Rozdział 11


- ...finansów na naukę nie mamy. Żadnych. Ci z naszych współpracowników, którym nie udało się wyjechać, zajmują się badaniami przyczynkowymi... albo podjęli pracę w żłobkach. Wiem, że wasza rezygnacja z pracy naukowej - w minionym cyklu - była spowodowana represjami OP i mogę zrozumieć, czemu pani porzuciła wtedy naukę... Dlaczego jednak pragnie pani wrócić do pracy badawczej teraz, w tak trudnych i skomplikowanych czasach?

Tę akurat kobietę Lidka sobie przypominała. Chyba się razem uczyły - kiedy Lidka była na drugim roku, ona była na trzecim. Wtedy jeszcze nie była damą, miała dwadzieścia lat, czy coś koło tego i każda odzież czy suknia wisiały na niej jak na wieszaku. Jakimś osobliwym sposobem udało jej się urodzić, „nie odrywając się od nauki” - w bibliotece zjawiała się z przenośną kołyską. Miała dwójkę dzieci - o ile Lidka jej z kimś nie pomyliła.

- Pani idea... widzi pani, niewątpliwie jest interesująca, ale nie mamy pieniędzy ani na zapłatę za pracę, ani na opłacenie grupy analityków, ani na ekspedycję. Rozumie pani?

- Może... jakaś fundacja międzynarodowa? - zapytała Lidka bez szczególnej nadziei w głosie.

Dama popatrzyła na nią ze współczuciem w oczach.

Jej też nie było lekko. Delikatny żakiecik pokrywały skrętki liniejącego włókna. Przydałaby jej się pomoc dentysty i gastrologa, jej dorosłe dzieci też powinni znaleźć sobie jakieś studia, a poprzednicy, których w tym cyklu było już trzech, kompletnie wyczerpali możliwości zagranicznych stypendiów dla swoich krewniaków.

- Nie będę organizowała ekspedycji - ciągnęła głucho Lidka. - Potrzebna mi tylko baza techniczna, a przede wszystkim jakaś porządna maszyna obliczeniowa. Do analizy statystycznej.

- W jaki sposób wpadła pani na tę myśl? - cicho zapytała rozmówczyni.

Lidka milczała przez chwilę. Potem ostrożnie musnęła palcem wypolerowaną do blasku powierzchnię biurka.

- Myślę, że nie byłam pierwsza, która o tym pomyślała. Ale dopiero dziś pojawiły się możliwości techniczne.

- Jakie tam możliwości - stwierdziła dama nie bez goryczy i gniewu w głosie. - W poprzednim cyklu wszystkie środki poszły na OP, w teraźniejszym... też wszystko jasne. Cofamy się w rozwoju, droga Lidio Anatoliewna. Z cywilizowanego państwa przekształcamy się w luźny związek plemion... jaka tu może być nauka... tylko pozór, nic więcej. Nasi wnukowie będą żyć w ziemiankach, polując na zwierzęta.

- Wydaje mi się, że trochę pani przesadza - stwierdziła łagodnie Lidka.

Rozmówczyni podniosła na nią oczy i Lidka zdumiała się ich podobieństwu do guzików na żakiecie.

- Lidio Anatoliewna, miałam dwóch synów. Bliźniacy. Było dwu, został jeden. Wedle jakiej zasady miałby się urzeczywistniać ten wasz hipotetyczny odsiew?

- Nie wiem - odpowiedziała Lidka, uciekając spojrzeniem w bok. - Właśnie po to potrzebna jest mi analiza... i baza danych.

Obie siedziały przez chwilę w milczeniu.

- Jeżeli się okaże, że ma pani rację, Lidio Anatoliewna... nie wiem, jak to powiedzieć. Byłoby to największe - i najbardziej ponure - odkrycie w historii ludzkości. Nie czuje pani urazy, że się wyrażam tak górnolotnie?

Lidka dalej milczała.

- Dobrze... przekażę wasze zgłoszenie do rozpatrzenia przez międzynarodową fundację badań akademickich... kiedy pojawią się pierwsze rezultaty. Jeżeli pojawią się rezultaty. Rozumiemy się?

Lidka kiwnęła głową. Sekretarka dzwoniąc łyżeczkami, przyniosła kawę. Lidka patrzyła, jak poruszają się pokryte szminką wargi rozmówczyni.

- Czy to prawda, że była pani synową Andrieja Zarudnego?

Lidka niespiesznie łyknęła z czarki.

Na brzegu biurka stał piękny, lśniący globus. Na fizycznej mapie naszkicowano granice zaludnionych i niezaludnionych stref. A także tych, które kiedyś były zaludnione. Tereny tak zwanych Upadłych Cywilizacji.

- Nie do końca jest to prawdą. Wyszłam za mąż za syna Zarudnego, już po śmierci Andrieja Igorowicza.

Dama zacisnęła wargi. Lidka wiedziała, jakie będzie jej następne pytanie i uprzedziła je niczym żmija swoim atakiem:

- Owszem, to Andriej Igorowicz opracował teorię apokalipsy bez rozlewu krwi i ofiar. On jednak nigdy nie próbowałby realizować swojej koncepcji w taki sposób, jak zrobili to ci, co uzurpowali sobie miano jego uczniów i wykonawców jego woli. Jego imię wykorzystano do nieczystych celów... czy wyrażam się zrozumiale?

Dama kiwnęła głową.

- Całkowicie zrozumiale. Ale czy nie wydaje się pani, że jej pomysł - to absolutne przeciwieństwo pięknej idei Zarudnego? Jakby jej odbicie w mrocznym zwierciadle?

- Nie wiem - odparła Lidka, pozbawionym emocji tonem. Dama westchnęła i uśmiechnęła się samymi kącikami ust:

- Ma pani przecież maleńkie dziecko. Jakże pani da z nim sobie radę za te grosze, które może wam zaproponować Akademia?


* * *

Wrzask był ogłuszający.

- Ałłoczka, mama przyjdzie jutro... Tanieczka, twoja mama dzwoniła, ma pracę do wieczora, nie może was zabrać... wracajmy do dzieciaków. Dzieci, pokażcie zabawki.

Dzieci, które już przywykły do rozdzierających dusze scen, szybciutko poprzyciskały do brzuszków co tam kto miał: to szmaciane zwierzątko z ruchomymi łapkami, to traktor na gumowych gąsienicach, to lalkę lub mechaniczną zabawkę. Nikt nie miał ochoty składać swojej zabawki na ołtarzu czyjegoś kiepskiego humoru.

- Popatrzcie, dziewczynki, jakie wielkie klocki! Można z nich zbudować domek.

- Nie chcę domku! Chcę do maaaaaamy... - darła się starsza Ałłoczka, dziewczynka z rudymi warkoczykami, o których Lidka pomyślała teraz ze zgrozą; co rano trzeba je zaplatać. Młodsza, Wanieczka nie dzieliła z siostrą tragicznego nastroju, ale ryczała tak samo jak tamta. Z rodzinnej solidarności.

Lidka westchnęła krótko:

- A chcesz, podaruję ci pistolet?

Wrzask stracił nieco na natężeniu i zdecydowaniu.

- A może rano przyprowadzimy tu dużego pieska?

Młodsza już milczała, patrząc na Lidkę wielkimi, niebieskimi oczami. Starsza jeszcze pochlipywała.

- A chcesz popatrzeć, kto mieszka w umywalce?

Pracowała tu już pół roku. Jako niania na nocną zmianę - od siódmej wieczorem do siódmej rano. Codziennie. Pensja nie była wielka, ale stabilna.

Dwuletni Andriej był tu także, w grupie żłobkowej. Wieczory były pełne rwetesu i zajęć, ale dni miała dla siebie; oprócz tego zaś miała biurko w Akademii - w ciągnącym wilgocią i chłodem pokoiku. I dostęp do sali obliczeniowej.

Pracowała.

Z dziesięciu rozmaitych matematyków, z którymi kolejno próbowała nawiązać współpracę, pracować „dla idei” zgodził się jeden. Młody, dwudziestotrzyletni chłopak, absolwent politechniki, Kostia Woronow. Był drugim po tęgawej damie człowiekiem, którego Lidka - odebrawszy najpierw od niego straszną przysięgę dochowania tajemnicy - poinformowała o swojej idei.

W pewnym stopniu Kostia przypominał czymś Maksymowa. Ale teraz, po czterech niemal latach, Lidka nauczyła się nie przydawać znaczenia temu podobieństwu.

Podczas pierwszych dni wspólnej pracy Lidka doszła do wniosku, że w osobie Kostii los okazał jej jeden ze swoich najbardziej szczerych i przyjaznych uśmiechów.

Woronow był człowiekiem, który jakby żywcem zstąpił ze stron młodzieżowej powieści fantastycznej - klasyczny roztargniony uczony, skromny geniusz, wiecznie z głową w chmurach. Podczas nauki na politechnice władze dwa razy były bliskie wylania niefrasobliwego studenta na zbity pysk. Po otrzymaniu dyplomu w żaden sposób nie mógł znaleźć odpowiedniej pracy; gdy los zetknął z nim Lidkę, piastował skromne stanowisko nocnego stróża w jakimś magazynie.

Od kilku lat tworzył i opracowywał programy dla maszyn obliczeniowych i jeden z nich jak ulał pasował do zadań dotyczących analizy wieloczynnikowej. „Proszę przynosić wszystko, co pani znajdzie - powiedział Lidce. - Włącznie ze spisami ulubionych nieprzyzwoitych słówek i ocen ze świadectw pierwszej klasy. Osobiste podpisy, dziecięce rysunki, odciski palców... wszystko, co pani trafi w ręce”.

- Wpuść dzielnego kotka w Małe Wrotka, czerwone niebo, czarna trawka do tego, zła glefa pod progiem, wiej koteczku w nogi, lisek, myszka i wróbelek, skryje się zwierzątek wiele...

Skupiony Andriej (Lidka kazała mu wpisać w metrykę „Andriejewicz”) siedział na dywaniku; przed nim leżał korpus plastykowego pieska, oddzielnie głowa i cztery nogi. „Będzie lekarzem” pomyślała Lidka bez osobliwego entuzjazmu.

Wyjściowym zamiarem Lidki było udowodnienie, że Wrota są elementem sterowanej selekcji. Kryterium tej selekcji - hm... to właśnie należałoby znaleźć.

Przekopywała archiwa urzędów stanu cywilnego, kompanii ubezpieczeniowych i OP. Interesowali ją nie ci, którzy zginęli podczas ewakuacji, a tylko ci, którzy nie przeżyli swojej pierwszej apokalipsy. Ludzie młodszego pokolenia, którzy nie doczekali się własnego potomstwa.

Niezwykłe było to, iż od razu się okazało, że jest ich niespodziewanie wielu. Prawie czterdzieści procent ofiar - a pod uwagę należałoby wziąć i to, że młodsi biegają lepiej i łatwiej znoszą fizyczny wysiłek. Kolejne czterdzieści procent stanowili ludzie w podeszłym wieku i starzy, dla których dana apokalipsa była trzecią albo i czwartą. Pozostali to około dwudziestu procent ofiar.

Nocami Lidce śniło się ogromne drzewo, które z grubych, mocnych konarów wypuszczało młode pędy. I ktoś z ogrodniczymi nożycami przycinał je starannie, nadając swobodnie rozrastającemu się gigantowi formę ogrodowego krzewu. Nie przycinał na chybił trafił, tylko wedle swojej koncepcji.

Każdy odcięty pęd to czyjeś imię i nazwisko. Na przykład Jana Anatoliewna Sotowa, pierwszy rok pięćdziesiątego trzeciego cyklu, dwudziesty pierwszy rok pięćdziesiątego trzeciego cyklu. Dorożko Witalij Nikołajewicz, drugi pięćdziesiątego czwartego, dwudziesty pierwszy pięćdziesiątego czwartego. Takich karteczek było mnóstwo, skrzynka za skrzynką, półka za półką... napełniła już kilka szaf.

O każdym z odciętych pędów zbierała jak najwięcej dostępnych informacji. Barwa oczu i włosów. Wzrost, waga. Cechy charakteru, skłonności i zamiłowania, postępy w szkole. Danych nie było, trzeba je było gromadzić dosłownie ziarnko do ziarnka; Lidka odszukiwała starych nauczycieli, spotykała się z nimi w charakterze dziennikarki i rozmawiała o zaginionych uczniach tak, jakby tamci pozostali przy życiu.

Poszukiwała danych dotyczących jej byłych uczniów. W jednej tylko klasie Maksymowa zginęło siedmioro. Jasnowłosa laleczka Wika zginęła również, ale o córce opera, Toni Drozd, wiadomości nie było. „Przeżyła - pomyślała Lidka. - Takie jak ona, zawsze przeżywają”.

Dodała więc do swojego archiwum jeszcze siedem karteczek. Tego dnia więcej nie pracowała; pojechała nad morze i długo siedziała, spoglądając na pełznące wzdłuż brzegu barki.

Cały zebrany materiał niosła do Kostii. „Jeszcze - kwitował dane. - Mało. Do statystyki, w sam raz. Dla prawdziwej analizy wieloczynnikowej, mało”.

Pośrodku grupy stała dwuletnia uparta Jula, a wokół jej kapci zbierała się niewielka kałuża; obok szafki bawili się w sklep tłuściutki Wowka i wrzaskliwa Ałłoczka:

- Proszę mi zważyć jedzenie.

- Chleb czy ogórki?

- Ogórki.

- Proszę bardzo. Co jeszcze?

- Więcej!

- Ogórków?

- Tak!

Maleńki Andriej zapomniawszy o rozczłonkowanym piesku wstał i nieubłaganie, niczym wcielenie zemsty, ruszył na domek z klocków, który właśnie skończył budować jego rówieśnik, Tolik. Ten wyczuł niebezpieczeństwo i chwycił domek w objęcia - drewniane klocki z trzaskiem posypały się na wszystkie strony - i uniósł go precz, tracąc po drodze elementy wewnętrznych ścianek.

Lidka doszła do wniosku, że konieczna jest jej interwencja. Wzięła Andrieja na ręce i mocno przytuliła, dławiąc mizerne chłopięce próby odzyskania wolności, a potem ruszyła za grabieżcą domku.

Dorwawszy się do maszyny obliczeniowej, Kostia natychmiast upodabniał się do kota, którego kąpią w śmietanie. Porzuciwszy pracę dozorcy, chodził na poły zagłodzony - Lidka podrzucała mu na stół kanapki, które pochłonięty pracą Kostia unicestwiał jedną po drugiej, nawet o tym nie myśląc.

- Lidio Anatoliewna... ale jeżeli rzeczywiście ta selekcja się jakoś realizuje... Jeżeli ktoś ją przeprowadza i to już od ponad pięćdziesięciu cyklów - to znaczy, że materiał powinien już zacząć zbliżać się do jednorodności. I co wtedy, czy ten czynnik, wedle którego prowadzi się odsiew, zniknie, czy jak?

Lidka wzruszyła ramionami:

- Prawdopodobnie.

- I co? Skończą się mrygil Jako bezcelowe?’

- Nie wiem. Prawdopodobnie tak.

- Czyli, aby przerwać cykl apokalips w ciągu kilku najbliższych cykli, ludzkość powinna tylko wytępić, pozbyć się osobników, które są niepotrzebne gospodarzom i twórcom Wrót?

Na twarzy Lidki pojawił się uśmiech pełen znużenia:

- Kostia, najpewniej Wrota nie mają żadnych właścicieli. Nie trzeba wszystkiego trywializować.

Operatorzy z sali obliczeń spoglądali na nich bojaźliwie i z szacunkiem. Przeniesiona na ekran komputera kartoteka Lidki wyglądała imponująco i groźnie. Z ekranu patrzyły twarze młodych ludzi, którzy zginęli, nie zostawiwszy po sobie potomstwa. Odcięte pędy; każdy z nich miał swoje dossier, mniej lub bardziej grube.

Trzeba było określić cechę albo zespół cech, wspólne dla wszystkich, którzy nie doczekali się potomstwa. Coś, co różniło siostrę Lidki, piękną Wikę i nieszczęsnego syna akademickiej damy od tych, co przeżyli.

Wiele genialnych idei w pierwszej chwili trąci herezją.

- Siusiu - skonstatowała Julka, rozkładając ze smutkiem rączki. I dodała tonem samokrytyki: - Wstyd!


* * *

W nocy Lidce znów przyśniła się apokalipsa. Tylko dzieci, nie wiedzieć dlaczego, zostały maleńkie.

Andriej też.

Po ulicach płynęły tłumy dorosłych, nie słuchających przekazywanych drogą radiową komend ni rozkazów i nie patrzących pod nogi.

- Przepuśćcie nas! Tu są dzieci! Przepuśćcie!

Nikt nie słuchał.

Instynkt samozachowawczy gnał wszystkich niczym bezrozumne stado. Pchała ich przed siebie ślepa wiara w wyjątkowość i wielką wartość własnego życia.

- Przepuśćcie! Przecież to dzieci!

Biegła, tuląc do siebie Andrieja.

I tak - w biegu - obudziła się.

Kurom to dobrze. Mogą przykryć potomstwo swoimi skrzydłami, święcie przekonane, że pod pierzastym dachem nic nie grozi kurczaczkowi.

Głupie, szczęśliwe w swej głupocie kury.


* * *

Lato minęło bez napomknień o urlopie. Dobrze jeszcze, że żłobek funkcjonował i maluchy wywożono na plażę trzy razy w tygodniu.

- Lidio Anatoliewna - odezwał się któregoś dnia Kostia, a w jego głosie było coś, co sprawiło, że Lidka drgnęła.

- Co takiego?

Kostia się uśmiechnął. Opadł na krzesło i założył nogę na nogę. Jego wyświechtane spodnie mocno już świeciły się na kolanach.

- No co, Kostia?

- Trzeba sprawdzić jedną rzecz - Kostia podniósł palec do nosa, wyraźnie zamierzając w nim podłubać. Rozmyślił się i opuścił dłoń. - Trzeba sprawdzić u wszystkich naszych... no, u tych sprawdzanych, ich zamiłowanie do muzyki.

- Do czego?!

- No, ich muzyczne zdolności. Kto dobrze śpiewał, kto uczył się w muzycznej szkole, kto był członkiem jakiegoś zespołu amatorskiego. Ponownie trzeba przepytać ich wszystkich znajomych, ale tylko pod tym kątem.

- Ponownie?! - spytała Lidka z paniką w głosie.

Kostia złożył ręce jak do modlitwy:

- Trzeba, Lidio Anatoliewna!

Z uchylonego lufcika ciągnęło wilgotnym i całkiem już jesiennym wiatrem.


* * *

„Hipotetyczne skłonności do muzyki”.

Wśród tych, co nie przeżyli swojej pierwszej apokalipsy, byli blondyni i bruneci, wzorowi uczniowie i patentowane lenie, altruiści i egoiści, chłopy jak dęby i kurduple, mądrzy i głupcy, sportowcy, chuligani, maminsynkowie - dokładnie w tych samych proporcjach, co wśród ich rówieśników, którzy szczęśliwie przeżyli i doczekali się licznego potomstwa.

Ale nie wiedzieć czemu, wśród tych, co zginęli, było tylko dwa, trzy procent takich, którzy przejawiali upodobanie i zdolności do muzyki.

- Kryterium „zdolności” - odezwała się Lidka ochrypłym głosem - jest rozmyte i niezbyt jasno określone. Poczekaj, Kostia, daj mi pomyśleć.

Kostia cierpliwie czekał. Lidka patrzyła na papierową, rozwijającą się żmiję rulonu z liczbami i nie mogła się skupić; myślała o Janie. O tym, jak siostra śpiewała, trzaskając w kuchni brudnymi naczyniami: „Słowiczkuuuu ty móóój...” Mama tylko się krzywiła. Jana śpiewała głośno i z uczuciem, tyle że nie dało się jej słuchać; swego czasu nie przyjęto jej do szkoły muzycznej, choć w ogólnokształcącej miała ze śpiewu czwórki. Z szacunku do przykładanych przez uczennicę starań i postępy ogólne.

- Kostia... jak na to wpadłeś?

Były nocny stróż uśmiechnął się jak wcielenie skromności.

Podczas kolejnych trzydziestu minut opowiadał o swojej metodzie, coś tam rysował na kartce papieru i przekładał na stole jakieś przedmioty. Lidka mrugała oczami i sama sobie wydawała się przeraźliwie tępą, najgorszą z uczennic.

- Nie rozumiem - poddała się wreszcie.

- Zrozumie pani - obiecał Kostia łagodnym tonem.

Zwidywały mu się już przepełnione członkami Akademii sale wykładowe, pierwsze strony stołecznych gazet, przyjęcia, oddzielne mieszkanie i motocykl. Nie wiadomo z jakiej przyczyny właśnie motocykl był dla Kostii symbolem spełnienia marzeń. Ściana przed jego roboczym stołem była powyklejana wizerunkami rozmaitych motocykli, a mały model odlany z ołowiu stał na monitorze.

- Kostia... - odezwała się Lidka ostrożnie. - To jeszcze nie jest wynik... to widmo, jego cień... fatamorgana...

Kostia milczał i się uśmiechał. Nie należał do pesymistów.


* * *

- Lidio Anatoliewna, a czy nie miewała pani wątpliwości co do reprezentatywności waszej próbki badanych?

- Pracujemy w ciężkich, niesprzyjających warunkach - odpowiedziała Lidka z godnością. - Tym niemniej przeanalizowano ponad dwa tysiące przypadków. Dwa tysiące osób i ponad sto cech każdej branej pod uwagę osoby. Używając umownego terminu... odrzuconej. Rozumiemy, że to dopiero początek badań, można powiedzieć zarys, ale bardzo wyraźny. Można z całą pewnością stwierdzić, że ci młodzieńcy i dziewczęta, którzy nie przeżyli swojej pierwszej apokalipsy, w ogromnej większości nie mieli żadnych zdolności muzycznych. Pośród członków rozmaitych chórów, amatorskich zespołów instrumentalnych i uczniów szkół muzycznych procent ofiar jest znacznie mniejszy od przeciętnej i jest to fakt, który da się udowodnić statystycznie.

W sali zapadła cisza. Siedzący w kącie Kostia zrobił minę skromnego, ale zadowolonego z życia geniusza.

Kierownictwo Akademii - a raczej to, co z niego się ostało - popatrzyło na siebie, poskrzypując starymi ławkami. Właśnie ławkami, bo innych mebli w sali nie było. Akademicy wyglądali dość zabawnie za ławkami z otworami na kałamarze. Lidce przypomniały się jej nauczycielskie czasy i mimo woli się uśmiechnęła. „Proszę zamknąć podręczniki. Otworzyć dzienniczki. Zapiszcie zadanie domowe”.

- Można byłoby przeznaczyć na to pieniądze - z namysłem w głosie stwierdził łysy i blady jak grzyb staruch w drugiej ławce od lewej. - Dobrze byłoby wypłacić ludziom pensje i może jakieś premie... Przeprowadzić remont... otworzyć jakąś katedrę.

- Brednie i banialuki - odezwał się znużonym głosem i z niechęcią jego sąsiad, którego twarz ozdabiały obwisłe jak dwa pasma wodorostów wąsy. - Temacik dla brukowej prasy, a nie przedmiot poważnych badań naukowych.

Lidka klepnęła dłonią stos grubych teczek.

- Wszystkie przypadki są udokumentowane. Wszędzie są fiszki z adresami odpowiednich archiwów...

- W archiwach nie ma informacji na temat, czy ktoś był muzykalnym, czy nie - przerwał jej z rozdrażnieniem wąsaty. - A ma pani choć pojęcie, co uznać za „zdolności muzykalne”? Ma pani metodykę, pozwalającą na określenie, wedle jakich kryteriów oceniać obecność albo brak takich zdolności? Tym bardziej, że mowa u ludziach dawno już nieżyjących?

- Problem jest skomplikowany - Lidka starała się mówić jak najbardziej spokojnym i rzeczowym głosem. - Niewątpliwie trzeba będzie opracować metodykę i przeprowadzić badania dodatkowe... poprosić o pomoc specjalistów...

- Słuch muzyczny może być cechą nabytą, a nie wrodzoną - nie słuchając jej, ciągnął wąsacz. - Sugeruje pani, że istnieje selekcja według jakichś cech uwarunkowanych genetycznie?

Siedzący w kącie Kostia już przygasał. Z jego twarzy spływał powoli wyraz zadowolenia.

- Jeżeli przypomnimy sobie teraz naszych krewnych i znajomych, którzy nie przeżyli swojej pierwszej apokalipsy... - odezwała się Lidka cichym głosem. - Miałam siostrę. Była dobrą, spokojną dziewczyną, ale zdolności muzycznych nie miała za grosz.

Umilkła. A akademicy w ławkach się zamyślili.

Chwyt był dość ryzykowny. I jeżeli mówić uczciwie, niezbyt ładny. Po pierwsze, kilkunastu czyichkolwiek krewnych nie może być uznanych za próbkę statystyczną. Po drugie, pośród nich mogło się całkowicie przypadkiem znaleźć ze dwóch, trzech muzykantów. A po trzecie, to podłe i zdradzieckie uderzenie, każdy przecież samotnie hołubi pamięć o swoich zmarłych bliskich i wykorzystywanie tej goryczy jako dowodu naukowego...

Kostia spuścił wzrok. Z pewnością też mu się ktoś przypomniał.

Lidka złapała się na tym, że nie potrafi odtworzyć z pamięci twarzy swojej siostry. Twarz Timura, owszem, ale brat został dla niej czterdziestoletnim mężczyzną, a Jana nie dożyła dwudziestki. Czas, kiedy braciszka i siostrę w rodzinie rozróżniano tylko po obecności bądź braku warkoczyka, cofnął się w rejon rodzinnych legend i babcinych opowieści.

Akademicy wciąż jeszcze milczeli i popatrywali jeden na drugiego.

- Ostatecznie... - odezwał się wąsaty sceptyk. - Jeżeli fundacja przydzieli na to pieniądze, choćby minimalne...

- A mój syn pięknie śpiewał - przerwała mu sekretarz Akademii, w której głosie zabrzmiała czysta nutka tęsknoty. A potem dodała ze smutnym uśmiechem: - Ale zawsze trochę fałszował...


* * *

Muzyka nie należy do kategorii materialnych, psychicznych czy biologicznych, w ogóle nie jest rzeczą ani zbiorem rzeczy... Istoty muzyki nie da się skądkolwiek wyprowadzić, podobnie zresztą jak istoty rozumu...

Zaczerwienione oczy mocno łzawiły. Z prawej strony gromadziły się już przeczytane monografie, z lewej te, które jeszcze należało przeczytać.

Muzyka jest zastygłym w bezruchu ideałem, skończonym i zamkniętym w sobie, jasnym i prostym, jak każdy z podstawowych aksjomatów, czy teorematów matematycznych... żeby pojąć muzycznie jakiś muzyczny utwór, nie potrzebujemy żadnej fizyki, fizjologii, psychologii czy metafizyki... potrzebna jest tylko sama muzyka i nic więcej...

Lidka opuściła głowę na stół. Siedzący za klawiaturą Kostia z troską zmarszczył brwi:

- Lidio Anatoliewna! Źle się pani czuje?

- Nic, nic - wymamrotała Lidka z krzywym uśmiechem. - Rób swoje, rób...

Zwykły brak snu. Nagromadzony efekt wielu ciężkich, długich miesięcy.


* * *

Miejska filharmonia otworzyła swoje podwoje na nowy sezon pod koniec października. Pierwszy sezon w szóstym roku cyklu! Gdzie indziej filharmonie i teatry odtwarzano w drugim, w najgorszym wypadku w trzecim roku cyklu.

Przedtem krążyły ponure plotki i podczas minionych pięciu lat wielu ludzi uwierzyło, że filharmonie, teatry, galerie, ogrody zoologiczne czy linie pasażerskich kolei w ogóle nie zostaną odrestaurowane. Tak właśnie, mówiono, zacznie się zmierzch cywilizacji - i nadejdzie wielka apokalipsa, po której ludzkość już w ogóle nie stanie ponownie na nogi. Ale wygląda na to, że jeszcze tym razem się udało. Tym razem...

Otwarcie sezonu zaplanowano na Święto Odrodzenia.

Na kolistym placu przed budynkiem z kolumnami kipiał feeryczny ruch. Tłum gapił się na przebierańców w staroświeckich kostiumach z perukami, pochłaniał lemoniadę i ciasteczka, kupował baloniki; połowa przechodniów miała siedzące na barana dzieciaki w wieku od trzech do pięciu lat. Było to jakby drugie piętro święta, którego uczestnicy mieli swoje zainteresowania i swój własny język.

Nieliczni posiadacze biletów przebijali się przez tłum dumni niczym pawie i powoli przesączali się do środka. Koncert zaczął się z półgodzinnym opóźnieniem; Lidka siedziała na balkonie, z boku i prawie nad głowami muzykantów. Podczas pierwszego aktu się nudziła i wodziła wzrokiem po sklepieniu, a potem zaczęła się przyglądać widzom. Drugi akt jednak ją wciągnął i po wyjściu z sali poczuła coś w rodzaju nieszkodliwej euforii.

Wzięła swój płaszcz i poszła do garderoby. Okrążyła budynek i przystanęła przy wyjściu służbowym; uroczystość na placu toczyła się według swojego scenariusza, choć dzieci już poznikały. Było po dziewiątej wieczorem.

Doczekała chwili, w której zegar na wieży wybił dziewiątą trzydzieści i weszła w oszklone drzwi wejścia dla personelu.

Ten szczupły staruszek należał do starszej grupy swojego pokolenia, czyli skończył już sześćdziesiąt pięć lat. Starannie zaczesane siwe włosy pokrył nawet lakierem. Miał na sobie strój koncertowy. I smutne, wszystko pojmujące oczy.

- To znaczy, Igorze Wiktorowiczu, w zasadzie zgadza się pan zostać naszym konsultantem?

Staruszek podniósł brwi:

- W zasadzie - tak. Swego czasu bardzo przyjaźniłem się z mamą Kostii. Co prawda, kompletnie nie rozumiem, jaką rolę w pani badaniach odgrywa Kostia Woronow. On chyba skończył politechnikę?

- Zbieramy grupę specjalistów - Lidka była samą cierpliwością. - Kostia jest matematykiem, a ponieważ będziemy mieli do czynienia ze skomplikowanymi systemami wieloczynnikowymi...

- Owszem - odpowiedział stary człowiek. - Zrozumiałem. Kostia jest matematykiem, a ja muzykiem. Tylko, droga Lidio Anatoliewna, nie bardzo mi się podoba wasze podejście do sprawy. Co to takiego: te „zdolności muzyczne”? Jak pani będzie je mierzyć?

- Przecież nie przyjmujecie do konserwatorium na chybił trafił - odpowiedziała Lidka, nie bez zdziwienia odkrywając zgryźliwość w swoim głosie. - Są przecież jakieś kryteria, prawda?

- Są - kiwnął głową staruszek. - Ale do konserwatorium zgłaszają się młodzi ludzie po średnich szkołach muzycznych, kandydaci o których wiadomo, że przygotowanie i zdolności - tak to nazwijmy - już mają... A jeżeli pani zechce zmierzyć zdolności muzyczne u, powiedzmy, murarzy albo kierowców, czy wojskowych... u ludzi, którzy ani razu w życiu nie widzieli zapisu nutowego. Jakie zastosuje pani kryteria?

- Wiec naprawdę ich nie ma? - zapytała Lidka z niedowierzaniem w głosie. - Słuch, poczucie rytmu, muzyczna pamięć...

Staruszek westchnął:

- Lideczko, widywałem kandydatów z absolutnym słuchem i poczuciem rytmu, kompletnie pozbawionych tego, co nazywamy muzykalnością. Jak słusznie pani zauważyła, jest to zamknięte w genach i przekazywane zgodnie z prawami dziedziczności. Więc...

- Niemożliwe - wydusiła z siebie Lidka, nieco się zapomniawszy.

Staruszek westchnął ponownie:

- Lidio Anatoliewna, ma pani ciekawy projekt... I postaram się wam pomóc w miarę swoich możliwości. Ale to nie jest takie proste i chciałbym, żeby pani to zrozumiała.

Lidka milczała.

Akurat dzisiaj z pianą na ustach udowadniała członkom międzynarodowej komisji, że pojęcie „zdolności muzyczne” doskonale poddaje się matematycznej analizie.


* * *

Zima przeszła jak jeden dzień - co prawda ciężki, długi i cały czas taki sam. Samowolnie zaanektowała niemal cały marzec, ale pod koniec kwietnia nadeszło lato - nagle niczym eksplozja ciepła i zieleni.

- Lidio Anatoliewna!

Obejrzała się.

Od poobijanej ściany Akademii oderwał się nieznany jej mężczyzna. Dość młody, w jasnym płaszczu do pięt, zrobił krok ku przodowi, jakby zamierzał nawiązać z nią rozmowę, ale nagle się zatrzymał - po jezdni szła gwarna kolumna przedszkolaków, prowadzona przez dorodną i piersiastą wychowawczynię z czerwoną chorągiewką w ręce.

Nieznajomy został odcięty od Lidki, tak jakby pomiędzy nimi znalazła się niespodziewanie magistrala kolejowa z przejeżdżającym składem pociągu. Ten zaś poruszał się umyślnie powoli, tupiąc bucikami po odnowionym niedawno asfalcie, czemu towarzyszyły śmiechy, okrzyki i machanie rączkami. Po drugiej stronie ulicy miotał się, starając się zwrócić na siebie uwagę Lidki, nieznajomy w jasnym płaszczu.

Lidka zatrzymała się.

Kolumna dzieciaków wreszcie się skończyła; w ostatnim wagonie przejeżdżającego pociągu przepłynęła druga wychowawczyni, też z chorągiewką, ale już nie tak dorodna i okazała jak pierwsza.

- Lidio Anatoliewna, specjalnie na panią czekam. Polecił mi panią Oleg Władimirowicz Sysojew.

Lidka wytężyła pamięć, ale nie znalazła w niej żadnego Olega Władimirowicza. W każdym razie pomiędzy aktualnymi znajomymi go nie było.

- ...akademik Sysojew jest starym przyjacielem mojego ojca... uważa panią za wschodzącą gwiazdę światowej nauki. Od dnia, w którym złożyła pani doniesienie o wstępnych rezultatach pracy nad pani projektem. Nie ma pani nic przeciwko temu, że mi o tym powiedział?

Lidka milczała.

Jej projektowi nie zdążono nadać żadnego gryfu tajności. Być może przyczyną był fakt, że służby odpowiadające za pilnowanie państwowych tajemnic do tej pory nie zdołały się otrząsnąć po haniebnym pogromie OP; być może chodziło o to, że nie wszyscy wierzyli, iż jej praca przyniesie jakiekolwiek pożyteczne i widome wyniki. A być może stało się tak zupełnie bez przyczyny. Projekt nie miał więc oficjalnie tajnego statusu, ale rozprawiać z przyjaciółmi i znajomymi o stosunkowo skomplikowanej, budzącej emocje i spory, i ledwo rozpoczętej pracy...

- Lidio Anatoliewna, może powinienem coś wyjaśnić. Nie jestem natrętnym ciekawskim, nie jestem też dziennikarzem... jestem pisarzem. Pisarzem fantastą. Teraz pracuję jako kierowca w mleczami, ale w poprzednim cyklu wydałem pięć własnych książek oraz sporo nowel w rozmaitych czasopismach, almanachach i zbiorkach. Mam też na koncie kilka literackich nagród, w tym jedną międzynarodową. Według mojego scenariusza miał nawet powstać film... ale nic z tego nie wyszło - apokalipsa. Jestem członkiem Związku Pisarzy... o, proszę. - Nieznajomy wyjął z kieszeni płaszcza jakąś legitymację w niebieściutkich okładkach, wewnątrz której pyszniła się pieczęć na ponurej, oficjalnej fotografii posiadacza.

- Zechce pan wybaczyć - ucięła Lidka. - Muszę zdążyć na siódmą do pracy, a powinnam jeszcze...

Nieznajomy zamachał rękoma:

- Lidio Anatoliewna, to nie zajmie pani zbyt wiele czasu. Nazywam się Wielikow. Witalij Wielikow. Mogę panią podwieźć samochodem.

Lidka, która chciała już wyminąć pisarza i pójść swoją drogą, zatrzymała się nagle:

- Pan ma samochód?

- No, służbowy - zmieszał się Wielikow. - Zwykle nie nadużywam swojego stanowiska, ale w dzisiejszych czasach nie mamy zbyt wielu zakazów, a pół godzinki nikomu nie zaszkodzi.

Lidka przez chwilę zastanawiała się w milczeniu.

- Być może, w minionym cyklu wpadła pani w ręce któraś z moich powieści... „Droga dalfinów”, „Utracony klucz”, „Morskie diabły”.

- Nie cierpię fantastyki - stwierdziła Lidka z zadumą w głosie. - Hm... „Droga dalfinów”, powiada pan?

- Jestem popularyzatorem - pisarz uśmiechnął się nieśmiało i wstydliwie. - Piszę fantastykę naukową, no, może z lekkim odcieniem mistyki... ale na tematy popularnonaukowe. Dalfiny. Wrota... Cuda i tajemnice...

- Gdzie pański samochód? - rozejrzała się Lidka.

- Oto on! - uradował się pisarz.

Po przeciwnej stronie ulicy stała ogromna ciężarówka z wielką, pokrytą naciekami rdzy, jaskrawożółtą cysterną na mleko.


* * *

- Dwieście piąty kombinat dziecięcy?! Ależ ja stamtąd mam zamówienia, wożę im mleko, prawda, na poranną zmianę, o szóstej. A pani wychodzi o której? O siódmej? Szkoda, podwoziłbym panią do domu. A, ma pani blisko? Ach, Lidio Anatoliewna, wszystko rozumiem. To niebywały ciężar, kiedy człowiek zatrudnia się do pracy po nocach, żeby za dnia móc zajmować się tym, co naprawdę lubi i na czym mu zależy... a czy pani w ogóle sypia? No tak... Ale dzieci przecież... Mam czworo wnuków, każdy z synów postarał się o dwójkę. A wasz wnuczek jak ma na imię? Mówi pani, że to syn? Zuch z pani, Lidio Anatoliewna, chylę czoła przed takimi kobietami.

Lidka nigdy w życiu nie jechała mleczną cysterną. Wrażenie było przezabawne: po pierwsze wysoko umieszczona kabina stwarzała iluzję jazdy na słoniu. Po drugie, cysterna była napełniona tylko w połowie i słychać było, jak w żelaznym brzuchu głucho chlupie mleko.

- Więc tak, Lidio Anatoliewna, to literatura przyszłości. Idea. Koniecznie naukowa idea, przewidywanie. Czy pani wie, że telefon po raz pierwszy pojawił się w utworze pisarza fantasty? I nie tylko telefon. Ale nie o tym chciałem mówić... Nie tyle prognozy techniczne, ile społeczne i filozoficzne. Załóżmy, że Wrota selekcjonują ludzi o muzykalnych uzdolnieniach. Co to znaczy? Istnieje przypuszczenie, że zdolności muzyczne są silnie związane z matematycznymi. To znaczy, ze skłonnością do myślenia abstrakcyjnego... umiejętnością myślenia kategoriami, wzorcami, głębszego odczuwania i precyzyjniejszego wyciągania wniosków... wszystkie te cechy są uwarunkowane genetycznie, i jeżeli dostatecznie długo będzie prowadziło się selekcję. Wie pani, jak się pojawiają nowe gatunki pszenicy? Nowe rasy psów? Co będzie, jeżeli z czasem ilość uzdolnionych muzykalnie przejdzie w nową jakość? Nie będzie to zwykła, śpiewająca ludzkość, ale ludzkość z nową cechą, z nowym talentem. Nazwijmy go, na przykład, słuchem wewnętrznym. Zdolność słyszenia... czego? No, na przykład głosu bożego? Co pani o tym myśli? Pojazd zatrzymał się przed światłami sygnalizacyjnymi. W cysternie zabulgotało niczym w głodnym żołądku. - Witalij... eee...

- Można bez patronimiku. Po prostu niech mnie pani nazywa Witalijem. Na miejscu będziemy za dziesięć minut. Lidio Anatoliewna, wiem, że na rozmówcach robię wrażenie dziwaka. Ale już taki jestem, nie umiem się powstrzymać... przyniosłem pani kilka moich książek. Niech pani je przeczyta, będzie pani miała jakieś wyobrażenie.

W cysternie znów coś zabulgotało.

- To tylko jeden z wariantów rozwoju wydarzeń. Nazwijmy go globalno-filozoficznym. A oto drugi pomysł, bardziej prosty: Wrota nikogo nie selekcjonują. Po prostu generują fale, które ułatwiają przejście ludziom z pewnym zespołem cech... wśród których jest muzykalność. Co pani na to powie?

Lidka otworzyła usta i szybko je zamknęła.

- Albo wariant trzeci; muzyka i dalfiny. Przypuśćmy, że dalfiny są jakoś związane w fenomenem Wrót. W jaki sposób? Powiedzmy, że generują te same fale, co Wrota. Fale, których nie możemy zarejestrować współczesnymi przyrządami. Albo przeciwnie, nie generują, tylko odbierają...

- Jesteśmy na miejscu - przerwała mu Lidka.

Wielikow ostrożnie i fachowo wcisnął cysternę w odstęp pomiędzy płotem przedszkola a przystankiem autobusowym, zeskoczył na ziemię, zgodnie z etykietą okrążył szoferkę i z galanterią pomógł Lidce zejść po wysokim, zakurzonym trapie.

- Za jakiś czas - stwierdził z zadumą - gdzieś tak w dziesiątym, jedenastym roku cyklu, odrodzi się zainteresowanie literaturą i wydawaniem książek. Ten, kto umie patrzeć przed siebie, odczytać i odgadnąć charakterystyczne dla danego cyklu cechy, trafić w przypuszczalne gusta czytelników i jako pierwszy wyda odpowiadającą społecznemu zapotrzebowaniu powieść... ten zwycięży, Lidio Anatoliewna. Proszę, oto moje książki. Niech pani nie zwraca uwagi na okładki. Ich kształtu i wyglądu nigdy nie uzgadnia się z autorami. W „Drodze dalfinów” nie masz ani jednej sceny łóżkowej, a w „Utraconym kluczu” nikt do nikogo nie strzela.

Lidka ostrożnie, niemal dwoma palcami, wzięła z rąk Wielikowa parę tomików w błyszczących okładkach. Na jednej widać było tęgą, grubą kobietę, która rozpaczliwie usiłowała zasłonić się jakąś przejrzystą szmatką przed przerażająco wyglądającym dalfinem, który wyłaził z lustra. Po drugiej gnały otoczone czerwoną mgiełką glefy. Płonące ruiny jakiegoś miasta sięgały im zaledwie do kolan. Gruba, tak zwana artystyczna deformacja.

- Może do pani przedzwonię? - zapytał Wielikow tonem wykluczającym wszelki sprzeciw.

- Rzadko można mnie zastać w domu - odpowiedziała Lidka powoli. A potem dodała: - Niech pan poczeka, a skąd pan wziął numer mojego telefonu?

Wielikow już wlazł do kabiny i teraz machał na pożegnanie ręką:

- Do zobaczenia, Lidio Anatoliewna! Strasznie się cieszę z tego, żeśmy się poznali!

I dodał gazu, napełniając okolicę obłokami smrodliwego dymu.


* * *

Była sobie dziewczynka. Pewnego razu poszła do lasu na grzyby i nazbierała pełno jagód. I wtedy zobaczyła taaaakiego potwora! Wyobrażasz sobie? Żmiję!!!

[Bajeczka Andriuszki, 12 stycznia 6-go roku]


* * *

- ...a teraz, dzieci, weźmiemy łyżki i będziemy stukać do taktu. I rrraz, iii dwa! Saszeńko, nie trzeba tak mocno łupać. U nas tańczą małe zwierzątka, a ty walisz, jakby szła Baba Jaga!

Czterolatki parsknęły śmiechem. Sumienna Saszeńka padła na dywanik i zabębniła ze śmiechu piętami o ziemię.

Lidka starannie zamknęła drzwi.

Ostatnio ogromną popularnością cieszyły się wszelkiego rodzaju zajęcia muzyczne. Nie było tygodnia, w którym w jakiejś gazecie nie pojawiła się odpowiednia publikacja; ich ton był różny, od ostrożnych uwag sugerujących korzyści wypływające z muzycznego wykształcenia, po radosne i entuzjastyczne wrzaski: odkryto tajemnicę Wrót!

Początkowo Lidka usiłowała ustalić źródło przecieków. Potem machnęła ręką: ostatecznie, ubocznym rezultatem tego rodzaju zainteresowań będzie co najwyżej rozkwit amatorskiej działalności muzycznej, a to akurat nikomu nie zaszkodzi.

Na telefony ciekawskich odpowiadała nie bez rozdrażnienia w głosie, że to fałszywe plotki, że żadnych rezultatów nie ma i nie prowadzi się w tym kierunku żadnych badań. Oczywiście, nikt jej nie uwierzył.


* * *

Dziś w ogródku zaczął opowiadać bajeczkę o tym, jak to żyli sobie razem wielki dom-mama i mały domeczek-syn. Co było dalej, słuchacze się nie dowiedzieli. Bajeczka była widać bardzo smutna - dlatego, że opowiadający się rozpłakał, zanim zdążył rozwinąć akcję.

Wczoraj narysował na dwóch kartkach dwa jednakowo nagryzmolone rysuneczki, ale na pierwszym był zły pająk w pajęczynie, a na drugim - dobry. Pajęczyny wyglądają tak samo i nie ma sposobu, żeby się zorientować, w której siedzi dobry. Ale on jakoś je rozróżnia! I obraża się na mnie, kiedy je ze sobą mylę! Skończyło się tym, że zupełnie jak w tej historyjce, przestraszył się złego pająka i schował się przed nim w szafce na ubranie.

Jestem idiotką. Wydaje mi się, że jest najzdolniejszy ze wszystkich dzieci. Najpiękniejszy. Że pozostałe dzieci wyglądają przy nim jak oślęta obok lwiątka. Wiem, że matka nie może mieć uprzedzeń wobec innych dzieci, ale nic na to nie mogę poradzić!


[20 kwietnia. A. skończył trzy latka]


* * *

Lidka za nic w świecie nie wzięłaby się za te książki, tak jej się przynajmniej wydawało. Ale po ogłoszeniu nocnej ciszy, kiedy dzieci już od pół godziny grzecznie pochrapywały, zupełnie się jej nie chciało spać - i okazało się, że poza książkami, które jej przyniósł Wielikow, nie ma czym zabić czasu.

Wyjęła je z torby po to, żeby obejrzeć i zachwycić się pomysłowością grafika. Potem jej wzrok trafił na pierwszy akapit: „Był to skromny piknik na przybrzeżnych skałach. Zachciało mi się nakarmić dalfina z ręki i kiedy dorośli się odwrócili, ściągnąłem z ceratowego obrusa rożen z niedojedzonym szaszłykiem, a potem skacząc z kamienia na kamień, pobiegłem ku wodzie...”

Lidka zmarszczyła brwi. Nie wiadomo skąd doszedł ją zapach szaszłyku; w przedszkolu raczej szaszłykami nie karmią. Pachnie tu mlekiem, kaszą, w ostateczności marchewkowym puree, zapach pojawił się w jej wyobraźni nie dlatego, że tekst był dobry. Nie, Lidce po prostu przypomniał się epizod z jej własnego dzieciństwa, kiedy to - ujrzawszy z brzegu lśniące, czarne grzbiety - po raz pierwszy w życiu ośmieliła się spojrzeć na dalfiny z bliska. I - co za przypadek - było to akurat podczas kwietniowego pikniku, kiedy dorośli byli zajęci przygotowywaniem szaszłyków, a Timur i Jana, dumni i świadomi swej dojrzałości, podawali go z rożna.

Sama nie zauważyła nawet, kiedy przeczytała trzy rozdziały. Wielikow pisał interesująco i z rozmachem, Lidka jednak nie mogła się pozbyć uczucia, że opisuje podpatrzone przez kogoś jej własne myśli i na poły uświadomione sobie przez nią uczucia, które autor doprowadził tylko do logicznych konkluzji i ubrał w formę książki. Z taką przerażającą okładką. I takim banalnym tytułem. A tym autorem jest jej znajomy gaduła - kierowca mlecznej cysterny.

Wspomnienie bulgoczącego w zbiorniku mleka wybiło Lidce z głowy chęć dalszej lektury. Raz jeszcze przeszła się po sypialniach, potem rozwinęła swój śpiwór i położyła się spać.

Przyśniła jej się opustoszała droga, migające żółcią światła ulicznej sygnalizacji na placu przed Parkiem Sołomińskim, kobiety i mężczyźni, którzy stali bez ruchu na mokrym asfalcie „zebry”. Wszyscy bez butów, w samych tylko pantoflach. Lidka zamarła także i przez kilka sekund patrzyła na wszystko, a potem od tłumu oddzielił się mężczyzna, w którym po chwili poznała podstarzałego opera Saszę.

- Buty mi spadły - stwierdził Sasza, patrząc wstydliwie na swoje skarpetki. - A jak buty spadną, to koniec... taka już nasza cecha narodowa.

Stojąca obok kobieta pokiwała ze znużeniem głową; Lidka poznała w niej sąsiadkę z domu naprzeciwko, którą dawno temu, jeszcze przed apokalipsą, przejechał samochód na Placu Sołomińskim.

Pozostałych nie znała. I nawet nie miała ochoty się im przyglądać; tytanicznym wysiłkiem wyrwała się z objęć snu, jak mucha z rosołu.

Przekręciła się na drugi bok. Trzykrotnie wymamrotała: „W nocy się śpi”.

I rzeczywiście, nic więcej już się jej nie przyśniło.

O szóstej, kiedy za szarym oknem gasły uliczne latarnie i obudził się jakiś pies, o blaszany parapet pod oknem delikatnie stuknął kamyczek.

Lidka nie od razu zrozumiała, co ją obudziło. Dzieci spały; przez jakiś czas leżała, patrząc w sufit podświetlony przez blask żółtej ulicznej latarni... Potem latarnia przygasła - jakby zamknęło się czuwające nad nimi w nocy oko. I jednocześnie z tym uderzył drugi kamyczek - tym razem w szybę.

Lidka podniosła się - spała w sportowym trykotowym stroju - i podeszła do okna.

Na posypanej żwirem ścieżce stał uśmiechnięty od ucha do ucha Wielikow.


* * *

- To Zarudny?

Wielikow z ciekawością oglądał biurko, przy którym pracowała Lidka. Spod grubego plastyku patrzył na niego wyblakły już, ale wciąż uśmiechnięty Andriej Igorowicz.

- Sympatyczny mężczyzna...

- Wcześniej nie widział pan jego portretów? - zdziwiła się Lidka.

- Owszem, ale tamte były oficjalne. Wie pani, takie z obwódkami. Zarudny nigdy mnie nie interesował jako człowiek. Przedtem mnie nie interesował. Ale ta fotografia, wie pani... jest bardzo osobista, przesycona pani uwagą i osobistym, ciepłym stosunkiem...

Wielikow umilkł, patrząc na nią wyczekująco.

- Andriej Igorowicz był moim teściem - rzuciła niedbale, kiedy milczenie zrobiło się już zupełnie krępujące.

- Tak? - zdziwił się uprzejmie Wielikow.

- Myślałam, że wszyscy o tym wiedzą. - przyznała Lidka.

Wielikow uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Kiedy w pierwszej klasie wręczyli mi dyplom pochwalny, też myślałem, że wie o tym cały świat. W drugiej klasie stłukłem dwie filiżanki z serwisu - i pomyślałem o tym samym. Nie wiedziałem zresztą, że Zarudny miał syna. Ktoś mi mówił, że miał dwie córki.

- Z jego synem rozwiodłam się - stwierdziła Lidka, uprzedzając nieuchronne pytanie. - Takie bywa życie...

- Bywa - kiwnął głową Wielikow. - Na przykład moje trzy żony rozbiegły się każda w swoją stronę. Wyobraża sobie pani, jak życie dało im, biedaczkom, w kość?

Lidka się uśmiechnęła:

- Niech pan sobie wyobrazi, że sobie wyobrażam.

Gabinet - pierwszy w życiu Lidki osobisty gabinet! - był w rzeczywistości małą klitką, oddzielona od pozostałej części pomieszczenia ścianką ze sklejki. Za ścianką rozmawiano, śmiano się i stukano w klawiatury aparatury, podczas gdy Lidka mogła się rozkoszować iluzją prywatności. No, jakby nie było, należała do kierownictwa.

Drzwi szafki - w jej klitce mieściły się tylko biurko, dwa krzesła i szafa - lekko się uchyliły, bezwstydnie ukazując domowe kapcie Lidki i szmatkę do butów.

- Ten portret z pewnością pomaga wam w pracy? - zapytał nieśmiało Wielikow.

- Andriej Igorowicz... - odezwała się Lidka po chwili milczenia. - Andriej Igorowicz chciał wierzyć, że Wrota to coś dobrego, co ma służyć ludziom. Że ich główną funkcją jest ratowanie. Że tylko od samej ludzkości zależy, czy w czasie kryzysu będą ofiary, czy nie. „Z dumnie podniesionymi głowami”. Piękna hipoteza.

Wielikow potarł nasadę nosa pomiędzy brwiami:

- Dlaczego wasz Instytut... przepraszam, wasz oddział, nie miałby przejąć imienia po Zarudnym? Mam oczywiście na myśli przyszłość?

Lidka przez chwilę milczała i uważnie mu się przyglądała.

- Co się stało, Lidio Anatoliewna? Powiedziałem coś nie tak?

- Ja też o tym myślałam - przyznała się Lidka wbrew samej sobie. - W przyszłości... owszem, jego imię mogłoby...To byłoby sprawiedliwe. Gdybyśmy spełnili pokładane w naszej działalności nadzieje...

Wielikow uśmiechnął się szeroko:

- A czy pani się nie boi, Lidio Anatoliewna, że idea Zarudnego została nie tyle skompromitowana, co źle się ludziom kojarzy? Ostatecznie niewielu już pamięta, kim był i co głosił, ale dźwięk jego nazwiska wywołuje w ludzkiej pamięci wspomnienia Mroza, upadku OP.

Lidka zmierzyła rozmówcę ostrym spojrzeniem - od zakurzonych butów, po wysoko uniesione, rudawe brwi.

- Pan szuka materiału do nowej powieści?

- Zawsze i wszędzie - przyznał się Wielikow. - A co w tym złego?

Lidka nie odpowiedziała. Usiadłszy za biurkiem, nawykowymi ruchami przysunęła ku sobie czerwoną teczkę z kartonu. Była w niej informacja zebrana w minionym tygodniu. Wstępne rezultaty analizy statystycznej.

Wielikow przysiadł naprzeciwko:

- Z pewnością pani przeszkadzam. Wydaje się pani, że jestem natrętem. Każdy ma swoje metody działania. Pani zbiera informacje niczym pracowita pszczółka - szczypta każdego dnia, codziennie po trochu i ma pani nadzieję, że w komórkach waszego plastra ta informacja któregoś dnia przerodzi się w nową jakość, w słodkie, miodowe odkrycie. A ja fruwam sobie jak motylek, metodą „na chybił trafił”. Z kwiatka na kwiatek, bez żadnego systemu, lecę tam, gdzie widzę coś jaskrawego. Jestem intuicjonistą. Na przykład dzisiaj... Wyjechałem o świcie, ulice jeszcze puste... Jadę, rozwożę mleko. I przychodzi mi do głowy taka myśl: A jeżeli ludzkość jest zagubionym dzieckiem? Przecież nie bez powodu jest takie nierozumne, nie bez powodu nie wie, skąd się wzięło i po co? A zgubił je jakby... światowy intelekt, zgubił i wszędzie szuka... może nas już znalazł? Niech pani to sobie wyobrazi: zgubił w dżungli dziecko, a po wielu latach odnalazł wyrostka, małego dzikusa... małpę chodzącą na dwóch nogach. Nawet nie małpę - dziecka przecież nikt niczego nie uczył, cud że nie przepadło i proszę... znalazło się! Co się robi z takimi dziećmi? Prowadzi się je do pracowni naukowej, do laboratorium. I nas wsadzili, za pośrednictwem Wrót. Co pani na to?

- Już gdzieś to słyszałam - stwierdziła niezbyt pewnym głosem. - Wtórny pomysł...

- Nic podobnego! - obruszył się Wielikow. - Słyszała pani o dziecięcym Bogu, a nie o dziecięcej ludzkości... Ludzkość-podrzutek! Nikt nas nie zgubił, podrzucono nas małpom. Z powodu nieprzydatności. A potem, kiedy się okazało, że podrzutek się uchował i zaczyna przejawiać agresywność - wtedy nałożono mu kaganiec. Żadnych lotów kosmicznych ani inżynierii genetycznej.

- Czego? - zapytała Lidka.

- Inżynierii genetycznej. Wymyśliłem ten termin w „Utraconym kluczu”. Widzi pani, jeżeli założyć, że pani hipoteza jest zgodna z rzeczywistością i Wrota selekcjonują ludzi według jakiejś cechy, powinna ona być głęboko ukryta. W genach. I nie potrafi pani stwierdzić istnienia tej prawidłowości, bo nie znajdzie pani przyrządów, technologii, przecież zmiana w genach niekoniecznie musi się objawić od razu i niekoniecznie musi być związana z jakąś widoczną cechą, w rodzaju tych pani zdolności muzycznych...

- One nie są moje - zaprzeczyła Lidka odruchowo.

Oczami wodziła wiersz za wierszem, kolumna za kolumną. I wracała do poprzednich, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi.

Dane, zebrane i przeanalizowane przez różnych ekspertów przeczyły jedne drugim. W jednym i tym samym rejonie - Podolskim - pojawiały się zupełnie różne rezultaty; z prac Kostii Woronowa wynikało, że dziewięćdziesiąt procent utraconej młodzieży nie miało żadnych „muzycznych zdolności”. Raport nowej współpracowniczki, znawczyni muzyki, mówił o pięćdziesięciu procentach, a i to „wiarygodność wielu danych budzi wątpliwość”.

Kolumna nazwisk (rok i cykl urodzin, rok i cykl śmierci, źródło informacji, odsyłacz do archiwum). Pod wnioskiem - „muzykalnych zdolności nie posiadali” - akademicka dama nagryzmoliła czerwonym ołówkiem: „konkretne dowody?”

Druga kolumna, nazwiska, rok i cykl urodzin, numer czy nazwa szkoły muzycznej, nazwisko nauczyciela. Notatka napisana innym, nieznanym Lidce charakterem pisma: „Wypis z charakterystyki... na egzaminach wstępnych odkryto wrodzony słuch, rytm i pamięć muzyczną. Ocena egzaminacyjna - trzy. Brak nie tylko pracowitości, ale i zainteresowania muzyką”. „Na egzaminach wstępnych odkryto rozwinięte... na egzaminie końcowym - cztery... Pracowita, ale zdolności muzyczne na średnim poziomie...”

- Brednie - stwierdziła Lidka przez zęby.

- Co takiego? - spytał Wielikow, który zdążył umilknąć.

- Słuch, rytm, pamięć muzyczna... wrodzone! Czemu piszą: „brak zdolności”?

- Znałem kiedyś jednego śpiewaka - oznajmił Wielikow z westchnieniem. - Miał oczywiście słuch, pamięć i tak dalej. I głos - niczym syrena okrętowa. Śpiewał głośno i z uczuciem. I zgodnie z zapisem nutowym. Jak robot... przy okazji, wpadł mi do głowy pomysł powieści o rozwoju robotechniki. Chce pani posłuchać?

- Niech pan trochę pomilczy - odpowiedziała Lidka z rezygnacją.

- Szuka pani nie tam, gdzie powinna - łagodnym głosem podsunął Wielikow. - Próbowaliście analizować cechy zewnętrzne, efemeryczne, określane z trudem i w zasadzie niemierzalne. A trzeba by analizować na poziomie genetycznym.

Lidka podniosła na niego ciężkie spojrzenie.

- Owszem - westchnął pisarz. - Na współczesnym poziomie nauki to niemożliwe. Ale sądzę, że gdzieś tak za cztery, może pięć cyklów.

- Niech pan wyjdzie - odpowiedziała Lidka.

Wielikow wstał i przepełniony poczuciem winy podrapał się po nasadzie nosa pomiędzy brwiami. Wykonawszy coś w rodzaju ukłonu podszedł ku drzwiom, gdzie niemal zderzył się z sekretarką Lenoczką, tak wzburzoną, że weszła bez pukania:

- Lidio Anatoliewna! Telegram z Akademii Europejskiej...

Nie zwracając uwagi na zamarłego nagle Wielikowa Lidka wyjęła z jej rąk blankiet na oficjalnym, niemnącym się papierze.

Akademia Europejska przesyłała Lidii Anatoliewnej jak najserdeczniejsze europejskie pozdrowienia. Jej hipoteza została sprawdzona przez specjalną grupę europejskich ekspertów - i znalazła wspaniale potwierdzenie.


Загрузка...