Rozdział 4


Kolejka była długa niczym zima.

Minęła prawie godzina, zanim powolny, ludzki potok wniósł Lidkę do wnętrza sklepu. Drzwi trzaskały, wpuszczając podmuchy wilgotnego wiatru, ceramiczne płytki posadzki pokryte były grubą na palec warstwą brudnego, mokrego błocka. No cóż, jeszcze pięćdziesiąt minut...

Jeszcze wczoraj ludzie w kolejce klęli jeden drugiego, gniewnie i paskudnie. Dziś już milczeli i patrzyli w ziemię.

Za ladą stały dwie kobiety - dorosła i młoda. Młódką okazała się Swietka z czwartego pietra. Nie zatrzymując się nawet na sekundę, specjalną stalową struną cięła śmietankowe masło. Cięła i kładła na wadze. Jasnożółte kęsy gromadziły się jeden na drugim jak sztabki złota.

Starsza kobieta przyjmowała pieniądze i wydawała resztę. Patrzyła na Lidkę, jakby ta była przezroczysta, Swietka zresztą spoglądała dokładnie w taki sam sposób, ale Lidka nie poczuła urazy - Swietka pracuje tu już miesiąc, jako uczennica otrzymuje zapłatę, stoi za ladą po dwanaście godzin dziennie, bolą ją nogi i ćmi jej się w oczach, ale i tak szykują się, by zwolnić ją w przyszłym miesiącu, przygotowują miejsce dla jakiegoś znajomka...

Lidka bokiem wyrwała się z tłumu czekających. Na następną kolejkę nie miała sił. Niech postoi Jana - i tak jest bezrobotna. Albo Timur - organizatorzy tych jego kursów przygotowawczych szykują się do ich zamknięcia...

Przy wejściu do sklepu stał ciemnoczerwony wóz z przyklejonym do szkła ogłoszeniem: „Na sprzedaż”. Drugie, umieszczone nieco niżej oznajmiało: „Prawnik, ekonomistka ze znajomością języków obcych, poszukuje pracy”.

Lidka westchnęła.

W podziemnym przejściu pachniało jak w noclegowni. Ramię w ramię stali tu handlarze; Lidka przechodziła obok nowych i lekko znoszonych sweterków, szkatułek, skarpetek i pierników, zawiniętych w polietylenową folię bułek, starych książek, szalików i sportowych dresów. Szła, wstrzymując oddech i nie rozglądając się na boki, dlatego że spojrzeć znaczyło znów popaść w przygnębienie. Świadomość tego, że i ona sama, Lidka, i jej mama prędzej czy później mogą wylądować w tym przejściu.

Przy wylocie przejścia ktoś wypisał sprayem na szarożółtej ścianie: „Krwiopijcy zabili Zarudnego!”. O dziesięć metrów dalej - na ścianie wiaty przystanku autobusowego: „Krwiopijcy zabili...” Dalej ścianka była rozbita. Groźnie starczały z niej kły szklanych odłamków.

- Przyniosłaś? - zapytała mama.

Już drugi tydzień nie czuła się dobrze i nie wychodziła z domu.

- Tylko masło - odpowiedziała Lidka.

- No i dobrze - stwierdziła matka po chwili milczenia. - A ile?

Lidka się stropiła:

- Trzysta... - Trzysta?!

- Mamo, znów wszystko prawie dwa razy podrożało.

- No... to rozumiem - odpowiedziała matka, nie próbując nawet ukryć znużenia.

Ledwo słyszalnie pomrukiwał telewizor. „Jeżeli załamie się system ubezpieczeń społecznych - denerwował się niewidzialny dla Lidki mówca - to po apokalipsie czeka nas życie w pieczarach... epoka kamienna, oto co nas czeka. Wojna domowa, bunt, grabież wszystkiego, co zostanie... skończymy się jako społeczeństwo cywilizowane...”

Lidka westchnęła. Ojciec pracował w ubezpieczeniach i wszyscy jeszcze niedawno mieli absolutną pewność, że gdzie jak gdzie, ale w tej niewzruszonej organizacji żadne nieszczęścia nie grożą.

Przeszła do swojego pokoiku i usiadła za pustym, roboczym stolikiem. Stolik był całkowicie pusty, tylko pośrodku leżała pod szkłem duża, kolorowa fotografia. Wycięta z jakiegoś tygodnika tak starannie, żeby nie było widać nawet śladu czarnej, żałobnej obwódki.

W tym roku chłody nadeszły bardzo wcześnie. Obiecują wyłączyć światło. Mówią, że na ogrzewanie braknie pieniędzy, gazu, ropy i czegoś tam jeszcze. Niedawno wszystko było - i nagle okazało się, że niczego nie ma... Więc gdzie się podziało, jeżeli wolno zapytać?

Zadzwonił telefon. Lidka odruchowo odczekała trzy sygnały, a potem przypomniała sobie, że przecież mama leży w łóżku i podbiegła do przedpokoju.

- Lida?

Podczas kilku ostatnich miesięcy głos Sławka zupełnie upodobnił się do głosu jego ojca. Wcześniej Lidka aż podskakiwała na jego dźwięk, ale zdążyła już przywyknąć.

- Masz czas... żeby pogadać?

- Ile chcesz... - odpowiedziała, zabierając telefon do swojego pokoiku.

- Wiesz... naradzaliśmy się tu z mamą - odezwał się Sławek po chwili milczenia. - Rozumiesz, coś w tym wszystkim nie... Ale to rozmowa nie na telefon. Nie mogłabyś do nas wpaść?

Lidka milczała.


* * *

W służbówce dozorcy było pusto. I dawno nikt nie przynosił kwiatów. A przecież wtedy, w czerwcu, schody były nimi wprost zasypane...

- Cześć - przywitał ją Sławek. Bardzo schudł po chorobie i zaczął upodabniać się do matki, a nie do ojca. Tylko głos został taki, jak przedtem.

Lidka podała mu czerwony goździk. Sławek machinalnie odwrócił go w dłoniach:

- No, właź... od razu przejdź do gabinetu.

Weszła.

Ze ściany patrzył na nią deputowany Zarudny. Lidce ten portret się nie podobał, ale oczywiście rządziły tu nie jej upodobania, tylko wola mamy Sławka. Nie było tu już komputera ani telefonów, uwolniony od nich stół zajmował pół pokoju, a na całym jego blacie leżały stosy teczek z dokumentami, zszywki czasopism i sterty zapisanych kartek.

Sławek tak samo machinalnie jak przedtem wetknął goździk do metalowego wazonu.

- Zostało po ojcu - westchnął. - Nieuporządkowane archiwum. Część papierów zabrali ci z OP, część potem zwrócili... te osobiste. Wszystko przetrząsnęli... całe archiwum. Rozumiesz?

Lidka kiwnęła głową.

W oficjalnych dokumentach napisano o niej „przyjaciółka syna, przypadkowy świadek”. Przypadkiem ona pierwsza odkryła śmierć Andrieja Igorowicza; przesłuchiwano ją trzykrotnie i za każdym razem wybuchała płaczem. Nie tylko dlatego, że ból był świeży i obezwładniający. Za każdym razem wydawało jej się, że przesłuchujący jej nie wierzą i w każdym słowie wietrzą fałsz.

Po co przyszła? Przecież nie była umówiona? Dlaczego nie zadzwoniła? Dlaczego bez pytania weszła do obcego mieszkania? Dlaczego...

Wszystkich przesłuchujących, ludzi o surowych twarzach i przenikliwych, świdrujących spojrzeniach najbardziej interesowało jedno. A może deputowany Zarudny jeszcze żył? Mógł mówić? Więc jak było: mówił czy nie?

Okazało się bowiem, że Andriej Igorowicz w istocie żył jeszcze w chwili, kiedy Lidka otwierała drzwi wejściowe. Ale kiedy weszła z bukietem do gabinetu, był już martwy - w końcu trafiono go kilkoma kulami pod rząd...

Ale co z nieporządkiem w mieszkaniu? Czyżby nieproszeni goście przeprowadzili swoje poszukiwania jeszcze wtedy, gdy deputowany żył?!

Nie, nie słyszała wystrzałów. Nie, nie zobaczyła nikogo i niczego - o tym, co widziała, już opowiedziała. Nie, on nie mógł mówić... był podziurawiony jak sito...

Mama dawała jej trzy razy dziennie krople na uspokojenie. I woziła do lekarza.

A potem odbyło się ostatnie przesłuchanie. Poprowadził je człowiek z OP. Lidka nigdy go wcześniej nie spotkała, był tęgi, smutny, i długo opowiadał Lidce o swoich ciepłych stosunkach z nieboszczykiem Andrzejem Igorowiczem. Cóż to był za człowiek... ech... Giną sami najlepsi... Więc jak, naprawdę niczego nie słyszała? Szkoda, pomogłaby w śledztwie. Nic? No, szkoda. Więc tak, idź dziewczyno i ucz się dobrze... Andriej Igorowicz byłby zadowolony...

Wezwania do gmachu OP urwały się.

Lidka westchnęła.

- Zabrałem się do porządkowania tych dokumentów. Głos Sławka drgnął. - Ale... jakoś mi to ciężko idzie... I nie mam czasu... przecież się uczę...

Mówił, jakby zamierzał się usprawiedliwiać. Lidka opadła na krzesło dla gości:

- Co, chcesz, żebym ja się tym zajęła?

- No... tak... - Sławek ucieszył się z jej domyślności.

Zabójców Andrieja Igorowicza znaleziono po tygodniu - na dnie zatoki. Czego zresztą należało się spodziewać. Lidka nabrała zaś zwyczaju przeglądania programu oficjalnych wiadomości rządowych; nie słuchała prawie słów, ale uważnie wpatrywała się w twarze. Kontrakt mógł wystawić każdy. Dosłownie każdy.

Ale podczas minionego miesiąca oglądała rządowy program coraz rzadziej.

- To... poważna praca... archiwalna. Trzeba posortować na kolejne roczniki, według tematów... sporządzić katalog...

Sławek obrzucił ją szybkim spojrzeniem i poczerwieniał.

- Co? - zapytała Lidka.

- Trudna robota - odpowiedział chłopak. - Pracochłonna...

- Wiesz, że mam eksternistyczne egzaminy. Z czasem u mnie kiepsko.

- No tak - Sławek wciąż jeszcze był czerwony i patrzył gdzieś w bok. - Ale marna... Mama by chciała...

Lidce poczuła krótkotrwały napływ litości.

- Chciałaby... częściowo opłacić tę pracę... - wykrztusił wreszcie z siebie Sławek. - Nie mamy za wiele pieniędzy... ale... Tylko się nie obraź!

Lidka się uśmiechnęła.

- Z pewnością się nie obrażę. Ojcu przestali płacić, mama nie ma pracy... Cała rodzina bez pieniędzy... Nie, Sławek, nie obrażę się.


* * *

- Telefon do ciebie - oznajmiła mama. - Kolega z klasy.

- Słucham? - spytała Lida obojętnie.

- To ja - odezwał się Rysiuk. - Jak tam sprawy?

- Nijak.

- Zdałaś wszystkie kontrolne egzaminy?

- A co mi tam do egzaminów, kiedy nie ma co żreć? - zapytała, umyślnie ordynarnie. Prawdę mówiąc, trochę przesadziła - zostało im jeszcze trochę makaronu. I pół worka ziemniaków, których miała powyżej uszu.

- Pamiętasz, gdzie mieszkam? - odezwał się Rysiuk po chwili milczenia.

Zamyśliła się na moment.

Autobusy kursowały rzadko i Lidka, zarzuciwszy plecak na plecy, puściła się szybkim truchtem. Dawno niesprzątany trotuar pokrywała warstwa lekko już zbutwiałych jesiennych liści. Ściany domów upstrzone były fragmentami ogłoszeń, ulotek i plakatów; „Odstąpię mieszkanie”, „Krwiopijcy zabili Zarudnego”, „Wszyscy na plac! Wszyscy na zebranie!” „Pomóżcie w znalezieniu...”

Zeszła do przejścia. Cisza, szelest licznych kroków i żadnego głosu - strasznie, ale już przywykła. Przebiegła przez tory kolejowe i nie zmieniając tempa, przebiegła na przeciwległy peron. Wiatr niósł odpychającą woń - tak pachniało w poczekalniach albo w tym podziemnym przejściu, w którym starsze kobiety sprzedają skarpetki, chleb, domowej roboty kapcie i tkane na drutach swetry. Przed wejściem do „punktu obrony porządku prawnego” leżał na bagażowym wózku mężczyzna o nabrzmiałej twarzy, odziany w pomięte ubranie. Trup. Lidka obeszła go łukiem.

Nieopodal, na rogu, handlowano gorącymi parówkami z wózka, który na boku miał jeszcze na poły zatarte litery „Lody”. Lidka przypomniała sobie, jak przed dziesięciu laty przechodząc tędy z mamą kupowała tu cukrową watę.

Ale może i tego tu nie było.

Ktoś potrącił ją walizką i to tak, że ledwo utrzymała się na nogach. Trzeba się było pospieszyć, do domu, w którym mieszkali Rysiukowie zostało jeszcze z dziesięć minut szybkiego marszu.

- ...kto tam? To ty, Sotowa?

Rysiuk zamknął za nią drzwi. Lidka od razu spostrzegła, że drzwi są nowe, wzmocnione żelazem i z dwoma solidnymi zamkami.

- Chodźmy...

Podczas ostatnich kilku miesięcy nie widzieli się, a tymczasem Rysiuk mocno się zmienił. Wszyscy się zmienili, pomyślała Lidka z melancholią. A to dopiero początki zmian...

- Dawaj swoje wypracowanie. No tak, wariant uproszczony, dla dziewcząt i zaocznych...

- Nie wszystkich stać na opłacanie studiów dziennych - stwierdziła Lidka, rozglądając się po pokoju.

Rysiuk odwrócił się od stołu. Miał przejrzyste oczy, jak zamyślona, wielka ryba.

- Przepraszam.

- Za co? - zdziwiła się Lidka. - Byłeś ordynusem i ordynusem umrzesz...

Rysiuk pokrył zmieszanie ni to kaszlem, ni to śmiechem:

- Na razie nie wybieram się na tamten świat. Siądź za tamtym biurkiem. Na razie zajmę się czymś innym, a ty narysuj tabelkę w zeszycie - na cztery wiersze. Poradzisz sobie?

- Postaram się - odpowiedziała, nie reagując na kpinę.

Chłopak wziął kartkę i zabrał się za rozwiązywanie przykładów Lidki. Lidka kreśliła linijki czerwonym ołówkiem, starannie i z uwagą.

- Wiesz, kto zabił Zarudnego? - zapytał Rysiuk półgłosem.

Lidka nawet na chwilę nie przerwała zajęcia.

- Wiem. Tych dwóch, których znaleziono w zatoce.

Rysiuk oderwał wzrok od rozwiązywanego przykładu i zajrzał jej w oczy:

- Więc uważasz, że tamci „oczyszczacze dusz” mieli powód, by go zabić?

Lidka zaciekle kreśliła. Aż sypał się czerwony pył z kredki.

- No, wersja nie gorsza od innych... „Krwiopijcy zabili Zarudnego” brzmi trochę prymitywnie. Oczywiście, oligarchowie mieli powód do tego, żeby go zabić... Nie zawsze należy wierzyć w to, co wszyscy widzą. A wszyscy widzą, że śmierć Zarudnego zainicjowała procesy, które doprowadziły do kolejnej katastrofy...

- Zaprosiłeś mnie po to, żeby poćwiczyć sobie wymowę uczonych słówek? - niezbyt głośno zapytała Lidka. - Mnie, jako osobę, która Zarudnego znała osobiście?

Rysiuk westchnął i odłożył długopis:

- Co tam u Sławka?

Lidka wzruszyła ramionami.

- Pochyło...

Sławek skarżył jej się, że ktoś obserwuje ich mieszkanie. Lidka nie miała pojęcia, czyjego podejrzenia mają jakieś podstawy, czy są tworem wyobraźni, tym bardziej, że mama Sławka podejrzewała wszystkich o wszystko - dochodziło do tego, że zabierała się do obszukiwania Lidki, kiedy ta wychodziła z ich mieszkania: „Zechciej zapamiętać, Lido, że tych pomieszczeń nie powinien opuścić ani jeden dokument... sama rozumiesz”. Lida burzyła się i z trudem zachowywała spokój, przypominała sobie jednak, że ta kobieta przeżyła tragedię, która sprowadziła na nią łagodną formę obłędu. Otwierała nawet swoją teczkę, demonstrując, że nie przywłaszczyła sobie ani jednego dokumentu należącego niegdyś do Andrieja Igorowicza...

Ale tego wszystkiego nie zamierzała omawiać z Rysiukiem.

- Lidka - odezwał się Rysiuk głuchym głosem - z pewnością pomyślisz sobie, że wtykam nos w nie swoje sprawy. Ale w przeciwieństwie do ciebie, czytałem monografię Zarudnego i jego prace w dziedzinie historii...

- Aha - odezwała się obojętnym tonem. - Wiesz, on nawet o tobie mówił. W waszej klasie jest taki niezwykle utalentowany chłopiec, nadzieja historii kryzysów...

Rysiuk umilkł i Lida nie bez satysfakcji stwierdziła, że poczerwieniały mu uszy.

- A owszem! - stwierdził wyzywająco chłopiec i niezbyt mocno uderzył pięścią w zakurzony blat stołu. - Chcę zostać kryzysologiem i nim zostanę! Mam dość informacji, by stwierdzić... żeby sformułować podejrzenie, że Zarudny dość niebezpiecznie zbliżył się do stworzenia teorii apokalipsy. Odkrył fakty, pozwalające na sformułowanie pewnych ogólnych wniosków...

- Aleś ty mądry - odezwała się Lidka. - Nikt się nie domyślił, tylko ty...

- Gdyby nikt się nie domyślił - odparł Rysiuk szeptem - to Zarudny pozostałby przy życiu. Czyżbyś naprawdę myślała, że za jego śmiercią stoi ten bałwan Brodowski i jego banda od czystości duszy? Albo ci bliżej nikomu nieznani „polityczni przeciwnicy”? Lida... Lidka, co ci jest?!

Teraz już ryczała. Dławiła się łzami.

I dlatego nie wspomniała Rysiukowi o tym, co jej wtedy powiedział Zarudny.

Ta myśl z pewnością odbiła się na jej twarzy.

„...Na pierwszym programie będzie bardzo ważne wystąpienie. Moje. Myślę, że to będzie zasadniczy zwrot... w losie nas wszystkich. Bardzo na to liczę...”


* * *

- Wszystko okazuje się bardzo proste - rzekł Andriej Igorowicz. - Od tysiąca lat ludzkość się kręci, niczym wiewiórka na cyrkowym kole. Czas jednego cyklu z trudem wystarcza na to, żeby odtworzyć to, co zniszczone. A gdy wreszcie zaczyna narastać potencjał potrzebny do dokonania przełomu, wszystko zaczyna się od początku. Rozkład, chaos, apokalipsa... balansujemy na krawędzi i wcale się nie rozwijamy, choć i nie staczamy się ku barbarzyństwu. Kto stworzył Wrota? Ten, kto chce, żebyśmy pozostali wiewiórką w tym kole, żywą, zabawną i nieszkodliwą wiewiórką...

Siedział na barierce otaczającej pusty wybieg. Za jego plecami płonęły płynące po niebie obłoki.

- Lido, Lideczko, nie płacz. Miałem dobre życie i zrozumiałem, że...

- Wstań. Wstawaj! Wstawaaaaj!

Ciemność. Czyjeś ręce szarpią ją za ramiona, mocno, że język można połknąć.

- Lida! Wstawaj! Zaczęło się! No, wstawaj, już!

Co za okropny sen, pomyślała i uszczypnęła się w rękę. Zabolało. Ból był tępy, ale doskonale wyczuwalny.

- Lidka, zaczęło się... Ubieraj się... Żywo!

Cały pokój był pogrążony w czerwieni. Ciężkie światło przebijało się przez kiepsko zasunięte zasłony.

- Mamo?!

- Pobudka! - warknął ojciec z przedpokoju. - Żadnych sarkań i narzekań! Za minutę wychodzimy.

Wyglądało na to, że nawet się ucieszył. I jakby urósł - nie był już mizernym bezrobotnym, który dla oddania długów sprzedał już wszystko, ale mężczyzną, ojcem rodziny, gotowym bić się aż na śmierć o przetrwanie maleńkiego oddziałku powierzonego jego opiece.

Szuranie nóg, jak w podziemnym przejściu. Tak się przynajmniej wydało obudzonej nagle dziewczynie.

- Lido! Odejdź od okna!

Co nieco zdążyła zobaczyć. Niebo nierównomiernie podświetlone było czerwienią. Z podwórek i bram wypływały strumyczki ludzi. Cała ulica była już zatłoczona.

Dopiero teraz poczuła strach. Wtedy, kiedy zobaczyła morze poruszających się głów. Morze głów płynących w jednym kierunku.

- Tu sztab OP - rozległ się głuchy głos z radioodbiornika. - Do wszystkich. Zagrożenie od morza. Linia obrony przebiega wzdłuż ulic Morskiej, Popowa i alei Styczniowej. Uwaga! Kierunek ewakuacji - północny wschód, wzdłuż linii podmiejskiej kolejki osobowej. Obowiązuje zakaz używania jakichkolwiek środków transportowych! Za wykorzystanie samochodów w strefie ewakuacyjnej grozi natychmiastowa śmierć przez rozstrzelanie!

Podłoga zakołysała się miękko. Zadzwoniły naczynia w szafie, zadrżały lustra, chybnęła się stojąca na parapecie waza.

- Cisza! - krzyknęła mama.

Timur wymamrotał coś niezbyt zrozumiałego.

Nisko, nad samym dachem, przeleciał śmigłowiec. Huk był taki, że wszyscy na chwilę ogłuchli.

Szarpiąc się i myląc rzemienie, Lidka włożyła plecak. Uprząż miała zatrzask na piersi, żeby w razie czego można było szybko zrzucić brzemię.

Timur wciąż jeszcze coś mówił do siebie. Lidka wzięła szalik z wieszaka. Ojciec chwycił ją za rękę.

- Zostaw. Sprawdźcie, czy nikt nie ma czegoś na szyi. Timur, ty mnie słyszysz, czy już zdążyłeś się napier...

Lidka drgnęła. Ojciec nigdy w życiu nie klął, a tym bardziej w domu i przy dzieciach.

- Nie... nic mi nie jest - odezwał się Timur po chwili milczenia.

- To zaopiekuj się mamą. Ja wezmę dziewczęta. Idziemy.

Za nimi szczęknęły drzwi. Lidka poczuła nagły przypływ bojaźni - szczęknięcie zamka położyło kres ich poprzedniemu życiu. Wszystko działo się na serio. Wszystko się skończyło. Trzask!

- Nie bój się - ponurym, drżącym głosem pocieszyła ją Jana.

Lidka milczała. Bohaterskim wysiłkiem powstrzymując cisnące się do powiek łzy.

Sąsiedzi też uciekali. Na dole szybko trzasnęły drzwi wyjściowe, szczęknął zamek na drugim piętrze, ktoś tam pospiesznie przekręcał klucz. Czy w ogóle było warto się trudzić?

Schodzili w dół, a znajome od dzieciństwa schody wyglądały jak ogromna fotograficzna ciemnia - przez zalewającą wszystko czerwoną poświatę. Z przodu szła mama z Timurem, z tyłu ojciec prowadził Lidkę i Janę. Prowadził je za ręce, jak dzieci.

- To nic - powtarzał, ściskając spoconą dłoń Lidki. - To nic, wszystko się ułoży.

Podwórze. Ławeczka. Nie świeci się w żadnym oknie, nie płonie ani jedna latarnia, ale i tak jest dość światła. W niskich chmurach odbija się blask łuny, która płonie gdzieś za horyzontem. Nad morzem.

I zapach spalenizny zmieszanej ze zgnilizną. I ani jednego powiewu wiatru.

- Trzeba szybko przejść po Narożnej - stwierdził ojciec, mówiąc do pleców Timura. - Najszybciej jak można. To wąska ulica.

- Uwaga! - odezwał się radioodbiornik, który ojciec przyczepił sobie do pasa. - Ogłoszenie sztabu OP. Niebezpieczeństwo od strony morza. Linia obrony przesunęła się na Plac Targowy. Uwaga, uwaga! Linia obrony ciągnie się wzdłuż ulic Małej Narożnej, Lipskiej, Targowej...

Milczący ludzie równocześnie przyspieszyli kroku. Lidka, która na chwilę straciła z oczu mamę i Timura, wyszła z podwórka na ulicę.

Tu był już prawdziwy tłum. Timur i mama mignęli im gdzieś z przodu i znów przepadli; ojciec przyspieszył kroku, usiłując ich dogonić. Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki:

- Ostrożnie!

- Gdzie się pchasz!

- Przez takich właśnie robi się ścisk!

- Nie przyspieszaj, kretynie!

Nad głowami tłumu znów przeleciał helikopter. Lidka nie patrzyła w górę, bojąc się oderwać wzrok od pełnego śmieci asfaltu. Powiał wiatr, który zamiótł kurz i osłabił wstrętny zapach.

Okropnie się wstydziła za ojca. Obrzucono go wszelkiego rodzaju przekleństwami - za to tylko, że nie chciał stracić z oczu mamy i Timura. Mimo wszystko jednak przepchał się ku przodowi, ciągnąc za sobą Janę i Lidkę. Teraz wyraźnie widzieli idących przed nimi mamę i Timura - co Lidkę znacznie uspokoiło.

- Sztab OP - rozległo się z wiszącego gdzieś nieopodal głośnika, ale tym razem głos zabrzmiał po ludzku, nie jak automat. - Niebezpieczeństwo od morza! Bardzo groźna sytuacja dla ulic Narożnej, prospektu Wolności, Prospektu Odrodzenia...

Ojciec szarpnął Lidkę za rękę i krzyknął Timurowi: - W prawo!

Wielu ludzi postąpiło tak samo. Rzucili się na boki, zaczęli przeskakiwać przez tych, którzy upadli, tamci jednak jakoś się podnosili. Poleciały szkła mieszkań na parterze - ludzie pchali się w wąskie zaułki, włazili w okna, chwytali za niskie balkoniki. Wiedzieli to, czego nie wiedziała Lidka...

- Trzymaj się!

Depcząc po chrzęszczącym, rozbitym szkle, zdołała jakoś złapać czyjąś wyciągniętą rękę i wdrapać się na balkon, porośnięty suchą winoroślą.

Więc to tak...

Po ulicy Narożnej potoczyła się fala paniki. Ci, co napierali z tyłu, gnali teraz na złamanie karku, to już nie był tłum, ale kompletnie nieuporządkowany ludzki potok. Lida patrzyła i wydawało jej się, że czuje, jak się jej rozszerzają źrenice.

- Trochę za wcześnie... - wychrypiał ktoś obok.

- Za mną - odezwał się ojciec.

Drzwi balkonu były otwarte. Lidka, Jana, ojciec i jeszcze jacyś ludzie przeszli przez obce mieszkanie, opustoszałe i piękne, pachnące kroplami na serce, staroświecko umeblowane, z okrągłymi serwetkami pod talerze na jedynym stole i porcelanowymi figurynkami na jedynej szafie. Lidka nie wytrzymała i zapłakała - ni to ze strachu, ni z litości nad samą sobą.

Dom był sześciopiętrowy. Właz na dach był już otwarty i ludzie wydostawali się jeden za drugim, jedni gorączkowo, inni pozornie przynajmniej zachowywali spokój, ale wszyscy bardzo się spieszyli.

- Naprzód...

Przewody na dachu były pozrywane i pętały się pod nogami. Anteny stały niczym żelazny, pochylony w jedną stronę las. Lidka szła i nie mogła pozbyć się myśli, że wszystko to już kiedyś było... Lazła po dachu...

Mostek! Z dachu na dach ktoś przerzucił przeciwpożarową drabinę - trzeba było przejść z dziesięć metrów po żelaznych szczeblach, trzymając się jedynie cienkiej poręczy. Lidka zagryzła wargi...

- Nie patrz w dół - odezwał się ojciec głuchym głosem.

Na dole jeszcze byli ludzie. Jedni biegli, inni leżeli bez ruchu. Lidka starała się nie patrzeć.

Żelazo było nieznośnie zimne. Lidka jakoś by to ścierpiała, ale od chłodu sztywniały palce i traciły czucie - a z tyłu ją popychano... szybciej, pospiesz się...

Mostek skończył się zejściem na sąsiedni dach. Lidka zeskoczyła niezbyt zręcznie, ale ojciec zdążył ją w porę złapać i postawić na papie. Obok ciężko sapała Jana.

- Naprzód!

Ruszyli niemal biegiem, zresztą, wszyscy obok też biegli; potem biegnący przodem mężczyzna zatrzymał się nagle i Lidka z rozpędu wpadła mu niemal na plecy.

- Patrzcie! Tam...

Na sąsiednim dachu rozległy się przeraźliwe krzyki. Darła się kobieta... nie, raczej dziewczyna w wieku Lidki. Lidka w odpowiedzi też zaczęła wrzeszczeć, a do krzyku przyłączyła się Jana i ktoś jeszcze...

Ocknęła się od uderzenia w twarz.

- Zamknij gębę! Naprzód...

Biegnąc w kierunku, w którym ją popychali, zdążyła się obrócić i zobaczyć to, co trzęsącymi się palcami pokazywali panikarze. Zobaczyła na szczęście tylko kątem oka.

Glefa. Sięgała grzbietem chyba do drugiego piętra. Poruszała się pionowo. Mokra. Z na poły otwartej paszczy zwisał jej, niczym ogromna chusteczka, skrawek płótna z reklamowego panelu „Twoja Kawa”, na którym był uśmiechający się radośnie blondyn z parującym kubkiem w ręku.

- Naprzód, głupia!

Grzmot. Wprost z nieba opadł śmigłowiec i Lidce się wydało, że pęd powietrza zdejmie jej głowę z ramion. Z czyjejś głowy sfrunął puchowy beret, a helikopter przechylił się w bok i poczęstował glefę serią - a przynajmniej nikłe i z filmów wzięte doświadczenie Lidki powiedziało jej, że to była seria. Tatatatata... Potwór od razu zmniejszył się z dwa razy...

- Obrońcy - płaczliwym głosem odezwał się ktoś za plecami Lidki. - Przyszedł wasz czas, dzieci...

Lidka biegła, wysoko unosząc kolana, bojąc się potknąć o jakiś leżący przewód albo fałdę papy. W biegu przypomniała sobie swoje stare wypracowanie, chyba z trzeciej klasy, o przyjaźni dziewczynki i dalfina.

Kolejny żelazny mostek. Ludzi na dachu było coraz więcej, w pewnej chwili ojciec krzyknął: „Timur!”. Lidka natychmiast spostrzegła brata i mamę. Mama nie czuła się najlepiej. Ciężko oddychała.

Huk helikopterów. Nowy wicher. Wystrzały. Seria. Kadłub helikoptera zawracającego nad sąsiednią ulicą. Lidka zrozumiała, że zazdrości pilotom, którzy nie muszą się bać i rozpychać łokciami, są wszechmogący, latają i tak pięknie bronią spokojnych mieszkańców miasta.

W następnej chwili, gdzieś z tyłu, od morza, rozległ się grzmot wybuchu. W czerwone niebo wzbił się dym z ogniska płonącego nad resztkami rozbitego helikoptera. Timur powiedział coś, czego Lidka nie usłyszała. Teraz nie dało się usłyszeć nawet najgłośniejszego krzyku...

Ojciec szarpnął ją za rękę.

Kolejny właz. Drabina w dół. Stopnie jakieś mokre. Kupa śmieci - guziki, papiery, podeptane rękawice. Zapach moczu. Wyjście na podwórze. Klomb stratowany, że widać tylko glinę. W poprzek klombu leży rozciągnięty człowiek w ciemnym płaszczu.

Ojciec na sekundę się zatrzymuje. Odwraca leżącego na plecy. Nieznajomy ma może z sześćdziesiąt lat i patrzy w niebo szklanym wzrokiem. Trup.

Biegną dalej, bez słowa. W łukach bram - wciąż ta sama ulica. Teraz jechały po niej samochody, chyba cofających się oddziałów OP. W powietrzu unosi się zapach spalin.

- Koniec Narożnej - oznajmił ojciec z wyraźną ulgą w głosie. Mama milczała i wstrzymywała dech.

Wydostali się pod łukiem bramy wprost w tłum innych zasapanych uciekinierów. Niektórzy ich wyprzedzali, inni wyraźnie odpadali z konkurencji. Jakiś człowiek w hełmie okrywającym mu całą twarz klął aż się dymiło i krótką pałką pokazywał, w którą stronę należy biec. Drugi, w takim samym hełmie, tkwił w wieżyczce pancerki, która zatrzymała się w poprzek Narożnej. Za jego plecami kłębiła się ściana nieprzeniknionego dymu. Ulica stała w ogniu.

- Wrota! - zawołała mama, podbiegając do pancerki. - Chłopcy, Wrota się jeszcze nie otworzyły?!

Ten z pałką sypnął jeszcze cięższymi przekleństwami. Tkwiący we włazie wieżyczki pokręcił przecząco hełmem.

Lidka poczuła, że jej serce zapada się gdzieś w głąb brzucha. Leci w dół, ale wciąż się telepie. Jeszcze chwila - i będzie mogła wysrać własne serce, razem z ogniem, zapachem spalenizny, jak roztańczoną pochodnię. „Tym razem Wrota się nie otworzą”.

- Naprzód! - rozkazał ojciec. Lidka nie usłyszała słów, ale odczytała je z ruchu jego warg. Jednocześnie syknęła z bólu, bo ktoś brutalnie szarpnął ją za rękę.

Wybiegli na Aleję Odrodzenia, oszałamiająco szeroką w porównaniu z Narożną. Tu ludzie szli względnie luźno. Lidka postarała się dostosować do powszechnego tempa i odzyskać spokojny oddech.

Wrota się otworzą. Po prostu jest jeszcze za wcześnie. Na razie za wcześnie. Druga godzina od początku mrygi... A może już trzecia?!

Apokalipsa zaczęła się wtedy, gdy zabójcy wsadzili sześć kul w pierś Andrieja Igorowicza Zarudnego.

Nie, apokalipsa zaczęła się wcześniej...

Nogi są za krótkie. Głowa za blisko ziemi. Co to mówił Andriej Igorowicz o niskim wzroście?

Po raz pierwszy pomyślała o Sławku i jego matce. Po raz pierwszy - i dlatego poczuła wyrzuty sumienia. Centrum... Stamtąd łatwiej się wyrwać. Sławek to silny chłopak, na pewno się wydostaną...

Nagle zatrzeszczało milczące do tej pory radio. Odezwały się jednocześnie odbiorniczek ojca, czarne pudła głośników na fasadach budynków i wylotowe kielichy na pancerkach.

- Do wszystkich. Niebezpieczeństwo od strony wzgórz. Wzmożona aktywność sejsmiczna w rejonie osiedli Czarny Las, Ozierowo, Migowo. Zmiana kierunku ewakuacji. Powtarzam - zmiana kierunku ewakuacji... Północna linie kolejowa, Suchowo-Górny Bolt. Utrzymuje się niebezpieczeństwo od strony morza. Do bezpośredniego zagrożenia z powietrza zostaje jeszcze około dziesięciu godzin. Powtarzam...

Lidka się potknęła. Przez chwilę myślała, że upadnie, ojciec jednak w porę chwycił ją pod pachę.

- Patrz pod nogi...

Zatrzęsła się ziemia. Zakołysały uliczne latarnie. Gdzieś zabrzęczały ostatnie szyby z okien. Luna zapłonęła jeszcze jaśniej.

Ja już dalej nie mogę, pomyślała otępiała ze zmęczenia Lidka. To niesprawiedliwe... mężczyźni i kobiety na tych samych warunkach... jedni mają nogi krótsze, inni dłuższe. Ten jest atletą, a tamten starcem...

Przypomniały jej się szydełkowe serwetki na stole w tym mieszkaniu, do którego się włamali podczas ewakuacji.

Naturalne selekcja, powiedział Andriej Igorowicz. Głos należał do niego, Lidka jednak za nic nie mogła uwierzyć, że Zarudny mógł powiedzieć coś tak okrutnego i bezwzględnego.

„Osobnicy o niższym wzroście mają większe szansę na to, by zginąć w przepychance i ścisku...”

No, na razie szczególnego ścisku nie ma. Tyle, że Lidka wiedziała, iż nie wytrzyma tak długiego, szybkiego marszu. Ale wokół też nie same okazy zdrowia. Zmęczą się i zwolnią...

„Chcę, żeby w chwili katastrofy. Lido, ktoś przy tobie był. Ktoś dostatecznie silny, kto będzie mógł cię podtrzymać”.

Dziewczyna kątem oka zerknęła na ojca. Z dumą. Jak robiła to wtedy, gdy miała osiem lat. Ojciec wszystko robi jak należy. Jakoś się z tego wykaraskają.

Nowy podziemny wstrząs. Lidka na własne oczy ujrzała, że zachwiał się dziewięciopiętrowy dom, jak giętka, składana wędka. Wszystko było jak na panoramicznym filmie. Zachwiał się, na chwilę jakby się rozmazał w przestrzeni, kiwnął górnymi piętrami, ale nie runął.

Gdzieś w tłumie ktoś zaczął wrzeszczeć - co prawda krzyk zaraz ucichł.

- I tak już do końca, na piechotę? - zapytała Lidka, starając się nie przygryźć sobie języka.

Nikt jej nie odpowiedział.

Tempo marszu rzeczywiście spadało. Szli po alei już ponad godzinę - a była bardzo długa. Aleja Odrodzenia, najdłuższa ulica w mieście. Od czasu do czasu radio podawało nowe szczegóły, wszystkie jednak dotyczyły innych rejonów. Gdzieś tam przebiło się „zagrożenie od strony morza”, gdzie indziej śmigłowiec zaczepił o linię energetyczną i spadł na ludzi. Lidka szła, coraz mocniej wspierając się na ramieniu ojca.

Aleja kończyła się placem, którego nazwy Lidka nie pamiętała. Ludzki potok rozdzielił się tu - ojciec bez wahania skręcił w prawo, a mama z Timorem i Lidka z Jana ruszyli razem z nim.

Minęli cmentarz. Nie ten centralny, pompatyczny, na którym pochowano Andrieja Igorowicza. Zwykły, podmiejski cmentarz. Stary i od dawna zamknięty dla pogrzebów.

Zbliżał się ranek. Czerwone światło przybladło, mieszając się z szarzyzną przedświtu.

- Ani jednego ptaka - stwierdził Timur i Lidka uświadomiła sobie, że brat ma rację. Nie było ani wron na nagich klombach, ani wróbli, ani miejskich, żerujących na śmieciach gołębi.

- Lidka, nie śpij, bo cię ukradną...

- Już dalej nie mogę - stwierdziła tonem przeprosin.

Załamało się niedawne silne pobudzenie, a zwaliło na nią zwykłe znużenie. Szary poranek, kolumna ludzi wychodzących z miasta na otwartą przestrzeń. W oddali rysują się budynki fabryki cementu. Szuranie nóg po błotnistej drodze. Krok, krok, jeszcze jeden krok... Wszystko, jak w złym śnie.

- Naprzód! - jak zwykle pogonią ją ojciec. - Siły jeszcze ci się przydadzą... Jeszcze...

Nie dokończył zdania. Nagle zatrzeszczało radio.

- Uwaga! Do wszystkich! Zagrożenie od morza, linia obrony przebiega wzdłuż promienia Przerywna, Lewy Zjazd, Gajowa.

Lidka drgnęła. Sam środek miasta. Glefy wdarły się bardzo głęboko.

- Uwaga na trasie północnej! Nie zanotowano zagrożenia sejsmicznego. Proszę kontynuować marsz. Uwaga na trasie Wielkiej Promieniowej! Ruch dalej niż do punktu Dąbki jest bezcelowy. Rozdział obciążenia na Wrota...

- A Wrót wciąż nie ma... - odezwał się ktoś z tyłu za Lidką. Ogarnięta strachem nawet się nie obejrzała.


* * *

Zatrzymali się pośrodku rozległego pola. Jedni stali, inni woleli usiąść. Lidka łykała herbatę ze skórzanego kubka, a ojciec, gdy tylko się oglądała, dolewał jej z termosu. Lidka małodusznie udawała, że tego nie widzi.

Stali pośrodku pola, a Wrót nigdzie nie było widać. Nigdzie. Zaczynało się robić coraz cieplej, na ziemię spadały płaszcze, czapki i swetry; powietrze nad polem lekko drżało. Od strony wzgórz nadlatywał gorący wiatr.

Lidka siedziała na swojej rozłożonej kurtce. Od dawna chciała już udać się do toalety, ale toalety nigdzie nie było, a ludzie wokół tłoczyli się jak na centralnym placu w dzień świąteczny.

Niebo miało niedobrą, sino czerwoną barwę. Wyglądało jak siniak.

Do ogłoszonego „bezpośredniego zagrożenia z powietrza” zostało jeszcze dwie godziny. Według obliczeń z ochrypniętego radioodbiornika. W rzeczywistości czasu mogło być mniej - fioletowy nieboskłon już nie raz błyskał, przecięty śladem, jaki ciągnął za sobą rozżarzony, spadający z nieba kamień.

Gdzieś tam otwierały się paszcze wulkanów. Gdzie indziej z dna morskiego podnosiły się fale tsunami. Jeszcze gdzie indziej stawały w ogniu pola naftowe.

Tu, na otwartej przestrzeni było cicho i spokojnie. Zbierało się na upał. Timur, naśladując innych chłopaków, rozebrał się do pasa, choć niepotrzebnie - na jego rzeźbionych mięśniach drgała blada, gęsia skórka.

- Uwaga - odezwał się znużony radioodbiornik. - Do wszystkich. Nie ma danych o otworzeniu się Wrót. Uwaga na Wielkiej Średnicowej - możliwość zagrożenia termicznego od północnego zachodu...

Tłum wokół poruszył się niespokojnie.

- Uciekać...

- Wrota...

- Nie ma żadnych Wrót, sam widzisz... Lidka słuchała z zamkniętymi oczami.

Wrota pojawiają się w pobliżu osiedli ludzkich. Wokół miasta powinno ich być wiele. Im dalej, tym mniej. Ale na razie nigdzie ich nie ma.

Nigdzie.

Niczym żywa pochodnia tańczy tamten szklarz... „Zagrożenie termiczne od północnego zachodu...” Zbliża się ognisty obłok.

Wody. Och, gdyby tak dać nura w czystą toń i poleżeć w nadciągającej kipieli...

Majaki. Majaki wywołane przez zmęczenie i skwar... i strach. W sinym półmroku odnalazła rękę mamy:

- Mamo... byłam taka głupia. Wybacz mi.

- Lidka, coś ty?

Przypomniał jej się dzień urodzin. Ten sam, w którym nie kupiła kwiatów, ale wpakowała się w nieprzyjemną historię. Zamiast podarku...

- Lidka... Uspokój się. Weź się w garść. Jeszcze trochę...

Jeszcze trochę.

Lepiej by im było, gdyby zwalił im się na głowy strącony śmigłowiec. Lepsze to, niż...

Skwar. Piekielny.

Wszyscy pogrążyli się w grzechu i któż może wiedzieć, czy tym razem On zechce się zmiłować i otworzyć zbawcze Wrota, żeby dać ludzkości jeszcze jedną szansę...

Z nieba spadnie ogień. Z morza wyjdą potwory. Wszystko będzie, jak zawsze.

Nie będzie tylko Wrót.

Mama położyła jej na czole zmoczoną w occie chusteczkę. Skąd tu ocet? Mama wiedziała i zabrała trochę... na wszelki wypadek...

- Lida, spróbuj się przespać. Zobacz, Jana już śpi... Pośpij trochę. W razie czego obudzimy cię.

Obudzi ją ogień, spadający z nieba. Obudzi ją raz i na zawsze.


* * *

Ponownie zatrzeszczało radio. Lidka jeszcze się nie ocknęła i nie wiedziała, czy to sen, czy jawa.

- Do wszystkich. Do wszystkich. Zanotowano pojawienie się Wrót. Zanotowano pojawienie się WRÓT! Współrzędne dla znajdujących się na trasie Północnej... Współrzędne dla znajdujących się na trasie Obwoźnej... Na Wielkiej Średnicowej... Na wybrzeżu.

Podniesiono ją z ziemi. Jeszcze sekunda - i wszyscy leżący zostaną stratowani.

- Ręka! Dawaj rękę! To blisko... zdążymy. Musimy zdążyć! Wszystko będzie...

Lidka nie mogła się zorientować, czy słowa te były skierowane do niej, czy mówiła je sama do kogoś innego. Może zresztą tak było.

- Dziewczęta! Timur! No, dalej!

Pociemniało jej w oczach.

Pole stało prawie pionowo. Było nierówne, całe pokryte koleinami i bruzdami, w których tak łatwo jest skręcić kostkę w biegu. Zaciągnięte było rzadkim dymem i wszystko wyglądało tak, jakby ludzie biegli po kolana w wacie.

A potem zobaczyła Wrota.

Nie były podobne do wizerunków czy opisów, znanych z opowiadań naocznych świadków. Nie były ani piękne, ani wspaniałe. Były nijakie - jak wielkie drzwi pomalowane białą farbą. I nie były nawet osobliwie duże.

Lidka jeszcze w biegu zrozumiała, do czego są podobne. Tak wygląda wejście na stację pospiesznego tramwaju - tylko nie w centrum miasta, ale gdzieś na peryferiach.

Ku Wrotom ze wszystkich stron biegli ludzie. W okamgnieniu Wrota znikły jej z oczu, zasłonięte licznymi podskakującymi plecami.

Jana zapiszczała. Wykręciła sobie nogę na jakiejś nierówności i teraz kwiliła, jak postrzelony zając. Lidka nigdy nie była na polowaniu - porównanie było obce, literackie i nie bardzo pasujące do sytuacji.

Ojciec zarzucił Janę na plecy. A potem zduszonym głosem krzyknął do Timura:

- Pilnuj Lidki!

Lidka ujrzała wyciągniętą w jej stronę rękę brata. Rzuciła się ku niemu, ale w tejże chwili wpadli na nią ci z tylu, popchnęli ją daleko do przodu, i w plecy uderzył ją rozpaczliwy krzyk mamy:

- Biegnij sama! Nie oglądaj się, tylko biegnij!

Pobiegła.

Z przodu miała czyjeś plecy. Z tyłu ktoś dyszał jej w kark. Z prawej i lewej rytmicznie poruszały się czyjeś łokcie. Nieba nie było - głowy, głowy, głowy, jakby zabłądziła w gęstym lesie. Wygra ten, kto jest wyższy i kto ma dłuższe nogi...

I ten, co chce żyć.

Syk nad głowami. Krzyk. Wstrząs, od którego drgnęła ziemia. Lidka nie myślała już o niczym.

Popłoch. Pod nogami coś miękkiego, ale zdążyła przeskoczyć i nie potknąć się.

Mamo! Mamusiu!

Biegła wciśnięta w tłum, wbita w tłum jak kółeczek. Nie mogła ocenić piękna i wielkości tego, co działo się wokół.

Masy ludzi płynęły niczym kisiel, ze wszystkich stron ku jednemu celowi, do którego podążał też mierzwiąc ziemię gąsienicami jedyny ocalały wóz pancerny OP. Nie bardzo było wiadomo, czy jego dowódca liczył na to, że dotrze do Wrót przed innymi. Nikt się też tego nie dowiedział, ponieważ transporter się spóźnił.

Ci, co biegli z przodu, także nie zdążyli. Zderzenie; przez kilka pierwszych sekund wyglądało na to, że ciężka bojowa maszyna ma przewagę nad biegnącymi bezbronnymi ludźmi, ale tocząca się po polu fala nie była już tłumem. Nie była zbiorowiskiem ludzi, niechby nawet i oszalałych, niechby i walczących o życie.

Była obcą istotą. Wobec siły tej nowej istoty opancerzony transporter nie był nawet muszką - był pyłkiem kurzu. Odrzuciło go w bok, przewróciło podwoziem do góry i dopiero wtedy sunąca po polu istota instynktownie rozpełzła się na boki, opływając przeszkodę, otulając żywym ciałem, a potem nakrywając i pełznąc po niej.

Lidka niczego już nie widziała. Przestała cokolwiek odczuwać, przestała istnieć. Przeistoczyła się w cząstkę ogromnej, niesłychanie żywotnej ameby.

Przy samych Wrotach różne części pełznącej istoty zetknęły się ze sobą. Spiętrzyły się, wyrzucając w górę falę ciał, a potem spłynęły w zbawczy otwór, coraz szybciej i szybciej... ruch jakoś się uporządkował, trzeszczały żebra, ale spływająca ku Wrotom istota nie odczuwała bólu.

Szybciej... Szybciej...

Niebo płonęło. Pełznąca po równinie istota wyczuwała instynktem, że upływają ostatnie zbawcze minuty.

Po wyczerpaniu się wyznaczonego czasu niebo otworzy się, nie chcąc już dłużej powstrzymywać kłębów ognia i duszącego gazu.

Kto nie zdążył, ten przegrał na zawsze. Istota na równinie doskonale o tym wiedziała, jakby miała to zapisane w genach i dlatego tak szybko wciągała rozproszone jeszcze po polu nibynóżki.

Do Wrót!

Lidkę już niosło. Prawie nie tykała nogami ziemi; nie czuła bólu gniecionych niemiłosiernie pleców i żeber, próbowała tylko oddychać. Tylko oddychać. Choćby tylko raz! I jeszcze raz!

Istota na równinie była coraz mniejsza. Spływała ku Wrotom, jak po kąpieli do wylotowego lejka wanny spływa piana.

Lidka straciła świadomość, ale nie upadła - podtrzymywali ją ci, co przepychali się obok.

A potem i dla nich wszystko zgasło.

Objął ich zbawczy mrok Wrót.


* * *

Z pewnością wszyscy mogli się uratować. Ogień z nieba spadł dopiero po godzinie - i wtedy zaskwierczała wszelka wilgoć na opustoszałej już równinie.


Загрузка...