Wiosna się spóźniała. Ulice przekształciły się w kanały ściekowe i wszyscy klęli w żywy kamień miejskie służby porządkowe.
Na przystanku pospiesznego tramwaju było mokro, pod butami szeleściły nieuprzątnięte papierki po cukierkach, strzępy porwanych woreczków i ulotki, teraz już znane wszystkim ulotki z wizerunkiem płonącego człowieka, z których przenikliwym, ostrym wzrokiem spoglądał starszawy mężczyzna o żółtej twarzy.
Na podjeździe grupka nieco starszych od Lidki wyrostków zabawiała się kopaniem pustej butelki. Lidka mocniej przycisnęła do siebie teczkę. W sztucznym ścisku bez trudu można wyciągnąć komuś portmonetkę, albo nawet wyrwać teczkę czy torebkę - Lidka sama znała chłopaków z dwieście piątej, którzy zajmowali się tym procederem. Co prawda jednego z nich dopadli i stłukli milicjanci - i teraz mówią, że nie doczeka mrygi.
W centrum było cicho i spokojnie, ale pancerne żaluzje na witrynach sklepów pozostały opuszczone do połowy. Wzdłuż trotuaru dreptał odźwierny ochroniarz z miotłą i w fartuchu z odstającymi połami, pod którymi widać było zarys przedmiotu przypominającego rękojeść pistoletu.
Lidka znała dozorcę, on zaś na jej widok uśmiechnął się i podniósł z pulpitu słuchawkę telefonu:
- Klaudia Wasiliewna? Przyszła do was Lida Sotowa. Tak. Dobrze. Właź na górę - to było już do Lidki.
Klaudia Wasiliewna była matką Sławka. Znaczy, deputowanego nie ma w domu... A Lidka liczyła na to, że będzie mogła się z nim zobaczyć. Właśnie dziś.
Drzwi otworzył jej Sławek.
- Cześć.
- Cześć - odpowiedziała Lidka, wdychając zapach mieszkania Zarudnych; składała się nań niepowtarzalna mieszanka woni drewna, skóry i czegoś jeszcze, co nie dawało się bliżej określić.
Stosunki Sławka z Lidką przypominały teraz wzruszającą dziecięcą przyjaźń, taką, jaką opisują w książkach. Trwało to od dnia, w którym deputowany Zarudny przekonał Lidkę, że nie jest ona dla Sławka obiektem zainteresowania seksualnego, ale łączy go z nią więź raczej romantyczna. Że jeden głupi postępek jest wybaczalny i nie można od razu stawiać na człowieku krzyżyka. Że dla niego, deputowanego, bardzo ważne jest psychiczne zdrowie syna. Deputowany przełamał jeszcze inne wątpliwości Lidy, nie od razu i nie bez trudu, ale w końcu przekonał ją, dlatego, że dziewczyna chciała zostać przekonaną... a deputowanemu zdarzało się przekonywać ludzi znacznie bardziej opornych i wrogo doń nastawionych, niż Lidka Sotowa. Kimże w końcu byłby dziś, gdyby nie potrafił przekonywać?
W pokoju Sławka wyjęła z teczki dwie kasety w podniszczonych futerałach.
- Masz... Tak jak się umawialiśmy.
- Dziękuję - odparł Sławek.
Dawniej powiedziałby: „Dziękuję, Chucherko”. Teraz jednak nie nazywał Lidki Chucherkiem. Nigdy.
Włączył telewizor i wsunął w otwór odtwarzacza pierwszą z kaset Lidki. Na ekranie pojawiły się pasy, a potem obraz pojaśniał. Amatorskie zdjęcia, pierwszy września w liceum, starsza grupa przechodzi do trzeciej klasy, średnia do drugiej, a oto i pierwszoroczniacy...
Kaseta miała prawie dziewięć lat. W niektórych miejscach taśma była już uszkodzona, ale i tak film był ciekawy. Dziecinne gębusie... no, no... Lidka zdążyła już zapomnieć, jak wyglądają dzieci. Rysiuk był tak zabawny, że nie dało się powstrzymać śmiechu. Jej rówieśnicy... a i sama Lidka wcale nie wyglądała lepiej. Pulchne policzki i biała kokarda na czubku głowy.
- A to ja - odezwał się Zarudny, kiedy obiektyw kamery przeniósł się na dzieciaków ze średniej grupy.
Lidka kiwnęła głową z roztargnieniem:
- A ja już zdążyłam zapomnieć o tych taśmach. Tam są jeszcze urodziny, Nowy Rok...
Dłużej niż dwie minuty nie dało się patrzyć na dzieci. Jakby to nie była przeszłość Lidki, ale jakieś zupełnie obce, irytujące bachory. Pulchne policzki, krótkie rączki i nóżki...
- Kiedy wróci twój ojciec? - zapytała, gładząc wałek kanapy.
- Nie wiem - odezwał się Sławek po chwili milczenia. - Nigdy tego nie wiem... A co?
- Nic - westchnęła Lidka. - Wiesz... w dzisiejszej „Robotniczej” jest spory artykuł o tych... no, co przepowiedzieli apokalipsę...
- Znowu?! - Sławek mocno spochmurniał. - Kurczę, ty wciąż jeszcze czytasz takie rzeczy? Ile nam zostało... siedemdziesiąt dwa dni?
- A ty skąd to wiesz? - zapytała Lidka po chwili. - Liczyłeś?
Sławek mocno się zmieszał. Poczerwieniał po same uszy i rozpieklił się niczym pchła:
- Akurat! Nie mam nic lepszego do roboty, tylko liczyć!
- Ale przecież policzyłeś... - stwierdziła cicho Lidka.
Sławek parsknął gniewnie:
- Tylko nic nie mów ojcu. Wyśmieje mnie.
Na ekranie tarmosiły się obco wyglądające dzieciaki. Sławek odsunął się w drugi kąt kanapy i podwinął pod siebie nogi; Lidka patrzyła na niego i nie mogła się nadziwić, że ten chłopak najpierw jej się wariacko podobał, potem ją przeraził, a wreszcie wzbudził w niej odrazę. Z jakiegoś powodu jego drwiny były jej całkowicie obojętne, a pochwały i komplementy wcale jej nie interesowały. Powie: „Głupia jesteś”, a jej nie zechce się nawet wzruszyć ramionami. Ale gdyby powiedział: „Ojciec uważa, że jesteś głupia...”
Teraz pójdzie do kuchni i przyniesie mrożoną kawę. U Zarudnych podawano niezwykle smaczną kawę. Mieli nad wyraz wygodną skórzaną kanapę. I doskonałe wideo.
- Wyłącz - machnęła ręką w stronę ekranu, na którym kręcił się korowód siedmioletnich rówieśników Lidki. - Puść jakiś nowy film... Masz coś dobrego?
- Oczywiście - ożywił się Stawek.
Ciekawe, że deputowany Zarudny przekonał także syna. Wystarczy, jak to się mówi, udać, że nic się nie dzieje - i wszyscy wkrótce zaczną w to wierzyć, a po jakimś czasie okaże się, że rzeczywiście nic się nie stało.
Teraz nawet zastępica uśmiecha się do Lidki przyjaźnie. I matematyczka o wszystkim zapomniała. A chemica nie kwituje jej przyjścia dyskretnym chichotem. Mądrego ojca ma ten Sławek, gdyby nie był taki mądry, nie zostałby radcą stanu.
Wejściowe drzwi otworzyły się z cichym szczękiem. Lidka drgnęła. Tak, bez dzwonka i bez uprzedzenia wchodzi tylko pan domu.
Dziewczyna wstała.
- Trzeba się chyba przywitać?
Sławek także wstał:
- Poczekaj, zaraz zobaczę. Może jest przemęczony... jeżeli tak, to nie trzeba mu przeszkadzać.
I wyszedł. Lidka znów usiadła na kanapie i wyciągnęła przed siebie nogi w miękkich, kosmatych papciach.
Gra w dziecięcą przyjaźń, w którą dała się wciągnąć wbrew swojej woli, oprócz swoich osobliwości miała i plusy. A udobruchanie szkolnych zrzęd nie należało do najbardziej smakowitych.
Najbardziej tłustym kąskiem był ojciec Sławka. O ile wracał z pracy przed północą. I kiedy nie wracał „przemęczony”.
- Lidka! - zawołał Sławek z korytarza, a dziewczyna z jego głosu natychmiast zrozumiała, że filmu oglądać nie będzie trzeba. - Wszystko w porządku, ojciec czuje się doskonale i zaraz wyjdzie spod prysznica...
Lidka rzuciła okiem na swoje odbicie w zwierciadle.
* * *
O Andrieju Igorowiczu Zarudnym opowiadano wiele historii. Niektóre z nich były niemiłe, inne po prostu brudne. Lidka doskonale wiedziała, że będący przy władzy człowiek nie może jej sprawować, nie narobiwszy sobie wrogów i nieprzyjaciół, którzy niczym wieniec otaczali mu szyję.
Jedna ze zbyt śmiałych gazet została zamknięta po tym, jak deputowany Zarudny, wymieniony w jednym z artykułów, wytoczył jej i wygrał proces „w obronie czci i godności”. Inni redaktorzy i autorzy artykułów bulwarowej prasy tak daleko się nie zapuszczali; dogryzali deputowanemu jakby mimochodem i niechcący, a na pierwsze żądanie drukowali sprostowania. Jednocześnie popularne prorządowe dzienniki nie żałowały miejsca na rozumne artykuły Andrieja Igorowicza, obszerne wywiady i fotografie szczupłej, stanowczej twarzy. Deputowany Zarudny był u szczytu swojej popularności.
Albo zbliżał się do niego w szybkim tempie.
Mówi się przecież - i to coraz głośniej, że właśnie Zarudny zostanie kolejnym Prezydentem. Och, jakby to było fajnie! Lidka Sotowa osobiście zna Prezydenta!
Lidka nie chciała się przyznać przed sobą, że przelotna znajomość z niepospolitym człowiekiem jej pochlebia. Tylko dlatego zresztą podjęła grę ze zniechęconym Sławkiem i siedząc na skórzanej kanapie, ogląda wideo lub pije mrożoną kawę. Wszystko dla takiego szczęśliwego przypadku - deputowany wrócił wcześniej, nie jest przemęczony pracą i bez sprzeciwu może spędzić jakiś czas w towarzystwie syna... i z gościem syna, który przypadkiem jest akurat w domu.
Różowy po kąpieli deputowany miał na sobie obszerną domową koszulę. Mokre włosy sterczały mu jak tamtego zimnego dnia, kiedy Lidka rozmawiała z nim po raz pierwszy. Kiedy czekała na wyrzuty, zamaskowane oskarżenia i diabli wiedzą, co jeszcze...
A przecież... Gdyby nie tamto spotkanie, to możliwe, że polazłaby ze Świętka na przedmieścia i wpakowałaby się w jakąś historię, przystałaby do jednego z tych młodzieżowych „ogniw”, których uczestników - o ile zostaną złapani - bez gadania odwożą do punktu pomocy psychicznej i napychają tabletkami. Znaczy, tak robią teraz. Wtedy, w zimie, o tych „ogniwach” jeszcze nie wiedzieli.
Ojciec Sławka już wtedy opowiedział jej o budowie tych „ogniw”. I o łajdakach, którzy je „skręcają”. Lidka od razu poczuła się dorosłą i mądrą... taką, której na plewy nikt nie nabierze.
Dobrze, że głupia Swietka tylko jeden raz poszła na zebranie „ogniwa”. I że jej nie przyłapali.
Och, gdyby licealna dyrektorzyca miała w głowie choć połowę tego rozumu, jaki posiadł deputowany Zarudny! Co prawda, wtedy dałaby sobie spokój z prowadzeniem liceum i zajęłaby się polityką.
Lidka uśmiechnęła się do swoich myśli.
- Jak tam wyniki w szkole?
Wyniki były mizerne. Z dwójek wylazła, ale z trójek wyjść się nie udało. Zupełnie straciła zainteresowanie nauką - co prawda, podobny los przypadł w udziale większości jej rówieśników. Wszystkie te probówki, równania i dyktanda wydawały się teraz takimi niepotrzebnymi i niewiele znaczącymi na tle nadciągającej katastrofy. Później, mówili sobie jeszcze wczorajsi celujący uczniowie. Kiedyś tam, później... przecież nie wiadomo, jak to się wszystko ułoży, po cóż więc niepotrzebnie zamartwiać się przed czasem.
W melancholię popadały osobliwie dziewczęta. Ich wyjaśnienia brzmiały jak muzyka: trzy-cztery lata po mrydze można uznać za wyrwane z życia. Mówią, że po urodzeniu dziecka kobieta traci połowę intelektu, znaczy, jak urodzi dwoje, zgłupieje do cna. Potem pieluchy i nocniki, miną najmniej trzy lata, zanim maluchy będzie można oddać do żłobka. Co zostanie w głowie po takim okresie? Jakie równania?
Lidka uśmiechała się i kiwała głową. Ot, hymn żywotności! Wszystkie dziewczęta wierzą, że przetrwają apokalipsę, wszystkie wierzą, że będą żyć potem i rodzić te... jak im tam... dzieci...
Dziewczyny przekonywały jedna drugą. Z przesadnym zapałem. Za bardzo się przy tym unosiły. Jakby starały się zdusić w sobie własną, godną potępienia niepewność.
Dziewiątego czerwca...
Lidka doskonale wiedziała, że w dwieście piątej dawno już nikt się nie uczył. Niektórzy jeszcze przychodzą na zajęcia, grają pod ławkami w karty i irytują nauczycieli. Ci z kolei, w miarę możliwości starają się odegrać. Swietka mówi, że szkolny dziennik zrobił się ostatnio czerwony od niedostatecznych. Nikt się nie dziwi, widząc siniak po uderzeniu nauczycielską linijką. Najbardziej rozpuszczonych nauczyciele wuefu łapią i tłuką w zamkniętych szatniach.
Na zajęciach opowiadano im o „podstawach wiedzy”, „solidnym fundamencie” i o „dorosłym życiu”, które czeka ich w kolejnym cyklu. Licealiści patrzyli jeden na drugiego i wzdychali. No, powiedzmy, chłopcy... niech będzie. Chłopaki od razu po liceum mogą uczyć się i pracować. Rysiuk, na przykład, już otrzymał studencki indeks...
Co prawda, wielu na jego miejscu by uważało. Chociażby po to, żeby nie zapeszyć. Mieszkańcy tych miast, które zostały unicestwione, też snuli plany na przyszłość. Zresztą i przy najzwyklejszej apokalipsie trafiają się pechowcy, którzy nie zdążą w porę dostać się do Wrót...
Lidka westchnęła.
- Co, ciężko? - cicho zapytał Andriej Igorowicz.
Dziewczyna w milczeniu kiwnęła głową.
- Rozumiem - odezwał się Zarudny po chwili milczenia. - Pierwsza apokalipsa zawsze jest trudna. Druga zresztą wcale nie jest łatwiejsza, możesz mi wierzyć... Bać się o dzieci jest jeszcze gorzej.
Lidka kątem oka zerknęła na Sławka. I zaraz potem uciekła spojrzeniem w bok. Wcześniej nigdy by jej nie przyszło do głowy, że można się bać o takiego drągala. I że jej rodzice boją się o nią, o Janę i Timura...
- Lida, jesteś dziś jakaś smutna. Sławek, daj no tu stolik, zagramy kilka szybkich partyjek.
Ze wszystkich zabaw deputowany Zarudny najbardziej lubił stołowy hokej. Trajektorie plastykowych hokeistów przypominały tory, po jakich poruszali się żywi ludzie z kijami; Lidka dość szybko nauczyła się poruszania dźwigniami i wygrywała ze Sławkiem trzy partie na pięć, tyle że ze Sławkiem grało się nieciekawie. Podczas gry młodszy Zarudny nie wydawał zrozumiałych dźwięków, tylko zaciekle sapał i buczał - radośnie albo żałośnie, w zależności od sytuacji. Sławek, choć starszy od Lidki o dwa lata, wydawał jej się w takich chwilach dzieciakiem podobnym do tych którzy chodzili parami na ekranie widiku...
Dziwne było i to, że ów dzieciak potrafił zdobyć się na napaść w muzeum. Jeszcze trochę i Lidka mogłaby zacząć współzawodnictwo z najbardziej zuchwałymi dziewczynami z dwieście piątej, które, jak się okazuje, przekłuwały kołnierzyki szpilkami z główką. Taka szpileczka oznaczała: „Jestem już kobietą”, a pierwszy koralik na szpilce koniecznie musiał być czerwony. Liczba koralików oznaczała zaliczonych potem chłopców, przy czym - jak mówiono - niejedna uzurpatorka dostawała od kumpelek po gębie za kłamstwa lub przesadne chwalenie się sukcesami.
Myślenie o tym wszystkim, szczególnie gdy się patrzyło na grającego Sławka, tym bardziej na Sławka grającego z ojcem, było co najmniej dziwne. Papa przyszedł z pracy i razem z synem gonią po stole plastykowy krążek. A ten syn, na dodatek, to jeszcze prawdziwy dzieciak. Co mają do tego zwyczaje z dwieście piątej?!
Ot, jak mylące bywają pozory.
Lidka westchnęła.
Andrzej Igorowicz grał, jak to mówią, tylko jedną ręką. Krążek latał z kąta w kąt, ale Zarudny starszy miał też czas na niespiesznie prowadzoną rozmowę:
- Co tam jeszcze u ciebie. Lido? Bratu już się poprawiło?
Przed tygodniem Timur trochę kaszlał. Chorobą nazwać tego się nie dało. A deputowany Zarudny pamiętał...
- Dziękuję, już wszystko w porządku - odpowiedziała odruchowo. I niespodziewanie dla siebie samej dodała: - A co tam słychać u was w Parlamencie?
Właściwie, czemu nie miałaby zapytać? Przecież ludzie pytają jedni drugich, co słychać w szkole, w domu, w pracy.
Wyglądało na to, że Andriej Igorowicz także się zdziwił. Nawet puścił gola. Sławek radośnie zahuczał.
- Sprawy takie, jak zwykle - odparł Zarudny powoli. - Jeżeli cię to naprawdę interesuje, mogę ci dać zszywkę „Wiadomości Parlamentarnych”. Są tam wszystkie przemówienia praktycznie bez skrótów...
Lidka usiadła na jeszcze ciepły stołek i wrażenie obcego ciepła sprawiło, że drgnęła i od razu puściła gola.
- Wyszłam z wprawy - stwierdziła przepraszającym tonem.
Sławek nie poczuł urazy.
- Papo, zagrajcie od początku!
- Poczekaj - deputowany Zarudny zatrzymał Lidę, wstającą od stołu. - Sławek, bądź tak uprzejmy i przynieś z kuchni herbatę... przy okazji zapytaj mamę, powinny zostać jeszcze jakieś pierożki...
Sławek zmarszczył się gniewnie, ale wstał bez sprzeciwu. I zamknął za sobą drzwi; Zarudni mieli tak rozległe mieszkanie, że Lidka do tej pory nie zdążyła się zorientować, gdzie u nich jest kuchnia.
Andriej Igorowicz usiadł na miejscu Sławka i pogładził palcem po hełmie żółtego, plastykowego bramkarza:
- Co, Lida? Może zagramy?
Kiwnęła głową. Nie wiadomo dlaczego, nagle zaschło jej w gardle. Wiedziała, że gdy wróci do domu, bez końca będzie odtwarzać w pamięci te właśnie, mknące teraz szybko sekundy - Sławek siedzi w kuchni, a ona z deputowanym stoją w odległości metra jedno od drugiego i ze skupieniem w oczach kręcą rączkami.
- Ciężko być najmłodszą z rodzeństwa?
Lidka podniosła głowę. Jej zielony hokeista zamachnął się na krążek, ale nie trafił.
- Urodziłam się przypadkowo. - Wiedziała, że JEMU można to powiedzieć. - Mama chciała... no, przerwać. Jej okres macierzyństwa już się prawie skończył. Jana i Timur urodzili się razem, a potem mama... no, nie zachodziła w ciążę. I myślała, że to już koniec. I wreszcie... no, krótko mówiąc, dwaj lekarze powiedzieli, że może urodzić, a trzej, że lepiej nie...
- Masz dzielną matkę - stwierdził Andriej Igorowicz.
- Poważnie? Nie żartuje pan?
- A czy z takich rzeczy można sobie stroić żarty? Z czystym sumieniem mogłaby uniknąć ryzyka, tym bardziej, że miała już dwójkę dzieci. - Wiesz, Lida... - westchnął deputowany. - Kiedy miałem mniej więcej tyle co ty lat, oczywiście byłem trochę starszy, przeżywałem moją pierwszą apokalipsę... Ile masz?
- Skończyłam szesnaście...
Zarudny się uśmiechnął:
- No, do apokalipsy jeszcze zdążysz podrosnąć. Miejmy nadzieję, że mimo wszystko nie nastąpi już jutro.
- Nie jutro? - wyrwało się Lidce.
- Nie - deputowany pokręcił głową. - Jest jeszcze czas.
- A... - dziewczyna się zająknęła. - Wie pan dokładnie?
- No, nie - Zarudny znów się uśmiechnął. - Wiem, że to dla ciebie bolesny temat... przewidywania, prognozy, przepowiednie. To dla nas wszystkich bolesne sprawy. Ale zboczyłem z tematu. Byłem w starszej grupie i moja pierwsza apokalipsa zastała mnie w wieku prawie dwudziestu lat. Oczywiście, byłem wtedy bardziej dojrzały. Ale wyobraź sobie, zupełnie nie mogłem zrozumieć swoich rodziców. Wydawało mi się, że są nudni, drobiazgowi, tchórzliwi... że denerwują się bez powodu...
Lida poczerwieniała. Mimowolnie, ale za to jak pomidor. - Ja wcale nie...
Deputowany uśmiechnął się i Lida pojęła, że powiedziała za wiele.
- Nie twierdzę, że jesteś taka sarna, jak ja osiemnaście lat temu. Ale Sławek w wielu aspektach zachowuje się podobnie.
Lidka otworzyła szeroko oczy: - Sławek?!
Nie mogła pojąć, jak takiego ojca można uznać za nudnego, drobiazgowego czy tchórzliwego i tak dalej...
- Owszem, wyobraź sobie! Nie dlatego, że jest głupcem albo że my z żoną jesteśmy głupcami. Po prostu tak wyszło. Każda nowa apokalipsa jest powtórką pomyłek i błędów popełnionych za poprzedniej. Sławkowi tego powiedzieć nie mogę, pomyśli, że mu się podlizuję. Ale tobie mogę oświadczyć z czystym sumieniem: twoi rodzice wcale nie są takimi nudnymi osobnikami, jak ci się teraz wydaje. Wcale nie. Są bardzo dzielni. W swoim czasie to zrozumiesz...
Otworzyły się drzwi i do pokoju wsunęła się stopa Sławka w domowym pantoflu, a potem tacka z parującymi naczyńkami.
Hokej przestawiono na kanapę. Lidka stukała łyżeczką w porcelanowe filiżanki i myślała o tym, że mama niedługo będzie miała urodziny. Dobrze byłoby wymyślić coś takiego... takiego...
A potem opowiedzieć o tym Andriejowi Igorowiczowi.
- A Lidka wypytywała o przepowiednie - wtrącił Sławek skarżypyta. - Tatku, u was w oddziale jeszcze nie zebrali prognoz astrologów?
- Zebrali - starszego Zarudnego to pytanie wcale nie zbiło z tropu. - I astrologów, i proroków, i innych takich... Co prawda, połowę z nich trzeba było od razu przekazać psychiatrom. Pij, Lido, pij. Niczym nie można wzgardzić, dzieci, niczym... nawet przepowiedniami od natchnionych i nawiedzonych. Choć niewielki, a właściwie żaden z nich pożytek. Jedne są sprzeczne z drugimi. W dokumentach jest pełno wzmianek: taki to a taki przepowiedział apokalipsę na trzydziesty jakiegoś tam kosmatego cyklu, inny na czterdziesty pierwszy... Ale gdy bierzesz te dokumenty w ręce - nie po to, iżby otrzymać honorarium w gazecie, ale żeby się w nich choć trochę zorientować - to okazuje się, że większość z tych przepowiedni dotyczy wydarzeń, które już się stały. To znaczy, że wylazłszy z Wrót, prorok oznajmia: „A uprzedzałem”!
Lidka łyknęła herbaty, która w ogóle nie miała chęci stygnąć i okropnie piekła w język.
- ...a pozostałe proroctwa albo są niedokładne, albo dwuznaczne i niejasne. A niektóre w ogóle są podróbkami. Tylko jednemu człowiekowi udało się przewidzieć dzień i godzinę z dokładnością do jednej minuty. Ale ponieważ był to jedyny wypadek podczas bardzo długiego szeregu cykli, prościej go uznać go za przypadkowe trafienie. Ten prorok zresztą nie przeżył przepowiedzianej przez siebie apokalipsy. Został stratowany przez tłum na podejściu do Wrót - od tej pory zresztą istnieje przesąd, że dokładna przepowiednia jest niebezpieczna dla zdrowia.
Lidka odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem na śmiech deputowanego.
- ...ale uwierzcie mi, że prowadzi się badania we wszelkich możliwych kierunkach. Przegląda się mapy lokalizacji Wrót. Żadnej prawidłowości. Wszystko jedno, czy liczyć ręcznie, czy zdać się na liczniaki. Apokalipsę można przewidzieć mniej więcej z taką samą dokładnością, jak obliczyć układ rozsypanych przypadkiem na podłodze groszków. Całe instytuty, ogromne zespoły ludzi usiłują zrozumieć, lub choćby z grubsza jakoś sobie wyobrazić, czym są Wrota... skąd się biorą i jaka jest ich struktura... wszystko bez rezultatu, i tak już od dziesiątków cykli... Ale najważniejsze - deputowany nagle zmarszczył brwi - najważniejsze jest nie to, żeby zrozumieć konstrukcję Wrót, ale to, żeby ludzie nauczyli się do nich wchodzić nie tratując jedni drugich. Rozumiecie?
- „Prawidłowa organizacja ewakuacji ludności daje niemal stuprocentową przeżywalność podczas apokalipsy - zacytował Sławek z pamięci. - Należy mieć przy sobie zapas wody i żywności na trzydzieści sześć astronomicznych godzin. Dokładnie wykonywać polecenia komisarzy i instruktorów OP”. Myjcie ręce przed jedzeniem. Przechodźcie ulice tylko na zielonym świetle. Tato, ty zawsze przechodzisz na zielonym?
- Ostatnio dość rzadko chodzę po ulicach - mruknął starszy Zarudny. - Ale kiedy chodziłem... tak, bywało, że przejść nie szukałem...
- O, właśnie! - Sławek podniósł palec.
W tej chwili uchyliły się drzwi. Do pokoju zajrzała blada, mizernie wyglądająca mama Sławka, kiwnęła Lidce głową i zwróciła się do deputowanego:
- Andrieju, chciałabym..
- Już idę - starszy Zarudny kiwnął głową. - Dzieci, pozwólcie, że was pożegnam... A przy okazji, która to godzina? Żeby Lida się nie zasiedziała i nie musiała wracać po nocy...
Nigdy nie proponował Lidzie samochodu z kierowcą ani pieniędzy na taksówkę. Najwyraźniej doskonale wiedział, jakie są granice zwykłej uprzejmości.
- Chciałabym gazety - pisnęła Lidka, starając się okrasić czymś rozstanie. - „Wiadomości Parlamentarne”...
- Sławku - kiwnął głową deputowany - daj Lidce zszywkę z ostatnich kilku miesięcy... Jak ci się spodoba, weźmiesz więcej. - Lidce wydało się, że po twarzy Andrieja Igorowicza przemknął lekki uśmieszek. Nie bardzo wierzył w to, że Lidka poprosi o kolejne zszywki.
- Przeczytam - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.
- No i dobrze... Zajrzyj do nas jeszcze, Lido.
- Do widzenia.
Drzwi się zamknęły.
- Tam jest drobny druk - stwierdził Sławek nie bez niezadowolenia w głosie. - I żółty papier.
- Mam dobry wzrok - odpowiedziała Lidka, usiłując uporać się jakoś z poczuciem osamotnienia, które nagle zastąpiło wir wydarzeń tego wieczoru. - Sławek...
- Co?
- A tak w ogóle, to kim chcesz zostać? Także politykiem?
- Ojciec nie jest politykiem! - zirytował się zapytany. - Przede wszystkim jest uczonym, a dopiero potem... ja też będę uczonym. Archeologiem. Skończę uniwerek i pojadę daleko... na południe. Na wykopaliska artefaktowych Wrót.
- Sławek... - głos Lidki drgnął nagle. - A jak... mimo wszystko... to nas będą odkopywać? I rozgarniać nasze popioły?
- Panikara... - skwitował Sławek zmęczonym głosem. - No, masz te swoje gazety... Chodźmy, odprowadzę cię.
* * *
Okazało się, że Sławek miał rację. Z początku Lida w ogóle nie mogła czytać „Wiadomości Parlamentarnych”. Nawet wtedy, gdy zmuszała się do wodzenia oczami po wierszach, już od drugiego akapitu przestawała rozumieć, o czy mowa.
I wtedy się poddała. Zaczęła przeglądać tylko uwagi w nawiasach; były to uwagi, jak w teatralnych sztukach. Tu oklaski. Tam wrogie okrzyki. Tu członkowie jakiejś tam frakcji wstali i opuścili salę. A tu... deputowany taki to a taki spróbował złapać deputowanego Zarudnego za klapy, ten jednak uchylił się, i deputowany taki to a taki, potknąwszy się o stopień, uderzył głową w trybu...
To Lidkę zaciekawiło.
Ojca Sławka jedni nienawidzili, dla drugich był jednak kimś w rodzaju duchowego przywódcy. Lidka zaczęła przeglądać tylko wystąpienia deputowanego Zarudnego - i to ją wciągnęło. Wystarczyło sobie tylko wyobrazić, jak Andriej Igorowicz wstaje, opiera się o trybunę, celnymi uwagami kwituje wypowiedzi przeciwników. Nieważne było, co mówił, choć mówił, jak zwykle, mądrze i dobitnie.
Przez kilka dni Lidka napawała się swoim maleńkim gazetowym teatrzykiem. A potem górę nad nią wzięła wiosna.
Rankami słońce tak niemiłosiernie świeciło prosto w okna, że trzeba było zaciągać zasłony. W klasie pustoszały kolejne miejsca; licealiści zaczęli wagarować jak ostatni chuligani z dwieście piątej - a Lidka nie chciała być gorszą od innych. Chodzili nad morze, rozpalali ogniska, piekli ziemniaki, wędzili kiełbaski na długich patykach; od czasu do czasu trafiały się wojskowe patrole, których członkowie mierzyli wagarowiczów ponurymi spojrzeniami spod przezroczystych osłon przy kaskach i szli dalej. Nikt się nimi nie interesował, bo też i nikt do niczego nie miał serca. Każdy chciał uszczknąć z życia swój kęs radości... dopóki jeszcze można, dopóki dają...
O urodzinach mamy Lidka przypomniała sobie w przeddzień i wieczorem. Nie miała prezentu ani laurki, o której myślała wtedy u Zarudnych.
Wstała z łóżka. Odziana w nocną koszulę podeszła do stołu, wyrwała kartkę z jakiegoś starego albumu i odręcznie, flamastrami narysowała pocztówkę z pozdrowieniami. Uszy paliły ją ze wstydu - widać było, że pocztówka została namalowana pospiesznie i niedbale. Porwała ją na strzępy i namalowała drugą, która wcale nie wyszła jej lepiej, ale tej już nie zniszczyła - i tak nie miała niczego lepszego.
Długo nie mogła ponownie zasnąć. Wiercąc się na łóżku, przypominała sobie to, co powiedział jej Andriej Igorowicz - o tym jak dzielną była jej matka. Ze spokojnym sumieniem mogłaby jej nie urodzić... a proszę, urodziła.
Niespodzianką było, że mama bardzo ucieszyła się z pocztówki narysowanej niezdarnie przez Lidkę. Nawet miała łzy w oczach. Długo jej dziękowała; Lidka nie pamiętała, kiedy w domu ostatnio panowała taka radość i kiedy wszyscy odnosili się do siebie tak serdecznie...
W liceum wysiedziała całe trzy lekcje, ale w końcu uciekła nad morze. Zebrało się tam spore towarzystwo - czterech chłopaków ze średniej grupy, czterech z młodszej i tylko trzy dziewczyny. Ziemniaki kupili po drodze, a na kiełbasę zabrakło pieniędzy.
Ledwo zdążyli rozpalić ognisko na kamieniach, kiedy pojawiła się nieprzyjaźnie nastawiona delegacja trzymających łapy w kieszeniach chłopaków z dwieście piątej. Ich terytorium znajdowało się nieco dalej, koło molo z rampą rozładunkową, doszło więc do jawnego, choć niespodziewanego naruszenia granic. Dziesięciu chłopaków podeszło bez słowa, każdy miał papieros w kąciku ust i Lidka, dokonawszy pobieżnego zestawienia sił, wpadła w panikę. „Nasi” byli znacznie mniej liczni, jeżeli nie liczyć dziewcząt, a w razie bijatyki liczyć na nie było głupotą.
Okazało się, że była w błędzie. Licealistki doskonale sobie poradziły.
Rozmowa była krótka i prawie całkowicie niecenzuralna. Obcy przyszli specjalnie, żeby porozbijać pyski „licealnym czyścioszkom”: prawie wszyscy napastnicy mieli kastety i w pierwszych sekundach bójki kilka licealnych pysków rzeczywiście uległo rozbiciu.
Według wszelkich reguł chłopcy z dwieście piątej powinni byli nasycić się widokiem zakrwawionych twarzy przeciwników, porwać zdobyczne ziemniaki i zwycięsko odmaszerować.
Ale wszystko się pokiełbasilo.
Jedna z licealistek, Zoja, miała zbiorniczek gazu. Druga, Inga znalazła w torebce szydło; gaz od razu wytrącono Zoi z ręki, ale szydło okazało się bronią znacznie skuteczniejszą.
- A-a-a... Kurwa jedna!
Lidka poznała tego chłopca w najmniej ze wszystkich odpowiednim momencie. Był na urodzinach Swietki, a teraz nadziawszy się na prowizoryczny sztylet Ingi, skulił się, zaciskając obie dłonie na ranie. Koszula na brzuchu szybko mu poczerwieniała, a tymczasem jego kompan, którego Lidka także mętnie sobie przypominała, zwalił już Ingę z nóg i kopał ją w piersi i w głowę.
Lidka zaczęła krzyczeć.
Ktoś padł w ognisko. Ktoś inny rzucił celnie kamieniem, a ktoś nadział się piersią na ostry kamienny występ i bezwładnie zsunął na ziemię.
- Mamo! - darła się Lidka.
Wszystko się powtarza, stwierdził jej wewnętrzny głos z intonacją Andrieja Igorowicza.
Odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Natychmiast też potknęła się, rozcinając o muszle policzek.
* * *
- Powiedz mi, dlaczego? Dlaczego cię tam nieustannie ciągnie, jak świnię do błota? Dlaczego znajdujesz błoto, gdzie tylko się da? Dlaczego?!
Szkoda jej było mamy. W końcu to jej urodziny.
Po bójce na brzegu pięć osób trafiło na oddział intensywnej terapii. Po dwóch chłopaków z dwieście piątej i z liceum. I Inga, która następnego dnia umarła.
Były łzy i krzyki. Lidce wlepiono też kilka policzków, po których aż dziw, że nie odpadła jej głowa. W liceum zarządzono zebranie uczniów, potem zamknięte zebranie rodziców, a następne dni były pełne pytań prowadzącej śledztwo funkcjonariuszki: kto zadał śmiertelny cios? Ten? A może tamten?
Na wszystkie pytania Lidka odpowiadała jednakowo i tępo: nie pamiętam... nie zauważyłam... przestraszyłam się i nie widziałam... Prowadząca śledztwo, szczupła młoda kobieta, darzyła ją coraz głębszą pogardą i nienawiścią. I nawet nie za bardzo się starała, by ukryć te uczucia.
- Wygląda na to, że niektórzy z tych chłopców bardzo kiepsko rozpoczną swoje nowe życie... Na początku cyklu trafić do karnej kolonii - ponure perspektywy, szczególnie dla młodego człowieka.
- Najpierw niech pani dokaże tej sztuki i przeżyje apokalipsę - odezwała się Lidka niespodziewanie dla siebie samej.
Prowadząca dochodzenie spojrzała na nią, zmarszczyła się i zrezygnowała z odpowiedzi. Lidka nie podniósłszy głowy, wyszła z gabinetu dyrektorzycy, w którym odbywały się przesłuchania, zeszła na drugie piętro, zastukała w drzwi klasy i weszła. A potem usiadła na swoim miejscu.
Rysiuk gapił się na nią. Paliło ją ucho od jego wzroku. Wytrzymała trzy minuty, a potem odwróciła główkę i wyzywająco spojrzała sąsiadowi w oczy:
- Co się gapisz?
W przeciwieństwie do wzroku prowadzącej śledztwo, w oczach Rysiuka nie było pogardy. Ale nie było i współczucia.
Lidka odwróciła głowę, żeby Rysiuk mógł sobie dobrze obejrzeć plaster na jej policzku:
- I jak? Podoba się?
- Ej, co to za rozmowy w pierwszej ławce? - bez entuzjazmu skarciła ich chemica.
- Nie, wcale mi się nie podoba - Rysiuk uciekł ze wzrokiem w bok. I odezwał się, mówiąc jakby sam do siebie i nie spodziewając się, że ktokolwiek go usłyszy: - Burdel... Cholera, co za burdel... Nikt się nawet nie uczy...
Lidce wydało się, że gdzieś już to słyszała.
Spodziewała się, że w całym mieście zapanuje wzburzenie, a we wszystkich gazetach pojawi się fotografia Ingi w żałobnych ramkach; ale nic podobnego się nie stało. Sąsiadka Swietka oznajmiła, że w dwieście piątej już były podobne ofiary. Że w wybuchu wielkiej paniki w siedemdziesiątej siódmej trzech chłopaków skopano na śmierć. „Nie znasz życia” - mówiła Swietka, nie bez kpiny w głosie.
Ale w liceum kotłowało się. Lidka słyszała, jak chłopcy ze średniej grupy głośno rozprawiali o zemście. I o nieuniknionej wojnie; okazało się, że do niedawna jeszcze pozornie spokojnym licealistom potrzebna była tylko iskra, by rozgorzało w nich pragnienie wystawienia łobuzom z dwieście piątej rachunku „za wszystko”. Koleżanki Ingi z tej samej klasy głośno i demonstracyjnie zalewały się łzami - biedna dziewczyna chyba nigdy w życiu nie miała tylu przyjaciół i przyjaciółek. Ktoś proponował, by wykorzystać stosunki rodziców, większość jednak wzgardziła pomocą dorosłych. Otwarcie mówiono o broni i dynamicie, a Lidce od tego wszystkiego robiło się niedobrze. Bolał ją poraniony policzek. Wstyd jej było patrzeć na swoje odbicie w lustrze. I oczywiście nie miała ochoty na spotkania ze Sławkiem Zarudnym.
Sławek jednak sam podszedł do niej na przerwie, kompletnie ją tym zaskakując.
- Ojciec pyta, co u ciebie?
- Wszystko w porządku - pogładziła plaster na policzku. - Przyniosę ci te zszywki jutro do liceum.
- Jutro mnie nie będzie.
- To pojutrze.
Sławek milczał przez chwilę.
- W ogóle już nie będę chodził do liceum. Zrobię kurs eksternistyczny, z prywatnymi nauczycielami.
Teraz umilkła Lidka.
- Wszystko przez tę głupią rozróbę?
- Owszem - Sławek wcale się nie wypierał. - A w ogóle to ojciec mówi, że to dopiero początek. Będzie jeszcze gorzej...
* * *
- Dokąd idziesz? - zapytała mama. - Prosiłam cię... nie wychodź z domu!
- Do Zarudnych - wymamrotała Lidka, cofając się o krok. - Umówiłam się telefonicznie.
- Nie możesz poczekać kilku dni? - zapytała matka nieco łagodniej. - Dopóki się to wszystko nie uspokoi?
- Nigdy się już nie uspokoi! - zawołała Jana ze swego pokoju. - Trzeba siedzieć w domu!
- Przesadzacie - odezwał się ojciec z kuchni. - Niech idzie. W końcu to nie wojna. A zresztą, idzie do Zarudnych!
- Mam coś oddać Andriejowi Igorowiczowi - stwierdziła Lidka, ośmielona interwencją ojca.
I matka się poddała:
- Ale żebyś wróciła, jak będzie jeszcze jasno! I obowiązkowo przedtem zadzwoń, Timur wyjdzie po ciebie na przystanek pospiesznego...
Lidka skwapliwie kiwnęła głową.
Z drzew owocowych opadały już płatki kwiatów, którymi usypane było całe podwórze. Lidka obejrzała się bojaźliwie. Za każdym rogiem mogła czaić się bojówka z dwieście piątej. Albo po prostu bezimienna gromada uczniów, dla których idąca samotnie dziewczyna to prawdziwy skarb.
Ojciec nie docenił położenia. To nie wojna, nie. To coś gorszego od wojny. Dobrze, że mama jednak nie wie o wielu rzeczach...
Wkrótce się dowie i wtedy Lidkę przestaną wypuszczać z domu nawet do szkoły...
Pospiesznie przeszła do wyjścia na ulicę - tam, pomiędzy dorosłymi, było o wiele bardziej bezpiecznie. Nieco dalej była pełna ludzi stacja pospiesznego tramwaju, a potem dzielnica, gdzie mieszkali uprzywilejowani i krążyły patrole. Droga względnie bezpieczna.
Ławeczka, powycierana spodniami miejscowych młodzików, była pusta. Podejrzanie pusta. Jeszcze bardziej podejrzane było to, że nieopodal, w odległości dosłownie dwóch kroków, w dziecięcej piaskownicy siedziała wprost na ziemi jakaś nieznajoma dziewczyna.
Lidka najpierw zwolniła kroku, a potem znów przyspieszyła. Nie ma głupich. Zaczynać rozmowy z nieznajomymi, zwłaszcza, jeżeli siedzą na ziemi z opuszczoną głową.
Niedobrze, że tamta siedzi tak blisko przy ścieżce. Lidka przez chwilę zastanawiała się, czyjej nie obejść dookoła, ale potem poczuła wstyd.
Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała... nie, nie na Lidkę. Przez nią. Miała sinawą twarz i wielkie, bezmyślnie patrzące oczy, ale nie one przeraziły Lidkę.
Siedząca na ziemi okazała się Świętką z czwartego piętra. Zupełnie nieznajomą Swietką, w dziurawej kurtce zdjętej z kogoś innego i z obcymi, znieruchomiałymi oczami.
Lidka zwolniła.
- Swieta...
Odpowiedzi nie było i być nie mogło. Swietką znów opuściła głowę na piersi. Potem miękko upadła na plecy, przekręciła się na bok i zastygła w pozie embriona, podciągnąwszy nogi do piersi.
Lidka szybko rozejrzała się dookoła. Na ten placyk wychodziły okna dwóch sporych domów, w tym i okna mieszkania Swiety i można by cisnąć w okno kamieniem, ale do czwartego piętra Lidka nic dorzuci.
Wahała się najwyżej minutę. Swietka co prawda nie podziękuje jej za taką „pomoc”, jak się ocknie, ale gorzej będzie, jak ją znajdzie patrol. A w ogóle, dziewczyna może tu umrzeć...
Biegiem do bramy. Przy swoich drzwiach Lidka trochę zwolniła: może przekazać sprawę mamie? Ale wtedy z pewnością zabronią jej wychodzenia z domu. Jak zobaczą to nie w gazecie, ale tuż obok, raptem piętro wyżej...
Trzeba było dość długo dzwonić w drzwi mieszkania Swietki. Lidka z rezygnacją zaczęła już podejrzewać, że nikogo nie zastała.
W końcu, po długich i podejrzliwych „ktotamach” drzwi otworzyła matka Swiety. Lidka aż się cofnęła, poczuwszy gęsty, ciężki zapach, jakim zaleciało z głębi mieszkania; pachniało spalenizną i czymś jeszcze, co najczęściej można zwęszyć na dworcach.
- Czego chcesz? - zapytała mama Swietki i Lidka zrozumiała, że kobieta ledwo porusza językiem.
- Ze Świętka jest źle - odpowiedziała, nie wdając się w szczegóły. - Leży na podwórku.
- Jak to, leży? - sąsiadka przez chwilę potrząsała głową, aż w jej oczach pojawił się błysk rozumu.
Lidka bez słowa machnęła ręką, pokazując w dół i na podwórko. Mama Swietki odepchnęła ją, i jak stała, w szlafroku i papciach, szurnęła po schodach.
Po minucie na dziedzińcu rozległy się głośne lamenty. Gdzieś trzasnęło okno; potem Lidka usłyszała, że piętro niżej otwierają się drzwi do jej własnego mieszkania i ktoś, chyba ojciec, wygląda zobaczyć, co się dzieje.
Rzuciła się po stopniach, ale nie w dół, tylko w górę. Dostała się na piąte piętro, po żelaznych schodkach wydostała się na strych; kłódkę w klapie na dach dawno już ukręcono, żeby otworzyć właz wystarczyło odpowiednio przekręcić klamkę. Lidka wiedziała, jak należy to zrobić - wiadomości te pochodziły zresztą od Swietki.
Na dachu powitały ją promienie świecącego prosto w oczy słońca. Gdyby nie las anten i plątanina przewodów, byłoby tu nawet fajnie, a jeszcze lepiej byłoby, gdyby dach nie był widoczny z dołu i ze wszystkich stron. Lidka pochyliła się jak partyzant i przelazła do drugiego włazu. Spróbowała podnieść klapę. Ta nie ustąpiła - najwyraźniej dozorca po raz kolejny zechciał się wykazać. Oto problem: za dobre uczynki zawsze dostaje się po uszach. Mogłaby przecież zostawić Swietkę leżącą na podwórku, ktoś w końcu otworzyłby okno i dostrzegłby leżącą dziewczynę. Ale nie, musiała pobiec z zadartym ogonem...
Nie wstając z kolan, przedostała się do trzeciego włazu. Szarpnięcie - i niewiele brakło, a zardzewiała klamka zostałaby jej w ręku, ale klapa łaskawie się otworzyła. Ciesząc się z uśmiechu losu, Lidka wsunęła się w szczelinę. Podrapawszy sobie dłonie, zeszła po żelaznych uchwytach - i oblała się potem, usłyszawszy za sobą ponury chichot.
Stali na schodach, kilkoma rzędami zagradzając jej drogę w dół. No, a jak mieli stać, skoro było ich sześciu, zdrowych byków, a schody było wąskie, zaś podest niezbyt obszerny?
Wszyscy palili, ale bijący od nich zapach był niedobry. Nieprawidłowy. Lidka aż się zakrztusiła.
- No, no... to już po strychach łażą?
- Ej, mała, chcesz się sztachnąć?
- Mała, dawaj tu...
Za sobą mieli drzwi mieszkań z piątego piętra. Gdyby tylko krzyknąć dostatecznie głośno...
- Idę do deputowanego Zarudnego - odezwała się, nie poznając własnego głosu. - Jak powiem, wszystkich was wsadzą! Ty - drżącym palcem tknęła w pierś najbliższego draba - mieszkasz pod sto drugim!
Prosto w twarz puszczono jej smugę paskudnie pachnącego dymu.
- A... mała z pierwszej bramy...
- Wygrzewa Zarudnemu łóżeczko?
- Aha... chyba tak?
Zrozumiała, że nie zdąży wydostać się ponownie na dach; czyjaś lepka łapa wczepiła się w jej nadgarstek; ale jednocześnie piętro niżej na szerokość łańcuszka otworzyły się czyjeś drzwi i piskliwy kobiecy głos zaalarmował cały dom:
- A no jazda stąd, paskudy jedne! Dzwonię po milicję, jasne? Znaleźli sobie miejsce na wyprawienie swoich świństw... zaraz zjawi się tu patrol!
Chłopaki jak jeden odwrócili się w tył, a wtedy Lidka skoczyła przed siebie i roztrącając łokciami miękkie, jakby gumowe ciała, wyrwała się na placyk podestu piątego piętra.
Krzykliwa dama z trzaskiem zamknęła drzwi; ale Lidka gnała już po stopniach na dół, a za nią leciały sprośne uwagi i leniwe, obrzydliwe chichoty.
* * *
- Prawidłowo - oznajmił Sławek. - Społeczeństwo samo się oczyszcza. Ja bym to świństwo sprzedawał nie spod lady, a zorganizowałbym masową produkcję. Żeby w każdej aptece były tego pełne półki. Kto chce... proszę bardzo. Wąchać, palić, kłuć się... im wcześniej, tym lepiej. W chwili mrygi będzie znacznie mniej ludzi. I wtedy każdy będzie miał czas na ewakuację. Każdy normalny człowiek...
- Twój ojciec też tak myśli? - zapytała Lidka cichym głosem.
Sławek parsknął lekko.
- Co ma do tego ojciec? On musi się trzymać swojego wizerunku humanisty. No, ale powiedz sama uczciwie i szczerze: żal ci tej Swietki?
Lidka zamyśliła się. Ale przyszła jej na myśl nie Swietka, a te chłopaki na schodach. No, tych to jej żal nie było! Im szybciej pozdychają, tym lepiej dla innych!
A potem przypomniała Sławka takiego, jakim był w muzeum. Rzuciła krótkie spojrzenie spod oka na syna parlamentarzysty - powiedzieć mu to, co jej teraz przyszło do głowy? Ale wtedy nastąpi koniec „przyjaźni”, a także koniec spotkań z deputowanym Zarudnym.
- Wiesz co? Obejrzyjmy sobie tamten film - zaproponowała w odpowiedzi na jego zdziwione spojrzenie. - Czasu mam niewiele... obiecałam, że wrócę przed nocą.
* * *
Do dnia ostatecznej apokalipsy, obliczonego wedle metody Brodowskiego i Filke, zostało czterdzieści pięć dni.
Teraz już Lidkę odwożono do szkoły i zabierano stamtąd z powrotem. Zbliżały się egzaminy, a przy wejściach na schody stali ochroniarze.
W siedemdziesiątej siódmej jakiś kretyn przytaszczył na lekcję pistolet i postrzelił czterech kolegów z klasy.
W dwieście piątej pod czyjąś ławką eksplodowała bomba domowej roboty. Kogoś oddano pod sąd, kogoś odesłali do karnej kolonii, ale i tak nie było ani jednego dnia bez jakiejś awantury. Nauczyciele przestali liczyć połamane nosy - liczyli tylko porozbijane czerepy. A zabitych - tych było już pełno w całym mieście.
Liceum odwiedził kaznodzieja. Na przerwie zebrała się wokół niego grupka ciekawskich; Lidka najpierw krążyła wokół niej niby obojętnie, ale potem zaczęła słuchać.
Kaznodzieja mówił spokojnym, a nawet nieco zmęczonym głosem o ludzkich grzechach, które po raz kolejny przepełniły czarę Jego cierpliwości. Radził, żeby rozejrzeć się dookoła i popatrzeć na siebie z boku - wszyscy unurzani są w grzechu i któż wie, czy tym razem On się zlituje i otworzy łaskawie ratunkowe Wrota, żeby dać ludzkości jeszcze jedną szansę...
Z nieba spadnie ogień. Z morza wyjdą potwory. Wszystko będzie jak zwykle.
Lidka poczuła, że gdzieś w jej brzuchu rodzi się zimna kula, która powoli zaczyna unosić się ku gardłu.
Tablica ogłoszeń była cała zaklejona kartkami. Nowymi ulotkami, a fotografie żółtawej twarzy też były nowe i doskonałej jakości. Słowa „dziewiąty czerwca” były wydrukowane grubymi, czerwonymi literami. A w dole wyginała się sylwetka ogarniętego ogniem człowieka.
Ulotki te pokrywały ściany i ogłoszeniowe słupy, trzepotały krawędziami przy wejściu do bramy domu Lidki, a jedna przylgnęła do drzwi akurat na wysokości oczu.
I Lidka mimo woli przeczytała:
Z zaginionych cywilizacji nie zostało nic oprócz popiołu. Mieszkańcy unicestwionych miast także wierzyli w życie wieczne... Obywatele! Mieszkańcy naszego miasta! Nasz świat przeżywa ostatnie dni! Pospieszmy oczyścić nasze dusze, ponieważ jedynie czyści zostaną... dziewiątego czerwca...
Dolna krawędź ulotki była oderwana. Spod nierównego brzegu wyglądał wulgarny rysunek i Lidka natychmiast pojęła, kto go nakreślił jeden z niefortunnych kawalerów Swietki.
Ale przecież ten kaznodzieja w liceum mówił, że choć On pała gniewem, litość, być może, znów weźmie górę w Jego sercu i Wrota się otworzą!
Kaznodzieja nie podawał dokładnej daty. Mówił „niedługo” i na potwierdzenie swoich słów zataczał szeroki krąg dłonią, jakby zapraszał do bliższej znajomości z oblegającymi wszystkich niegodziwościami.
Drzwi otworzyła jej Jana.
- Co z tobą? Znów dostałaś pałę?
Lidka w milczeniu przeszła obok, odnalazła swój pokój i szczelnie zamknęła za sobą drzwi.
* * *
- Sławka nie ma w domu - stwierdziła Klaudia Wasiliewna Zarudna, żona deputowanego i mama Sławka. - Jest u lekarza, leczy zęby. Zadzwoń jutro, Lida.
Dziewczyna zebrała całą odwagę:
- Proszę o wybaczenie... ale czy Andriej Igorowicz jest w domu?
Pauza.
- Andriej Igorowicz jest w domu - odpowiedziała Klaudia Wasiliewna z uprzejmym zdziwieniem w głosie. - Ale jest zajęty.
By przydać sobie odwagi, Lidka napięła mięśnie brzucha.
- Proszę wybaczyć... Ale... czy mogłaby pani poprosić go do telefonu?
Pauza.
- Lida, on jest zajęty - temperatura głosu Klaudii Wasiliewny opadła do lodowej. Za chwilę Lidka będzie mogła porozmawiać jedynie z dzwonkiem..
- Bardzo panią proszę! - Lida niemal krzyknęła i w jej głosie zabrzmiało widać coś, co sprawiło, że Klaudia Wasiliewna nie odwiesiła po prostu słuchawki, ale odłożyła ją na stolik. Płytka stolika drgała niczym membrana, pozwalając Lidce usłyszeć dalekie kroki, które najpierw się oddalały, a potem wróciły.
- Lida, on jest jednak bardzo zajęty. Zadzwoń później.
Lidka przez pewien czas siedziała jeszcze na podłodze przed stolikiem, a potem wróciła do stołu, na którym leżały porozrzucane bezładnie podręczniki.
Co prawda, można już było przestać udawać, że przygotowuje się do egzaminów. Mama nie miała do tego głowy, a ojciec tym bardziej. Nawet Timur nie uśmiechał się znacząco i Jana przestała się czepiać. Wszyscy byli zajęci udawaniem, że nic szczególnego się nie dzieje. Wszystkim nie wiedzieć czemu zależało na zachowaniu pozorów zwykłego życia. Mówiono o lecie, strzyżono się i barwiono włosy, chodzono na zakupy do nowo otwartego marketu. Prowadzono z szefem rozmowy o lipcowym urlopie. Hodowano w doniczkach kwiaty, przeprowadzano konsultacje przed egzaminami, zajmowano się przygotowaniami do pożegnalnego wieczorku dla uczniów szkolnej średniej grupy, a wszystko to czyniono z absolutną niemal pewnością, że ani urlopu, ani lipca, ani pożegnalnego wieczorku nie będzie...
Jutro, na trzydziestego pierwszego - dopuszczenie.
Drugiego - matematyka. Piątego - historia. Dziewiątego - chemia.
Dziewiątego.
Lidkę zebrało na sen. Położyła się na kanapie i przykryła kocem - razem z głową. W pokoju było duszno i gorąco, ale te dreszcze...
Sen nie nadchodził.
Usiadła na kanapie. Targały nią dreszcze, że ząb nie trafiał na ząb.
Zachorowała.
Nie, jest zupełnie zdrowa. Po prostu koszmarnie zmęczyło ją oczekiwanie. Strach. I jeszcze te egzaminy, jak stary kataplazm, którego nie wiadomo czemu nie można zdjąć. Człowiek umiera, a ci jeszcze pakują mu na pierś plaster rozgrzewający i nie wolno zsunąć śmierdzącego papieru... nie wiedzieć czemu, nie wolno...
Wyszła na balkon.
Było ciepło i wilgotnie. Pachniało mokrym pyłem.
Naparła na balustradę i spojrzała w dół. Pod samym domem widać było wąskie pasmo asfaltu. Gdyby tak spaść głową w dół...
W pewnej chwili zwidziało jej się, że nie tylko może to zrobić, ale że nie potrafi tego uniknąć. Przejdzie ponad poręczą i - jak ją uczyli na pływalni - skoczy głową w dół. Raz - i niczego już nie będzie...
Trzecie piętro. Trochę za nisko. Gdyby mieszkała na siódmym, nawet by się nie zastanawiała, ale tak... istnieje możliwość niepowodzenia, bólu... i życia ze złamanym kręgosłupem. Gdyby wejść na dach... Ale do tego trzeba opuścić mieszkanie, dokądś pójść, spotykając po drodze sąsiadów i odpowiadając na ich głupie pytania...
Lidka rozluźniła zaciśnięte na balustradzie palce. Cofnęła się do pokoju i włączyła telewizor. Zrobiła to zupełnie odruchowo.
- ...starsi ludzie doskonale pamiętają, jak podczas przedostatniego kryzysu, pod koniec pięćdziesiątego pierwszego cyklu, to znaczy przed ponad czterdziestu laty, banda takich samych fanatyków usiłowała wykorzystywać zwykły ludzki strach przed apokalipsą! W swoich ulotkach posługiwali się dokładnie takimi samymi hasełkami, zgadza się nawet czas rozpoczęcia kampanii: dwieście dni przed ogłoszonym terminem, który zresztą wybrano ze skrajnym cynizmem - w przeddzień balów maturalnych, jakie chcemy wyprawić naszym dzieciom!
Policzki i uszy Lidki zapłonęły, zapiekły ją i zrobiły się oślepiająco czerwone.
- Witajcie, Andrieju Igorowiczu...
I jakby w odpowiedzi, deputowany Zarudny energicznie kiwnął głową:
- Tak jest! Pierwszy cios wymierzono z całą siłą właśnie w nich, czekających na swoją pierwszą apokalipsę! W nich, którzy nie wiedzą, ile są warte uliczne ulotki! Właśnie wśród ostatniego pokolenia, w średniej i młodszej grupie zastraszająco szybko rośnie liczba samobójstw! Mnożą się młodzieżowe sekty... a powiem otwarcie, że wolałbym ujrzeć swego syna w jakimś gangu nastolatków niż w takim klubie samobójców!
Lidka zachichotała głupawo. Wyobraziła sobie Sławka w młodzieżowym gangu - tego Sławka, który teraz siedzi zamknięty na trzy spusty.
- A my, rodzice? - Andriej Igorowicz pochylił się ku przodowi i spojrzał Lidzie prosto w oczy. - Czy poświęcamy czas na to, żeby rozwiać przedwczesny strach naszych dzieci? A może mu się poddajemy... skrycie, ale się poddajemy?
Deputowany Zarudny odczekał chwilkę.
- Patrzcie!
Boczna kamera pokazała dokument, trzymany przez ojca Sławka w dłoniach. Lidce przypomniał się stołowy hokej i to, jak zręcznie te dłonie manipulowały plastykowymi graczami.
- Przyjrzyjcie się! Ta ulotka ma prawie czterdzieści lat... „Z zaginionych cywilizacji nie zostało nic oprócz popiołu. Mieszkańcy unicestwionych miast także wierzyli w życie wieczne... Nasz świat przeżywa ostatnie dni! Dwudziestego września nastąpi objawiona apokalipsa, ale Wrota się nie otworzą...”
Deputowany Zarudny ostrym ruchem rozpostarł ulotkę na stole i spojrzał Lidce prosto w oczy:
- Gdyby w tej ulotce było choć słowo prawdy, ani ja, ani żaden z ludzi zbliżających się teraz do czterdziestki nie urodziłby się! Ale to kłamstwo najczystszej wody, przy czym kłamstwo, które przyniosło swojemu autorowi konkretne korzyści... Był nim niejaki Aleksander Brodowski, psychoanalityk, profesor, akademik... jak się wyjaśniło, samozwaniec. Apokalipsa nastąpiła wtedy szesnastego kwietnia kolejnego roku, Wrota otworzyły się i nasi rodzice wkroczyli w nowy, pięćdziesiąty drugi cykl! A teraz...
Lidka nagle odsunęła się od ekranu, z którego spojrzała na nią znajoma, żółtawa twarz przedstawiciela ruchu „O czystość duszy” i mistrza obliczeń wedle metody Filke-Brodowskiego. Zdjęcia wykonano z profilu i en face.
- A teraz - przemawiał zza ekranu przenikliwy głos deputowanego Zarudnego - zechciejcie spojrzeć na tego człowieka. Oto Wiktor Aleksandrowicz Brodowski, rodzony syn autora tamtej ulotki, który stawia czoła już trzeciej swojej apokalipsie... przejąwszy i wzbogaciwszy metody działania ojca. Aktualnie przeciwko dwudziestu trzem jego poplecznikom prowadzi się dochodzenie, a przynajmniej setkę czekają jeszcze aresztowania. Pozostali zostaną zatrzymani za rozpowszechnianie fałszywych wiadomości dotyczących czekającej nas apokalipsy, dokonane ze szczególnym cynizmem przy pomocy środków masowego przekazu. Za chciwość, próby przekupstwa urzędników państwowych, rozpowszechnianie oszczerstw, bezprawne zajmowanie i okupację budynków społecznego użytku, okazywanie nieposłuszeństwa wobec władz, uchylanie się od płacenia podatków...
Lidka wstrzymała oddech. Wydało jej się, że z każdym słowem deputowanego fotografia żółcielca robi się coraz bardziej ponura i odpychająca, policzki Brodowskiego nabierały ceglastej barwy, a pod płonącymi oczami pojawiały się coraz głębsze, posępne cienie. Po sekundzie, na ekranie pojawiła się już surowa, skupiona twarz papy Sławka.
- Parlamentarna komisja do spraw zbliżającej się apokalipsy dała mi pełnomocnictwa, na mocy których pragnę oświadczyć, że w całym kraju położono kres działalności licznego i dobrze zorganizowanego ugrupowania antyspołecznego. Rozpowszechniane przez jego członków rzekomo naukowe obliczenia mówiące o tym, że dziewiątego czerwca nastąpi nie kolejna apokalipsa, a ostateczny koniec świata, są pozbawione wszelkich podstaw, to po prostu cyniczne kłamstwo. Daty apokalipsy nie sposób obliczyć! Tylko od nas, ludzi, zależy, ile ofiar pociągnie za sobą kolejny kataklizm! Wzywam pokolenia, by się zjednoczyły! Dziesiątego czerwca czeka nas ogólne święto - bale maturalne średnich grup licealnych, nasze dzieci, wnukowie i bracia wkraczają w dorosłe życie... niechże ten dzień stanie się dniem demonstracji jedności pokoleń wobec apokalipsy, w którym położymy fundamenty pod nowy, pełen spokoju i powodzenia cykl...
Andriej Igorowicz wstał. Lidce wydało się nagle, że patrzy na nią. W tej właśnie chwili - patrzy na nią...
* * *
Wypracowanie egzaminacyjne
UCZENNICY MŁODSZEJ GRUPY
Klasy V B
LIDII SOTOWEJ
Temat „Rola młodzieży w nowym cyklu”
My, przedstawiciele młodego pokolenia, stajemy wobec swojej pierwszej apokalipsy z nadzieją i obawami. Dla nikogo nie jest sekretem, że z powodu braku odpowiedzialności, złej organizacji, egoizmu i niskich pobudek, a także społecznego zbydlęcenia społecznego wobec perspektywy kryzysu, droga do Wrót dla wielu ludzi może się okazać drogą ostatnią. My, młodzi, powinniśmy jednak ufnie spoglądać w przyszłość, Powinniśmy się uczyć i przygotowywać do dorosłego życia. Na początku nowego cyklu to właśnie na nas spocznie obowiązek odtworzenia przemysłu i zapewnienia ludzkości potomstwa, to znaczy rodzenia dzieci. Powinniśmy śmiało patrzyć w przyszłość, zadzierzgiwać mocne więzy przyjaźni i pamiętać wszystko, co dała nam szkoła. Powinniśmy szanować rodziców i starszych. I nasz rząd, oraz parlament, a szczególnie członków komisji do spraw apokalipsy. Jest to obecnie najbardziej potrzebna z komisji. Wiemy, że w nowym, pięćdziesiątym czwartym cyklu czeka na nas wiele ciekawej pracy. Przygotowujemy się do niej już teraz...
OCENA: cztery
UWAGI: w zasadzie myśli uczennicy idą w pożądanym kierunku.
Bała się, że słuchawkę podniesie Klaudia Wasiliewna. Mama Sławka uważa z pewnością, że czas deputowanego jest zbyt drogi i na uroczystą rozmowę z uczennicą nie warto tracić nawet minutki..
Zaraz po balu maturalnym Sławka rodzice mieli wywieźć na jakieś letnisko i Lidka straci wszelkie preteksty, by dzwonić na domowy telefon Zarudnych. Dlatego liczyła na to, że słuchawkę podniesie Sławek i wtedy, pogadawszy przez chwilę o niczym, będzie się można umówić na wizytę.
Ale przecież nie mogła się spodziewać, że...
- Lida? Aaa, witaj... Jak tam egzaminy?
Zamknęła oczy, kurczowo ściskając w dłoni słuchawkę.
Chciała powiedzieć Andrzejowi Igorowiczowi, że ją uratował i przywrócił życiu. Że gdyby nie on, to któregoś dnia z pewnością rzuciłaby się z balkonu, choć to tylko trzecie piętro. Że strasznie żałuje, iż ostatnio nie mogła się z nim spotkać, porozmawiać i pograć w stołowego hokeja. Ale liczy na to, że zobaczą się, na przykład na maturalnym balu, choć najbardziej ze wszystkiego na świecie chciałaby zobaczyć się z nim w jego domu.
- Dzień dobry, Andrieju Igorowiczu...Jakie egzaminy?
Uśmiechała się głupio i przyszło jej do głowy, ze to dobrze, iż rozmówca nie może zobaczyć jej szczenięcej radości...
Z matematyki mimo wszystko dostała tróję. Choćby nie wiedzieć jak długo ślęczało się nad podręcznikiem w ostatnią noc przed egzaminem, nie sposób uzupełnić straconych na półrocznym wagarowaniu wiadomości. Może by się jakoś wyrobiła na starych tematach, które przerabiali jeszcze w ósmej klasie - ale pechowo trafiła na kartkę z równaniami. Za to z historii otrzymała piątkę: Michaił Feoktistowicz nawet nie dosłuchał do końca obszernej odpowiedzi, machną ręką, postawił „bardzo dobrze” i Lidka oddała się bezgranicznej radości, którą tylko troszeczkę psuła świadomość, że u Feo wszystkie dziewczyny otrzymały oceny bardzo dobre. „Mądry staruszek - oznajmił Rysiuk. - Domyśla się, że na uniwerek i tak żadna z was się nie dostanie i bal debiutantek zobaczycie jak własne uszy bez lustra. Absolutnie nieszkodliwa, darmowa masa piątek”.
Lidka radośnie potrząsnęła głową:
- Andrieju Igorowiczu, z historii dostałam „piątkę”!
- Gratuluję! - ucieszył się szczerze rozmówca, a Lidka nagle się przestraszyła, że zaraz uprzejmie złoży jej życzenia i położy słuchawkę.
- Andrieju Igorowiczu, przyjdziecie na bal maturalny Sławka? - zapytała pospiesznie i nie było to pytanie, a sformułowanie życzeń, stworzenie prawdopodobieństwa, sprzyjającego ziszczeniu się jej pragnienia. Zdaje się, że nazywano to „warunkiem powodzenia”.
- Nie - odpowiedział deputowany Zarudny, jednym słowem unicestwiając wszystkie jej plany. - W żaden sposób nie dam rady, Lido. Sprawy bieżące...
Lidka milczała. Rozmówca nie mógł zobaczyć jej twarzy, z pewnością trzeba było powiedzieć coś w rodzaju: „Jakże mi przykro”.
Z jakiegoś powodu, którego sama nie potrafiła sprecyzować, liczyła na ten wieczór. Po uroczystym powitaniu absolwentów zacznie się kolacja, potem tańce, i będzie można jeśli nie porozmawiać, to chociaż postać obok.
- Andrieju... Igorowiczu... chciałam wam powiedzieć...
Pauza.
- Co, Lido?
Drogocenne sekundy czasu deputowanego płyną bez pożytku i wsiąkają, jak woda w piasek.
- Chciałaś mi powiedzieć coś ważnego?
Lidka otworzyła oczy.
- Tak. Coś ważnego.
- To przyjdź do zoo - odezwał się wesoło deputowany, Lidce zaś wydało się nagle, że się przesłyszała.
- Co?!
- Za godzinę mam oficjalne spotkanie z dyrektorem kompleksu zoologicznego. A potem będę miał wolne pół godziny. Kiedy ostatni raz byłaś w zoo?
* * *
Wypracowanie
UCZENNICY MŁODSZEJ GRUPY
Klasy VB
LIDII SOTOWEJ
Temat: „Zwierzęta w warunkach naturalnych. Las zimą”
Zimą w lesie widzieliśmy ślady zająca. Łapy zająca bielaka podobne są do śnieżnych rakiet. Mają szerokie, pokryte futerkiem stopy. Dzięki temu nie zapada się w śniegu i może uciekać przed prześladowcami.
Tylko ssaki mają ciała pokryte sierścią albo futrem. Tylko samice ssaków wytwarzają mleko, którymi karmią małe. W naszym rezerwacie zimą ustawia się karmniki dla dzikich zwierząt - zajęcy, wiewiórek i łosi. Drapieżniki - wilki i lisy - pełnią rolę sanitariuszy, które tępią chore i słabe zwierzęta.
Ssaki, podobnie jak ludzie, nie są zdolne do przeżycia apokalipsy poza schronami. Instynkt samozachowawczy kieruje zwierzęta do Małych Wrót, w których kryją się przed śmiercią. Po apokalipsie pogłowie zwierząt zmniejsza się niemal dwukrotnie, ale pozostała po-pu-la-cja jest zdolna do samoodtworzenia. Pogłowie zwierząt domowych (większej i mniejszej rogacizny, świń, ptaków i zwierząt futerkowych) zmniejsza się trzykrotnie, a nawet czterokrotnie. Dlatego na początku każdego cyklu w gospodarce odczuwa się niedostatek produktów pochodzenia zwierzęcego. Stąd, z ekonomicznego punktu widzenia ważna jest produkcja konserw. Nienaruszalny zapas konserw jest przechowywany w podziemnych skarbcach do początku każdego nowego cyklu...
OCENA: trzy.
UWAGI: Nie należy żywcem przepisywać zdań z podręcznika!
* * *
Bardzo dawno temu, przed dziesięcioma laty, kiedy wszystkie dzieci nowego cyklu były w istocie dziećmi - ogród zoologiczny był ogromny i chodziły tam kolejno wszystkie klasy wszystkich szkół; tam przeprowadzano zajęcia z przyrody, tam w wolne dni ustawiały się kolejki - z rodzicami, lizakami i balonikami...
Lida kupiła bilet - oczywiście dla dorosłych. Gdzieś w ognioodpornych sejfach przechowywane są do tej pory żółte bileciki z napisem „Ulgowy” - ale będą musiały jeszcze poczekać na swój czas. Wedle najnowszych przewidywań - przynajmniej z pięć lat.
Rozejrzała się nerwowo: owszem, koło budynku dyrekcji zebrały się czarne rządowe maszyny. Znaczy, oficjalne przyjęcie na cały gwizdek...
Alejki były prawie puste. Od klatki do klatki przechadzały się nieliczne parki zakochanych. W pewnej chwili Lidka okropnie się przestraszyła - obok przeszła grupa chłopaków o mętnych spojrzeniach. Chłopcy nie zwrócili na Lidkę uwagi, ona jednak długo jeszcze po ich przejściu rozglądała się nerwowo, zaciskając w torebce bezużyteczny pojemnik z gazem.
Po wybiegach brodziły ponure łosie, dzikie kozy i jeszcze jakieś rogate bydło, którego nazw Lidce nie chciało się czytać. Na początku udawała, że tak ją zaciekawił żujący bawół, iż gotowa jest podziwiać go przez kilka najbliższych godzin. Potem znalazła bardzo wygodną ławeczkę: przed spojrzeniami postronnych widzów krył ją rozrośnięty krzak, a dyrektorski domek widać z niej było jak na dłoni.
Pod ławeczką leżały w kurzu i pyle niedopałki ze śladami jaskrawej pomadki. Lidka czekała i tęskniła. Samo czekanie było tak głębokie i pełne, że radości tego oczekiwania wystarczyłoby jej na cały dzień.
Potem drzwi dyrektorskiego domku otworzyły się i w stronę samochodów ruszył tłum surowych i oficjalnych aż do bólu zębów ludzi.
* * *
- Widzisz, ten żubr został oznakowany. Oznakowane egzemplarze są tylko cztery w całym ogrodzie zoologicznym. Szkoda, że nie masz ochoty zająć się biologią.
Żubr żuł trawę. Sekundy przeciekały pomiędzy palcami. Lidka wiedziała, że dziś wieczorem zacznie przypominać sobie kolejno każdą z nich. I każde powiedziane słowo.
Co ją obchodzi ten żubr? Żubr niczego nie wie o życiu. Za kilka tygodni wywiozą go do lasu, i przez jakiś czas będzie łypał z niedowierzaniem na otaczający go świat bez ogrodzeń. Potem poczuje coś niedobrego i jeżeli zdąży, dobiegnie do Małych Wrót... Zawsze znajdują się badacze samobójcy, gotowi do podejrzenia i opisania Małych Wrót i do schowania się w nich wespół z ukochanymi zwierzętami. Żaden z tych śmiałków jeszcze nie wrócił: na początku każdego cyklu łażą po lesie z lekka oszołomione, oznakowane przed katastrofą zwierzęta, które, oczywiście, nie potrafią powiedzieć, gdzie się podział ten chłopak, co ostatnie pół roku wszędzie włóczył się za stadem małp. Albo inny, który nigdy się nie rozstawał z ukochanym koniem. Lub trzeci... mało to było zapaleńców, którzy chcieli złożyć swoje żywoty na ołtarzu nauki o „biologii kryzysu”?
Szli obok klatek i wolier - pustych lub na poły pustych. Ewakuacja ogrodu zoologicznego rozpoczęła się od zwierząt egzotycznych; klatki i akwaria ponakrywane były tarczami, na każdej z nich namalowano wizerunek ewakuowanego zwierzęcia. „Pangolin. Ze względu na zbliżającą się apokalipsę przewieziony do właściwego mu otoczenia klimatycznego”. „Drzewny długopięt. Ze względu na zbliżającą się...”
- To także zasługa naszej komisji - odezwał się Zarudny z chłopięcą niemal chełpliwością. - W zeszłym cyklu, na przykład, nikomu nic przyszło do głowy, żeby zająć się ogrodem zoologicznym. Kryzys gospodarczy, transportowy, epidemia... wszystkie te zuchy zostały tutaj i zginęły w klatkach. A w tym cyklu zatroszczyliśmy się o nie wcześniej...
Z tyłu, w odległości pięćdziesięciu kroków, brnęli dwaj na oko obojętni na wszystko goryle. Oddychali swobodnie i jakby przelotnie przyglądali się wszystkim ławeczkom i krzaczkom po obu stronach alejki.
Zarudny zatrzymał się. Powiódł dłonią po ogrodzeniu, sceptycznie spojrzał na swoją rękę i postanowił wstrzymać się od poszukania oparcia.
- No i dożyłem czasu, kiedy mój syn osiągnął pełnoletniość... - odezwał się niegłośno, spoglądając w niebo. - Kto mógłby pomyśleć... Lida, chciałaś mi coś powiedzieć?
Wstrzymała oddech. Zaraz mu powie. No, raz, dwa, trzy...
- Popatrz!
Ogromne, na poły uschnięte drzewo wyglądało na całkowicie pokryte przez wiewiórki. Po chwili okazało się, że wiewiórki są tylko dwie i że bawią się, ścigają, tańczą i oplątują pień iście kaskaderską feerią sztuczek, uprawiając jakąś wiewiórczą wersję drzewnego berka. Lida patrzyła na wiewiórki i czuła dłoń deputowanego na swoim nadgarstku. Dłoń była gorąca.
Zapragnęła nagle, żeby ta dłoń pogładziła ją po głowie. I po ramieniu. I po policzku. Zapragnęła ująć tę dłoń... i nigdy już jej nie puszczać. A jeszcze lepiej byłoby przylgnąć do niej wargami...
Wiewiórki się rozbiegły; jedna z nich przeskoczyła przez ogrodzenie, wbiegła do drewnianego koła i zaczęła drobić łapkami jak na przyrządzie treningowym.
- Ot, i my biegamy tak w kółko - głuchym głosem stwierdził deputowany Zarudny.
- Co? - zapytała Lidka, bojąc się nawet poruszyć.
On jednak i tak puścił jej nadgarstek.
- Co chciałaś mi powiedzieć, Lido?
Lidka przełknęła ślinę. W tej chwili najbardziej ze wszystkiego chciałaby go poprosić, żeby znów wziął ją za rękę. Jednak milczała.
- Jutro dziewiąty czerwca - stwierdził Zarudny, badając strzałkę wskaźnika. Podwinął mankiet marynarki. Na krótko błysnęła spod niego tarcza drogiego zegarka.
Lidka milczała.
- Lido... ty przecież już się nie boisz? Tej... objawionej apokalipsy?
Spojrzała mu w oczy.
- Nie. To pan mnie nauczył, jak się nie bać.
Ot i wszystko. Wszystko zostało powiedziane.
Zarudny roześmiał się. Wiatr targał jego krawatem - wąskim, ciemnym, o nieokreślonym, drobnym wzorze..
- Podejrzewam, że masz rację. Te gady siedzą w więzieniu i już z pewnością nikogo nie nastraszą. A pojutrze Sławek będzie miał bal maturalny. - Umilkł. Lidka czekała. - Ale apokalipsa... mimo wszystko nastąpi. Za pół roku, może za rok...
Lidka z uporem zagryzła dolną wargę.
- Wszystko jedno. Nie boję się.
- Tak. - Deputowany Zarudny pierwszy uciekł ze spojrzeniem w bok. - Z pewnością masz rację... Lido. Ale widzisz...
Gdzieś na dalekim wybiegu wrzasnęło jakieś nie wywiezione jeszcze zwierzę.
- Moja matka zginęła podczas ostatniej apokalipsy - stwierdził Zarudny z niepojętą dla Lidki urazą w głosie. - Myślisz, że spalił ją gorący obłok? Albo że zatruła się gazami? Albo dopadły ją glefy?
Lidka milczała. Nagle zrobiło jej się zimno.
- Nie. Stratowano ją... przed samymi Wrotami. Ludzie gnali na oślep, wiedzieli, że za kilka chwil będzie za późno... a ona się potknęła.
Teraz Lidka jego wzięła za rękę. Dotknięcie było jak porażenie prądem - aż w piętach poczuła gorący dreszcz.
- Lido... najgorsze, co może być, to nie stwory z morza i nie deszcz meteorytów. Najgorszy jest tłum przed Wrotami. Uważaj na siebie, bardzo cię proszę.
Lidka wprost pożerała go wzrokiem.
- Z każdym nowym pokoleniem ludzie stają się coraz wyżsi. Płacą za to bólami w kręgosłupie, ale - rosną. Uczniom nie objaśnia się, czemu tak jest. Ale... niżsi ludzie mają gorsze szansę w tłumie. Mówię to nie po to, by cię przestraszyć. Chcę, żeby w chwili katastrofy. Lido, ktoś był przy tobie. Ktoś dostatecznie silny, kto będzie mógł cię podtrzymać.
Lidka mocniej ścisnęła go za rękę. „Jakże bym chciała, żebyś to był ty”.
Ta myśl z pewnością odbiła się na jej twarzy.
- Lido... - odezwał się powoli Zarudny. - Za dwa dni na pierwszym programie będzie bardzo ważne wystąpienie. Moje. Obiecaj mi, że będziesz oglądała.
- Oczywiście - odpowiedziała szeptem.
- Myślę, że będzie to zasadniczy zwrot... w losie nas wszystkich. Bardzo na to liczę. A teraz... wybacz, ale nie mogę ci już poświęcić ani minuty dłużej.
Zrozumiała, że wciąż jeszcze trzyma go za rękę. I że to może wydać się dziwne, że trzeba za wszelką cenę rozewrzeć palce - choćby przyszło jej to zrobić zębami.
Wracali w milczeniu. A za nimi szli dwaj milczący ochroniarze. Nie wiadomo dlaczego, wiewiórki nie spuszczały z nich wzroku - pewnie czekały na poczęstunek.
- Sławek szykuje się na wydział historyczny? - zapytała Lida powoli.
Deputowany kiwnął głową.
- Ja chyba też - stwierdziła niespodziewanie dla samej siebie.
Odwrócił się nagle.
- Tak?!
I objął jej ramiona. Szerokim ruchem dorosłego, którego uradował jakiś uczynek dziecka. Ale nie po ojcowsku... raczej po bratersku.
Lida wstrzymała oddech. Wetknęła nos w cienki krawat i całą swoją osobą chłonęła zapach Zarudnego, żeby potem dokładnie go sobie przypomnieć. Żeby wspominać tę przeciągającą się chwilę z najmniejszymi, najdrobniejszymi szczegółami.
- Zuch! - stwierdził deputowany Zarudny. - Zuch dziewczyna!
* * *
Ranek dziewiątego czerwca był słoneczny, pełen ptasich trelów i nieskończenie piękny. Pod obowiązkową marynarkę mundurka Lida wdziała odświętną, białą bluzeczkę; nowe pantofle nieco ją cisnęły. Nieco.
Na wilgotnej po nocnym deszczu ławeczce siedziała Swietka z czwartego piętra i paliła długiego papierosa.
- Na egzamin? Niu-niu... A ja rzuciłam tę głupią szkołę. Cholera jej w bok...
- Chodźmy, Lido - odezwał się ojciec, który wyszedł za Lidką i teraz otwierał samochód.
Wcisnęła się na ciasne, tylne siedzenie i położyła na kolanach bukiecik drobnych, kolczastych róż - dla chemiczki. Od czasu do czasu jakiś kolec przebijał celofan i kłuł Lidkę w palce - a dziewczyna krzywiła się boleśnie.
Serce biło jej chyba gdzieś w krtani.
Dziewiąty czerwca. Dziewiąty; ojciec Sławka wyśmiałby ją, ale ona mimo wszystko jeszcze troszeczkę się boi.
Troszeczkę.
...wymęczyła czwórkę.
Chemiczka uśmiechała się z zadowoleniem; kolczaste róże zrobiły na niej wrażenie. Dyrzyca złożyła wszystkim gratulacje z powodu zakończenia roku szkolnego; w auli powtórzono przemówienie dla średniej grupy, ale Lidka nie brała już w tym udziału.
Szumiało jej trochę w głowie, jak po lampce wina. Szukała Sławka, nigdzie go jednak nie mogła znaleźć.
Wszędzie pachniało kwiatami; przy wyjściu jakiś chłopak ze średniej grupy podarował Lidce bukiecik dzwonków. Lidka się roześmiała, podziękowała i wybiegłszy z gmachu liceum, skierowała się na przystanek pospiesznego.
Awanturnica, drzazga niesiona prądem. Było jej tak radośnie, wesoło i dobrze, że zaryzykowała i uległa nagłemu pragnieniu. Wyskoczywszy z wagoniku w centrum, zagłębiła się w dzielnicę, gotowa uśmiechem kwitować spojrzenia zamiataczy ulic, milicjantów i ochroniarza.
Chociaż nie. Dozorcy ochroniarza nie było na miejscu - co zdarzało się dość rzadko. Podczas wszystkich wizyt Lidki u Zarudnych coś takiego zdarzyło się może dwukrotnie.
Przez chwilę postała przed otwartymi drzwiami służbówki. Potem wzruszyła ramionami, potrząsnęła swoimi dzwoneczkami i chyba nawet usłyszała, jak dzwonią.
Potem ruszyła schodami w górę, do znajomych drzwi. Co tam ukrywać - do bardzo kochanych drzwi...
A te były lekko uchylone. No, czegoś takiego Lidka jeszcze nie widziała.
Zadzwoniła. Żadnej reakcji; dość długo stała pod drzwiami, ale nic się nie działo. W końcu wstrzymując oddech w piersiach, pchnęła drzwi, by uchylić je szerzej i wetknęła główkę do środka.
Do bukietu niepowtarzalnych zapachów mieszkania Zarudnych wmieszał się jeszcze jakiś, niemal nieuchwytny. Była jeszcze woń jej dzwoneczków w bukieciku, od którego ciągnęło zapachem łąki...
- Sławek!
Cisza.
Weszła, podświadomie spodziewając się jakiegoś podstępu. Zaraz z jakiegoś kąta wyskoczy na nią Sławek w gumowej masce; głuptas, do tej pory uważa, że to śmieszne...
Uśmiechnęła się z wyższością.
- Sławek! Klaudio Wasiliewna!
I, nabierając tchu w piersi, jakby się bała głośno wyśpiewać swoją nadzieję:
- Andrieju Igorowiczu!
Cisza.
Pomyślała, że powinna się odwrócić i odejść. Mimo wszystko to obce mieszkanie, a ona weszła bez zaproszenia i dzwonka.
Drzwi do saloniku były uchylone. Lidka nie znała wszystkich tajemnic ogromnego służbowego mieszkania, ale do salonu zwykle ją wpuszczano i dlatego uznała za dopuszczalne zajrzenie tam jednym okiem.
Pusto. Bezładnie porozrzucane rzeczy. Otwarta walizka. Na podłodze pełno papieru pakunkowego.
Patrzyła... a bukiet dzwoneczków opuszczał się coraz niżej i niżej.
Ślady pospiesznego pakowania. Ucieczki. Ewakuacji. Miga uporczywie pusty ekran niewyłącznego telewizora.
Cofnęła się do korytarza... dywanik był przekrzywiony, jakby taszczono po nim coś ciężkiego. Kawałki szpagatu. Pomięte kartki papieru. Nigdy wcześniej w mieszkaniu Zarudnych nie widziała takiego bałaganu.
Wszystkie drzwi były lekko pouchylane.
Uciekli - pomyślała Lidka, oblewając się zimnym potem. Mimo wszystko uciekli w przeddzień dziewiątego czerwca. Jakby... jakby...
Za jej plecami coś ciężko uderzyło o podłogę. Lidka drgnęła i wypuściła bukiecik ze zmartwiałych nagle palców.
Okazało się, że to spadła fotografia wisząca na ścianie w ramce pod cienkim szkłem. Lidka odruchowo się pochyliła i podniosła fotografię z ramką.
Na zdjęciu widnieli chłopak i dziewczyna, w których z trudem, ale można było rozpoznać Andrieja Igorowicza i Klaudię Wasiliewna. Oboje mieli po około dwadzieścia lat. Chłopak miał na ręku wzruszające zawiniątko, przewiązane wstążką. Z zawiniątka wystawał zadarty nosek. Dziwne. Sławek wcale nie miał zadartego noska... a może to tylko wszystkie niemowlaki są takie brzydkie?
Dlaczego nigdy wcześniej nie widziała tej fotografii? Ten Andriej Igorowicz mógłby spokojnie uczyć się w ich liceum... w starszej grupie. Lidka spotykałaby go na przerwach.
Zapragnęła nagle cisnąć zdjęcie na podłogę. Zdołała się jednak powstrzymać. Położyła ramkę na stole obok dzwoneczków. Wyszła na korytarz. Przez chwilę stała, przestępując z nogi na nogę, nie wiedząc, dokąd pójść i co zrobić.
Strachu prawie nie czuła. Ale dławiły ją wstyd i gniew... wydało jej się, że krtań ma pełną kwasu.
Ciężkie drzwi gabinetu.
Pantofle cisnęły już wprost niemiłosiernie.
Dlaczego? Dlaczego tknęła i bez tego na poły otwarte drzwi?
Krok. Jeszcze krok.
Gabinet. Półki. Komputer. Telefony. Porozrzucane książki...
W roboczym krześle z wysokim oparciem siedział człowiek.
- Andrieju Igorowiczu... - odezwała się Lidka cichym głosem.
Deputowany Zarudny spoglądał na nią szeroko otwartymi, szklanymi oczami.
Jego pierś pokrywała krwawa, zastygła, poszarpana masa...