Rozdział 8


...wzdłuż uszkodzonej linii energetycznej wybuchły pożary, zagradzające ludziom drogę ewakuacji. Jednocześnie z wody poczęły się wyłaniać glefy, jedna za drugą, jakby wyczuły łatwy żer. Kilka tysięcy ludzi znalazło się w pułapce...

[„Armia i OP”, ilustrowane podsumowanie 53-ciej apokalipsy, tom 4, str. 209.]


...połowa miasta stała w ogniu i niczego nie można było zrozumieć. Dym, panika... Pracownikom OP z ogromnym trudem udało się jakoś zaprowadzić porządek, pamiętam, że doszło nawet do gróźb użycia broni. Zorganizowali ewakuację, ale korytarz odwrotu był zbyt wąski, a te, z morza, szły niczym mur. Nigdy w życiu nie widziałem tylu glef naraz i mam nadzieję, że nigdy już nie zobaczę.

Pamiętam, że kiedy zza kłębów dymu pojawiły się helikoptery, zrozumieliśmy, iż jesteśmy uratowani. Poruszały się wdzięcznie, jakby w tańcu. Otworzyły ogień do glef, a my krzyczeliśmy i machaliśmy im rękami: „Ratujcie nas!”.

Potem zaczęły się palić i spadać, jeden za drugim. To było jeszcze bardziej przerażające, niż te glefy. Potem się dowiedziałem, że trafiła się tam atmosferyczna anomalia elektryczna, która poraziła śmigłowce kulistymi piorunami... Spadł jeden, potem drugi i trzeci, potem jeszcze dwa... Myśleliśmy, że te, które ocalały, zawrócą i odlecą. Okazało się zresztą później, że taki właśnie rozkaz im wydano. A dowódca eskadry, pułkownik Mróz, nie podporządkował się rozkazowi.

[Tamże. Wspomnienia naocznego świadka, Igora Wsiewołodowicza Karpenki, mieszkańca miasta Białopole]


...Mroczna pora dnia, blask pożarów i czarny dym. Widoczność prawie zerowa... Potem zmienił się wiatr, zobaczyliśmy ludzi, brzeg morza i tamte... Otworzyliśmy celny ogień ze sporym powodzeniem, a potem usłyszałem w słuchawkach taki charakterystyczny trzask, znany każdemu pilotowi helikoptera, a szczególnie tym, którym zdarzało się wylatywać do kryzysu. Anomalia elektryczna, według wszelkich instrukcji należy się szybciutko zmywać, ale przecież widzimy - tu ludzie, a tam one. Ryczałem do mikrofonu, żeby chłopcy się wycofywali, a sam zostałem i dalej strzelałem. Łączności zresztą już nie było, więc mogłem sobie wrzeszczeć do śmierci z przymiotnikiem, w takiej sytuacji dowódca każdej załogi podejmuje decyzje sam. Wiedziałem, że zdechnę tutaj, ale załatwię jeszcze kilka tych potworów, a jak się uda, to zwalę swój płonący śmigłowiec na grzbiet któregoś z nich.

Z dwunastu maszyn cztery eksplodowały podczas pierwszych minut anomalii. Dwie maszyny zdążyły się wycofać. Ci ludzie nadal żyją i nie powiem im ani o nich złego słowa, postąpili wedle swojego rozeznania. Zostaliśmy w szóstkę i trzymaliśmy się przez pół godziny... mieliśmy po prostu szczęście. I cały czas waliliśmy w te stwory, bo na szczęście mieliśmy dodatkowe zapasy amunicji...

[Ze wspomnień generała Mroza, odznaczonego złotą oznaką Bohatera za uratowanie mieszkańców miasta Białopole]


Każda sekunda tego oporu warta była kilka istnień ludzkich. Siły OP, które zdążyły w samą porę, ewakuowały ludzi w głąb kontynentu.

[„Armia i OP”. ilustrowane podsumowanie 53-ciej apokalipsy, tom 4, str. 210]


Ci chłopcy zasłużyli na wieczną pamięć. Moja maszyna też stanęła w ogniu i straciła sterowność. Zaczepiła o jakiś dach, zdążyłem się z niej wyczołgać, zanim wybuchła. Przelazłem na otwartą przestrzeń, zdaje się, że to był jakiś plac. Zobaczyłem chłopaków z OP i straciłem przytomność. Na szczęście zdążyli mnie wynieść, a po upływie dwóch kwadransów byłem już na chodzie i przez Wrota przelazłem zdrów jak ogórek... Cóż, taki los...

[Ze wspomnień generała Mroza, Bohatera Białopola, „Armia i OP”, ilustrowane podsumowanie 53-ciej apokalipsy,

tom 4, str. 211]


W sztabie było ciemno od papierosowego dymu i gwarno. Bez przerwy dzwoniły telefony. Na głównym stole mieścił się liczniak, nie wiadomo dlaczego bez obudowy i pokrywy, ze wszystkimi płytami i kartami rozszerzeń, taśmami przewodów i kompletnie niepotrzebnym w tym przypadku - jak się Lidce wydało - pracującym niezmordowanie wentylatorem.

Obok warczała lodówka; co chwila ktoś do niej podchodził, brał co mu tam wpadło w oko i żując odchodził do swego miejsca pracy. Wyglądało też na to, że góra butelek po wodzie mineralnej - plastykowych i szklanych - lada moment zawali się, grzebiąc pod sobą rozrzucone po całej podłodze papiery.

Ktoś podsunął jej pod łokieć nową, pokrytą cyframi kartkę:

- Ostateczne dane z rejonu Podolska.

Przebiegła po kartce wzrokiem. Oczywiście. Miażdżąca przewaga Werwerowa. Co zresztą było do przewidzenia.

Westchnęła. Dzisiejszy ranek wreszcie wyleczy ją z tej choroby, której nabawiła się z własnej woli, uwolni ją z tej niewoli, w którą wprzągł ją Rysiuk, zdejmie jej tę obrożę, którą nałożono jej pod pozorem ukazania nowego celu w życiu. Dzisiejszy ranek to zgodne z przewidywaniami fiasko po tylu nużących i wyczerpujących powtórkach.

Połowa liter na klawiaturze była zapadnięta. W te klawisze zaciekle tłuczono przez wiele godzin - ona sama zresztą też w nie waliła. I oto na ekranie widniała mapa kraju, na której stolica wyraźnie jest zabarwiona barwą niebieską, to znaczy barwą Werwerowa, Dmitrija Aleksandrowicza, rywala, wroga i według wszelkiego prawdopodobieństwa, nowego Prezydenta.

Lidka założyła ręce za głowę. Odchyliwszy się na oparcie krzesła, po raz kolejny zadała sobie dość często ostatnio pojawiające się w jej myślach pytanie: co ja tu robię? Jaki wiatr mnie tu przyniósł? Jakieś wyborcze okręgi, pachnący okropnym dymem papierosowym obserwatorzy, osowiali z niewyspania eksperci, zresztą sama też jestem ekspertem. Skomplikowana, nużąca i nie bardzo czysta gra - generał Mróz usiłuje wygrać w wyborach prezydenckich.

Ze wszystkich sondaży wynikało, że generał przepadnie w pierwszej turze. Lidka była już wtedy tak zmęczona, że poważnie myślała o tym, iż dobrze byłoby się położyć gdzieś w kącie i zdechnąć. I, o ile sobie przypomina, gorzko się rozpłakała, gdy Mróz przeszedł do drugiej tury. Oznaczało to, że bydlęca harówka potrwa dalej, choć nadzieje na wygraną były jeszcze mniejsze niż przedtem, ponieważ deputowany Werwerow prowadził z ogromną przewagą głosów, a „Bezlitosny Mróz” przepadnie z kretesem, bo przeszedł do drugiej tury tylko przypadkiem, ponieważ przeciwnicy Werwerowa wzajemnie sobie przeszkadzali...

Przyjechali jacyś korespondenci z kamerą. Ustawili Rysiuka na tle wiszącej na ścianie mapy i zaczęli mu zadawać pytania. Lidka nie bez zdziwienia stwierdziła, że Igor się uśmiecha. Jakby nadchodzące z różnych stron miasta wiadomości wcale go nie przygnębiały, jakby klęska, która o północy miała się wyłonić z urn wyborczych, wcale mu nie psuła humoru.

- Wiadomości z prowincji nadchodzą z pewnym opóźnieniem. Za wcześnie jeszcze na konkluzje, trzeba poczekać na pełny obraz sytuacji...

Reporterzy także się uśmiechali. Ich oczy lśniły niezdrowym, gorączkowym blaskiem - każdy chciał w ogniu wyborów upiec własną pieczeń i niektórzy liczyli na własny zawodowy awans; jak na przykład ten chłopak z mikrofonem. A gdzie jutro będzie Igor Rysiuk, taki zasadniczy i drobiazgowy, mimo tego, że od wielu dni nie dosypiał? Czy znajdzie się, wybaczcie określenie, na śmietniku historii?

Lidka skrzywiła się. Gdzieś usłyszała ten górnolotny zwrot i nawet wyobraziła sobie taki obrazek: wywrotkę wiozącą stare nazwy i błędne nauki na śmietnik.

Nowy Prezydent wielu rzeczy nigdy Rysiukowi nie wybaczy. Nie zapomni mu memuarów Klaudii Zarudnej. Nie wybaczy samej gry nazwiskiem zabitego deputowanego, ten atut Werwerow zamierzał wykorzystać osobiście. Od dawna go hołubił - nieprzypadkowo przecież mieszkanie Zarudnych zostało zwrócone prawnym właścicielom właśnie dzięki staraniom Dmitrija Aleksandrowicza. I nie przypadkiem Sławek jak zaczarowany chodził na jego smyczy. Sławek potrafi pamiętać dobroć i niewykluczone, że w drugim sztabie - urządzonym znacznie przyjemniej i wygodniej - przy maszynie obliczeniowej siedzi teraz były mąż Lidki.

Podsunęli jej kartkę... jedną, a potem drugą.

- Tak - mówił Rysiuk do słuchawki. - Tak. Przygotowane.

Wszyscy starali się mówić jednocześnie. Było duszno od niebieskawych smug wiszącego nieruchomo w powietrzu papierosowego dymu. Lidka na pewien czas straciła więź z rzeczywistością - być może zasnęła na siedząco i tylko odruchowo bębniła palcami po klawiaturze, przenosząc bezmyślnie cyfry z papierów na ekran i wodząc myszą po zatłuszczonej podkładce. Kanapki robili na tej podkładce, czy co?

Ocknęła się, ponieważ w pokoju nagle zapadła cisza. Nierzeczywista, pełna napięcia cisza.

Zatarła dłonie. Starannie rozmasowała każdy z palców - na krótko pomagało to odegnać znużenie. Potem przetarła oczy. I spojrzała na ekran stojącego przed nią monitora.

Stolica jak przedtem pozostawała niebieską, ale na całym ciele kraju coraz wyraźniej zaczynały występować zielone punkty. Gdzieniegdzie blado seledynowe, ale w wielu miejscach szmaragdowe, niczym wiosenna trawka.

Niebieskich punktów było mniej. I gromadziły się tylko wokół większych miast.

Lidka przeniosła wzrok na ekran telewizora. Pojawiło się tam od razu wielu ludzi, prezenter i prezenterka rozmawiali z jakimiś analitykami i wszyscy nie wiadomo czemu co chwila parskali jakimś nerwowym, napiętym i nienaturalnie głośnym śmiechem.

- Niech mi ktoś da papierosa - ochrypłym głosem poprosiła Lidka. Kilku ludzi natychmiast podsunęło jej otwarte paczki; nikt nawet nie zapytał, dlaczego nigdy niepaląca Lidka akurat dziś postanowiła złożyć hołd zgubnemu nawykowi.

Nie znając się na filtrach i gatunkach, wybrała najbardziej jaskrawe opakowanie. Wetknęła papieros do ust, a ktoś w ostatniej chwili zdążył jej wyjaśnić, że tytoń należy lekko rozluźnić palcami. Lidka puściła dobrą radę mimo uszu.

Papieros śmierdział. W jego smaku i zapachu nie było nic godnego uwagi; Lidka wbrew samej sobie potrzymała dym w ustach, a potem obejrzawszy się ukradkiem dookoła, wypuściła go razem z papierosem i wypluła do kosza. Papieros nadal jednak dymił się na brudnym, podsuniętym jej przez kogoś talerzyku.

- Wiadomości z północnych regionów.

- Wiadomości ze wschodu i południa. Boże... Boże...

Mapa pokrywała się zielenią. Jej pierwotną biel niczym śnieg pokrywał coraz bardziej gęsty, niespodziewany i uparty zielony nalot; a Lidka przymknęła rozpalone oczy.

Mapa. Osady i miasteczka. Kiepskie drogi. Wiejskie kluby. Podłe hotele i gościnne domy, wszędzie z tymi samymi przepastnymi pierzynami, od których rano rwie w kręgosłupie. Domowa kiełbasa. Domowe wino. Zapach trawy i lasu. Zapach samogonu i nawozu.

Przemierzyli całą tę przestrzeń, od jednego powiatowego centrum do drugiego, przez pola i pasma lasów, po bezdrożach, w autobusach i armijnych ciężarówkach, a czasami używali maleńkich, hałaśliwych i kapryśnych samolocików. I wszędzie ze wszystkimi prowadzili serdeczne, szczere rozmowy. Dokładniej rzecz biorąc, mówił Rysiuk, a Lidka się uśmiechała.

Ludzie gromadzili się tłumnie, schodzili się ze wszystkich okolicznych wiosek, ponieważ reklamą Rysiuka zajmował się pewien łebski major. Koncert zaczynał się zawsze pod gołym niebem i obowiązkowo na skraju jakiegoś rozległego placu; wojskowy agregat prądotwórczy, wzmacniacze i reflektory wozili ze sobą. Brygada agitacyjna rozgrzewała publikę piosenkami i kawałami, potem z nieba spadał huk i wicher - i na placyku pojawiała się para wojskowych helikopterów.

Mróz wyłaził z kabiny, uśmiechał się po ojcowsku i w marszu zdejmował hełmofon. Piętnaście minut trwała mowa, ostra i pełna ekspresji, którą napisał mu Rysiuk. Natychmiast też głośniki zaczynały się zanosić groźnym rykiem: dobrobyt, kredyty, praca i rozkwit szły na pierwszy ogień, jako żarcie powszechne i wszystkim znajome. Pod koniec pojawiało się delikatnie i ze znawstwem przyrządzone danie firmowe: czy to sprawiedliwe, żeby wymuskani synkowie urzędasów uczyli się we wspaniałych szkołach, podczas gdy wasze dzieci pasają świnie? Które z waszych dzieci będzie miało możliwość podjęcia nauki na uniwersytecie? Czy obojętna jest wam przyszłość waszych dzieci?

Pytanie było retoryczne. Natychmiast po nim generał zaczynał wspominać własne sielskie dzieciństwo, które minęło właśnie w takim powiatowym miasteczku i letnie wakacje, które rok w rok spędzał u babci na wsi.

Potem zwykle wszyscy ładowali się na ciężarówki i jechali do szczególnie gościnnej i hojnej osady, kontynuować natarcie. W rekordowo krótkim czasie nakrywano nieskończenie długie stoły; butelki kłaniały się szklankom i zaczynała się druga, a właściwie trzecia seria: Mróz nie wykazywał śladu oszołomienia alkoholem. I spełniał toast za toastem: za zniesienie wszelkich możliwych przywilejów! Miejscowe ochlapusy traciły przed nim rezon, abstynenci otwierali przed nim dusze, a kobiety niemal otwarcie przebierały nogami z podniecenia; tymczasem niebo grzmiało rykiem silników, a piloci helikopterów pracowali do siódmych potów, obwożąc chętnych, których było tylu, że w kolejce czekających regularnie wybuchały bójki.

I kiedy wreszcie generał wracał do swojej maszyny, a wiatraki maszyn podrywały huragan, który gniótł trawę i podrywał w górę damskie sukienki, wszyscy wieśniacy cmokając z zachwytu językami, odprowadzali wzrokiem znikające za horyzontem dwa drapieżne cienie.

A potem wszystko zaczynało się od nowa. Rozmowy od serca, powiatowe miasteczko, tłumy ludzi i brygada agitacyjna. Tylko dwa razy zdarzyło się odstępstwo od scenariusza - za pierwszym razem piloci pomylili nazwy osad i wylądowali dziesięć kilometrów od celu. Heros z nieba się nie zjawił i dla ratowania przedsięwzięcia Rysiukowi przyszło improwizować. Co prawda, wszystko zakończyło się pomyślnie; ale po drugim razie Lidce zostały bardzo niemiłe wspomnienia.

Tym razem generała zawiodła jego odporność na spirytualia, być może przekroczył swoją i bez tego końską dawkę, ale zalał się bohater haniebnie i niepotrzebnie. Odlał się szumnie na różany krzew przed siedzibą wiejskiego klubu i zaczął łapać wszystkie damy, które miał w zasięgu wzroku. I dał w pysk jakiemuś przesadnie nerwowemu mężowi.

Pozbawionemu wsparcia Rysiukowi nie udało się zatuszować skandalu. Sam sprał pijanego bohatera po gębie; ale w tydzień później kampania szła, jakby nic się nie stało.

I proszę, oto wszystkie do bólu znajome nazwy na mapie. Tańce, popijawa, wojskowy śmigłowiec. I proszę - grafiki; rosnące szybko zielone słupki z niziutkimi niebieskimi kołpaczkami.

Czyjaś dłoń legła Lidce na ramieniu. Dziewczyna przykryła ją swoją dłonią, nawet się nie odwracając.

Łatwo sobie wyobrazić, co się w tej chwili dzieje w sztabie u Werwerowa. A właściwie przeciwnie - bardzo trudno to sobie wyobrazić. Debiutant, który przez całą trasę wlókł się na końcu stawki, nagle przed samą metą ostro przyspiesza, jakby włączył dopalacz - i zrównuje się z liderem, idąc z nim łeb w łeb.

- Jutro ogłoszą wyniki wyborów - oznajmił Rysiuk spokojnie. - No, a na taki wypadek mamy jeszcze coś w zanadrzu.

I nagle zaterkotał milczący do tej pory czerwony telefon, który Rysiuk umyślnie postawił na krawędzi swego stołu.

- Tak, Piotrze Maksymowiczu - stwierdził Igor bez cienia uśmiechu na twarzy. - Tak... Ale poczekajmy na ostateczne rezultaty, dobrze? Tym bardziej, że czekać za długo nie będzie trzeba.

W słuchawce coś trzeszczało i buczało. Rysiuk skrzywił się z niezadowoleniem. Pożegnał się i odłożył słuchawką na widełki. Tamten znów się spił - zrozumiała Lidka. W takiej chwili... A jeżeli jutro będzie musiał stawić czoła dziennikarzom?

Rysiuk zawołał jednego z referentów i posadził go przy klawiaturze:

- Zmień Lidkę. Ona już swoją rolę talizmanu odegrała... Teraz, Sotowa, musisz trochę odpocząć.

Za oknem szarzało. A może tylko Lidce wszystko zblakło w oczach.


* * *

Droga Redakcjo! Piszą do Was mieszkańcy osiedla Nowa Komienka z powiatu charkowskiego.

Nasze osiedle jest nowe. Osiedlono nas tu po ostatniej apokalipsie, ponieważ nasza stara osada Komienka ucierpiała bardzo od tsunami i stała się zupełnie niezdatna do zamieszkania. Przeniesiono nas w głąb lądu, dano odprawy i udzielono pomocy podczas prac budowlanych - ale tak czy owak, nie możemy przywyknąć do życia na nowym miejscu.

Wody prawie tu nie ma, przywożą ją w beczkach i często musimy za nią dodatkowo płacić, choć zgodnie z prawem należy się nam bezpłatnie. Latem panuje tu susza i straszne upały - guma i asfalt topią się na słońcu. W zimie takie mrozy, że nie sposób oddychać - parzy w płuca. Dzieci trzeba było posłać do internatu, bo tu nie ma dla nich żadnych warunków. Zwróciliśmy się ze zbiorowym pismem do rządu, żeby ponownie przesiedlono nas na wybrzeże. Lepiej żyć obok dalfinów, niż tak się męczyć przez najbliższe dwadzieścia lat. Państwo powinno się o nas zatroszczyć. Tymczasem administracja w ogóle nie zareagowała. Napisaliśmy list do Prezydenta, ale jesteśmy pewni, że do niego nie dojdzie, ponieważ zebrała się wokół niego chmara doradców i wyzyskiwaczy. Za kilka lat, mówią, będzie apokalipsa - a tu podobno zaczynają się straszne trzęsienia ziemi, długo przed otwarciem Wrót. Szanowna Redakcjo, prosimy o publikację naszego listu, być może pomoże to w rozwiązaniu naszych problemów...

[List otwarty do gazety „Człowiek i Kraj”, 12-tego maja 15-go roku 54-go cyklu]


* * *

Pokład kołysał się bezszelestnie. Lidka leżała, szeroko otworzywszy oczy i sama sobie wydawała się częścią pasiastego leżaka, szmatką rozluźnioną i bezmyślną. Prosto nad jej głową wbijał się w niebo nagi maszt, niczym cieniutki, czarny palec dobrodusznie grożący błękitowi, chyboczący się w lewo i w prawo - a jeżeli choć przez chwilę będzie się nadążać wzrokiem za jego ruchami, nieuchronnie rozboli człowieka głowa.

- Chcesz spać? - zapytał Igor.

Siedział na pokładzie, skrzyżowawszy nogi i miał na sobie tylko turkusowe importowane slipki, białą koszulę do garnituru i poważny krawat z rozluźnionym węzłem, beztrosko przesuniętym w bok.

- Nie chcę - odpowiedziała Lidka.

Rysiuk lekko zmarszczył brwi:

- Masz taką minę, jakbyś była niezadowolona. Co, nie podoba ci się tutaj?

- Podoba się - odparła Lidka.

- To czemu się krzywisz?

Westchnęła.

Minął bez mała miesiąc od dnia, w którym zgodnie z zestawionym przez Igora planem wystąpiła z propozycją założenia Dziecięcej Fundacji Kultury. Już wcześniej wystawiono siedzibę fundacji - trzypiętrowe królestwo białego marmuru, prawdziwego drewna i matowego szkła. A Lidka przecięła wstęgę.

Na tę uroczystość sprowadzono tłumnie szczególnie uzdolnione dzieci, wśród których była jej kuzynka Jana, trzynastoletnia pannica podkreślająca już rzęsy tuszem, nie przejmująca się za bardzo brzemieniem licznych trójek. Janeczka czytała swoje wiersze - o Ojczyźnie, jakże dobrej dla swoich dzieci; Lidka słuchała tego z niesmakiem i myślała o tym, że Jana i Timur, ani żaden inny z jej krewnych, nie zostawili dziewczynce żadnego ze swoich genów dominujących. Z twarzy, sylwetki i gestów smarkula przypominała Sanie i wyłącznie Sanie; Lidka w zasadzie nie żywiła żadnej urazy czy niechęci do bratowej, ale debiut Janeczki napełnił ją smutkiem i irytacją.

Szukała wśród wyrostków swojego małego braciszka, Paszkę - i nie mogła go znaleźć. Nieco później dowiedziała się, że dwunastoletni Paweł oznajmił, że jest niedostatecznie utalentowany do tego, iżby wziąć udział w tak szumnym przedsięwzięciu i w towarzystwie innych urwisów wybrał się na ryby.

Nagradzała jakichś prymusów medalami. Jakimś sierotom rozdawała książki, pióra i torby z cukierkami; wedle licznych opinii wypadła w tej roli zupełnie dobrze. Niestara jeszcze, energiczna kobieta, przejęta troską o przyszłość kraju i gotowa z tego powodu adoptować wszystkie dzieci, do których zdoła dotrzeć. Działaczka społeczna, spadkobierczymi Andrieja Zarudnego (zachowanie nazwiska było jednym z jej głównych warunków podczas rozwodu ze Sławkiem). Prawdziwa dama.

W ustach został jej po tym jakiś niemiły smak, którego nie zdołały usunąć dezodoranty, pasta do zębów ani zapachowe cukierki.

Potem zaczął się rejs po szkołach; aula wypełniała się jednakowymi dziecięcymi twarzyczkami, prowizorycznie podłączony mikrofon buczał i piszczał, a Lidka mówiła swoje i nieustannie się uśmiechała. Brała z rąk asystenta kolejną książkę lub torebkę ze słodyczami, uśmiechała się i wtykała je w ręce podbiegającego berbecia. Znów się uśmiechała. Brała kolejny prezent i wsuwała go w ponownie wyciągnięte ku niej dłonie. Słuchała oklasków. Kiwała głową. Wracała do samochodu. Codziennie to samo.

Przed dwoma tygodniami powiedziała Rysiukowi, że ma już dość. Rysiuk pokiwał głową i zgodził się na to, by na jakiś czas odłożyć objazd prowincji.

Rysiuk wyciągnął przed siebie blade, nietknięte opalenizną nogi. Rozpiął koszulę, zrzucił ją od niechcenia i został tylko w slipkach i w krawacie.

- Czemu wzdychasz?

Milczała.

Rysiuk chciał już coś dodać, ale odwrócił się nagle, ona zaś automatycznie podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. Od brzegu nadpływał, kołysząc się lekko na boki, średnich rozmiarów trawler.

Jacht zatańczył na fali. Cienki maszt zakreślił na niebie szybki podwójny łuk. Na pokładzie trawlera stał, wparłszy nogę w burtę. Prezydent - Piotr Maksymowicz Mróz, w pasiastym podkoszulku i spodniach od maskującego munduru polowego.

- Hej, Igorucha! Jedziemy. Szykuje się polowanko, przeskakuj do nas... I ty, Lidka, nie siedź bezczynnie. Druga okazja nieprędko się zdarzy. Spore stadko, przypłynęły gdzieś z południa, a rzadko tu bywają o tej porze roku... No?

Generał mówił niezbyt głośno, ale nawet szum morza nie zdołał zagłuszyć ukrytego rozkazu, który zawsze dźwięczał w każdym wypowiedzianym przezeń słowie, nawet wtedy, gdy Mróz wznosił toast za czyjeś zdrowie albo życzył komuś dobrej nocy. Igor lekko wstał, podał Lidce rękę, ona zaś, jeszcze nie bardzo wszystko pojmując, wstała także.

- Włóż spodnie - polecił generał. - Tam nieźle wieje...albo nie. Chodź, jak stoisz, coś ci tu znajdziemy. Jakąś nieprzemakalną kurtkę. Wowka ma coś takiego. Ty. Lidka, też chodź. Znajdzie się i dla ciebie. No, dalej!

Z burty na burtę rzucono cumy, ale szczelina została - półtora metra. Igor skoczył bez strachu i wyciągnął rękę do Lidki:

- Skacz!

Zawahała się, zadając sobie jednocześnie pytanie: czemu właściwie ma zostawiać leżak i gdziekolwiek skakać?

- No! - warknął generał, który jej wahanie wziął za zwykły babski strach przed skokiem.

Skoczyła. Rysiuk ją złapał, ale mimo to boleśnie się uderzyła w palec nogi. Syknęła i wyrwała się Rysiukowi; trawler śmierdział rybami i dymem, jakakolwiek wzmianka o słynnej morskiej czystości zabrzmiałaby tu co najmniej jak drwina.

Pod ścianką nadbudówki siedział na samochodowej oponie „książę następca tronu”- dwunastoletni wnuczek Mroza. Najwyraźniej dawno i definitywnie padł ofiarą morskiej choroby.

- I dokąd mamy płynąć? - zapytała Lidka swarliwym głosem.

Książę następca nie odpowiedział.

Trawler parł dziobem na otwarte morze. Wiatr stawał się coraz bardziej złośliwy; jakiś emerytowany rybak wyciągnął ze schowka cały stos podejrzanie śmierdzących szmat, z którego Rysiuk wyłowił niezwykle obszerną rybacką kurtkę i mężnie wdział ją na grzbiet. Krawat nadal pętał mu się na szyi, nadając szefowi prezydenckiej kancelarii widok nieco śmieszny i zarazem wzruszający.

Lidce podano płaszcz, za co podziękowała skinieniem głowy.

Mróz malowniczo rozstawiwszy nogi, stał na dziobie i nie odejmował od oczu lornety. Wypisz wymaluj, wilk morski, pomyślała kwaśno Lidka. Mróz jakby usłyszał jej myśli, opuścił lornetę, odwrócił się i wezwał Igora kiwnięciem palca:

- Posłuchaj, Rysiuk. Patrz, tam, prosto na kursie, jak zobaczysz grzbiety - gwizdkiem wezwiesz wszystkich na górę. Jasne?

Rysiuk kiwnął głową. Przejąwszy lornetkę i pozę Prezydenta, wzbił wzrok w linię horyzontu.

Mróz przeszedł wzdłuż burty. Pogłaskał wnuka po krótko ostrzyżonej głowie:

- No co, chłopie, postrzelamy sobie?

Książę następca zrobił minę wyrażającą skrajne znudzenie i zmęczenie.

Mróz wrócił z ciężkim brezentowym zawiniątkiem. Zatrzymał się na pokładzie, przysiadł i rozwinął brezent, a potem pomrukując pod nosem, zaczął oglądać wyniesione karabiny. Dwie sztuki, wyglądające solidnie i groźnie, lśniące tłuszczem, syte i zadbane...

- Walerik - zwrócił się generał do wnuka - popatrz, jakie ślicznotki! No co, weźmiesz jedną?

Książę następca wciągnął głowę w ramiona. Widać było, że chce na ląd, na krzesło przed telewizorem i żeby wszyscy się od niego odczepili.

- No, Walery, coś ty... zmiękłeś, jak baba... - z nieoczekiwaną tkliwością w głosie stwierdził Mróz. - Chłopakom potem opowiesz, skręci ich z zazdrości.

Chłopak targnął przecząco głową.

- Są! - wrzasnął Igor ze swojego punktu obserwacyjnego. - Rzeczywiście, spore stado...

Mróz odwrócił się ku wołającemu - i uśmiechnął się. Lidka usiadła, przylgnąwszy plecami do burty; tak się jakoś stało, że akurat w tej chwili trafiła wzrokiem na twarz generała.

Od uśmiechu Mroza aż Lidkę zemdliło. Przypomniała sobie uniwersytecki kurs medycyny zachowawczej. I jedyną w swoim życiu wizytę w kostnicy.

Zmrużyła oczy.

Matowo błysnęły wyjmowane z paczki naboje. Potem rozległ się szczęk zamka.

- Wowka! - krzyknął Mróz, zwracając się do kapitańskiej nadbudówki i zmagając się głosem z szumem morza i wiatru. - Bierz je na prawą burtę! - i przybierając już postawę strzelecką, zwrócił się do Rysiuka: - A ty chcesz sobie postrzelać?

Rysiuk spojrzał na niewidoczną dla Mroza twarz Lidki i przecząco, choć z uśmiechem, pokręcił głową:

- Ręce mi się trzęsą, Piotrze Maksymowiczu. Po wczorajszej wypitce...

- Po jakiej wypitce? - Mróz zachichotał ogłuszająco. - Mięczak z ciebie, Igoruniu. Ręce ci się trzęsą po tych kilku kroplach?

Rysiuk znów się roześmiał - zupełnie naturalnie i nawet wesoło. Lidkę ponownie zemdliło.

Trawler obróciło dziobem ku fali - Lidka kurczowo wczepiła się dłońmi w reling. Na przemian zanurzając dziób w białej kipieli albo kierując go w niebo, stateczek doganiał stado dalfinów.

- Głupie stwory - stwierdził Mróz. - A mówili, że mają mózg. Gdyby go miały, to śmignęłyby precz i tyle byśmy je widzieli... Ale nie. No, popatrz, Igorku.

Potykając się o oblepione łuskami liny, ślizgając się na mokrych deskach, brnąc w niewiadomego pochodzenia śmieciach, Lidka dostała się do żelaznej drabinki wiodącej ku mostkowi i wczepiła się w nią jak kleszczami. Chwiejbę znosiła względnie lekko, ale nie za bardzo odpowiadała jej perspektywa uderzenia z rozpędu o burtę.

Brezentowy płaszcz śmierdział rybami. Zdechłymi rybami o mętnych oczach, które nie zostały w porę wypatroszone i uwędzone.

Za burtą mignęło w obrocie czarne, lakowe i wygięte wrzeciono - grzbiet dalfina. Jeden, drugi, trzeci... Lidka szybko straciła rachubę. Stado rzeczywiście było spore.

Okręcikiem nadal rzucało. Lidka była niemal pewna, że generał chybi; wiatr dmący prosto w twarze skutecznie głuszył wszelkie inne dźwięki.

Trawler werżnął się w stado, odcinając od większej grupy trzy albo cztery sztuki. A potem szerokim łukiem, niczym w slalomie, skręcił w bok - rufa osłoniła Lidkę od wiatru, i natychmiast wokół niej zrobiło się cicho, prawie tak jak pod wodą.

I w tej ciszy huknął wystrzał. Po powierzchni pokładu zatańczyła łuska.

- A masz, zarazo, masz! No!

Łuski leciały jedna za drugą. Igor wstał na palce i z ciekawością wyglądał za burtę; a generał podniósł rękę i dawał wskazówki niewidocznemu Wowce:

- Dalej! Za nimi!

Po przechylonym pokładzie potoczyły się rozmaite przedmioty. Nie wiadomo skąd wydostała się blaszana puszka po konserwach z niedopałkami. Niespiesznie przemieszczała się od burty do burty, co chwila gubiąc to niedojedzonego byczka, to wypalony połowicznie papieros ze złotym ustnikiem umazanym czerwoną pomadką. „Co oni tu łowią, na tym okręciku?” - zaczęła się zastanawiać Lidka.

Znów dmuchnął wiatr. Lidka się skuliła, usiłując zawinąć się w płaszcz bez pomocy rąk - dłonie jak przedtem trzymały reling. Generał strzelał i strzelał, ładował i znów strzelał - początkowo Lidka widziała tylko tył jego głowy, ale potem Mróz zmienił kąt ognia, odwrócił się ku Lidce profilem - i Lidka się zdumiała.

Wbrew temu, czego się spodziewała, nie zobaczyła na jego twarzy okrucieństwa ani złowrogiej radości. Patrzyła na pełną spokoju twarz człowieka szczęśliwego; zmarszczki się wygładziły, znikł zwykły gniewny grymas, i generał upodobnił się do urzędnika w podeszłym wieku, który wrócił z pracy do domu i nareszcie może się oddać przeglądaniu ukochanej kolekcji znaczków.

Lidka uniosła się kilka stopni wyżej.

Nie, morze wcale nie zmieniło barwy. W oddali połyskiwały czarne grzbiety - stado szybko uciekało w morze. Najpewniej dalfiny nie były takimi durniami, za jakie uważał ich Prezydent; a z pewnością nie zamierzały popełniać samobójstwa.

Wśród uciekinierów nie było ani jednej rannej sztuki. Lidka zmrużyła oczy. Nie, ani jednej.

- Dziewięć - odezwał się Mróz, opuszczając lufę karabinu. - Dziewięć. Wrócimy do domu, zaznaczę na kolbie. W sumie - sto piętnaście. Jest co świętować, Rysiucha...

- Mięso przepadnie - stwierdził z goryczą ten sam tęgi marynarz, który wyposażył Rysiuka i Lidkę w brudne marynarskie łachy. - Harpunem... ten by się przydał. A tak - tylko ryby skorzystają.

Mróz gniewnie spojrzał na starucha, jakby ten proponował jedzenie robactwa.

- Dziewięć - stwierdził Rysiuk z zadumą. - A ja naliczyłem siedem. Jak je liczyć, te twoje trofea?

Mróz w jednej chwili spurpurowiał i nadął się tak, że na szyi wystąpiły mu żyły.

- Bankierów kontroluję i ministrów rozmaitych. A tych po prostu czuję. W nowym cyklu położyłem sto piętnaście, a wtedy - dwanaście glef. Te też były glefami... może próbowały ludzkiego mięsa, a ty - zwrócił się do marynarza - chciałeś je jeść?

Stary rybak cofając się bokiem i tyłem znikł w jakimś luku.

- Dziewięć to dziewięć - stwierdził pojednawczo Rysiuk. - W końcu kolekcja nacięć na kolbie w niczym nie jest gorsza od kolekcji, na przykład, kukiełek.

- A ty widziałeś, jak glefy wsuwają ludzi? - zapytał generał głosem niemal wypranym z emocji.

Trawler zawrócił ku brzegowi. Wiatr ostatecznie zamarł i w ciszy, która zastąpiła jego poświstywanie, wyraźnie było słychać grzechot przetaczającej się po pokładzie puszki po konserwach; książę następca tronu z nieobecnym wyrazem twarzy gapił się na mewy, które nie wiadomo skąd zleciały się na miejsce niedawnego polowania.

Lidka dopełzła na czworakach do burty, wczepiła się dłońmi w reling i zaczęła wymiotować.


* * *

...obniżając gotowość bojową naszej całej OP. Przewód sądowy w zupełności i całkowicie potwierdził winę oskarżonych: wielokrotne, umyślne zaniedbywanie obowiązków służbowych i organizowanie przecieku informacji... zdjęci z zajmowanych stanowisk... skazani na rozmaitej długości kary więzienia... Pułkownik Retielnikow, podczas minionych wielu lat sprzedający tajne materiały naszej ojczyźnianej OP analogicznym służbom zagranicznym... uznany za winnego zdrady Ojczyzny i skazany na najwyższy wymiar kary - śmierć przez rozstrzelanie...

[Dziennik „Człowiek i kraj”, 24 czerwca 16-tego roku,

54-tego cyklu]


* * *

Niebo za oknem rozjaśniało się powoli i niepewnie. Teraz będzie łatwiej. Świt oznacza, że noc dobiegła końca. Jeszcze trochę i wstanie słońce, ale w zasadzie już teraz można poczłapać do kuchni, przygotować sobie kawę.

Lidka bokiem wysunęła się spod kołdry. Rysiuk westchnął ciężko, ale się nie obudził.

Ożywiały się już i zaczynały śpiewać ptaki. Początkowo cicho i nieśmiało, potem coraz głośniej i bardziej słodko; aż trudno było uwierzyć, że to nie zapis magnetofonowy. Że tu, w samym środku miasta, w dzielnicy administracyjnej zostało jeszcze coś, co potrafi szczebiotać o świcie.

Otulona szarym półmrokiem przedświtu przeszła do łazienki. Spojrzała w lustro nad umywalką, choć wiedziała, czego należy się spodziewać. Gorączkowo błyszczące oczy, podpuchnięte powieki i siwe włoski na skroniach. Trzydzieści trzy lata, nie więcej, ale i nie mniej. Wszyscy kłamią, kosmetyka nie może tworzyć cudów... Na rozpaloną, trawioną wewnętrznym ogniem twarz nie da się nałożyć maski.

Umyła się, na kilka chwil tworząc dla samej siebie iluzję czystości i świeżości. Potem przeszła do kuchni i dokładnie zamknęła za sobą drzwi. Niegłośno zawył młynek do kawy; postawiła na płycie miedziany jak dzwon i wcale od niego nie mniejszy kociołek. I to wszystko. Już niedługo resztki bezsennej nocy utoną bez śladu w gęstej, ciemnej cieczy. Zapomni o godzinie byka - o myślach, które pojawiają się zawsze i nieodmiennie o czwartej rano. Wspaniała godzina... gwiezdny czas wszystkich stukniętych.

Uśmiechnęła się. Łyknęła z gorącego kubka. Jeszcze raz. Bezszelestnie uchyliły się drzwi. Na progu stanął Rysiuk, bosy, w pasiastym, sięgającym mu do pięt szlafroku.

- Dzień dobry - przywitała go Lidka.

- Zwariowałaś? - warknął. - Wiesz, która godzina?

- Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Chcesz kawy?

Szef prezydenckiej kancelarii nastroszył się, jakby zaproponowała mu co najmniej arszenik. Spokojny ton Lidki wcale go nie oszukał - Lidce czasami się wydawało, że Rysiuka w ogóle nie da się niczym zwieść.

- Lidka, co się stało?

- Nic.

- A konkretnie?

Lidka położyła nogi na taborecie. - Nic a nic!

Rysiuk milczał i czekał. Lidka skrzywiła się, jakby połknęła cytrynę:

- Przed dwoma dniami dzwonił Sławek.

- Jaki Sławek? - zapytał Rysiuk po chwili przerwy.

- Sławek Zarudny. Zapomniałeś już, kto to taki?

Rysiuk wsunął dłoń w kieszeń szlafroka. Przez chwilę milczał, a potem się uśmiechnął: - Panikuje? Lidka zmarszczyła brwi:

- Coś ty powiedział?

- Sławek panikuje? Zrobiło mu się za ciasno w kompanii Werwerowa? Czegoś się boi?

Lidka poruszyła wargami. A potem odwróciła się i zapytała cicho, spoglądając w okno:

- Kto zarządził taką ostrą czystkę w OP?

Rysiuk milczał.

- Kto zlecił tę długą pokazową rozprawę? Komu przeszkadzał Retielnikow, siedemdziesięcioletni staruch?

Za oknem wstawało słońce.

Nikołaj Iwanowicz. Popielniczka w fiolce po aspirynie. Ptasie łajno na mokrej wiosennej ławeczce.

- Co ma do tego Sława? - zapytał miękko Rysiuk. - Jego nie ruszą przy dowolnym układzie. On jest Zarudny, a to oznacza nietykalność.

- Igor, ty rozumiesz, co się dzieje? - zniżonym głosem zadała pytanie Lidka.

Rysiuk cierpliwie kiwnął głową:

- Nie śpisz i denerwujesz się. Wydaje ci się, że dzieje się coś niezwykłego. Nic podobnego - rozgrywki w strukturach władzy zdarzały się i wcześniej, tyle że ty niczego o tym nie wiedziałaś...

- Nie na taką skalę - odpowiedziała Lidka przez zęby.

Rysiuk ponownie kiwnął głową.

- Owszem, możliwe, obecnie toczy się gra na większą skalę, ale przecież za trzy lata będzie kolejna mryga. Stare OP było obrosłą w tłuszcz organizacją, która straciła zdolność do działania. Stare państwo to banda łapowników i złodziei państwowych pieniędzy...

Ująwszy ją za ramiona delikatnie, niby ciężką wazę, zdjął z krzesła i przyciągnął do siebie.

- A nowe państwo wyrośnie na resztkach starego, jak trawa...

- ...na trupie... - wtrąciła przez zęby.

- Cóż za naturalizm - Rysiuk wzruszył ramionami i szlafrok zsunął mu się z ramion. Policzek Lidki nagle znalazł się przy twardej, zimnej i bezwłosej piersi Igora.

- Puść - poprosiła cicho.

- O tak - stwierdził ze smutkiem w głosie. - Właśnie tak struktury siłowe postępują z ufającym im narodem... dla jego własnego dobra.

Papcie Lidki zostały w kuchni. Jej stopy nie dotykały ziemi; Rysiuk niósł ją tryumfalnie i jednocześnie niedbale, jak myśliwy zdobycz.

- Igor, ja naprawdę nie chcę. To nie kokieteria. Puść mnie...

- A państwo nie obejdzie się bez odrobiny przymusu. Szczególnie w przeddzień apokalipsy. Wybacz, że mówię banały...

Lidka zmacała stopami podłogę i spróbowała się wyrwać, ale Rysiuk zręcznie podciął jej nogi i położył ją na kosmatym dywanie pośrodku sypialni.

- Igor, zwariowałeś, czy co?!

- Polityka ma na ciebie niedobry wpływ. Zrobiłaś się nerwowa i straciłaś smak życia - blokując jedną ręką jej nadgarstki, zręcznie zdzierał z niej bieliznę. - A tymczasem szykują się ogromne wstrząsy i wielka praca... trzeba przerobić całą społeczną świadomość pod model nowej apokalipsy... Model Zarudnego. Wrota dla wszystkich; ludzie to nie kury, które depczą jedna drugą. Ani jednej niepotrzebnej śmierci, wszyscy zdążą.

Szarpaniem się uzyskała tyle, że mocniej zgniótł jej nadgarstki.

- Igor... - syknęła w zawieszoną nad nią twarz. - Jeżeli... jeżeli ty... Odejdę, odejdę na zawsze, rozumiesz?

Rysiuk zawahał się. Zatrzymał się, znieruchomiał i nie spiesząc się z wypuszczeniem rąk Lidki z uchwytu, uważnie ją sobie obejrzał - najpierw rozrzucone na dywanie włosy, potem obnażone sutki, aż wreszcie spojrzał jej w oczy.

- ...ludzkość spiesząca do Wrót jest podobna do ameby. Najbardziej prymitywnej istoty. Realizując instynkt samoobronny, reaguje tylko na najbardziej proste, podstawowe bodźce. Nawet jeżeli ktoś zdoła w tym tłumie zachować zimną krew i ludzkie oblicze - i tak nie zdoła niczego zmienić, znajdzie się bowiem w przytłaczającej mniejszości, tłok i ścisk pozbawią go możliwości działania i ruchu. Najbardziej ludzkie ze wszystkiego, co może zrobić taki śmiałek, to pozwolić się stratować, żeby nie tratować innych. Lida, skąd bierzesz tę pewność, że ja się przestraszę?

Na to nie znalazła odpowiedzi. Szef prezydenckiej kancelarii jak przedtem wisiał nad nią, gniotąc ją swoim ciężarem i dławiąc oddech.

- Dokąd pójdziesz? Co, Sławek Zarudny znów cię zawołał? No, gdybyś się przeniosła do obozu Werwerowa, stałabyś się jego asem atutowym. Pisałabyś artykuły o hulankach, o rozrywkach ludzi z prezydenckiego kręgu, opisywałabyś tylko to, co sama widziałaś i Werwerow, z jego ideą natychmiastowego wotum braku zaufania otrzymałby mnóstwo paliwa pod swój kociołek... A co, ja też mogę się tak malowniczo wyrażać...

Lidka milczała, zacisnąwszy zęby.

- To Werwerow zwrócił Sławkowi i jego mamuni ich mieszkanie. Prawda? To Werwerow pierwszy wspomniał o zasługach Zarudnego dla społeczeństwa. To za jego pieniądze wydano pierwsze dzieła zebrane. Wszystko to Werwerow, mądry, inteligentny człowiek, przeciwieństwo tępego żołdaka Mroza, który na domiar wszystkiego jest tylko marionetką podłego Rysiuka?

Lidka milczała. Igor przyparł ją mocniej, jego twarz wisiała w odległości centymetra od jej rozognionych oczu.

- To Werwerow zlecił zabójstwo Zarudnego, Andrieja. To on go sprzątnął. Lido. Wiem to z całą pewnością. A teraz pomyśl!

Lidka zaczęła krzyczeć. Rysiuk bywał bezceremonialny i natarczywy, ale nigdy jeszcze nie potraktował jej jak cham...


* * *

Przyśniły jej się pożary.

Płonące, wielopiętrowe budynki. Najpierw gęsty dym, walący z okien najwyższych pięter, potem języki płomieni, a na koniec ryczące ogniste piekło, czarne jary, osuwające się ściany, osmalone szkielety i góry dymiących się rozwalin. Dom za domem, prawdziwe, realne budynki, znajome miasto, miotający się w panice ludzie...

Potem ocknęła się - we śnie - zdała sobie sprawę z tego, że śniła i westchnęła z ulgą. Potem - ciągle w tym samym śnie - wstała, podeszła do okna i zobaczyła ciągnące się jak okiem sięgnąć wielopiętrowe domy... każdy zwieńczony pióropuszem czarnego dymu.

Znów się ocknęła - a raczej spróbowała się ocknąć i balansując na krawędzi koszmaru, pomyślała, że to wszystko nie wróży niczego dobrego. Pożary we śnie zwiastowały nieprzyjemności na jawie, ale wszystko jednak dobrze się skończyło - jej dom nie spłonął, gorzały te najbliższe, a jej został nietknięty.

No, dość... powiedziała sobie i obudziła się całkowicie, bez reszty. Słysząc tykanie zegara, postąpiła zgodnie z niepisaną regułą i odwróciła się na drugi bok: „W nocy się śpi”. Żadnych więcej pożarów... ani iskierki.

Przyśniła jej się ni to jakaś wystawa, ni to mityng. Stała na jakimś podwyższeniu, rozgrzana, otoczona pierścieniem mikrofonów, wokół kłębili się reporterzy, jedni przyjaźnie uśmiechnięci, inni z wrogimi wyrazami twarzy i tłumy ludzi z rozmaitymi minami, czekający na to, żeby wygłosiła przygotowaną mowę, ona jednak nie mogła wydusić z siebie słowa. Otwierając usta, jeszcze przed chwilą pamiętała tekst przemówienia co do joty, ale nabrawszy tchu w płuca, zrozumiała, że w pamięci nie zachowało się ani słóweczko, nie mogła sobie nawet przypomnieć, z jakiego powodu to całe zebranie, kim są ci ludzie i czego od niej oczekują.

Obudziła się ponownie - oblana zimnym potem. Za oknem był czarny mrok. Czwarta nad ranem...


* * *

Brat Paszka siedział na parapecie okna i dziarsko machał nogami obutymi w wyczyszczone do zwierciadlanego połysku czarne trzewiki. Do liceum wpuszczano tylko w czarnych, a jeżeli woźny stwierdził, że nie są wyczyszczone, odsyłał od progu.

W zeszły wtorek odesłano i Paszkę, który nie mając ochoty na sprzeczki i wymówki, poszedł napić się kawy do jakiejś restauracyjki, gdzie znalazł go patrol komitetu edukacyjnego, przeprowadzający operację „Lekcja”. Paszka musiał przeżyć sporo niemiłych chwil - a i dyrektorce liceum też się oberwało. Od tamtego dnia niechlujów w brudnych bucikach wysyłano do mycia ubikacji - a Paszki nie wyrzucono ze szkoły tylko dlatego, że był bratem Lidii Zarudnej, założycielki Dziecięcej Fundacji Kultury. Ostrzeżono jednak chłopaka, że w przypadku choćby najdrobniejszego uchybienia szkolnemu regulaminowi więcej nie uratuje go żadne pokrewieństwo.

A Ola, córka sąsiadki z czwartego piętra w ogóle wpakowała się w poważne tarapaty. Opuściła w szkole trzy dni i jej mama, ciocia Swieta, napisała usprawiedliwienie, że Ola chorowała i leżała z gorączką. I co? Nie uwierzyli usprawiedliwieniu, przeprowadzili śledztwo i wagary wyszły na jaw. Władze wysłały pismo z powiadomieniem do miejsca pracy cioci Swiety, wlepili jej naganę z wpisem do akt, a Oli wyznaczyli kuratora. Olka chodzi blada, lekcje wkuwa od rana do wieczora i co miesiąc melduje się u inspektora rejonowego.

Paszka miał czternaście lat. W ciągu minionego półrocza przekształcił się z pryszczatego wyrostka w przystojnego, nawet urodziwego młodzika o delikatnych rysach twarzy i z ciemnym pasmem wąsika nad górną wargą. I urósł - był teraz o głowę wyższy od Lidki. Miał też dziewczynę, z którą łączyła go wzruszająca, szkolna sympatia.

W kuchni było ciasno. Lidka dawno już zapomniała, czym jest prawdziwa, duszna i rozpychająca się łokciami ciasnota. Janeczka, która w przyszłym roku miała skończyć liceum, ponuro topiła łyżkę w stygnącej zupie, na jej pyzatej twarzy nie było widać śladu kosmetyków. Na zajęcia z kosmetyki nie wpuszczali nawet dziewcząt ze starszych klas.

Sania, która podczas kilku ostatnich lat znacznie przytyła, myła naczynia. Ledwo raczyła odpowiedzieć na pozdrowienie Lidki; uznała zupełnie słusznie, że krewniaczka, która zaszła tak wysoko, nie troszczy się o rodzinę. Dwie rodziny nie mogą się gnieść w trzech małych pokoikach!

Mama coś gotowała i jednocześnie piekła. Po całej kuchni rozchodziło się skwierczenie tłuszczu i zapach cebuli; idąc w ślad za niewzruszonym Paszką, Lidka prześlizgnęła się przez niewielką szczelinę pomiędzy lodówką i szerokimi plecami Janeczki, wcisnąwszy się w przestrzeń obok stołu i parapetu, usiadła na trójnożnym taborecie.

- Oper przeciągnął już strunę - stwierdziła Janeczka oburzonym basem. - Dodatkowe zajęcia w soboty, a chodzić trzeba obowiązkowo! W soboty, mamo!

- To pochodzisz - stwierdziła Sania, hałasując garnkami. - Lepiej zajmować się czymkolwiek niż obijać bez celu.

- Ale żeby to były choć normalne lekcje! - Janeczka nadęła się niczym świąteczny balonik. - Matematyka albo co... A tu trzeba wkuwać kretyńskie trasy na pamięć albo ganiać po torze przeszkód! - I nagle dziewczyna dramatycznie zniżyła głos: - Wyobraź sobie... Jedna dziewczyna miała swój czas... no i nie mogła biegać. Powiedziała instruktorowi: „Dziś po torze nie dam rady”. A on, wiesz co jej powiedział? „Mryga - mówi - nie będzie cię pytać, możesz biec czy nie. Podciągnij portki i naprzód maaarsz!” Wyobrażasz to sobie?

- Janeczko... - odezwała się mama od kuchenki. - Tu są mężczyźni...

Paszka zachichotał. Jana zmierzyła go wrogim spojrzeniem:

- Ten tu? Co z niego za mężczyzna, ani razu toru nie pokonał! Wuefista powiedział: „Zamelduj jego mamie, że będzie miał pałę na okres, a jak się do niego dobiorą goście z OP, to ręka noga, mózg na ścianie!”.

- Tfu! - stwierdziła Sania, wycierając mokre czerwone dłonie. - Nie mów głupot. Zjadłaś? To bierz się do lekcji!

Janeczka podniosła się, zacisnęła wargi i na palcach wyszła z kuchni.

- Teraz już mieszkania nie kupimy - odezwała się Sania, zwracając się jakby do wieszaka na ręczniki. - A czekać na swoją kolej... do samej mrygi się nie doczekamy... Żeby się choć spalił ten dom albo co. Z ubezpieczenia pewnie dostalibyśmy nowe mieszkania...

- Tfu, żebyś w złą godzinę nie powiedziała! - stwierdziła mama ze znużeniem w głosie.

- Ja się nie zajmuję przydziałami mieszkań - stwierdziła Lidka, popiwszy herbaty. - Urząd dzielnicowy, Nowy Spust siedem, godziny przyjęć od ósmej do osiemnastej... Żadnych przywilejów. Wrota otwarte dla wszystkich.

Sania westchnęła i wyszła za Janeczką.

- Ale mimo wszystko mogłabyś porozmawiać - niepewnym głosem zaczęła mama.

- Z kim? - Lidka podniosła brwi.

Mama opuściła ramiona. Natychmiast się postarzała i z damy w średnim wieku przekształciła się w starszą, mało zadbaną kobietę.

- Z Igorem... Co prawda nie wiem, jak się tam teraz między wami układa.

Lidka westchnęła.

Na wszelkie sposoby starała się ukryć przed rodziną zmianę w swoim statusie społecznym. Przeprowadziła się do innego mieszkania - tam mi wygodniej. Tak, wszystko w porządku, Igor ma mnóstwo pracy, widujemy się tylko w dni wolne. Tak, w fundacji wszystko dobrze, praca jak praca...

- Igor... Igor zrzuci mnie ze schodów! Jeżeli ktokolwiek się dowie, że główny bojownik o równość i zniesienie wszelkich przywilejów robi wyjątki dla... powiedzmy, krewnych... Dobrze, że nie dowiedział się o tej historii z Paszką. Bo zadzwoniłby do szkoły, żeby chłopaka wyrzucili! Specjalnie, dla podkreślenia braku wszelkich...

Zadzwonił dzwonek u drzwi. Raz, drugi... długo i władczo. Mama aż drgnęła:

- Kogo tam o tej porze niesie?

W przedpokoju rozległ się szczęk otwieranych drzwi, a potem usłyszały niski, męski głos:

- Dzień dobry... milicja, sprawdzenie dokumentów. Proszę okazać dowody osobiste...

Przez pięć minut śmierdzący papierosowym dymem jegomość porównywał twarze mamy, Sani i Lidki z ich fotografiami na dokumentach. Potem zażądał, żeby mu okazać metryki Paszy i Janki, sprawdził dane dotyczące miejsca nauki i zapytał, gdzie znajdują się zameldowani w mieszkaniu papa i Timur. Wreszcie usatysfakcjonowany kiwnął głową, przeprosił za najście i pożegnał się.

- Teraz to już przegięli - stwierdziła Janeczką. - Z tymi kontrolami... U nas jedna dziewczyna biletu w tramwaju nie kupiła, i złapali ją kontrolerzy, odprowadzili na posterunek i potem cały dzień chodniki sprzątała. I do liceum donieśli.

- Poważnie? - zapytała Lidka.

Janeczką uniosła nos do góry:

- Ty, ciociu Lido, siedząc w tej swojej fundacji zapomniałaś już o tym, jak żyją zwykli ludzie! Spróbuj teraz wejść bez biletu do autobusu!

- I słusznie! - nieoczekiwanie agresywnym tonem oznajmiła Sania. - Przykręcili śrubę i bardzo dobrze! W zeszłym cyklu o tej porze przejść po ulicy wieczorem spokojnie nie można było! A teraz, spaceruj sobie całą noc. Bylebyś miała przy sobie dokumenty!

- Akurat, całą noc! - syknął Paszka z sarkazmem. - Wowkę z pierwszego piętra przyłapali na ulicy pięć minut po jedenastej, wracał z urodzin! Całą noc przesiedział na posterunku! I jeszcze rodziców wezwali. Nie wolno, mówią, chłopakom przebywać na ulicach po dziesiątej! Nawet pięć minut nie wolno!

- I słusznie! - tak samo gniewnie warknęła Sania. - Dlatego mamy spokój!

- Ojej - odezwała się mama, patrząc na Paszę. - A ty przedwczoraj od Leny przyszedłeś o wpół do jedenastej...

- Owszem - stwierdził zadowolony z siebie Pasza. - I trafiłem na patrol. Tyle, że zobaczyłem ich z daleka, a tu, patrzę, idzie jedna babina. Więc ja do niej: „Powiedzcie, że jestem z wami”. Dała mi swój worek do poniesienia i tamci nawet nie sprawdzali! Ja tej babinie potem czekoladkę dałem...

- Oj, Pawlik - ponuro mruknęła mama. - Nie zaczynaj, proszę... Ja już mam dość.

„Ja też!” - pomyślała Lidka, a głośno powiedziała:

- No, na mnie już czas. Zadzwonię jeszcze wieczorem, dobrze, mamo?

- Tak rzadko zaglądasz - odezwała się mama, patrząc w bok. - I od razu uciekasz...

Lidka rozłożyła ręce:

- Cóż robić... Przyjdę w sobotę, na pewno. To trzymajcie się. Paszka wyszedł odprowadzić ją na schody. Złapała go za koszulę i przyciągnęła do siebie:

- Posłuchaj... mówię bardzo poważnie. W razie czego, nie powołujcie się na mnie - tylko pogorszycie swoją sytuację. Specjalnie zrobią wszystko, żeby pokazać, że dla nikogo nie ma przywilejów. Jeżeli Sania pójdzie do komisji mieszkaniowej i powoła się na mnie, podrą formularz podania. A jak ty znów gdzieś wsiąkniesz, to mogą cię wylać, dla przykładu. Zrozumiałeś? Pasza zacisnął wargi i ponuro kiwnął głową. Nie próbowała łapać taksówki i pojechała do domy autobusem, w którym natychmiast po wejściu skasowała bilet.


* * *

...w przededniu wielkich wstrząsów. Zwykła w czasie przedkryzysowym przestępczość, która dręczyła ludność w każdym cyklu, została pokonana w osiemdziesięciu procentach. Przeprowadzono wielkie operacje związane z wykryciem i likwidacją handlu narkotykami, rozmaitych rodzajów spekulacji i prostytucji. Nasza przyszłość, którą przybliżał nam swoimi pracami Andriej Zarudny, z każdym dniem rysuje się coraz wyraźniej. Śmiało patrzymy w twarz nadciągającej apokalipsie, pod przewodem zwartej, wyposażonej w doskonały sprzęt i dobrze przygotowanej zawodowo OP możemy się przeciwstawić ślepym żywiołom. Każdy wejdzie we Wrota... wejdzie spokojnie, zachowując porządek i z podniesioną godnie głową!

[Z przemówienia Prezydenta na III Manewrach im. A.I. Zarudnego, 3-go marca 17-go roku 54-go cyklu]


* * *

Spacerowała wśród znajomych miejsc i nie mogła ich poznać. Od słonecznego dnia, w którym spacerowała tu z Andriejem Igorowiczem, minął prawie cały cykl i wszystko, co zachowało się od tamtego czasu, zmieniło się nie do poznania. Nawet kamienie.

Dyrektorski domek uległ zniszczeniu podczas apokalipsy i odbudowano go gdzie indziej. Tam, gdzie kiedyś był wybieg dla kopytnych, wykopano stawy dla ptactwa wodnego. Resztek pnia ogromnego, uschniętego i powalonego drzewa nie ruszono - pień leżał wzdłuż ścieżki, pełniąc rolę niejako dekoracyjną. Boki na poły odartego z kory i porośniętego mchem martwego olbrzyma pokrywały liczne autografy dorastającego pokolenia. Były rozliczne i szczegółowe, od „Kaśka jest głupia” po „Swietka dała Wowie” - z dodatkiem ilustracji wyciętych pieczołowicie scyzorykiem.

Lidka zatrzymała się przed leżącym pniem. Obejrzała się ku miejscu, gdzie wcześniej stał dyrektorski domek, a teraz pysznił się pełen kwiecia klomb; owszem, nie pomyliła się - to samo miejsce i to samo drzewo. Biegały po nim wiewiórki. I stali pod nim z Andriejem...

A Zarudny, który wtedy wydawał jej się niewyobrażalnie dalekim i dorosłym, był tylko o kilka lat starszy od dzisiejszej Lidki. „Moja matka zginęła podczas ostatniej apokalipsy. Stratowano ją przez samymi Wrotami”.

A on, ten który przeżył, powziął trochę dziecięce postanowienie: poświęci życie, by już nigdy nikogo nie zadeptano podczas ewakuacji. I właśnie dlatego zagłębił się w tę swoją historię kryzysów, a potem dał nura w śmierdzącą kałużę polityki, zajrzał za kulisy społecznego ustroju, zobaczył wystające sprężynki i kółeczka, poznał smak władzy, walki i zwycięstw, a potem własną piersią rzucił się na zło, które można było wykorzenić - i dostał Swoją kulę. Zginął w chwili największego napięcia i wiary w powodzenie, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że przegrał. Że na progu Wrót ludzie się deptali i będą deptać, a wszystkie jego rozważania o marszu z dumnie podniesionymi głowami pozostaną w najlepszym razie pięknym marzeniem.

„Zasada jest inna... - stwierdził głos Rysiuka i zabrzmiało to tak prawdziwie, że Lidka rozejrzała się w obawie, że jej dawny kompan ze szkolnej ławy kryje się za powalonym pniem. - Zasada jest inna, zupełnie inna. Przejście wielkiej ludzkiej masy przez Wrota bez strat własnych? W rzeczywistości to niemal cyrkowa sztuczka. Skomplikowana, ale możliwa do wykonania... po długim treningu. Jak akrobata trenuje swoje mięśnie, stawy, ścięgna? Tak samo społeczeństwo powinno trenować każdego z osobna i wszystkich razem we wzajemnych powiązaniach. A ten, kto znajduje się u władzy, powinien trenować to społeczeństwo... innej drogi, Lido, po prostu nie ma. Albo trupy stratowanych na podejściach do Wrót, albo świadomy, codzienny trening do tego, co nieuniknione. Od przedszkola. Pokolenie za pokoleniem. Spóźniliśmy się z tym naszym Mrozem, mocno się spóźniliśmy... ale rozumiem, że wcześniej się nie dało. Tak czy owak się denerwuję i dlatego jestem taki zgryźliwy. Tyle czasu straconego na darmo... tyle udaremnionych możliwości”.

- Proszę okazać dokumenty.

Lidka drgnęła. Tym razem głos był absolutnie rzeczywisty i należał do niewysokiego, łysego siłacza w czarnym płaszczu. Jego partner, młodszy mężczyzna z przedwczesną siwizną na ciemnych włosach patrzył na Lidkę uważnie i jednocześnie obojętnie. Tak pewnie patrzy na dwudziestego piątego tego dnia klienta zmęczony robotą wykidajło.

Wyjęła dowód osobisty:

- A co się stało?

Łysy przelotnie zerknął na dokument, a potem spojrzał Lidce w twarz.

- Gdzie pracujecie? - zapytał młodszy.

- W Dziecięcej Fundacji Kultury przy Kancelarii Prezydenta - odparła chłodnym tonem.

Łysy wymienił z młodszym porozumiewawcze spojrzenia.

- Przecież jest dzień pracy - zwodniczo łagodnym tonem zauważył młodszy. - Czyżby pracownicy Kancelarii nie podlegali porządkowi dnia? Macie dokument, który usprawiedliwia waszą nieobecność w miejscu pracy?

Lidka poczuła przypływ irytacji. Już wcześniej zdarzały jej się podobne sytuacje, ale po użyciu czarodziejskich słów „Kancelaria Prezydencka” sprawa zwykle się kończyła.

- Podlegam bezpośrednio szefowi Kancelarii, panu Rysiukowi - stwierdziła niemal lodowatym tonem... i w tej samej chwili przypomniała sobie, że przeniesiono ją już ponad miesiąc temu, a jej aktualny szef... psiakrew, przecież nie pamięta nawet, jak się ten typ nazywa!

Młodszy zwęził oczy i patrząca w nie Lidka zrozumiała nagle, że strażnik czekał na taką chwilę przez cały ostatni rok. Złapać ważnego ptaszka na gorącym uczynku, przytrzasnąć na jakimś wykroczeniu, w rodzaju pospolitej przechadzki, a potem rzeczowo udowodnić sobie i jej, że dla nikogo nie ma żadnych przywilejów. Im wyżej zaszedłeś, tym większa spoczywa na tobie odpowiedzialność i tym głębsza kałuża, w którą w razie najdrobniejszego przewinienia wetkną cię pyskiem jak kota.

- Będziecie musieli przejść się z nami, obywatelko Zarudna. Trzeba wyjaśnić, kto, kiedy, dlaczego i na jakiej podstawie dał wam wolne albo zwolnienie lekarskie...

- No to chodźmy - stwierdziła przez zęby. - Do najbliższego telefonu. Zadzwonię do pana Rysiuka i on da wam usprawiedliwienie... jednemu i drugiemu.

Łysy stchórzył nagle i po jego minie widać było, że gotów jest odpuścić. Młody - nie.

„Przepuściliśmy właściwą chwilę... Teraz trzeba będzie wychowywać ludzi na siłę. Potrzebna nam umiejętność słuchania i podporządkowywania się rozkazom. Umiejętność przeistaczania się w część większej całości, a nie pozostawania oddzielną, oszalałą ze strachu istotką. Potrzebne są na to całe pokolenia, ale pierwsze sukcesy osiągniemy już w tym cyklu. Sama się przekonasz, Lido. Zobaczysz - ilość ofiar będzie nieznaczna, a w następnym cyklu nie będziemy już mieli problemów. Wrota dla wszystkich. Z dumnie podniesioną głową. Czy nie o tym mówił Zarudny?”

Szła między nimi jak zatrzymana. Przy wejściu do ogrodu zoologicznego stał samochód, w którym ktoś już siedział. Aaa... parka wyrostków, których czekają teraz niemałe nieprzyjemności i ponury jegomość w kapeluszu, z tortem i bukietem kwiatów w drugiej ręce. Też sobie znalazł miejsce na schadzki... Znajdą i twoją damulkę, nie da się uniknąć rozgłosu, a ty, bratku, może żoneczkę masz albo ona jest mężatką?

- Gdzie telefon? - rozejrzała się Lidka.

- Na posterunku - odpowiedział młodszy.

Lidka zmarszczyła brwi, co podziałało na Łysonia... najwyraźniej zaczynał się denerwować.

- Nie pójdę z wami na posterunek - stwierdziła Lidka, zwodniczo łagodnym głosem.

„Lista osób do (umówionego opóźnienia) zostanie skrajnie obcięta. Tylko osoby, których przetrwanie ma kluczowe znaczenie dla nowego cyklu, tylko Prezydent, rząd, struktury siłowe i zabezpieczenia. Przy prawidłowej organizacji uda się to załatwić w kwadrans, potem zacznie się ewakuacja ludzi - zorganizowany odwrót zamiast panicznej ucieczki. Potrzebni nam będą bardzo liczni lokalni przywódcy, zdolni i wyszkoleni do tego, żeby swój oddziałek doprowadzić do Wrót i wycofać się na końcu. Trzeba na nowo przemyśleć cały system kontroli i usprawiedliwień... a także kar dla tych, którzy przekraczają lub zaniedbują swe obowiązki. To otchłań pracy. Lido, męczącej i czasami niewdzięcznej... i na każdym kroku trzeba będzie przekonywać siebie i innych, że wszystko to jest niezbędne i nieuniknione”.

- Dajcie mi możliwość kontaktu z moim szefem, on potwierdzi przyznane mi prawo do przebywania tu w czasie pracy - stwierdziła Lidka jeszcze bardziej łagodnym głosem. - Nieprzyjemności nie są potrzebne ani mnie, ani wam, prawda?

Telefoniczna budka stała tuż przy wejściu, niedawno odmalowana, lśniąca czerwonymi bokami. Lidka spostrzegła ją już dawno - młody zresztą też.

- A cóż to, nie mam prawa do telefonu? - Lidka poczuła wreszcie narastające w niej rozdrażnienie. Zaraz się zacznie zachowywać jak rozgniewana jaśnie pani... może nawet zacznie krzyczeć? A może strzeli młodego w pysk? Całkiem możliwe... potem posądzają na trzy dni za chuligaństwo i stawianie oporu władzy. A Rysiuk palcem nie kiwnie, żeby ją...

- Proszę, dzwońcie - stwierdził młodziak przez zęby.

Budka była za ciasna, żeby się w niej zmieściły dwie osoby. Młodziak został na zewnątrz i uważnie patrzył na dłoń Lidki, uniesioną nad dyskiem tarczy numerów.

A niech sobie patrzy.

„Potrzebna nam jest armia agitatorów, którzy codziennie będą wdzierać się w myśli posłusznego prawu obywatela w jednym, jedynym celu: żeby mu wyjaśnić, że dla ogólnego dobra i wspólnej korzyści nie powinien wyrywać się przed szyk. Chodzi o życie jego dzieci. Trzeba nadawać tej myśli najróżniejsze formy, docierać do rozmaitych ludzi z różnych stron i wykazywać się - jeżeli chcesz - twórczym podejściem. Dlatego, że dzisiejszy egoizm i niedbałość zaowocują śmiertelnymi przypadkami w przyszłości. Rozumiesz, Lido?”

Słuchawka telefonu była niemile zimna. I żył w niej odległy, cherlawy szumek.

W ostatniej chwili Lidka pomyślała, że można zadzwonić i do ojca, który teraz zajmuje dość znaczące miejsce w systemie ubezpieczeń. Można zadzwonić do wuja Dimy, zastępcy Rysiuka, którego telefon też doskonale pamiętała. I że obaj będą musieli wyjaśniać co i jak, i za nią się czerwienić. I oba telefony nie zdadzą się nawet psu na budę.

A gdzie powinna tkwić podczas godzin pracy? Gdzie? W swojej fundacji? Owszem. Siedzieć za niezwykle rozległym biurkiem i przekładać z miejsca na miejsce nikomu niepotrzebne papiery. Za to jej płacą, a ona - patrzcie ją! - w samym środku dnia wyrwała się do ogrodu zoologicznego; zgrzeszyła i naruszyła jedną z tych reguł, których niewzruszone wykonywanie, z Rysiukowego punktu widzenia, zapewni przebycie apokalipsy bez ofiar.

Młody nadzorca czekał; Lidka gotowa już była odłożyć słuchawkę i z książęcym uśmiechem stwierdzić: „Ach tak, rozmyśliłam się. Macie absolutną rację, jestem winna i nie będą się sprzeciwiać temu, by odpowiedzieć przed prawem”.

Miał pięknie osadzone oczy. I rasowe, wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Interesujący mężczyzna, tyle że całe wrażenie psuje surowym i umyślnie ostrym spojrzeniem. Ciekawe, czy tak samo patrzy na swoją kobietę? A może po powrocie do domu zdejmuje maskę ulicznego inkwizytora i przemienia się w miłego chłopaka, kochającego ojca i męża?

To chyba niemożliwe, pomyślała Lidka. Maski lubią się zrastać z człowiekiem. Zresztą, nie na każdą mordę da się taką maskę nałożyć...

Zobaczył zmianę w jej spojrzeniu i ponaglił:

- No? Długo marny czekać?

Drgnęła i wsunęła palec w wycięcie tarczy. Plastykowy pierścień zaręczynowy.

Nie rozmawiała z Rysiukiem już od półtora miesiąca. Nie wymieniła z nim ani jednego słowa. Pomysł z telefonem był blefem, miała nadzieję, że młodzik stchórzy, ale ostatnimi czasami wszyscy ci groszowi społeczni kontrolerzy zupełnie pozbyli się poczucia strachu; bać powinni się inni. Tak jak ci smarkacze, którzy siedzą teraz w samochodzie - w przyszłości nie będą już sobie spacerować bez celu. Albo ten biedaczyna z tortem, którego posadzono obok: na długo przejdzie mu apetyt na słodycze...

A przecież zupełnie możliwe, że to drobne potknięcie będzie miało dla Lidki bardzo nieprzyjemne konsekwencje. „Odejdą” ją z fundacji, cicho i niepostrzeżenie, od dawna wszyscy mają jej dość, kłuła w oczy swoją niezależnością, a dla Rysiuka taki obrót sprawy będzie kolejnym asem w jego talii niewzruszonych zasad i pryncypiów. Co dalej? Kontrolerem nie zostanie za chińskiego boga... czyli czeka ją zwykły nauczycielski stół w szkolnym gabinecie historii, ten sam, pod który tak często podkładają korki. Co prawda, teraz to już sport zapomniany. Teraz na horyzoncie młodych figlarzy nieustannie majaczy dziecięca izba milicyjna, szkoły specjalne z internatami pod specjalnym nadzorem, a taka perspektywa silnie psuje radość wynikającą z podłożenia niespodzianki pod nauczycielskim tyłkiem.

A czy ona choć kochała Igora przez trzy dni podczas ich długiego wspólnego pożycia? Ze wszystkiego wynika, że tak, kochała, przy czym swego czasu nawet gorąco i tkliwie...

Zerwanie też kosztowało ją więcej, niż myślała. Znacznie więcej.

Przytrzymując tarczę łokciem, wybrała numer bezpośredniego telefonu do Rysiuka.

„Aresztancki” samochód dał głos klaksonem, nagląc do pośpiechu. W słuchawce zabuczały przeciągłe sygnały.

„Niczego się nie boję - pomyślała Lidka z rozdrażnieniem. - Jak chcą, niech robią, co im do łbów strzeli, niech mnie zawiozą na posterunek, niech piszą do pracy, do fundacji, do samego diabła w piekle... do więzienia mnie przecież nie wsadzą... Chyba.”

Robaczek paniki drgnął i ucichł. „Co mi odbiło? - pomyślała Lidka z rozdrażnieniem. - Jakie więzienie, za co?”

W słuchawce monotonnie buczał sygnał.

„Mnie też zastraszyli - pomyślała Lidka z gniewem. - Nawet mnie. Do pracy, z pracy, w soboty do kina. W autobusie bilecik, na wódkę kartka, choć na cholerę mi ta wódka, nigdy w życiu jej nie piłam. Trzeba przeżyć podczas apokalipsy! W przyszłą niedzielę ogłoszą ćwiczebny alarm - i pobiegnę na szkolenie, jeszcze jak pobiegnę, choć bolą mnie nogi i łamie w kręgosłupie, choć wolałabym poczytać dobrą książkę... nawet, gdybym miała randkę. Trzeba mnie tresować jak szczura, ponieważ sama nie rozumiem, co dla mnie dobre. Nie chce mi się ćwiczyć w przededniu apokalipsy, nie chce mi się łazić po dachach ani biegać po torach przeszkód czy na orientację, nie mam ochoty na wystawanie całymi godzinami przed jasno oświetloną atrapą Wrót i na komendę jakiegoś opera ćwiczyć „szyk zwarty w czwórszeregu”.

- Taa-ak - odezwał się Rysiuk w słuchawce. Znajome, przeciągłe, lekko kpiące: „Taa-ak”.

- Cześć - powiedziała Lidka po chwili przerwy. I dodała, specjalnie dla młodego kontrolera: - Witaj, Igorze Georgiewiczu.

Młodziak pochylił się ku przodowi, prawie przylepiając się do mętnej szyby. Lidka nogą uchyliła drzwi, jakby zapraszała go do udziału w rozmowie.

- Witaj, Lido - odpowiedział Rysiuk bez śladu zdziwienia w głosie. - Co tam u ciebie?

Jego głos metalicznie bębnił w słuchawce i Lidka, odsuwając ją od ucha, stworzyła młodziakowi możliwość podsłuchiwania każdego słowa.

- Bardzo mi się nie podoba to, co się wszędzie dzieje - stwierdziła zmęczonym głosem. - Irytuje mnie kampania ogólnej, socjalnej tresury. Mdli mnie od widoku tych... społecznych kontrolerów. To się wszystko źle skończy, wspomnisz jeszcze moje słowa.

Rysiuk długo milczał i Lidka przestraszyła się, że odwiesił słuchawkę.

- Dzwonisz z automatu? - zapytał na koniec.

- Tak.

- Coś się stało?

- Nie - odpowiedziała powoli. - Na razie nic się nie stało... ale jeszcze trochę i zacznę rzygać od takiej realizacji idei Zarudnego.

- Noś ze sobą papierową torebkę - poważnym głosem poradził jej Rysiuk. - Taką, jakie rozdają pasażerom na statkach. Chciałaś jeszcze coś dodać?

Lidka westchnęła.

- Nie. Powiedziałam już wszystko. To na razie...

- Cześć.

Poczekała, dopóki w słuchawce nie zabrzmiały krótkie sygnały i odłożyła słuchawkę. „Aresztancki” samochód bipczał już bez przerwy.

- No to chodźmy - niemal wesołym i przyjaznym tonem odezwała się Lidka do młodego kontrolera. - Razem rozpatrzymy sobie moje liczne grzechy...


* * *

...Umówione opóźnienie skraca się do piętnastu minut. Spis osób podlegających ewakuacji poza kolejnością będzie zatwierdzany własnoręcznie przez Prezydenta. Krewni osób włączonych do spisu będą ewakuowani na ogólnych zasadach. Wyklucza się wszelkie wyjątki. Po zdjęciu ze stanowiska pracownik traci prawo do ewakuacji poza kolejnością. Za realizację tego zarządzenia odpowiada Centralny Sztab OP i szef Obrony osobiście...

[Zarządzenie Prezydenta dotyczące zmian w „umówionym opóźnieniu” z dnia 15 maja 17-go roku 54 cyklu]


Загрузка...