz ty. Nie chcę.

- Niczego mi nie zrobią - odpowiedziała gniewnie.

- Zrobią - odparł chłopak cichym głosem. - To sabotaż. Na początek zwolnią cię ze szkoły... I wszystko będzie jeszcze trudniejsze.

- Pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt, czterdzieści dziewięć...

- Lido - odezwał się Atriom szeptem. - Bardzo cię proszę...

Proszę... Zmuś się jakoś...

Odwróciła się twarzą ku poduszce i wybuchła płaczem.

Na „zero” wyszli z bramy - blady chłopak ze szkolną teczką pod pachą i jego zdenerwowana, czerwona i wzburzona nauczycielka. No, nic dziwnego - tak bezceremonialnie przerwano im lekcję...

Sąsiedzi patrzyli spode łbów.

Wszyscy skrzywiliby się jeszcze bardziej, gdyby zobaczyli, że chłopak pod kurtką nie ma koszuli ani podkoszulka. A wzburzona dama wdziała płaszcz wprost na koronkową i bardzo podniecającą bieliznę.


* * *

Na przyjęciu maturalnym Lidka po raz pierwszy zobaczyła matkę Maksymowa. Przedtem jakoś się nie widywały na wywiadówkach ani na szkolnych akademiach, matka Artioma - na przekór radom i zaproszeniom - nie przychodziła do szkoły, żeby się zobaczyć z wredną biologicą nawet w tych czasach, kiedy chłopakowi groziła tróją na świadectwie.

A teraz, proszę, spotkały się - choć Lidka przez cały wieczór starała się trzymać na uboczu.

Maksymowa była z pokolenia Lidki, ale wyglądała kiepsko, wydawała się przynajmniej o dziesięć lat starsza. Ciężkie życie nie dodaje młodości. A strach o syna - tym bardziej.

- Dobry wieczór, Lidio Anatoliewna. Szkoda, żeśmy się nie spotkały wcześniej.

Maksymowa mówiła, a jej oczy szybko i uważnie oceniały najpierw twarz Lidki - włączając w to makijaż i uczesanie - a potem jej figurę, fason kostiumu i nawet pantofle; Lidce wydało się, że rozmówczyni zdążyła ocenić nawet stan jej zelówek. Lidka spodziewała się lada moment, że matka Artioma uśmiechnie się i doda: „A czy nie wydaje się pani, że kobiecie w naszym wieku nie przystoi narzucanie się ze swoimi przywiędłymi wdziękami siedemnastoletniemu chłopcu?”

- Witam - zaterkotała Lidka, usiłując potokiem słów zbić Maksymowa z tropu. - Niezwykły dzień, bal maturalny - to takie szczęście, kiedy syn kończy szkołę, Artiom jest prymusem, winszuję, zaczyna dorosłe życie, wszystko przed nim, oby mu się poszczęściło.

Gotowe zestawy słów gładko układały się na języku. Lidka mówiła, Maksymowa patrzyła jej w oczy i grzmiała szkolna orkiestra - amatorska, ale głośna.

Maksymowa wszystkiego się już domyślała. No, może nie wszystkiego, ale domysły były niemniej męczące. Syn, który przedtem nie miał przed nią tajemnic, skrycie spotykał się z jakąś kobietą i fakt, że ta druga mogłaby być jego matką, budził w Maksymowej nie irytację czy wrogość, ale poczucie absolutnej bezsilności, zagubienia i niemal dziecięcej urazy.

Maksymowa bała się tego wieczoru tak samo jak Lidka. Sprowokowała rozmowę, której Lidka wolałaby uniknąć. Spodziewała się, że coś zrozumie, zdoła wyjaśnić, ale zamiast tego zaplątała się jeszcze bardziej, dlatego, że ta szczupła i dość młodo wyglądająca kobieta o surowej twarzy nie powinna była - jej zdaniem - wzbudzić w normalnym młodziku żadnych uczuć, oprócz strachu przed pałą.

Artiom obserwował ich spotkanie z daleka. Podczas tego wieczoru miał odegrać swoją rolę, rozszczebiotana Wika nie odstępowała go na krok, a Tonia Drozd rozgrywała - jak na zamówienie - burzliwy romans z chłopakiem z równoległej klasy. Młodzież wydawała się lekko podchmielona, choć alkohol był absolutnie zabroniony na tym wspaniałym, ogarniającym całe miasto święcie; Lidka setki razy uprzedzała Artioma o możliwych prowokacjach. Nie brać do ust niczego, oprócz lemoniady, a najlepiej w ogóle nie tykać żadnych butelek. I stale być na widoku.

Widziała, jak chłopak podszedł do matki po jej rozmowie z Lidką. O coś ją zapytał, wybierając umyślnie jakiś bezpieczny temat, Lidka jednak doskonale widziała, jak bardzo jest spięty.

Nie usłyszała, co odpowiedziała mu matka. Nie zobaczyła też jej twarzy; Maksymowa poszła do szatni, a Artiom został na miejscu, uśmiechając się nieco sztucznie, a tuż obok już kręciła się Wika, zapraszająca go do auli, gdzie już zaczęto tańce.

Lidce przyszło do głowy, że chłopak czuje się samotny, jak nigdy dotąd, a ten pozornie uroczysty i oficjalny wieczór jest dokładnym modelem idiotycznego świata, w którym przyszło im obojgu żyć - on i Lidka czują z daleka swoją obecność, ale nie mogą zamienić ze sobą ani słowa, żeby nie wywołać złośliwych i wrednych komentarzy. I matka, nękana podejrzeniami, ale nie mająca dowodów. I Wika, skacząca wokół Artioma i demonstrująca wszystkim swoje prawo obejmowania go za ramiona. I Tonia Drozd, która uważa, że huczne tańce z jakimś drągalem dają jej jakąkolwiek przewagę.

Artiom uśmiechał się i ze wszystkich sił starał się powstrzymać coraz bardziej rozentuzjazmowaną i podnieconą Wikę, ale jego uśmiech z każdą chwilą upodabniał się do ponurego grymasu. Był samotny i czuł coraz głębszy strach. I nie był to zwykły strach przed przyszłością, jaki ogarnia pannę młodą na progu cerkwi albo debiutanta mającego wejść na scenę.

Lidka zacisnęła zęby. Czuła współczucie i tkliwość, które przepełniały ją po krtań. Jakby nie patrzeć, były to uczucia niemal macierzyńskie.

Zrobiła krok przed siebie - i cała sala, rozentuzjazmowane dziewczątka, uroczyście odziani nauczyciele, poruszeni i przejęci rodzice, zastawione stosami kanapek i kręgami butelek z lemoniadą stoły, błyszczące mikrofony, lśniący żółcią pod warstwą pasty parkiet, baloniki i flakony z kwiatami - wszystko to najpierw natarło na nią, a potem przepłynęło obok, poruszając się coraz szybciej, rozmazując w ruchu i gubiąc wyrazistość.

Tuż obok pojawiła się nagle zaróżowiona, obleczona w kapryśny wyraz twarzyczka Wiki. Dziewczyna zaczynała już tracić cierpliwość:

- Tiom, no co, będziemy tu tak stać jak słu...

Urwała nagle, bo Lidka podeszła już dostatecznie blisko, żeby trafić w jej pole widzenia.

- No, młodzieży, jak wieczór? - zapytała Lidka, uśmiechając się szeroko i garbiąc się niemal wewnętrznie pod ciężarem tego banału.

- Dobrze - stwierdziła Wika. - Po prostu wspaniale.

Maksymow milczał.

Jeszcze nie było za późno na to, żeby się wycofać. Wrócić na poprzednie miejsce. Powiedzieć coś w rodzaju: „No, to się bawcie” i przejść ku stołom, gdzie jej koledzy odpoczywają, plotkują i metodycznie dojadają pozostawione przez abiturientów kanapki.

Zamiast tego uśmiechnęła się. Radośnie i wrednie. A cóż ona właściwie chce zrobić? Nic szczególnego. Wszyscy mogą, a ona nie?

- Maksymow, napsuliśmy sobie wzajemnie sporo krwi. Chyba nie odmówisz mi teraz przyjemności zatańczenia z tobą?

Chwila milczenia. Zdumione spojrzenie Wiki - na razie tylko zdumione.

Wszyscy o czymś takim rozprawiali. „Może Maksymow się zakochał w biologicy?” „A może on jej się podoba, więc się mści?” - i pełen satysfakcji chichot, gdyż przy takich założeniach wielce prawdopodobne było przypuszczenie, że dyrektorzyca zakochała się w instruktorze OP, a ten z kolei zapałał miłością do woźnego. Temat ciekawy, więc czemu nie poćwiczyć języków.

Co w tym dziwnego, że na balu maturalnym uczeń zatańczy z nauczycielką?

Rozbawione i nieco zaskoczone twarze natarły na nią i znów się rozmazały. W auli tłoczyły się depczące sobie po nogach roztańczone pary. Amatorski zespół ustąpił miejsca magnetofonowi; wedle osobistego zarządzenia inspektora rejonowego na wszystkich balach maturalnych wolno było grać tylko romantyczną muzykę taneczną, to bal, a nie podskoki, niech młodzież wyrabia sobie smak...

Walc pachniał naftaliną.

Przecisnęli się na środek auli, gdzie było trochę luźniej. Uczniowie rozstępowali się przed nimi, rozpoznając Lidkę.

Maksymow objął ją w talii. W jego drugiej dłoni, wilgotnej i ciepłej, utonęły palce Lidki.

- I raz-dwa-trzy... No, dobrze. Postaraj się nie zgubić taktu.

Pod obcasami ich butów szeleściły pomięte, barwne spirale serpentyn. Przydeptywali krążki cekinów i konfetti. Co prawda, ich taniec nie za bardzo przypominał lotny walc. Było to raczej dreptanie podrostków, ale nie pozbawione swoistego wdzięku i uroku.

- Zwariowałaś - stwierdził, ledwo poruszając wargami.

- Nie jesteś już uczniem.

- A ty...

- Rzucam szkołę. Jeszcze dzisiaj.

Ścisnął jej dłoń tak, że ból musiała pokryć uśmiechem:

- Tak... niech idzie w diabły.

Jego oczy zrobiły się nagle ogromne i wilgotne, jak zalane deszczem reflektory. - Lido...

- Tańcz. Drepczesz jak młody słonik.

Obejmująca ją w talii ręka Artioma grzała ją przez tkaninę marynarki i bluzki. Wydawało jej się, że skromny, nauczycielski uniform lada moment rozpłynie się, jakby przeżarł go kwas. I że ręka Maksymowa dotyka jej nagiej, niczym nieosłoniętej skóry.


* * *

- Przyznam uczciwie, Lidio Anatoliewna, że gdyby pani nie napisała tej prośby, sama bym musiała panią o to poprosić. Tak, oczywiście, podpiszę. I dziękuję.

Dyrektorzyca miała długie, żółtawe paznokcie, na których zostały jeszcze wysepki popękanego lakieru. Z rękawów uszytej zgodnie z wymogami regulaminu marynarki wystawały niemodne już, koronkowe mankiety koszuli.

- Praca w szkole stawia przed nauczycielami wysokie wymagania moralne... a pani, przykro mi to stwierdzić, nie jest pedagogiem. W żadnym wypadku. Nie nadawałam urzędowego biegu licznym skargom rodziców... i nawet uczniów... ale tak czy inaczej, ten rok szkolny był dla pani pierwszym i ostatnim. Niestety. A przy okazji... w nowym cyklu on zechce mieć dzieci. A pani, o ile wiem, w niczym nie zdoła mu pomóc. Jest pani przecież bezpłodna?

Porcelanową podstawkę na ołówki, stojącą pośrodku dyrektorskiego biurka, wykonano na kształt roześmianej głowy błazna. W niektórych miejscach emalia zdążyła już odpaść, przez co wesoły uśmiech przekształcił się w grymas agonii.

Wyżłobiony czerep. Zamiast mózgu plastykowe rurki flamastrów i długopisów. Po żółtym ołówku łazi mucha.

- Raiso Dimitriewna ja wcale nie jestem bezpłodna. Następnym razem zażądajcie od waszych informatorów odpowiedniego zaświadczenia lekarskiego.

Dyrektorzyca uśmiechnęła się - wysmarowane pomadką wargi rozciągnęły się od policzka do policzka.

Lidka wyszła z gabinetu, patrząc prosto przed siebie. Weszła do toalety, rozejrzała się, czy nikt nie patrzy i wyciągnęła z torebki opakowanie słabego środka uspokajającego.

Gdzieś tam, na dnie świadomości drgnęła myśl - gdyby połknąć wszystkie naraz, nie będzie żadnych problemów.

Obmyła twarz zimną wodą. I uśmiechnęła się do swojego odbicia w pękniętym zwierciadle. Najpierw uśmiechnęła się smutno, potem spokojnie, aż wreszcie uśmiechem wyrażającym pewność siebie.

Schowała opakowanie, nawet go nie rozerwawszy.

Za wiele honoru, Raiso Dimitriewna. Kicham na was z wysokiej dzwonnicy.


* * *

Czekała na Maksymowa o siódmej, ale dzwonek brzęknął pół godziny wcześniej. Akurat wyszła spod prysznica; owinąwszy się szczelnie kąpielowym szlafrokiem i rozpuściwszy związane wcześniej na czubku głowy włosy, poczłapała do drzwi. Tak było jej spieszno, żeby otworzyć, że nawet nie zapytała: „Kto tam?”

- Dziś przeszedłeś nieco wcze...

Dołem pociągnął zimny powiew z korytarza, który przedostawszy się pod poły szlafroka smagnął ją po gołych nogach.

- Mogę wejść? - zapytał krótko szef prezydenckiej administracji, sekretarz stanu, Igor Georgiewicz Rysiuk.

Lidka cofnęła się w głąb mieszkania. Ciasnego niczym szkatułka. Zagracona, nieposprzątana, biedna szkatułka.

Nie doczekawszy się innego zaproszenia, Igor Georgiewicz przestąpił próg. Zalatywał od niego zapach drogich perfum, dobrze wyprawionej skóry i chyba jeszcze koniaku. Mocna woń nie do końca przetrawionego alkoholu.

- Igor, jesteś pijany - stwierdziła Lidka, jakby te słowa mogły ją obronić.

Ktoś zza pleców Rysiuka uważnym spojrzeniem omiótł mieszkanie (włączając w to leżącą na kanapie bieliznę, przerzucony przez poręcz krzesła szlafrok Maksymowa i bałagan na biurku), potem bezgłośnie cofnął się w głąb korytarza, przymykając za sobą drzwi - ale nie zamknął ich do końca.

- Owszem, jestem pijany - potwierdził Rysiuk zmęczonym głosem. - Jestem tragicznie pijany. Z trzeźwą głową do ciebie bym nie przyszedł.

Usiadł na stole. Myśli Lidki rozbiegły się przerażone, a jej ręce wciąż zaciskały poły szlafroka, choć bardziej ciasno już otulić się nim nie mogła.

- Czemu mnie nie uprzedziłeś? - wymamrotała Lidka.

- Jak, telegramem? - zapytał zjadliwie Rysiuk. - Przecież nie masz telefonu.

Lidka chwyciła wszystko, co leżało na kanapie, zwinęła i wsunęła w otwartą paszczę skrzyni na pościel. Rysiuk siedział, kołysząc się w tył i w przód; niewiele się zmienił zewnętrznie, ale był skrajnie, niemal maniakalnie skupiony. Na jego krawacie, tuż po węzłem, widać było świeżą plamkę tłuszczu.

Spostrzegł jej spojrzenie.

- Wypiłem butelkę koniaku - odezwał się nagle, jakby odpowiadając na nie zadane pytanie.

- Widzę - odpowiedziała cicho.

- Usiądź.

Usiadła na kanapie, ale zaraz się podniosła:

- Jestem u siebie. Proszę mi nie rozkazywać.

- W twoim interesie - Rysiuk zmrużył oczy - leży wyrobienie sobie określonych reakcji na wszelkie rozkazy. Podporządkowanie się. Wtedy będziesz miała szansę.

Stary budzik, który służył jeszcze rodzicom Lidki, odliczał minuty do przyjścia Maksymowa. Zostało ich wszystkiego dwadzieścia cztery. Co prawda, chłopak mógł się oczywiście spóźnić.

Ale niewiele.

Rysiuk znów spostrzegł jej spojrzenie. Uśmiechnął się:

- Przeszkadzam?

- Owszem - odpowiedziała jeszcze ciszej.

Rysiuk wstał i przez długą sekundę miała nadzieję, że odwróci się i wyjdzie. Zamiast tego podszedł do biurka, zepchnął na podłogę papiery - biologiczne konspekty maturzysty Maksymowa - i przez jakiś czas patrzył na uśmiechniętą twarz Andrieja Zarudnego.

- Tak właśnie myślałem.

- Co myślałeś? - zapytała sucho.

- Nieważne. - Wsunął dłonie w kieszenie marynarki. - Zaparz mi kawy, Lido. Mam we łbie taki mętlik, że nie mogę myśleć.

Mimo woli zerknęła na budzik.

- Zdążysz! - warknął Rysiuk. - W ostateczności wyślesz go do łazienki, żeby wziął prysznic albo każesz mu odrabiać lekcje... a my w tym czasie porozmawiamy.

Lidka powoli nabrała powietrza w płuca. I równie powoli je wypuściła.

- Nie tęsknisz do normalnego życia? - zapytał Rysiuk nieco łagodniej i ciszej.

- A jakie życie nazywasz normalnym?

Rysiuk zmarszczył nos. Demonstracyjnie rozejrzawszy się, opadł na kanapę i założył nogę na nogę:

- Chcesz usłyszeć najnowszy kawał? Kierownictwo OP urządziło konkurs dla entuzjastów, chodziło o to, by stwierdzić, kto opracował najbardziej efektywny system szkoleń. Przyjechali budowlaniec, strażak i lekarz. Budowlaniec powiada: „Dla swoich podopiecznych zorganizowałem kurs nauki padania, etapami, z piętnastu metrów bez zabezpieczenia”. Strażak: „Ja zorganizowałem dla swoich ludzi kurs szkoleniowy odporności przeciwpożarowej, stopniowo, do piętnastu minut siedzenia w płomieniu”. A lekarz: „Ja zorganizowałem swoim pacjentom szkolenie umierania, stopniowo, do piętnastu minut leżenia w zakopanej trumnie”. Co, nie śmieszne?

Lidka milczała.

- To jak, zaparzysz mi wreszcie tę kawę? - zapytał łagodnie.

Lidka milczała.

- Nie chcesz na mnie patrzeć? Na fanatyka, łajdaka i gwałciciela... we wszelkich aspektach?

Lidka spięła się wewnętrznie. Kiedyś - teraz jej się wydawało, że było to bardzo dawno - powiedziała chyba Rysiukowi coś takiego. Podobnie obraźliwego. Ciekawe, że o tym zapomniała, a on - szef Administracji - zapamiętał.

- Po co przyszedłeś? Nie masz innych spraw... wagi państwowej?

Rysiuk ciężko wstał z kanapy. Podszedł do biurka i popatrzył na uśmiechniętą twarz Zarudnego. Wzrok Rysiuka był ponury, prawie nienawistny.

- Pewnie ci tak przyjemnie... Podłego spojrzeniem... Zaczęłaś od jego syna, potem z pewnością wyobrażałaś sobie, że on zajmuje moje miejsce, a teraz uprawiacie miłość we troje.

- Wyjdź - rzekła Lidka cicho.

- Zaraz wyjdę - kiwnął głową. - Zaraz... a pamiętasz wnuczka Mroza? Takiego nieprzyjemnego smarka... pamiętasz go?

- A co, coś się z nim stało? - zapytała po chwili milczenia.

- Nie, nic - odparł Rysiuk głuchym głosem. - Telewizję oglądasz?

- Nie - przyznała uczciwie.

Skwitował odpowiedź ochrypłym śmiechem.

- Patrzę na ciebie... Lidka, Lidka... pamiętasz tamte śmigłowce?

Zacisnęła wargi zjadliwie, jak rasowy nauczyciel.

- Śmigłowce - Rysiuk znów opadł na kanapę i odrzucił głowę w tył, prezentując Lidce swoją wystającą grdykę. - Byłaś... byliśmy. Lidka, już po nas. Przepadliśmy z kretesem. Podle się czuję. Zaparz mi tej kawy.

Przez jakiś czas patrzyła na niego i zastanawiała się, co zrobić.

- Igor...

- Proszę cię. - Podniósł na nią wilgotne, błyszczące gorączkowo oczy. - Nie spałem dwie noce. Zrób mi kawę. Potem sobie pójdę.

Odprowadzana jego wzrokiem przeszła do kuchni. Do przyjścia Maksymowa zostało dziesięć minut; mieliła kawę i usiłowała przekonać samą siebie, że właściwie nic strasznego się nie dzieje. Cóż, szef Administracji sobie podpił i teraz spotkają się z Artiomem. Nic wielkiego. Przeszkodzić związkowi Lidki z Maksymowem nie zdoła ani Prezydent, ani jego Administracja i całe OP razem wzięte.

Kiedy wróciła do pokoju, Rysiuk stał przed otwartym oknem i zamyślony grzebał w doniczce z kaktusem. Rzucał w dół drobne kamyczki i grudki ziemi z piaskiem.

- A-a-a... otóż i on.

Lidka spojrzała mu przez ramię. Podwórzem szedł, wymachując teczką, Maksymow. Szedł nie kryjąc się, już od dawna tak przywykł chodzić, za drzewami powarkiwały samochody, gdzieś niedaleko brzęczał tramwaj; poza tym w ten czerwcowy dzień nie było słychać żadnych innych dźwięków - a mimo to wydawało się, że każdy krok młodzieńca układa się w rytm niesłyszanego przez nich marsza.

Lidka mimo woli się uśmiechnęła. Nawet w tej sytuacji miło było patrzeć, jak idzie; wywołane niespodziewaną wizytą Rysiuka napięcie powolutku tajało, cofało się i rozpływało w nicość.

- Podobny do mojego chłopaka - stwierdził. - Ciekawe, jakby zareagował, gdybym dowiedział się, że on kręci ze swoją nauczyciałówką...

Ostatnie słowo potworek dość jawnie łączyło w sobie „nauczycielkę” „ciało” i, jałówkę”. Lidka uśmiechnęła się.

- Ale nie dowiedziałbyś się, tatuśku. Wątpię, żeby twój chłopak powierzał ci swoje sekrety. Kiedyś go widział ostatnio?

Rysiuk odwrócił się ku niej, chybnął się i Lidka poczuła strach, że wypadnie na zewnątrz.

- Widziałem go... Widziałem, Lido. Ale nie wstawiłem go do spisu uprzywilejowanych. Nie wstawiłem. Tylko osoby publiczne. „Umówione opóźnienie” skrócono do minimum. Gdybyś miała dzieci. Lido... Zrozum. Gdybyś miała wybór - puścić swojego ucznia ze wszystkimi, jak leci, czy w ramach „kontyngentu”... Co byś zrobiła?

Podchodząc do budynku, Maksymow podniósł wzrok. I niemal się potknął; szybko przeniósł spojrzenie na dwa czarne samochody przy bramie, na nudzących się i siedzących na ławeczce mężczyzn w garniturach... i znów spojrzał w okno Lidki.

Odsunęła Rysiuka w głąb mieszkania i pomachała gościowi dłonią. Jakby mówiła - właź, czemu stanąłeś?

- Lido - odezwał się głucho Rysiuk. - Ty mnie nie słuchasz. A to bardzo ważne.

- Ważne? - machinalnie powtórzyła Lidka. Na schodach lada moment powinny zabrzmieć lekkie, młodzieńcze kroki.

- Ważne - Rysiuk łyknął z kubka. - Podła ta twoja kawa... Lido, późno zaczęliśmy. Prawie za późno. Brak nam czasu... gdybyż tak kilka cykli wcześniej... rozciągnąć wszystko, zacząć od drobiazgów, bez gwałtów i używania siły... może byśmy zdążyli. Plotę bzdury. To niemożliwe. Apokalipsa nie czeka...

Rozległ się brzęk dzwonka.

- Wybacz - zwróciła się Lidka do Rysiuka.

- Ty też mi wybacz - odparł po chwili milczenia szef Administracji.

Lidka już szła ku drzwiom.

- Wejdź, Artiom... to mój niegdysiejszy klasowy kolega, Igor Georgiewicz. Wpadł ze względu na pamięć starych, dobrych czasów.

- My wspominamy przeszłość... - stwierdził Rysiuk, wylewając resztki kawy pod kaktus. - A przed wami przyszłość... Hulaj, pókiś młody! - wyciągnął dłoń, jakby chciał musnąć nią Maksymowa po włosach. Młodzieniec się cofnął. Rysiuk wycofał rękę i uważnie obejrzał swoją dłoń:

- Krótką mam linię życia... Dobra, Lido. Kiedy twojego chłopaka trzeba będzie urządzić na uniwersytecie, zadzwoń do mnie - jego przecież nie przyjmą, ze względu na ojca. Jak będzie trzeba, zadzwoń - ale do mnie, nie do rektora. On i tak potem zadzwoni do mnie... w sumie niezręcznie to wychodzi. No, bądź zdrowa.

Pocałował ją w policzek - Lida postanowiła się nie uchylać. Rysiuk machnął ręką i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi.


* * *

...jesteśmy oszukiwani. Spisy osób uprzywilejowanych do ewakuacji poza kolejnością dawno zostały poprzerabiane. W czasie „umówionego opóźnienia” zostaną wywiezieni nie tylko najwyżsi urzędnicy, ale i ich rodziny. Prezydent Mróz osobiście wpisał na listę swojego syna, wnuków, synową... A nasi synowie i wnuki stracą bezcenny czas - zostaną na pastwę trzęsień ziemi, glef i ścisku przed Wrotami. Prezydent Mróz zdradził ideały, które swego czasu wykorzystał, żeby zdobyć władzę...

[Ulotka]


* * *

Namiocik był nowiutki i pomarańczowy - pachniał gumą i stoiskiem z artykułami sportowymi. Nikt nigdy jeszcze w nim nie spał. Nagumowana podłoga nie pamiętała żadnych miłosnych westchnień.

W dach, pokryty polietylenową płachtą, cichutko stukały krople deszczu. Leżeli objęci, odciąwszy się całkowicie od świata zewnętrznego. Gdyby za ciasno zasznurowanym wejściem zaczęła się teraz apokalipsa, i tak by nie rozłączyli splecionych ramion.

Wczoraj udało im się wydostać z miasta, omijając posterunek OP. Przedzierali się przez błocka, jakieś jary, przez las - i pod koniec drogi Lidka była wyczerpana jak po najbardziej intensywnym marszu na orientację, ale przepełniało ją absolutne szczęście.

Wybrali miejsce na nocleg - właściwie to wybrał je Maksymow - na szczycie niewielkiego wzniesienia, gdzie nikły wiaterek odpędzał komary. Artiomowi nie podobało się to, że namiocik był czerwony. Taki namiocik łatwo spostrzec z pokładu śmigłowca; Lidka jednak, ziewając potężnie, stwierdziła, że tamci mają inne zajęcia. Akurat można by pomyśleć, że celem istnienia lotnictwa OP jest wyszukiwanie po lasach turystów uciekinierów... A jutro uciekniemy jeszcze dalej.

Przyśnił jej się helikopter. Ryczące straszydło, spod którego brzucha zwisał, jak jakiś paskudny flak, Prezydent Mróz.

A potem do namiotu wpełzł na czworakach Maksymow i sen Lidki się ulotnił, jakby go nigdy nie było.

Dotknięcia. Rozchełstana sportowa kurtka, trykotowy podkoszulek gdzieś w okolicach podbródka. Goła pierś chłopaka, szeroka i gładka niczym stół. Jego podbródek pokryty nieoczekiwanie miękkim puchem, jego wargi i jego łaskoczący oddech. Lidka z całej siły targnęła nogą, żeby ostatecznie zrzucić sportowe spodenki i wszystko, co miała na sobie; w uchyloną klapą wejściową wleciał komar, który zawył radośnie na widok takiej ilości nagiej, gorącej i prawie parzącej skóry.

Przygnietli go mimochodem.

Potem na zewnątrz lunął deszcz. Maksymow troskliwie otulił Lidkę w piżamę i zapakował do śpiwora. Ułożywszy wygodnie głowę ma jego ramieniu, pomyślała, że nie może go stracić. Gdyby coś takiego się stało, natychmiast zakończyłaby swoje rachunki z życiem; myśl okazała się tak nieznośną, że uznała za konieczne zapytać:

- Tiom, jesteś pewien, że mnie nie rzucisz dla jakiejś młodziutkiej...

Urwała. Ręce Maksymowa stężały:

- Nie mów głupstw... Nie kuś Boga.

Długo jeszcze leżeli, wsłuchując się w szum deszczu i swoje oddechy.

Jeszcze przed dwoma dniami dla obojga ważne było, czy Maksymow dostanie się na uniwersytet, czy nie. Jego dokumenty, dzięki poparciu Rysiuka, przyjęli, a główny egzamin - z biologii kryzysów - zdał celująco.

Ale jego wypracowanie ścięli.

Przedwczoraj ogłoszono wyniki; Lidka długo stała przed papierową płachtą, na której w długim szeregu nazwisk był krótki komunikat: „Maksymow - 2”. Nie można rzec, żeby to nią wstrząsnęło - kiedy chłopak wyliczył jej tematy, jakie zaproponowano kandydatom, w jej duszę wkradło się złe przeczucie.

I oto się sprawdziło.

Opuściła gmach uniwersytetu; ktoś ją nawet pozdrowił, jakaś kobieta w jej wieku, Lidka odpowiedziała machinalnie, ale nie mogła sobie przypomnieć, kto to był. Znalazłszy się na ulicy, w cieniu obsypanych pyłem lip i topoli poczuła nagłą ulgę - a bodajby ich wszystkich diabli wzięli. Wolność. Absolutna wolność. Egzaminy zostały za nimi - teraz trzeba zająć się drobiazgami - spakować plecaki i wydostać się z miasta...

Nie - o plecakach pomyślał Maksymow, mniej więcej w godzinę później.

Lidka wyciągnęła z banku resztki swoich oszczędności. Razem poszli do magazynu z artykułami sportowymi i kupili namiot. Dwa plecaki znalazły się w mieszkaniu Maksymowa. Matce powiedział, że jedzie z chłopakami na wycieczkę; pozostałą połowę dnia przeznaczyli na gorączkowe przygotowania.

W radio opowiadali o nowej technologii szkolenia - specjalistom z jakichś zakładów produkcyjnych udało się przygotować nadmuchiwane atrapy Wrót, które bardzo łatwo przenosi się z miejsca na miejsce za pośrednictwem śmigłowców. W ten sposób uczeni zyskali stuprocentową pewność i wiarygodność - podobnie jak podczas prawdziwej ewakuacji, nikt nie wie, gdzie znajdą się Wrota i tylko informacja ze sztabu OP odsłoni tę tajemnicę.

Lidka nie potrafiła porządnie spakować plecaka. Nigdy zresztą nie wędrowała nigdzie pieszo. Maksymow miał jakieś doświadczenie turystyczne; gdzieś tak koło północy uporali się z zadaniem, choć mieszkanko Lidki wyglądało jak po mrydze.

Lidka ocknęła się, gdy w namiociku zrobiło się duszno. Odetchnęła głębiej - i natychmiast poruszył się Maksymow. Widać od dawna już nie spał.

- Co, ręka ci zdrętwiała?

- Nie...

- Która godzina?

- Nie mam pojęcia.

- Deszcz się skończył. Tiom, wyjdę i rozejrzę się.

Rozsznurowała klapę wejściową. Czyste powietrze było słodkie i wcale nie zimne; Lidka ostrożnie wyjrzała na zewnątrz.

Noc była jasna, choć niebo wyglądało na zaciągnięte chmurami. Świta, pomyślała Lidka - ale się pomyliła.

Podniosła wzrok w górę - i zamarła z otwartymi ustami.

Po niebie płynęły barwne dymy. Jaskrawe i świecące, tam, gdzie za horyzontem zostało miasto, wznosiła się coraz jaśniejsza łuna.

- Artek? To pożar?

Maksymow stał już obok. W jego szeroko otwartych oczach odbijały się kolorowe chmury.

- To... uspokój się, Lid. To nic. Z pewnością jakieś wielkie ćwiczenia.

Przełknęła ślinę. Owszem, o czymś takim mówili wczoraj w radio. Wielkie, ogólne ćwiczenia, pięć rodzajów sygnałów, pełna imitacja...

- Jakie to szczęście, że zawaliłeś egzaminy. Udało nam się i uciekliśmy.

Maksymow uniósł ramiona. I najeżył się, bo wiatr był wilgotny.

- Myśmy uciekli, a oni tam zostali. Mama, Kostia i wszyscy twoi... biegają, jak barany. „Pełna imitacja”, kurczę. Nie zdziwiłbym się, gdyby dla stworzenia odpowiedniego nastroju zrzucili im jakąś bombę...

Lidka spochmurniała. W jej piersi drgnęła zimna żmijka i ześlizgnęła się do żołądka. To nawet nie był strach - tylko odraza.

- Nie bój się - mruknął Maksymow. - Niech idą wszyscy do diabła!

Lidka objęła go za ramiona - i nagle spostrzegła, że chłopak przerastają o pół głowy.

On ciągle rośnie. Dawno już wyrósł ze szkolnego mundurka. I być może, wyrośnie i ze szkolnej miłości...

Tym razem myśl była zupełnie spokojna, trzeźwa i pozbawiona wszelkiej egzaltacji.

Dobrze, że nie mógł zobaczyć jej twarzy


* * *

Sztab główny OP wyraża współczucie krewnym i przyjaciołom zabitych. Podjęto decyzję o pieniężnej rekompensacie dla...

[Telewizyjne wystąpienie skierowane do obywateli z powodu wydarzeń z 2-go sierpnia 18-go roku]


...w najlepszym razie poważne błędy. W jak najkrótszym czasie odizolować grupę instruktorów i inspektorów, którzy znajdowali się w rejonie Placu Pocztowego od szóstej dwadzieścia do siódmej zero zero. Odtworzyć protokoły rozmów ze sztabami. Rozpocząć oficjalne śledztwo przeciwko dowódcy wojsk inżynieryjnych, których działania doprowadziły w końcu do...

[Wewnętrzny okólnik Sztabu Głównego OP, 3-go sierpnia 18-go roku]


...nie około tysiąca ludzi, jak powiedziano w oficjalnym komunikacie, a przynajmniej pięć tysięcy zabitych (nie licząc rannych). Chowają ich na rozmaitych cmentarzach, a nawet poza granicami miasta, na dalszych terenach. OP szuka spisków, a tymczasem za tę całą potworną prowizoryczną apokalipsę - odpowiada OP i osobiście Prezydent...

[Ulotka]


I spytał Pan: „Czemuż Wrota świecą pustkami?” „Nie ma kogo ratować, Panie - odpowiedziano mu. - Wszystkich zaszkolili na śmierć.

(Dowcip)


* * *

Byczyli się na trawie i gapili w niebo. Obłoki płynęły jakby podwójnym rękawem - pierwszy tworzyły zgniecione miotełki trawy. Drugi rękaw był wyżej - zielone korony sosen.

- Artiomku?

- Co?

- Domyśl się.

- Teraz? Na gołej ziemi?

Śmiech.

Po niebie niczym żywa siatka płynęło ogromne stado ptactwa. Precz od miasta.

Загрузка...