Rozdział 12


Dzwonek do drzwi.

- Ciociu Lido! Andriej w domu?

Dziewczynka z ósmego piętra. Starsza grupa, już nie dziewczynka właściwie, a dziewczyna. Piętnastoletnia. O dwa lata starsza od Andrieja.

- A co się stało? - zapytała Lidka, otulając się ciaśniej szlafrokiem.

- Kotek! Kotek na podwórzu! Wlazł na drzewo!

- Wysoko? - zapytała Lidka odruchowo.

- Strasznie wysoko! - radośnie oznajmiła dziewczyna. - Nikt nie może dosięgnąć...

- Andriej... - zaczęła Lidka niezbyt pewnym głosem.

Syn już wyskoczył za drzwi i nie czekając na windę, z hukiem pognał schodami w dół. Z hukiem - dlatego, że nie dobiegając do końca podestu, Andriej przeskakiwał ostatnie cztery, pięć stopni i lądował sprężyście, ale głośno.

Lidka wzuła na stopy sportowe pantofle, narzuciła na ramiona płaszcz i wyszła za młodymi.

Wokół wysokiej topoli zebrał się tłumek gapiów. Lidka sama nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziała w mieście kota. Staruszek spod dwudziestego siódmego trzymał kota, ale obaj niedawno umarli. Ze starości.

Andriej dał nura w tłum, który natychmiast zaczął się przed nim rozstępować. Jak wtedy, gdy przez grupę gapiów, którzy zebrali się wokół miejsca ulicznego wypadku, przedziera się stanowczy lekarz.

- Gdzie? - Andriej zadarł głowę do góry.

Odpowiedział mu cienki, koci jęk.

Kot był bury i pręgowany, miał prawie ochronną barwę. Pośród gałęzi w ogóle nie byłoby go można odnaleźć wzrokiem, gdyby nie przeciągłe miauczenie.

Pod drzewem stała rówieśniczka Andrieja z trzeciego piętra, która pochlipywała, przyciskając do piersi brudne piąstki:

- Wyrwał mi się... trzymałam go. A on mi się wyrwał... wyszliśmy tylko na chwilkę...

- Twój? - zapytała Lidka.

Dziewczynka kiwnęła głową:

- Tatuś ze wsi przywiózł.

Tymczasem Andriej zdążył już jak małpa objąć pień topoli i świecąc podeszwami trampek polazł w górę. Lidka odwróciła się: dała kiedyś synowi uroczyste słowo honoru, że nigdy nie będzie kontrolować wysokości, na którą ten postanowi się wdrapać. W zamian za to syn dał jej słowo, że nigdy nie będzie się wspinał na fabryczne kominy, dachy wagonów ani budki transformatorowe. I - o czym dobrze wiedziała - dotrzymywał swojej części umowy, nie próbując jej obchodzić.

W pół godziny później smarowała maścią głębokie zadrapania na rękach syna. Andriej udawał, że nic go nie boli. Zachłystując się niemal entuzjazmem, opowiadał, jak miękką sierść miał ten kotek. I że Lenka teraz z pewnością pozwoli mu głaskać swojego Arbuza... tylko jemu i nikomu innemu na całym podwórku! I dobrze byłoby... no, mamo, rozumiesz chyba... gdybyśmy tak mieli kotka albo pieska... fajnie byłoby, prawda?

- Za sześć lat będzie mryga - odpowiedziała Lidka z westchnieniem. - Weźmiesz na siebie odpowiedzialność za zwierzę? Bo ja nie.

Zwiesiwszy nos na kwintę, syn zaczął oglądać swoje ręce, podrapane drobnymi pazurkami przerażonego zwierzęcia.


* * *

Ani upadki z guzami i siniakami, ani dziury w spodniach nie mogły go zniechęcić do zgubnego nawyku - łażenia po drzewach. Kiedy trzeba było zdjąć z wysokiego drzewa gołębia albo piłeczkę do badmintona, starsi chłopcy zawsze wołali Andrieja. Dziewczynki wzywały go na ratunek, kiedy podczas zabaw ci sami chłopcy ciskali im na drzewo skakankę.

Pewnego razu ktoś na podwórku powiedział Andriejowi, że są takie specjalne szpony, które zakłada się na nogi do łażenia po gładkich słupach. Prostolinijny chłopak natychmiast zwrócił się do mamy z prośbą, żeby mu wykombinowała gdzieś takie słupołazy. Zaszokowana Lidka natychmiast dała mu solenne słowo honoru, że osobiście zerżnie mu skórzanym paskiem gołą dupinę, jeżeli choć podejdzie do takiego słupa. Niech tylko spróbuje.

Próbować nie próbował. Chłopak doskonale wyczuwał mamine nastroje i - choć zwykle nie był strachliwy - tym razem postanowił nie kusić losu.


* * *

Pośród innych wydziałów Instytutu Historii Kryzysów wydział Lidki wyglądał jak niedźwiedź pomiędzy królikami i wiewiórkami. Finansowanie, międzynarodowe stosunki, ulgi i granty, korespondenci. Dokumentalny film. Służbowy samochód na podjeździe.

Pracownicy sąsiednich wydziałów hodowali groszek i trudzili się przy rozmnażaniu muszek. Od czasu do czasu sąsiedzi zawierali z Lidką umowy o współpracy, co otwierało przed nimi nowe perspektywy zdobywania finansów, a Lidce dawało iluzję nowych możliwości. Szczegółowe drzewa genealogiczne wybitnych muzyków powinny spełnić tę samą funkcję, co dziesiątki pokoleń groszku. Rozmaite testy wśród studentów konserwatorium - i pełne namysłu obserwacje muszek owocowych na laboratoryjnych szkiełkach. Praca paliła się wprost w rękach, dysertacje sypały się jak z rękawa. O związku zdolności muzycznych z grupą krwi, i druga, o braku takiego związku. O muzykantach chorujących na hemofilię, o wpływie rytmu bębna na mózgowe neurony, o szkodliwości młodzieżowych dyskotek, o rozkładzie określonych typów charakterystyk słuchowych związanym z przynależnością etniczną. - I tak dalej...

Wydział Lidki zasadniczo nie był wydziałem w pełnym tego słowa znaczeniu - było to zbiorowisko pracowitych kretów, ryjących na wszystkie strony od dość dowolnie wybranego kopca centralnego. Podczas rycia krety natykały się na bardziej lub mniej pożyteczne kopaliny czy inne znaleziska, resztki dawnych tunelów, studnie artezyjskie i - czasami - czyjeś rozkładające się zwłoki; słowa o niezwykłej użyteczności i wspaniałych perspektywach takiej pracy dawno już utraciły początkowy sens i przekształciły się w coś podobnego do modlitewnych zaklęć.

Lidka dawno temu zdążyła już poznać rozmiary bagniska, które ją wciągnęło i przestało jej to doskwierać. Kilku pracowników, którzy podlegali bezpośrednio jej i nikomu innemu, prowadziło oddzielne, ściśle utajnione badania. Swoi nazywali je: „Pracą ściśle eksperymentalną”. Jądrem zagadnienia było przebadanie wszystkich młodych ludzi na okoliczność braku lub posiadania „zdolności M”. Nie chodziło więc o muzykalność nabytą na nudnych lekcjach muzyki albo wtłoczoną w dziecięce główki dla zaspokojenia próżności rodziców - poszukiwano czystej, wrodzonej „zdolności M”, nie dającej się jak wiadomo zmierzyć żadnymi przyrządami, ale doskonale rozpoznawalnej przez każdego, kto ma uszy.

Koordynatorem prac tej grupy był doktor nauk Konstantin Woronow. Podczas minionych lat Kostia niewiele się zmienił - pozostał takim samym żywiołowo reagującym, nieprzejmującym się życiowymi trudnościami i wierzącym w lepszą przyszłość geniuszem domowego chowu. W jego mieszkaniu - które dostał dzięki staraniom Lidki - jedna za drugą zmieniały się żony; podczas minionych lat Kostia pięć albo sześć razy dawał się złowić. Ani jedna nie utrzymała się na dłużej - co nie było niczym dziwnym, bo żadne małżeńskie więzy nie mogły zmusić Kostii do tego, żeby nocował w domu. Noce spędzał w towarzystwie maszyny obliczeniowej, i wszystkie zaniedbywane systematycznie małżonki ciskały pod adresem Kostii i jego machin jedno i to samo, kompletnie się nienadające do druku życzenie, czym Kostia wcale się nie przejmował.

Decydujący etap „ścisłego eksperymentu” wyznaczono na pierwsze lata kolejnego cyklu. Wtedy zostanie tylko postawienie krzyżyków na wcześniej przygotowanych spisach. I rozdzielenie całej tej młodzieży na dwie nierówne grupy - szczęśliwie ocalałą większość i poległą tragicznie mniejszość. I zestawić te spisy z opracowanymi przez Kostię „schematami cech”. Co miało być wspaniałym potwierdzeniem „hipotezy Sotowej”.

- Lidio Anatoliewna, niech pani tylko popatrzy, co za pięknisia!

Młoda laborantka poczerwieniała, jak na schadzce. W jej rozkoszne, długie włosy też wplątały się muszki drozofile, ale był to widok raczej wzruszający niż niemiły.

- Jaka pięknisia! - powtórzyła laborantka z uczuciem. - Oczka, niech pani spojrzy, jak rubinki.

Lidka zajrzała w okular mikroskopu. W jasnym krążku zobaczyła przepiękną drozofile („piękna, jak żaglowiec” - mówił szef tutejszego oddziału, którego z Lidką łączyła stara i dobra znajomość). Cieniutkie, wygięte skrzydełka, dwubarwne ciało („mozaika”) i ogromne, zaciągnięte spokojnym smutkiem oczy.

- Mamo, mogą popatrzeć?

Andriej widział muszki nie jeden i nie dwa razy, ale nigdy nie przepuszczał okazji, żeby wetknąć w mikroskop swój nos (a raczej oko). Lidka dawno już przestała mu tego zabraniać - a może chłopak zostanie uczonym?

- Mucha domowa to paskudne świństwo, gruba, umazana tłuszczem i brudem. A drozofila - stwór boży, leciutki, różnoraki. Czarne muchy tłukę butem, a drozofile kocham z całego serca!

Laborantka zachichotała. Andriej oderwał się od mikroskopu - bez cienia uśmiechu, tylko w kącikach zmrużonych oczu igrały mu diabelskie ogniki.

Ostatnio zaczęto go uznawać za swego nie tylko w wydziale Lidki, ale i w całym Instytucie. Otoczony nimbem księcia następcy tronu chłopak o szerokich ustach i jeszcze szerszym uśmiechu, uzbrojony w nieodparty czar i od dawna znający siłę swej broni, potrafił wzbudzać sympatię, nie wywołując w nikim zawiści. Jakże zresztą mogliby dorośli ludzie - uczeni! - zazdrościć czegokolwiek wyrostkowi z młodszej grupy.

Lidka wiedziała, że w szkole zawistnicy byli. Nieliczni, ale zawzięci. Dwója ze sprawowania w minionym okresie, która postawiła pod znakiem zapytania dalszą możliwość nauki syna w tej szkole, była w sześćdziesięciu procentach rezultatem zawiłych intryg - ale w czterdziestu procentach należała się Andriejowi, jak chłopu ziemia.

- Andriej, chcesz jeść?

- Jeść? Co jeść? Gdzie jeść? Jasne, że chcę!

Chudy był tak, że można by go ukryć za grzebieniem, ale jeść lubił dużo i smacznie. Ci, którzy go znali, dziwili się, „gdzie on to wszystko podziewa”. Najpewniej w rezultacie reakcji chemicznych pochłonięte pożywienie przekształcało się w nieposkromioną energię.

Przed wizytą w kawiarence Lidka zajrzała do swojego gabinetu. Andriej został na korytarzu - wolał poskakać na sprężynującej pod stopami bardzo drogiej, importowanej wykładzinie; sekretarka przymknęła drzwi i nie wiadomo dlaczego wymamrotała zmieszanym głosem:

- Lidio Anatoliewna, dzwonili z Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych...

Podczas minionych lat Lidka doskonale przećwiczyła sztukę panowania nad swoimi reakcjami, teraz jednak dla zachowania niewzruszonej miny musiała się zdobyć na dodatkowy wysiłek.

- Co powiedzieli?

- Wyznaczyli spotkanie... przyjęcie u ministra. Umówiłam termin z waszym planem zajęć. W poniedziałek o dwunastej.

Za dwa dni. Lidka bezgłośnie odetchnęła.

- Dziękuję, Lenoczko. Pójdziemy z Andriejem coś zjeść. Jeżeli zadzwoni Igor Wiktorowicz, powiedz mu, żeby zadzwonił jeszcze raz za pół godziny.

- Mamo, co z tobą? - zapytał Andriej, który zobaczywszy twarz Lidki, natychmiast dał spokój wariackim podskokom.

- Nic, nic... mam ważne spotkanie, w poniedziałek. Chodźmy.

Uspokojony syn ruszył przodem, ona zaś patrząc w jego kosmaty tył głowy, niepostrzeżenie wyjęła z kieszeni niewielką fiolkę z maleńkimi bezbarwnymi kapsułkami.

Im bardziej niewzruszona twarz, tym ciężej pracować muszą serce i naczynia wieńcowe. A Lidka dawno minęła wiek, w którym można było nie zwracać uwagi na niemiłe ukłucia w lewej stronie klatki piersiowej.

No proszę, jak ten czas leci. Ma się już ku końcowi szesnasty rok.

W wieku pięciu, sześciu lat dzieci dowiadują się prawdy o czekającej wszystkich apokalipsie. Reagują na tę wiedzę każde inaczej: jedne nie wierzą, inne natychmiast o tym zapominają, niektóre odsuwają strach na przyszłość - przecież „to” się zdarzy, kiedy będę dorosły, dzieli mnie jeszcze od „tego” całe życie.

Niektóre przeżywają to bardzo głęboko i boleśnie. Tak jak Andriej. „Mamusiu, ale przecież TOBIE nic się nie stanie?!”

Kilka tygodni chodził nieswój, źle spał, krzyczał przez sen i prawie niczego nie jadł. Rozmaite próby tłumaczeń i pocieszeń - nie przejmuj się, nic się nikomu nie stanie - nie dawały rezultatów w ogóle albo dawały rezultaty bardzo mizerne. Z czasem strach się przytępił, ale ostatecznie znikł po wypadku ze śliwkami.

Był lipiec. Wedle skierowania znajomego lekarza Lidka wzięła urlop w akademickim ośrodku wypoczynkowym - daleko od wybrzeża, w stepie. Pogoda była średnia, Andriejowi ośrodek się nie spodobał, wszystko było źle, dopóki w pewien piękny wieczór, spacerując po wiejskiej, biegnącej obok ośrodka drodze, matka i syn nie natknęli się na ogrodzony sad śliwkowy.

- Śliwy - stwierdził chłopak głosem łakomca. - Mamo, może trochę natrzęsę?

Lidka, solidna dama w wieku... no, przekraczającym znacznie czterdziestkę, okazała słabość i ustąpiła przestępczemu pragnieniu synka, którego dawno już nie widziała w stanie takiego pobudzenia i zapału.

- No dobrze - zgodziła się. - Tylko szybciutko i nie za wiele.

Andriejowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Lidka nie zdążyła nawet mrugnąć okiem, kiedy chłopak znikł pośród listowia - miało się ku wieczorowi i jego obecność mogła poznać tylko po szeleście gałęzi i liści, a także głuchych pacnięciach spadających na ziemię śliwek.

- Dosyć, Andriusza - stwierdziła w pewnej chwili z niepokojem w głosie. - Potem nie znajdziemy ich w trawie... Złaź, dopóki choć cokolwiek widać!

W tej chwili od strony drogi doleciał basowy ryk znajdującego się jeszcze dość daleko motocykla. Hałas się przybliżał; Lidka okazała dość zimnej krwi, by nie wpaść w panikę i nie ściągać syna z drzewa w trybie awaryjnym.

- Ani mru mm - poleciła Andriejowi. - Oni pojadą dalej, wtedy zejdziesz na ziemię.

„Oni” zatrzymali się w odległości może dwudziestu metrów od pechowej śliwy. Silnik motocykla się zakrztusił, ryknął ostatni raz i umilkł; zaraz potem sypnęły się przekleństwa, względnie łagodne, gdyż - jak się wyjaśniło zaraz potem - z młodym entuzjastą motoryzacji jechała jego dama.

- Kur...czę pieczone! Nie bój się, Swietka, zaraodpalim. - Swietka chichotała głupawo, motor pochrapywał miarowo, ale nie zamierzał zapalić, możliwe dlatego, że motocyklista był mocno podchmielony.

- O, śliwa - stwierdziła Swietka, której wzrok nie utracił bystrości nawet w gęstym już mroku. - Paszka, chodź, natrzęsiemy...

- Entuzjasta motoryzacji porzucił swoje beznadziejne zajęcie i pospieszył na pomoc przyjaciółce. Lidka, która ukryła się w odległym o kilka kroków łanie kukurydzy, zdążyła tylko otworzyć usta.

Pasza podszedł do śliwy i zadarł głowę. W następnej sekundzie sypnął się na niego deszcz owoców. Nie, nie deszcz - grad. Łagodna śliwa trzęsła gałęziami i niewiele brakowało, a byłaby je połamała; opary alkoholu spłatały miłośnikowi motoryzacji niemiłego figla. Nie wiadomo, co mu się tam przywidziało, ale Pasza i Swieta nie zwlekając, skoczyli do swego motocykla, ten zaś, dzieląc widać mistyczną grozę, jaka ogarnęła jego właściciela, odpalił od jednego kopa. Bucząc groźnie i zataczając się na wykrotach, motor pomknął ku wiosce. Lidka zdążyła w samą porę, by schwytać spadającego z drzewa Andrieja. Chłopak zleciał, bo targany śmiechem nie mógł się utrzymać pośród gałęzi.

Powiadają, że obawę przed groźnym przełożonym można w sobie zwalczyć, wyobraziwszy sobie szefa bez gaci i na sedesie. Dlatego chyba Andriej tego wieczoru przestał się bać mrygi. Potwór strachu pokazał mu się z nieprzyzwoitej i komicznej strony. Bez gaci.

Teraz chłopak kończy szesnaście lat, a do apokalipsy zostało pięć albo cztery. Andriej jak przedtem niczego się nie boi, dzieląc błędy swoich rówieśników, którzy gotowi są pokonywać morza wpław; Lidka zaś ma się spotkać w poniedziałek z ważnym oficjelem, ministrem sytuacji nadzwyczajnych. Czyli będzie mowa o miejscu na liście, bardzo ważnej liście, wielu ludzi dałoby jeszcze więcej, żeby się na niej znaleźć.

Mowa będzie o prawie do odrobiny „opóźnienia umówionego”.


* * *

- Tak jest, Lidio Anatoliewna, bez dwóch zdań. Pani zasługi dla nauki trudno przecenić... Ale każda zbędna minuta „umówionego opóźnienia” oznacza możliwe straty wśród ludności. Czy zgodzi się pani skorzystać ze swego prawa za taką cenę?

Minister był jegomościem wzrostu zgoła nikczemnego, chudym jak szczapa i w grubych okularach. Ich mocne, czarne oprawy wyglądały jak obwódki żałobnej klepsydry.

- Niezupełnie pana rozumiem - odezwała się Lidka ostrożnie. - Wszyscy wiemy, że czasu „umówionego opóźnienia” nie da się zmienić. Czy więc warto składać odpowiedzialność...

- Odpowiedzialność zawsze jest ciężkim brzemieniem - niezbyt uprzejmie przerwał jej minister. - Ale niechże pani dobrze mnie zrozumie, „umówione opóźnienie” nie jest nagrodą za zasługi. To instrument. Niezbędny dla zachowania struktury państwa i skarbów cywilizacji. Podczas pierwszych godzin po apokalipsie potrzeba jest władza, system ubezpieczeń, koordynacja odtwarzania ekonomiki. Nauka - bezwarunkowo tak, ale tylko te jej gałęzie, które mogą mieć bezpośrednie znaczenie strategiczne.

- Co może być ważniejsze strategicznie od rozwiązania zagadki przeznaczenia Wrót? - zapytała Lidka cichym głosem.

Minister wzruszył ramionami:

- O ile mi wiadomo, do rozwiązania tej zagadki jeszcze daleko. Na dodatek, skoro mowa o projekcie tak szeroko znanym, wymagającym ogromnego nakładu prac badawczych, angażującym tak wielu ludzi... ilu pracowników trzeba będzie wpisać na listę? Jednego? Dwóch? Czy to rozwiąże problem? A ich rodziny? Wydaje mi się, Lidio Anatoliewna, że nie w pełni zdaje sobie pani sprawę z wagi zagadnienia. Nie jest tak, że sprawa „opóźnienia” jest w centrum uwagi całego świata. Zresztą, jestem głęboko przekonany, że cały wasz wydział szczęśliwie przetrwa nadciągającą apokalipsę i podczas pierwszych lat nowego cyklu przedstawi nam pani wspaniałe rezultaty... będę miał jeszcze okazję do wręczenia pani nagrody państwowej... albo - mam taką nadzieję - międzynarodowej.

Lidka patrzyła w niezbyt wyraźnie widoczne za szkłami, obwiedzione żałobnymi ramkami oczy - i ze smutkiem wspominała swoje własne przemowy do uczniów. Był to ten sam, gładki, zawodowy i pełen frazesów słowotok. Taką mowę można było wygłosić na dowolny temat, w dowolnym miejscu i przed dowolnym audytorium. Miłe, dodające otuchy słowa o niczym.

- Zrozumiałam, Michaile Jewgienijewiczu. Ostatnie pytanie. Gdyby badania związane z „czynnikiem M” zostały utajnione i prowadzone zgodnie z poleceniami ABP, wpłynęłoby to na pańską decyzję?

Milczenie. Za grubymi soczewkami okularów pojawił się błysk zaskoczenia.

- N-no... wie pani, wtedy rozmawialibyśmy w ramach całkowicie zmienionej sytuacji...

- Dziękuję - odparła Lidka i wstała.

Sekretarka odprowadziła ją do samych drzwi; na ministerialnym podjeździe czekał służbowy samochód Instytutu, w swojej klasie zupełnie przyzwoity, ale jakiś zagubiony pomiędzy pysznymi wozami oficjeli.

- Pójdę pieszo - oznajmiła Lidka kierowcy.

Było zimno i wilgotno - kiepski czas na spacer.

Szła, podstawiając twarz pod rzadkie krople deszczu, wciąż odtwarzając w pamięci swoją niedawną rozmowę z ministrem. Niezbyt liczni przechodnie dziwili się pewnie wyrazowi jej twarzy. Niby człowiek się uśmiecha, ale na widok takiego uśmiechu lepiej przejść na drugą stronę ulicy.

Projekt Lidki od dawna już utknął w błocie, o czym oprócz jej samej mało kto wiedział. Stykając się z różnorakimi informacjami, rozpełzał się na wszystkie strony, piękna i wiele obiecująca hipoteza przekształciła się w rozmyty, nieokreślony i budzący wątpliwości domysł. Nowe dane przeczyły sobie, rezultaty obliczeń statystycznych, niewątpliwe w małych próbkach, nie wiedzieć czemu nie chciały się potwierdzać przy badaniach liczniejszych grup ludności. Jedyna nadzieja Lidki leżała w „pracy ściśle eksperymentalnej”, tę jednak, ze zrozumiałych przyczyn, trzeba było odłożyć na przynajmniej pięć lat.

Ale raz uruchomiona, karmiona kolejnymi inwestycjami maszyna badań toczyła się przed siebie, jakby nigdy nic. „Latający Holender”. Galwanizowany trup.

Były to najczarniejsze myśli Lidki, które ją opadały podczas bezsennych nocy, pomiędzy czwartą a piątą nad ranem. Kiedy indziej cieszyła się z wciąż nowych cząstkowych rezultatów i niemal wierzyła we własną genialność; teraz jednak, po rozmowie z ministrem, nocne myśli wdarły się na terytorium dnia.

„Podczas pierwszych lat nowego cyklu przedstawi nam pani wspaniałe rezultaty... będę miał jeszcze okazję do wręczenia pani nagrody...” Nieważne, jakiej. Ponieważ jeżeli podczas apokalipsy - Boże, nie dopuść! - coś się przydarzy Andriejowi, ona tego nie przeżyje.

A ty, stary szczurze, z pewnością już załatwiłeś swoim dzieciom gwarancję wejścia we Wrota. I dlatego pewnie tak lekko rozprawiasz o tym, co się stanie podczas pierwszych lat nowego cyklu.

Weszła do budki telefonicznej. Dość długo nikt nie odpowiadał i w dole jej brzucha zaczął już się zawiązywać niemiły chłodek, kiedy w słuchawce odezwał się znużony głos Andrieja:

- To ty, mamo?

- Jak się domyśliłeś? - zapytała, uśmiechając się mimo woli.

- Telepatia - odparł z zadowoleniem w głosie.

- Wszystko w porządku?

- Aha - odpowiedział niezbyt pewnie.

- Co się stało?!

- Nie denerwuj się, mamo. Pomagałem naszemu geografowi ustawić chorągiewkę... i troszeczkę rozbiłem kolano.

- Jaką chorągiewkę?!

- Na dachu. Robimy doświadczenie. Obserwacja róży wiatrów. Potrzebna chorągiewka na dachu. On sam się tak przestraszył, że obiecał mi piątkę do końca życia.

- Sama piątka do końca życia ci nie wystarczy - odparła Lidka przez zęby. - Z jakiej wysokości spadłeś?

- Drobiazg... - zmieszał się syn. - Tam jest drabinka pożarowa...No, dwa, może trzy metry...

- Znaczy, przynajmniej pięć... na asfalt?

- Mamo, nic się nie stało. Trochę sobie stłukłem kolano, ale już je zabandażowali... dzwonił wujek Wielikow. Wydał nową książkę.

- Cieszę się - odpowiedziała z przekąsem.

- ...i jeszcze babcia dzwoniła. Wszystko u nich w porządku, prosiła żebyś...

- Jasne. Idę do domu. Zaraz będę, słyszysz?

- Aha... czekam.

- No to cześć...

Targnęła dźwignię, wrzuciła nową monetę i wybrała numer starego mieszkania rodziców.

- Lida? Nie, wszystko w porządku. List przyszedł do ciebie. Z zagranicy. Gruby taki... od Artioma Maksymowa. Twojego ucznia. Pamiętasz?


* * *

Fotografia była barwna, wyraźna i standardowa. Rosły mężczyzna, w którym Lidka z trudem poznała młodego Artiomka. Obok objęci dwaj chłopcy, starszy trochę podobny do tego ucznia, któremu Lidka kiedyś stawiała tróje. Młodszy - kędzierzawy blondynek z wielkimi oczami bez wyrazu.

List też był standardowy, w miarę serdeczny i przesycony obawą. Maksymow wyrażał, po pierwsze - żal że tak dawno nie widział „swojej ukochanej nauczycielki”, po drugie - przekonanie, że wszystko jej się w życiu ułożyło „jak najlepiej”, ponieważ „nawet tutaj” w gazetach pełno artykułów o naukowym postępie i śmiałych hipotezach, a nazwisko Lidki pojawia się w druku częściej od innych.

U niego, Artioma, też wszystko w porządku, dwaj synowie podrastają spokojnie, żyje mu się nie za lekko, ale zupełnie znośnie. Pracuje jako brygadzista budowlaniec i cieszy się niemałym szacunkiem podwładnych i współpracowników. Szkoda, oczywiście, że los rozdzielił go z Lidką... i od tej pory list zaczął się powtarzać, jakby ktoś uwiązał myśli Artioma na krótkim sznurku i teraz krążą, niczym koza, wokół wbitego w ziemię palika.

Lidka czytała i coraz wyraźniej dostrzegała przebijającą się na powierzchnię, prawdziwą treść listu. Brygadzista budowlaniec żałował utraconych możliwości, wydawało mu się z pewnością, że Lidka wzbiła się w niebiosa nauki, on zaś utknął na ziemi, mizerny, malutki, poplamiony gipsem i tynkiem. A może po prostu nie był szczęśliwy z żoną. Ma żonę? Czemu nic o niej nie pisze? Rozwiódł się? A może nie chce po raz kolejny ranić jej uczuć? Może się krępuje?

Fotografię oglądała Lidka w samochodzie - zwykle nie korzystała z taksówek, ale dziś był szczególny dzień. Przez otwarte okno wlatywał do wnętrza taksówki ciepły zapach ulicy; Lidka wetknęła list w kieszeń marynarki, ale tam wciąż szeleścił i ją denerwował, więc włożyła go do teczki. I pomyślała, że gdy sięgnie - powiedzmy po klucz - list może wypaść albo po prostu błysnąć żółcią koperty poplamionej liliowymi pocztowymi stemplami, a wtedy ciekawski Andriej oczywiście zapyta: „O! Z zagranicy? Od kogo?”

Wsunęła list na samo dno teczki, ale i tam jej przeszkadzał. Leżał niczym ziarnko pieprzu w ciastku; wyrzucić szkoda, spalić głupio, pokazać Andriejowi... no, to dopiero się zacznie...

Taksówka zatrzymała się przy wejściu na ciche, wysadzone zielenią podwórze. Była to najlepsza dzielnica miasta - sam dobrobyt i brzęczenie pszczół, a na dodatek do centrum można było dojść pieszo w dziesięć minut. Starsi chłopcy grali w piłkę, a jej syn siedział na ławeczce, kibicując jednocześnie obu drużynom. Spodnie Andrieja na lewym kolanie były mocno wypchane - na opatrunek poszła niejedna rolka bandażu.

Lidka zatrzymała się w odległości kilku kroków; syn jej nie zauważył. Wyjaśniał spoconym piętnastolatkom, że piłkę można uderzać nie tylko czubkiem buta, ale i bokiem. I że uderzenie bokiem bywa lepsze i silniejsze.

Ze swego miejsca Lidka widziała jego kark, tył głowy i część policzka.

Chciała go zawołać, ale się wstrzymała. Rozmowa z ministrem, list od Maksymowa, rozbite kolano; dziś jest duszno i może nadciągnąć burza. Trzeba podbarwić skronie i ukryć wyrywającą się na zewnątrz siwiznę. Uspokoić histerię, instynktowny ślepy odruch - chwycić syna i otulić go nieprzemijalnym kokonem, ukryć choćby we własnym łonie, gdzie nie będą mu groziły codzienne niebezpieczeństwa. Tam, gdzie go nie dopadnie nieubłagana apokalipsa.

Grupie przesądy. O tym, że dziecko poczęte sztucznie nie przeżyje kryzysu. Lidka od dawna znała wyniki badań statystycznych, które absolutnie przeczyły tym bzdurom. Dzieci, poczęte w wyniku sztucznego zapłodnienia nasieniem dawcy przeżywają dokładnie tak samo, jak te mające prawdziwego ojca. Giną zresztą podobnie.

Ale właśnie z tego powodu Lidka nikomu nie powiedziała, w jaki sposób pojawił się na świecie Andriej. Nikomu, nawet mamie. Wszyscy milcząco założyli, że spotkała w Parku Kwietniowym „porządnego człowieka”; w głębi duszy nawet najbardziej cywilizowany człowiek pozostaje jaskiniowcem. Czym inaczej wyjaśnić ogólne mniemanie, że przypadkowe związki na początku cyklu to coś zupełnie przyzwoitego, a sztuczne zapłodnienie pozostaje tabu.

Ileż sił wymagało od niej stłumienie w sobie instynktów godnych zatroskanej kury. Ileż sił już straciła - a apokalipsa była coraz bliżej i jakkolwiek by się nie gdakało, jakkolwiek by się nie miotało wokół pisklaka - niczego nie da się zmienić; kocioł na podejściach do Wrót i pozbawiony mózgów i myśli tłum... Przecież tak było z Janą. Do ostatniej chwili Lidka pamiętała, że siostra biegła obok. Ojciec ciągnął ją za sobą. A potem - w okamgnieniu - nie wiadomo skąd pojawiła się nowa fala, która zbiła ich z nóg. Ojciec zdołał się podnieść, a Jana nie i zniosło ją na dziesiątki metrów.

Andriej poczuł na sobie jej spojrzenie. Odwrócił się i rozjaśniła mu się twarz. Uśmiech od ucha do ucha, dołeczki na policzkach:

- Mamo!

Podeszła i nie mówiąc słowa, wtuliła twarz w jego rozczochraną czuprynę.


* * *

W nocy trzeba było wezwać pogotowie. Andriej śmiertelnie się przestraszył, miotał się pomiędzy apteczką, jej łóżkiem, oknem i telefonem; przynosił jej krople i zwilżone ręczniki. Lidka nigdy jeszcze nie widziała go takim bladym. I miała szczerą nadzieję, że już nigdy go takim nie zobaczy.

Karetka zjawiła się po czterdziestu minutach od wezwania. Młody lekarz poznał nawet Lidkę; natychmiast zrobiono jej EKG, niczego prawdziwie niebezpiecznego nie znaleziono, ale poradzono jej, by odwiedziła specjalistę, a jeszcze lepiej, położyła się w szpitalu na obserwację, tym bardziej, że szpital Akademii dysponuje teraz najnowszą aparaturą, właściwie to raj, nie szpital, a pani już się powinna pilnować, Lidio Anatoliewna.

Odjechali. Andriej siedział w kuchni i cichutko dzwonił łyżeczką o szklankę.

Przeklęty Maksymow ze swoimi tłumionymi pretensjami do życia i swoim niezadowoleniem. Przeklęty minister. Przeklęta apokalipsa. Nie, Lidka tego nie wytrzyma. Wykończy się. Umrze na zawał, nie doczekawszy apokalipsy, zostawi chłopaka kaprysom losu. Samego w tym ludzkim kołowrocie...

Wspominając Maksymowa, oczami wyobraźni widziała nie tego mężczyzną z fotografii. Widziała żylastego, ciemnowłosego wyrostka, potem ucznia, a w końcu studenta, szczupłego mądralę, który rokował wielkie nadzieje.

Wtedy wiedziała, podświadomie wiedziała, że z wyroków losu przyjdzie jej go utracić.

Teraz to samo powtórzy się z Andriejem. Opadło ją fizyczne, prawie namacalne przeczucie straty. Apokalipsa go pożre, a ona może jedynie być przy nim.

- Andriej!!

Przybiegł z kuchni. Przestraszony tak, że niewiele brakło, a oczy wypadłyby mu z orbit.

- Co?!

Lidka długo patrzyła na jego bladą, wymizerowaną i zupełnie jeszcze dziecięcą twarz.

- Wiesz co... Kładźmy się spać.


* * *

Nadanie instytutowi imienia Zarudnego odbyło się z niewielką tylko pompą. Zaproszeni goście oczywiście się zjawili, posiedzenie Akademii przeszło raczej w odświętnej niż roboczej atmosferze, a nieformalna „wieczorna kawa” okazała się faktycznie sutym i nieźle zaprawionym trunkami bankietem - ale wszystko odbyło się bez ostentacji i w wąskim gronie znajomych. Z korespondentów zaproszono tylko „swoich” z „Akademickich Nowości”. Żadnej telewizji. Skromna tablica pamiątkowa, przypominająca nieco tą, która kiedyś wisiała na fasadzie domu Zarudnych. Ponieważ artysta nie posłużył się oficjalnymi fotografiami, ale skorzystał z materiałów dostarczonych mu przez Lidkę, brązowy Andriej Igorowicz bardzo przypominał żywego.

Takim właśnie był - o ile Lidki nie zawodziła pamięć.

Młody, niemal chłopiec. Kiedy go zabito, nie miał jeszcze czterdziestu lat. Było to prawie trzydzieści osiem lat temu...

Trzydzieści osiem?!

Na Lidkę patrzono z szacunkiem albo z jawnym niedowierzaniem w oczach. Do samego ostatniego posiedzenia nie milkły wątpliwości: „ale po co wam to potrzebne?! To wyście wyznaczyli główny kierunek badań, wy, a nie Zarudny! Dobrowolnie odstępujecie mu część sławy, a to przecież wcale nie jego zasługi, tylko wasze”. „Lidio Anatoliewna, przecież to imię otacza ponura sława. Czy będzie to z pożytkiem dla Instytutu?” „Lidio Anatoliewna, mogą was źle zrozumieć”. „.Żeby potem nie musiała pani żałować”.

Ostateczną decyzję podjęła po kilku bezsennych nocach. I proszę... jednak dopięła swego.

Gdy bankiet rozkręcił się już na cały gwizdek, Lidka zeszła do niedawno wyremontowanej toalety. Długo patrzyła w wielkie zwierciadło na swoje pięćdziesiąt cztery lata - na które rzeczywiście wyglądała. Lekki wełniany kostium leżał całkiem nieźle, kosmetyka dobrze kryła zmarszczki i kręgi pod oczami, ale - mój Boże! - jakimże młodzikiem okazałby się Andriej Igorowicz, gdyby teraz stanął obok niej?! Mogłaby mu mówić - jak synkowi - „Andriuszka”...

Cofając się po schodach do dali bankietowej, omal nie zderzyła się ze staruszkiem, który schodził w dół. Staruszek trzymał się balustrady jak tramwaj przewodu - widocznie schodzenie po schodach bez oparcia było dlań zbyt wielkim wysiłkiem. Lidka ustąpiła w bok, zwalniając miejsce przy balustradzie; starcem był Sławek Zarudny.

Nieuniknione zaproszenie Sławka było łyżką dziegciu w całym radosnym dla Lidki przedsięwzięciu. Obejść się bez syna patrona Instytutu nijak nie było można; co prawda, Lidka liczyła w głębi ducha na to, iż nękany artretyzmem Sławek podziękuje za zaproszenie i odmówi.

Stało się jednak inaczej. Zażądał, żeby przysłano po niego samochód. Zjawił się, a jakże... wygląda kiepsko. Oboje z Lidką udają, że jedno drugiego nie dostrzega - co z boku doskonale jest widoczne, tym bardziej, że posadzono ich w prezydium obok siebie...

Minął ją w odległości pół metra. Ciągnęło od niego mocną, tanią wodą kolońską; rzadziutka, siwawa bródka postarzała go przynajmniej o dziesięć lat.

I oczy. Po raz pierwszy od początku bankietu młodszy Zarudny spojrzał wprost na byłą żonę; od jego spojrzenia Lidce zrobiło się niedobrze.

Nie był podobny do ojca - ani trochę... W jego spojrzeniu rozpierała się wredna teściowa Lidki, ale nie zajmowała go całkowicie; Lidce przypomniał się ponury chłopak, któremu kiedyś powiedziała, że chce wyjść za niego za mąż. Z powodu nazwiska.

Sławku, Sławku, co oni z tobą zrobili.

Jacy „oni”?

Poczucie winy nie było wielkie, choć męczące - ale na szczęście szybko minęło.

Ciężkie kroki Sławka oddaliły się w głąb korytarza. Tymczasem Lidka weszła do stołówki, którą czasowo przekształcono w salę bankietową i natychmiast poszukała wzrokiem syna.

Andriej jadł. Pochłaniał potrawy ze skupieniem i zapałem człowieka, który jeszcze niedawno był na krawędzi głodowej śmierci. Na jego talerzu leżała czarna, żałobna obwódka ogonków pożartych przezeń oliwek.


* * *

- Niedobrze się czujesz?

- Nie, mamo, wszystko w porządku.

- To dlaczego jesteś taki skwaszony?

- Ja, skwaszony?

Metamorfoza nastąpiła w kilka dni po bankiecie. Andriej nigdy przedtem nie miał przed Lidką tajemnic - tym bardziej takich. Zatruwających chłopaka dniami i nocami.

Którejś nocy o czwartej nad ranem usłyszała, jak wierci się na swoim tapczanie i tłumi westchnienia. Nie wytrzymała - wstała i podeszła bliżej:

- Ząb cię boli, czy co?

- Nie...

- Zakochałeś się?

Śmiech:

- Tego by jeszcze brakowało...

- Ktoś cię uraził? W szkole? Grożono ci? Żądano pieniędzy? Grozili wydaleniem?

- Nie.

- Andriuszka, cokolwiek by się nie stało, możesz na mnie liczyć.

- Nie zawsze możesz pomóc, mamo...

Na chwile odjęło jej mowę.

- Mamo, sam sobie poradzę... nic strasznego się nie dzieje. Nikt mnie nie bije, nie grozi i nie zamierza wydalić ze szkoły.

I zamknął oczy.

Kwoka. Przerażona kwoka w jej sercu domagała się, żeby natychmiast chwycić chłopaka i dowolnymi środkami wydusić zeń zeznanie - co mu dolega? A jeżeli coś jest nie tak - to trzeba go zabrać z liceum. Rzucić wszystko i wyjechać z miasta. Zakopać się w jakiejś głuchej wsi, pić rankami kozie mleko i żyć tak, żeby ani na chwilę nie tracić go z oczu.

Głupia kwoka. Ale walka z nią pochłania wiele psychicznych sił.

Lidka głęboko westchnęła. I podniosła powieki:

- Niech ci będzie. I tak mi się kleją oczy. Rano trzeba ci do szkoły, a mnie do Instytutu...

Wróciła do pościeli, która zdążyła już ostygnąć.

I nakryła głowę poduszką.

I tak się dowie. Nie wprost, to pośrednio. No, nic. Nie ma czego zazdrościć temu, kto nie daje żyć jej synowi. Jeżeli to dziewczyna - biada jej... Jeżeli nauczyciel albo jakiś tępy osiłek... Już z góry współczuje. Biedacy.

Wszystko to bzdury. Wszystko, oprócz apokalipsy; ale jeszcze jest trochę czasu. Andriej musi przeżyć, choćby z nieba waliło kałem i pierogami. Trafi na listę uprzywilejowanych, choćby jego niemłodej już matce przyszło sobie odciąć rękę. Albo, na przykład, pójść na współpracę...

Uśmiechnęła się krzywo.

W listopadzie dzień budzi się dość późno.


* * *

Pisarz Wielikow dorobił się własnego kręgu wielbicieli. Fan klub powstał przed czterema laty, zupełnie bez jego udziału. Przepełnieni uwielbieniem miłośnicy i czytelnicy jego książek, czternaste i piętnastoletni chłopcy dyżurowali czasem na jego podwórku - licząc na autograf albo zwykłe kiwnięcie głowy idola, a jeżeli się uda, to może trafi się okazja do rozmowy; najbardziej zagorzałych Wielikow zapraszał niekiedy na herbatę. Lidka żartowała, że wymieniwszy z mistrzem uścisk dłoni, chłopaki całymi tygodniami nie myją rąk.

Andriej był w tym klubie czymś pośrednim pomiędzy guru, maskotką a czcigodnym przewodniczącym. Dzielił się z wielbicielami informacją, kiedy Wielikow zamierza się pojawić w domu, gdzie i dokąd się udał, co pisze i ile stron już wystukał, kiedy wyjeżdża w delegację i kiedy wraca, a także - jakie nowe pomysły hołubi w sercu. Wszystko to oczywiście odbywało się za zgodą i autoryzacją „wujka Witalika” - Wielikow dawno już i jak najbardziej serio wyznaczył Andriejowi rolę „rzecznika i łącznika ze społeczeństwem”.

- Mówiąc pokrótce, Lideczko... w dzieciństwie ten chłopak słyszał bajkę o tym, jak pewna dziewczynka wabiła dalfiny, grając na ustnej harmonijce. I jak potem, podczas mrygi, tą samą harmonijką zahipnotyzowała wielką glefę. Bajka i nieprawda. Ale oto nasz bohater zaczyna zajmować się badaniem muzykalnych zdolności dalfinów. Idzie na brzeg... nie, nie z organkami... wymyślił takie urządzenie, „podwodną orkiestrę”. Czyli do wody opuszcza się wielką membranę, która zaczyna przekazywać dźwięki poprzez drgania wody. I oto... Andriuszka, nalej mi jeszcze kawy... nasz bohater nawiązuje stosunki z dalfinami, dość osobliwe i niejednoznaczne. Tymczasem zbliża się mryga, on zaś przekazuje dalfinom wciąż tę samą melodię, bo zauważył, że im się spodobała. Czemu się śmiejesz, Lido? I z morza wyłażą, sami rozumiecie, glefy...

- A on zaczyna im grać na organkach, one zaś gęsiego idą za nim - dławiąc się chichotem, dokończyła Lidka. - Bardzo widowiskowe... Filmowe nawet... A przy okazji, co z twoim filmem?

Wielikow skrzywił się:

- Lideczko, tani film, to tani film i tyle. Będziesz się śmiała, ale prawdziwe, dokumentalne filmy robione podczas apokalipsy - wyglądają ubogo i mizernie w porównaniu z tym, co można zrobić w studio. Ale za pół roku trafimy na ekrany... Tfu, tfu! Andriej, czemu ty mi cukru żałujesz?

- I tak jesteś gruby, wujku.

- Ja? Ja jestem gruby?!

Śmiech i sprzeczki; w obecności Wielikowa, Andriej wyraźnie się odprężał. Jakby ciężar leżący mu na duszy robił się lżejszy.

Lidka z sympatią obserwowała przyjacielskie więzy, od dawna łączące znanego pisarza z jej synem. Była to namiastka miłości ojcowskiej, przyjaźń z dorosłym człowiekiem, na dodatek niezwykłym i szeroko znanym. No i dobrze.

Nieco później, gdy Andriej demonstrując swoją krzywdę, zabrał się do odrabiania lekcji, Lidka włączyła telewizor i przy hałasie wytwarzanym przez jakąś pieśniarkę estradową wyłożyła przed Wielikowem historię synowskiej depresji.

- W liceum byłaś? - natychmiast zainteresował się gość.

Lidka kiwnęła głowa:

- A jakże, przede wszystkim... szpiegować własnego syna. Musiałam wymyślić jakiś cel wizyty, żeby nikt, Boże broń, nie domyślił się, po co naprawdę tam poszłam. Ale na szczęście często tam bywałam wcześniej, więc moja wizyta w nikim nie wzbudziła podejrzeń, nawet Andriej się nie zorientował...

- I czegoś się dowiedziała?

Lidka wzruszyła ramionami:

- Niczego. Nic się nie dzieje. Gdyby coś było, wyczułabym pismo nosem.

- Zabawy? Przyjaciele?

- No przecież nie będę go szpiegowała...

- A może jakieś telefony?

Lidka nie od razu się połapała:

- Jak to, telefony?

- No, tak. Przychodząc do domu, zapytaj od niechcenia: „Nikt nie dzwonił?” I patrz, jak zareaguje...

- Sądzisz, że ktoś próbuje go dosięgnąć przez telefon?

- Nic nie sądzę. Po prostu proponuję... Powieść detektywistyczna to nie mój rejon. Ale niektóre z podstawowych chwytów i ty mogłabyś sobie przypomnieć.

Lidka wahała się jeszcze przez chwilę. A potem zapytała, uciekając spojrzeniem w bok:

- Witalik... a może ty byś z nim porozmawiał?

- Wychodzi na to, że chcesz mnie wykorzystać jako prowokatora? - odpowiedział Wielikow ni to pytaniem, ni to stwierdzeniem.

Lidka jakoś utrzymała się w ryzach, choć siedząca w niej głupia kwoka poderwała się i zatrzepotała skrzydłami.

- Nie przejmuj się - łagodnie poradził jej pisarz. - Może samo rozejdzie się po kościach. Okaż trochę cierpliwości...


* * *

Przez cały tydzień Lidka wierzyła, że Wielikow miał rację. Andriej nawet jakby poweselał i ożywił; Lidka cichutko cieszyła się ze zmiany w zachowaniu syna przez siedem dni, do kolejnego piątku.

W piątek znalazła pomiędzy wyjętymi ze skrzynki pismami i listami dziwną gazetkę. „Pikantne Nowinki”. Takich bulwarowych czasopism nigdy przedtem z Andriejem nie zamawiali.

Już się szykowała, żeby odłożyć czyjąś gazetę na wierzch skrzynki - znajdzie ją pewnie ten, kto ją zamówił - kiedy wśród zagłówków zobaczyła własne nazwisko.

Odsunęła gazetę od oczu, na odległość ramienia. Przeklęta krótkowzroczność.

Sentymentalny gest podstarzałej nimfetki. Kiedy słynnemu Instytutowi Historii Kryzysów nadano imię Andrieja Zarudnego, wielu było tym faktem zdziwionych. Tylko niewielu ludzi wie, że podczas nauki w szkole profesor Sotowa dzieliła z Zarudnym nie tylko dziewicze marzenia, ale i łóżko.

Przez jakiś czas Lidka tępym wzrokiem wpatrywała się tylko w gazetę.

Potem opuściła rękę.

Tymczasem wezwana przed kilkunastoma sekundami winda gościnnie rozchyliła swoje drzwi. Chwiejnym krokiem, nie myśląc o niczym, Lidka weszła do środka - a gdy drzwi się za nią zamknęły, targnęły nią torsje. Zgiąwszy się w pół, zwymiotowała na czyściutką, zadbaną podłogę.

Winda jechała i jechała; w końcu Lidka wyprostowała się i nacisnęła guzik „STOP”. Winda zatrzymała się pomiędzy piętrami. Lidka wyciągnęła z torebki chusteczkę i wytarła usta.

Tak. Dobrze, że reakcja była natychmiastowa i radykalna. Teraz było jej lżej, mogła pomyśleć. Zmusi naczelnego tej gazetki do zjedzenia całego nakładu, numer za numerem. Złapie tego - szybkie spojrzenie na podpis - Siepana Deszczyka. Dowie się, kto to taki. A wtedy...

Na dole słychać było już zaniepokojone głosy lokatorów. „Toniu! Toniu! Czy winda utknęła?” - „Ale przed minutą zjeżdżałam w dół!”.

Pod Lidką było dwadzieścia metrów pustki. Zamknięte drzwi, ciemne, gładkie ściany. Na jednej z nich - na poły zatarty napis długopisem: „Ola plus Andriej”.

Andriej...

Mój chłopcze. Jakże ja ci...

Lidka zagryzła wargi.

Zarudny. Bankiet. Sławek. Andriej. „Andriuszka, cokolwiek by się nie stało, możesz na mnie liczyć”. „Nie zawsze możesz pomóc, mamo”.

- W windzie ktoś siedzi! Może utknęła?

- Na którym piętrze?

- Chyba pomiędzy piątym i szóstym...

- Ej, jest tam kto? Odezwijcie się!

Lidka zerknęła w kąt, na uboczny produkt dziennikarskiego trudu. Tak przy okazji, kto wrzucił „Nowinki” do skrzynki? Może by wypytać babunie na ławeczkach, powinny coś zauważyć...

- Może dzieciaki się wygłupiają?

- Ej, kto tam?

Szkoda, pomyślała Lidka. Tak dobrze jest skryć się za zamkniętymi drzwiami, sama ze sobą, pomiędzy piątym i szóstym piętrem. Dobrze byłoby gdzieś się wsunąć, ukryć... Ale nie dadzą jej spokoju.

Nacisnęła guzik z numerem „dziesięć”. Strych i poddasze. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że akurat teraz nikogo tam nie będzie i nikt nie zobaczy, jak profesor Sotowa wymyka się z zanieczyszczonej windy.

Wydostawszy się z kabiny, nacisnęła guzik z numerem „O” i podesłała zaniepokojonym sąsiadom „podarek”. Za chwilę rozlegną się na dole podniecone i oburzone głosy...

Położyła „Nowinki” na stopniach i usiadła, nie szczędząc długiej, drogiej sukni.

„Lidio Anatoliewna, mogą was źle zrozumieć...”

Chęć natychmiastowego działania przygasła, ustąpiwszy miejsca rezygnacji i smutkowi. Nie czuła już mdłości, ale silny ból w piersi. Lewa ręka dziwnie jej zdrętwiała. Brakowało jeszcze tylko, żeby z tego wszystkiego dostała zawału.

Aaaa... rozległy się gniewne okrzyki, choć na dziesiątym piętrze słabo je było słychać. Teraz spróbują odgadnąć, kto mógł dostać morskiej choroby w windzie. Lidki raczej podejrzewać nikt nie będzie. Profesor i pedantka.

Musi poczekać jeszcze z dziesięć minut, aż wszyscy się rozejdą i będzie mogła zejść do siebie, na piąte.

Lidce nagle i niespodziewanie przypomniało się, jak siedzieli z Maksymowem - wtedy jeszcze uczniem - w maleńkim forcie na dziecięcym placyku zabaw i czekali na odejście instruktorów OP.

Maksymow. Tylko jego jeszcze brakowało do pasztetu...


* * *

Bała się tylko tego, że syn dowie się o rewelacjach „Nowinek” nie od niej. Że nie będzie go w domu.

Był. Ucieszywszy się z jej przyjścia, wdrapał się na framugę drzwi, jak małpa, zapierając się rękami i nogami.

- Jadłeś?

Przytaknął.

- Masz jeszcze sporo lekcji?

Nie, prawie wszystko odrobił, resztę można odłożyć, fizyka dopiero pojutrze.

- Andriuszka, chodźmy do kuchni, napić się herbaty...

W istocie chciało jej się pić. Wargi miała wyschnięte, jakby przeszła pieszo pustynię...

- Mamo, czy coś się stało? - zapytał, dopiero teraz spostrzegłszy jej niemal śmiertelną bladość.

- Nic szczególnego... Andriuszka, czy wujek Sławek niczego ci nie powiedział? A może zgłosił się do ciebie ktoś inny, kto się na niego powoływał?

Trafiła w sedno. Źrenice Andriuszki natychmiast się rozszerzyły; wargi zacisnęły się w wąski pasek i zrozumiała, że jej domysły odpowiadają prawdzie.

- Wszystko to kłamstwa - stwierdziła prawie spokojnym i wesołym tonem. - Powinieneś był od razu mnie powiadomić.

Syn milczał.


* * *

Według wspomnień jej kolegów i koleżanek z klasy, Lideczka Sotowa nie błyszczała jako uczennica, ale była sympatyczną i dobrze rozwiniętą fizycznie dziewczyną. Swego czasu niewiele brakowało, by została wyrzucona z liceum za - łagodnie mówiąc - niezbyt przyzwoite zachowanie. Cóż robić, ciało bujnie rozwinięte, a natura ma swoje prawa...

W dziewiątej klasie Lida zaprzyjaźniła się ze Sławkiem Zarudnym, który był wtedy w klasie dziesiątej. Zbliżyło ich jakoby wspólne zainteresowanie historią kryzysów, ale w rzeczywistości dalekowzroczna i przebiegła Lideczka postanowiła przypiąć się do pieniędzy i sławy rodziny Zarudnych (przypominamy, że Andriej Zarudny był wtedy znanym deputowanym i poważnym kandydatem do fotela prezydenckiego). Ówcześni sąsiedzi Zarudnych przypominają sobie, że Lida Sotowa często odwiedzała chłopaka, ale tylko wtedy, gdy w domu był jego ojciec.

Krótko przed tragiczną śmiercią deputowanego Zarudnego polityk i uczennica zostali kochankami. Ich związek trwał kilka miesięcy; w domu nie mogli się spotykać, ale deputowany miał przecież obszerny służbowy samochód...

Żona Zarudnego podejrzewała, co się święci. Ich syn, Jarosław Igorowicz, wspomina, że akurat w tym okresie rodzice zaczęli się częściej niż zwykle sprzeczać.

Najwyraźniej związek z Zarudnym wywarł na Lidzie Sotowej niezatarte wrażenie. Wyszedłszy za mąż za jego syna - z wyrachowania i potrzeby zdobycia nazwiska - nie uwieńczyła związku dziećmi. Dożywszy dojrzałego wieku jako bezdzietna dama, na początku tego cyklu Lida skorzystała z usług medyków (sztuczne zapłodnienie) i urodziła synka Andrieja, nazwanego tak na pamiątkę... wiadomo kogo.

Teraz, kiedy Instytut Historii Kryzysów otrzymał tak dziwne w naszych czasach imię, możemy tylko podziwiać trwałość uczuć dawnej nimfetki, która w tak oryginalny sposób złożyła hołd swoim pierwszym żądzom.

[Gazeta „Pikantne Nowinki”, 19 listopada 17-go roku.

Dodatkowe dokumenty: dziecięce zdjęcie Lidki, fragmenty

szkolnej fotografii w piątej lub szóstej klasie. Andriej Zarudny

na trybunie, płonący wzrok, podniesiona ręka. I wreszcie

- Andriej Zarudny w otoczeniu rodziny obok niego młodziutka

Klaudia Wasiliewna i wyrostek Sławek - ręce deputowanego

troskliwie obejmują żonę i synka]


* * *

...ani krzty prawdy. Ona przecież tylko MARZYŁA o miłości Andrieja Igorowicza, i teraz wspominając swoje na poły dziecięce uczucia i marzenia, zupełnie jasno pojmowała, że gdyby Zarudny okazał się... Nie, nie tak. Gdyby Zarudny zechciał, wszystko co napisano w „Nowinkach”, stałoby się prawdą. Ale co mu przeszkodziło? Miłość do żony? Poczucie obowiązku? Strach przed skandalem? A może nawet o czymś takim nie pomyślał, i Lidka była dlań tylko dziewczynką, dzieckiem, przyjaciółką syna...

Przecież ona tylko raz wzięła go za rękę.

A on raz ją objął.


* * *

Adwokat był cholernie drogi, ale Lidka miała oszczędności.

Miał na imię Jewgienij Nikołajewicz i metodycznie informował Lidkę o swoich krokach w sprawie. Wedle jego słów redakcja „Nowinek” poddała się prawie natychmiast. Zobowiązali się do wydrukowania przeprosin i sprostowań, więc wytaczanie im procesu nie miało sensu.

Lidka zacisnęła zęby i odrzuciła propozycję polubownego załatwienia sporu. Potrzebna jej była rozprawa sądowa i nawiązka za straty moralne. Pamiętała, jak kiedyś sam Zarudny swoimi pozwami zniszczył taką samą bulwarową gazetkę.

Sprawę przyjęto do rozpatrzenia; po tygodniu adwokat przyjechał do niej niespodziewanie i bez uprzedzającego telefonu, był sztucznie ożywiony i przywiózł jej nowy numer „Pikantnych Nowinek”. Był w nim nowy artykuł na całą kolumnę; na fotografiach sprzed mniej więcej dwudziestu lat Lidka rozpoznała samą siebie na maturalnym balu. Tańczyła z Artiomem Maksymowem.

Szanownej pani Sotowej nie spodobała się nasza publikacja, której autor prześledził historię jej stosunków z Andriejem Zarudnym. Szacownej uczonej osobie wstyd przypominać grzechy młodości, i nawet - uwzględniając ówczesny wiek Lideczki - grzechy dzieciństwa. Ale w dzisiejszym artykule odtworzymy wydarzenia znacznie późniejsze - wydarzenia minionego cyklu... Wywiadu „Nowinkom” udziela była uczennica byłej nauczycielki Lidii Sotowej, Antonina Iwanowa Bunicz, z domu Drozd...

Lidka uważnie przeczytała artykuł. Nie opuściła ani jednej litery; załączono też fotografię Toni Drozd. Była uczennica mocno przytyła podczas minionych lat.

Ale dlaczego podczas apokalipsy zginęła miła, spokojna Wika Rojenko, a ocalała Tonieczka Drozd?

- Włączymy to do rachunku - stwierdziła zimnym głosem Lidka, zwracając się do adwokata. - Jakie są wasze prognozy, Jewgieniju Nikołajewiczu?

- Zedrzemy z nich skórę - adwokat nerwowo zatarł dłonie. - Obowiązkowo zedrzemy... Mam pewne propozycje... Ale, ale... ta historia z chłopakiem - oczywiście jest całkowitym wymysłem?

Lidka milczała.

- Widzi pani, Lidio Anatoliewna, muszę dokładnie wiedzieć, co jest wymysłem i łgarstwem, a co... jakby to rzec... dopuszczalną interpretacją...

W kuchni skrzypnęły drzwi i Lidka drgnęła, jak uderzona prądem. Wydało jej się, że w kuchni jest Andriej.

Co prawda Andrieja już od tygodnia nie było w mieście; na pierwszą prośbę Lidki, Wielikow rzucił wszystkie sprawy i wywiózł chłopaka w góry - „na poszukiwania materiałów do nowej książki”. Wyjazd się przeciągnął; Lidka wierzyła, że w towarzystwie Wielikowa Andriejowi nic nie grozi, ale wakacje skończyły się wczoraj, a w liceum nie znoszą nieobecności.

Porozmawiawszy z dyrektorką, Lidka wyprosiła jeszcze tydzień wolnego dla syna. Ale potem Andriej znajdzie się tutaj i każde bydlę może mu się roześmiać w twarz...

Zabrać go z liceum? Wyjechać w diabły, rzucić wszystko, niech tamci świętują zwycięstwo?

Zadzwonić do Sławka?

Podpalić mu drzwi?

Nałykać się tabletek?

- Jewgieniju Nikołajewiczu, kiedy zamierza pan wygrać sprawę?

Adwokat się uśmiechnął:

- Pani to umie zadawać pytania, Lidio Anatoliewna...


* * *

- Kiedy mniej więcej zorientowała się pani, że istnieje intymny związek pomiędzy pani kolegą z klasy i nauczycielką?

- Domyślałam się od dawna. Ale pewność zyskałam dopiero na balu maturalnym - wie pan, obejmowali się na oczach całej szkoły. Potem się dowiedziałam, że Zarudna-Sotowa porzuciła szkołę i sprowadziła sobie Maksymowa do swego mieszkania. Żyli jak mąż z żoną, kilkakrotnie widziałam ich razem - na plaży, na ulicy, nieopodal uniwersytetu. Chociaż wtedy już Maksymow ją zdradzał. Jedna z moich przyjaciółek spędziła z nim kilka nocy i opowiadała nam potem, że jest z niego mężczyzna na schwał...

- ...był jeszcze wtedy prawiczkiem, chodził w uczniowskim mundurku? Ile miał wtedy lat i ile mogła mieć wtedy Sotowa?

- On miał szesnaście, jak my wszyscy. A ona, gdzieś tak pod czterdziestkę, dokładnie nie wiem. Poprzednie pokolenie, sam pan rozumie...

- ...przejawiał skłonność do awantur?

- Nie, był zupełnie przyzwoitym chłopakiem, dopóki w szkole nie pojawiła się ONA. Po prostu go uwiodła, zrobiła to jak profesjonalistka.

- Co się z nim stało potem?

- Potem, zaraz po mrydze, Maksymow ją rzucił. Mówią, że wyjechał za granicę, gdzie założył rodzinę... ma dzieci.

- Dlaczego ją rzucił?

- A skąd mam wiedzieć? Przecież była dla niego za stara! Pewno znudziło mu się całowanie jej pomarszczonych wdzięków.

[Gazeta „Pikantne Nowinki”, 21-go listopada, 17-go roku.

Załączone dokumenty: zdjęcie klasy Maksymowa,

twarze Maksymowa i Toni Drozd obwiedzione czerwienią.

Fotografia Lidki z jubileuszowego albumu - „Lidia Anatoliewna

Sotowa, nauczycielka biologii”. I jeszcze jedno zdjęcie, niezbyt

ostre, widocznie zrobione chyłkiem i z daleka: całująca się para

na parkowej ławeczce, w kobiecie można - choć z trudem

- poznać Lidkę, twarzy chłopaka poznać się nie daje]


* * *

W instytucie oczywiście wszyscy wiedzieli o wszystkim i wszystko czytali. Lidka zjawiała się w pracy z przesadną niemal punktualnością; pod jej wzrokiem współpracownicy rozbiegali się niczym karaluchy oświetlone snopem światła z kieszonkowej latarki. Rozliczne pracownie kontynuowały swoją gorączkową działalność, Lidkę jednak dręczyła coraz głębsza pewność, że ich prace prowadzą donikąd.

Dwa lub trzy razy próbowano do niej podejść z rozmową. Współczującą i pełną oburzenia na tych „podłych dziennikarzy”. Lidka gasiła współczucie zdumiewającym chłodem. Potwarców z gazety skwitowała jednym jedynym zdaniem, obiecując ich puścić z torbami w sądzie.

W przeddzień powrotu Wielikowa z Andriejem, godzinę przed końcem dnia pracy, sekretarka Lidki pisnęła zdławionym głosem:

- Lidio Anatoliewna, ma pani telefon. Z dołu, z portierni.

- Jestem zajęta - odpowiedziała Lidka beznamiętnie.

- Rozumiem. Ale dzwoni niejaki Maksymow...

Lidka oderwała spojrzenie od leżących przed nią dokumentów i sekretarka znikła, jakby ją diabli porwali.

Przez kilka sekund Lidka siedziała bez ruchu, szukając w sobie jakichkolwiek uczuć. Nie znalazła żadnych. Ostatecznie ludzi o nazwisku Maksymow może być na świecie tylu, ile jest stopni na nieskończonych uniwersyteckich schodach.

- Co za Maksymow i czego chce? - rzuciła znużonym głosem pytanie w ślad za sekretarką.

Lenoczka też czytywała bulwarową prasę. No, przynajmniej podczas kilku ostatnich dni. Gdyby domagający się spotkania z Lidką nieznajomy nazywał się, na przykład, Jegorow, z pewnością nie próbowałaby niepokoić groźnej przełożonej.

- Poprosił was do telefonu, pomyślałam więc sobie...

- Dowiedzcie się, z czym przyszedł. Jeżeli z czymś ważnym, niech się zapisze na listę przyjęć...

- Jak sobie pani życzy, Lidio Anatoliewna.

Znamionującym znużenie gestem Lidka opuściła ramiona.

Adwokat stwierdził, że teraz „Nowinki” z ochotą przystąpią do procesu. Szmatławiec chełpi się nowymi szczegółami, które szykuje do kolejnego wydania, jego nakład podskoczył o trzy razy, a sądowa rozprawa z powództwa Lidki z pewnością zostanie przekształcona w widowisko reklamowe.

A teraz proszę... Maksymow.

Nic dziwnego. Nieprzypadkowo się tu pojawił. Zabawnie będzie, jeżeli w kolejnym numerze „Nowinek” pojawi się wywiad z uwiedzionym przed Lidkę byłym jej uczniem. „Nowinki” mają pewnie niemałe możliwości finansowe i nieźle mu zapłacą. Rodzina i znajomi Maksymowa żyją daleko, poza zasięgiem „Pikantnych Nowinek”...

Lidka zmarszczyła brwi. Zetknięcie z dziennikarzami, choćby nawet pośrednie, źle na nią wpływa. Takie świństwa przylepiają się do człowieka.

Jeszcze przez pewien czas posiedziała za biurkiem, nie chcąc się przyznać przed sobą, że na dziś koniec z pracą. Wskazówki zegara zbliżały się do szóstej. Lidce zdarzało się już zasiedzieć w pracy do wieczora, ale dziś nie mogła sobie na to pozwolić. Po pierwsze, trzeba było posprzątać w mieszkaniu przed przyjazdem Andriuszki. Po drugie...

Po drugie, sekretarka może sobie pomyśleć, że Lidka boi się wyjść z Instytutu, dopóki na portierni czyha ten Maksymow...

Lidka zaś nie wiadomo skąd miała pewność, że czyha i nie będzie czekał do umówionego z sekretarką dnia przyjęć...

Wstała za dziesięć szósta. Zebrała papiery i spojrzała na uśmiechającego się do niej spod szkła młodego Andrieja Zarudnego.

- Ale mi numer wyciąłeś - stwierdziła szeptem i natychmiast poczuła wstyd z powodu tych słów.

Machinalnie pogładziła Andrieja po policzku.

Zamknęła sejf. Spojrzała w lustro.

Poczuła krótkotrwały napływ trwogi.

Nie widziała się z Maksymowem... ile to już? Szesnaście lat?

Maksymow, kiedy ją zobaczy, natychmiast zapyta sam siebie, skąd się tu wzięła ta starucha? I gdzie podziała się kobieta, która kiedyś dzieliła z nim pomarańczowy namiocik.

Przecież on mnie po prostu nie pozna, pomyślała Lidka z niespodziewaną ulgą. Nie muszę się wcale kryć, czy wdziewać maski. Przejdę dwa kroki od niego, a on cały czas będzie się gapił w drzwi, czekając na wyjście Lidki Sotowej, primo voto Zarudnej...

Wzięła się w garść. Narzuciła na ramiona palto, pożegnała się z Lenoczką - wypisz wymaluj wcielenie godności i niewzruszoności. Sekretarce omal oczy nie wypadły z orbit. Tak, tak, dziewczyno. Ucz się...

Przeszła korytarz, stukając obcasami. Wyszła na szerokie schody wejściowe i zeszła po nich w dół - od niedawna windy budziły w niej odrazę.

Po drodze wymieniała pozdrowienia z mijanymi ludźmi. Odpowiadała, niekiedy nawet się uśmiechając. „Ot, baba z żelaza” - stwierdził ktoś za nią stłumionym głosem.

Kiwnęła głową portierowi. Przeszła przez obrotowe drzwi i ruszyła przed siebie, starając się nie przyspieszać kroku.

Mżył drobny deszczyk. Na podjeździe stało kilka służbowych samochodów, obok mokrej ławeczki czekali na kogoś dwaj mężczyźni i kobieta. Na trzech czarnych parasolach błyszczały krople wilgoci.

Lidka odruchowo wsunęła dłoń do torebki - i natychmiast sobie przypomniała, że optymizm porannej radiowej prognozy pogody skłonił ją do zostawienia składanej parasolki w domu.

Teraz już mogła ruszyć szybciej - miała przecież powód. Mijając klomb, kątem oka zmierzyła czekających - kobieta była żoną jednego z pracowników. Lidka musiała odpowiedzieć na jej pozdrowienie. Obaj mężczyźni patrzyli gdzieś w bok - żaden z nich nie przypominał z twarzy fotografii Maksymowa.

Wszystko było bardzo proste.

Z trudem powstrzymała wypływający jej na wargi uśmiech ulgi. Albo tamten był innym Maksymowem, a sekretarka naczytawszy się bulwarowej prasy, od razu pomyślała sobie, Bóg wie co. Albo petent po prostu się nie doczekał i najadłszy się goryczy, wrócił do swojego...

Kroki z tyłu. Niezbyt pewne, z odgłosów można było wywnioskować, że idący nie omijał kałuż...

Lidka przyspieszyła.

Kroki nie zostały z tyłu. Najwyższy czas się odwrócić, ale Lidka uparcie patrzyła przed siebie.

- Li... Lidio Anatol...

Zatrzymała się. I powoli odwróciła głowę.

Stojący przed nią człowiek gniótł w dłoni rączkę parasola. Miał trzydzieści sześć lat, ale wyglądał młodziej. I bardzo się denerwował - prawie tak samo, jak wtedy, kiedy czekał na nią pod szkołą, żeby potem pójść za nią niczym bojaźliwy pies...

- Lidio Anatoliewna... Lideczko... Dzień dobry...

Lidka bez słowa patrzyła mu w twarz.

Nie, na tej fotografii nie był za bardzo do siebie podobny. A może czekanie i strach obudziły w nim tamtego chłopaka... Co prawda, czemu i kogo miałby się teraz bać?

- Czego ty się boisz, Artiom?

- Nie boję się... - odparł z niezbyt pewnym uśmiechem. - To znaczy, boję się, że... Chcesz... czy pani chce... mój parasol?


* * *

- Po co tu przyjechałeś?

Siedzieli w kawiarni. Przedtem długo krążyli po ulicach w taksówce; Lidka musiała się upewnić, że reporterzy „Nowinek” nie pójdą tropem nowych rewelacji.

- Nie wiem.

- Przez szesnaście lat nie poczułeś potrzeby przyjazdu i nagle...

- Lid...ko. Ja...

- Opłacili ci podróż? Ci z gazety?

- Niezupełnie tak...

- Jeżeli mi powiesz, że przyjechałeś na prośbę „Nowinek”, wstanę i wyjdę. I nigdy już się do ciebie nie odezwę, ani słowem.

- Lido...

Zdziwiła się własnej głupocie. Kto po takiej groźbie powie prawdę?

Podeszła kelnerka, nieznajoma i zachowująca olimpijską obojętność. No, koniec końców nie cały świat czyta „Pikantne Nowinki”. Postawiła przed Lidką talerz zupy, a przed Maksymowem - kawę i lody.

- Nic się nie zmieniłaś - stwierdził Maksymow ze skargą w głosie.

Mówił z ledwo zauważalnym akcentem. Teraz akcent brzmiał wyraźniej.

- Ja się nie zmieniłam?! - niewiele brakowało, a Lidka parsknęłaby śmiechem. - Miałam nadzieję, że mnie w ogóle nie poznasz. Czas robi swoje.

- Wielka mi rzecz, czas - Maksymow powiedział to cicho, patrząc na smugę pary nad filiżanką kawy. - Ty się nie zmieniłaś, Lido.

- Jestem staruchą, która uwiodła niewinnego uczniaka - odpowiedziała Lidka z jadowitym uśmieszkiem.

Trafiła. Maksymow poczerwieniał jak pąsowy obrus na ich stoliku.

- Taka... podłość. Mszczą się na tobie.

- Ale to przecież prawda - Lidka uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - O Zarudnym - kłamstwo, którego teraz nie sposób zdemaskować. Ale to, że cię uwiodłam - prawda. Mogłabym być twoją matką. I byłeś prawiczkiem, gdy...

- Lido!

Siedzący przy sąsiednim stoliku mężczyzna i kobieta spojrzeli w ich stronę.

- Lido... rok temu się rozwiodłem.

- Aha.

- Tak... wiem, że żyjesz samotnie...

- Z synem - poprawiła.

- Samotnie z synem. Moglibyśmy...

Odsunęła talerz:

- Przyjechałeś z takimi głupotami? A może przeprowadzasz eksperyment z dziennikarskiego śledztwa na zlecenie „Pikantnych Nowinek”?

Maksymow siedział jak porażony. Lidka wstała i idąc ku drzwiom, wezwała kelnerkę. Zapłaciła za niedojedzona zupę; Maksymow dogonił ją na ulicy. Osłonił swoim parasolem. I nic nie mówiąc ruszył obok.


* * *

Hotel nie stał w centrum, ale też i nie znajdował się na uboczu. Nie był drogi, ale też i nie należał do tanich; nie dałoby siego nazwać eleganckim, ale był zupełnie przyzwoity. Pokój też był niczego sobie - obszerny i z oknem od podłogi do sufitu.

Ze szczelin przy okiennej ramie ciągnęło chłodem. Maksymow zamknął lufcik i szczelnie zaciągnął zasłony.

- Chcesz kawy? Mam rozpuszczalną... mam też koniak... Napijesz się?

- Nie.

- Może czekoladowe cukierki?

- W moim wieku... - Lidka zawiesiła głos na chwilę - w moim wieku, Artiom, cukierki są szkodliwe. A szczególnie czekoladowe.

Maksymow przerwał na moment pospieszne porządkowanie stołu. I powoli się odwrócił:

- Lido, tak uporczywie i konsekwentnie robisz z siebie staruszkę... Jakbyś się czegoś bała.

- Ja miałabym się czegoś bać?!

Maksymow niespodziewanie się uśmiechnął. Potrząsając blaszaną puszką, przez chwilę wsłuchiwał się w ledwo słyszalny szelest przesypującej się kawy.

- Twoja ulubiona... Może jednak się napijesz?

- Nie przed nocą. Znów mi się rozreguluje rytm snu i czuwania.

- A kto ci powiedział, że dziś będziesz spała?

Teraz zmieszała się Lidka. Uciekła ze spojrzeniem w bok; Maksymow tymczasem wrócił do przerwanego zajęcia i nawet zaczął podśpiewywać sobie pod nosem - Lidka odruchowo stwierdziła w duchu, że słuch i pamięć muzyczną Artiom ma całkiem niezłe.

- Jak tam twoi synowie? - zapytała, przerywając niezręczne milczenie.

- Dobrze, dziękuję... są już prawie dorośli. Jak twój. Ile on ma lat - czternaście?

Nie odpowiedziała.

Maksymow wreszcie uporał się z porządkowaniem stołu. Podszedł do Lidki, nie usiadł jednak na przeciwległym krześle, jak się tego spodziewała, tylko opadł na miękką poręcz jej fotela.

- Lideczko...

Dotknął ją dłonią.

Gest był jednocześnie pieszczotliwy i frywolny. Gest hasło; przed szesnastu laty Lidka wiedziałaby, co nastąpi zaraz po tym geście. Kiedy zagrają kilka pierwszych taktów, znajoma melodia rozwija się jakby sama z siebie.

- Artiom, tyś chyba zwariował? Dawniej mogłabym być twoją matką, a teraz kim... babcią?

Milczał i patrzył na nią.

Oj tak, jeszcze w szkole nie bez powodu ciągnęły za nim całe stadka dziewcząt. Nie bez powodu ta zaraza Drozd chowała urazę przez szesnaście lat. Ona sama zresztą też nie bez powodu rzuciła się na własnego ucznia. Coś w nim było, w tym chłopaku. Chłopaku?

- Lideczko... teraz wydaje mi się, że to ja jestem dorosłym, a ty maleńka. Przecież to dziecinada - bać się, zapierać w kącie i mówić głupstwa.

I zrobił kolejny gest wedle dawnego rytuału - a Lidka ze strachem poczuła, że jej ciało odpowiada... jak dawniej.

Natychmiast zaczęła się okopywać na pozycjach obronnych:

- Artiom, a jesteś pewien, że w łazience nie kryją się korespondenci „Pikantnych Nowinek”?

Natychmiast cofnął dłoń i spojrzał na nią ze zdziwieniem:

- Lido, myślałem...

Nie dokończył. Wstał i odszedł ku stołowi.

- Lido... Lidio Anatoliewna... Chciałbym pani zaproponować... poprosić panią... o rękę. Pobierzmy się. Jutro. Dzisiaj. Oficjalnie.

Lidkę zatkało.

W pokoju wisiał ledwo wyczuwalnych zapach wody kolońskiej. Cierpki. Ciężki. Bardzo męski.

- Mówię zupełnie poważnie. Wszyscy twoi zawistni wrogowie zamkną pyski i udławią się własną żółcią.

Lidka uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie.

- Przysięgam, Lido, że będę cię strzegł. Będę przy tobie, żeby nic ci się nie stało. Od tej chwili, aż do samej śmierci. Zechcesz, zostanę twoim sekretarzem. Pomocnikiem. Laborantem...

- Pomocników i laborantów mi nie brakuje - Lidce jakoś udało się zmusić usta do odpowiedzi. Czy to pod wpływem wiszącego w powietrzu zapachu, czy szczególnego spojrzenia Maksymowa, ale te miejsca na jej ciele, których dotknął, zaczynały żyć swoim życiem. Powolutku od stóp po czubek głowy oblewał ją żar.

- Lid... jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało... będę ojcem dla twojego syna. Przecież go potrzebuje... kocham cię. I pokocham jego. Rozumiesz?

Milczała.

Maksymow podszedł i przysiadł na dywanie u jej stóp.


* * *

Późną nocą, gdy w mieszkaniu zapanował już jaki taki porządek, zamknęła się w łazience (zrobiła to odruchowo, w domu przecież nikogo nie było), rozebrała się i długo przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze.

Nie zmieniłam się? Przynajmniej ty nie łżyj, Artiomku. I nie udawaj, że zagapiony pasażer, który wysiadł na wcześniejszej stacji, odkrywszy pomyłkę, zdoła bez trudu wskoczyć do następnego wagonu odjeżdżającego już pociągu. Twój pociąg odjechał już tak daleko, Artiomku, że nie dogonisz go nawet śmigłowcem. Śmigłowcem generała nieboszczyka Mroza.

Jutro przyjeżdżają Wielikow z Andriejem.

Lidka wdziała czystą koszulkę i weszła do łóżka. A potem długo patrzyła, jak po suficie przemykają światła przejeżdżających dołem samochodów.

Nie pozwoliła mu się odprowadzić. Na siłę wcisnął jej w kieszeń wizytówkę hotelu.

Zna numer jej telefonu służbowego. Dowie się, jaki jest numer domowy. Kto mu przeszkodzi odszukać Andrieja i nagadać mu, co ślina na język przyniesie... jak to niedawno zrobił Sławek Zarudny.

A niby dlaczego ma myśleć o Maksymowie źle? Skąd jej przychodzą do głowy takie myśli - przecież Artiom nigdy nie okazał się podlecem?

No, w każdym razie miło jej było tak myśleć.

Wydawało jej się, że pościel okropnie drapie. Dławiła ją i kłuła ze wszystkich stron.

Gdybyż tak było, że „Nowinki” łżą! Jakże wszystko byłoby lekkie i proste.

Profesor Sotową chętnie przytulą w Europie - na rok lub dwa. Dopóki tu się nie uspokoi. Dopóki wszyscy nie zapomną o gazetce „Pikantne Nowinki”. A może warto byłoby zostać tam na zawsze? W świecie, który nie znał generała Mroza. Andriej otrzyma tam porządne wykształcenie... nawet lepsze niż w tym przeklętym liceum. I może Lidce udałoby się tam wcisnąć syna na „umówionego” listę...

Otrzymać obywatelstwo. Być może pomógłby w tym Maksymow.

Usiadła na łóżku.

W głowie huczało, jak w ulu. Bolało ją całe ciało.

Nie mogła zasnąć...


* * *

Przyjechali prosto z dworca, przesyceni zapachem pociągu, weseli i głodni.

- Lideczko, razem z Andriejem ułożyliśmy szkic kolejnej powieści. Tej o muzyce dla dalfinów. Zasadniczy element - przetwornik, który będzie zamieniał drgania akustyczne na ultradźwięki. Nasz główny bohater skonstruuje taki przetwornik. Będzie miał syna, czternastoletniego chłopca...

Lidka kwitowała wszystko uśmiechem.

Od dawna już rozważania Wielikowa budziły w niej wspomnienia bulgotu mleka w wielkiej cysternie. Nigdy nie mówiła o tym znakomitemu pisarzowi, Wielikow nie należał zresztą do obrażalskich, ale coś takiego - nawet dla niego byłoby trudne do przełknięcia.

Siedzieli za stołem, jedli, pili herbatę i opowiadali o swoich przygodach. Okazuje się, że na zachodnim wybrzeżu jakiś zapaleniec zorganizował cyrk dalfinów, niezbyt legalny, ale cieszący się ogromnym powodzeniem. Gromadzą widzów i wiozą kolejką linową do zatoki,, gdzie zbudowano amfiteatralnie ustawione siedzenia, jak w cyrku - choć miejsc wszystkiego z pół setki. Przedstawienie trwa około piętnastu minut - para dalfinów nadpływa z morza, krąży po zatoczce, je treserowi niemal z rąk i wyskakuje z wody - co za cielska! Szkoda, że nie wolno fotografować.

- A ja raz kiedyś pływałam z dalfinami - przyznała się Lidka, zaskakując nawet samą siebie.

Andriej wytrzeszczył oczy:

- Naprawdę?! Czemu nigdy nic nie mówiłaś?!

- Opowiem - obiecała Lidka. - Potem. Trzeba ci odpocząć, jutro przecież idziesz do szkoły...

- Oj, jak mi się nie chce - stwierdził chłopak, wzdychając tak, że mógłby ruszyć z miejsca średniej wielkości żaglowiec. - Pytałem tamtego gościa, potrzebuje pomocników, którzy się nie boją dalfinów. Mógłbym...

- Dziękuję, Wit - zwróciła się Lidka do Wielikowa, nie czekając, aż syn dokończy buntowniczą myśl. - Bardzo ci dziękuję... Andriuszka, skończ jedzenie. A ja pójdę odprowadzić wujka Witka.

Wyszli razem do przedpokoju. Lidka rozejrzała się dookoła - ani jedno miejsce nie wydawało jej się dostatecznie dyskretne do rozmowy. Przecież nie wyjdą na korytarz, a w windzie też nie da się za długo jeździć w górę i w dół.

- Są jakieś nowości? - zapytał spokojnie Wielikow.

Lidka kiwnęła głową. Obejrzawszy się na drzwi kuchni, wyciągnęła z kieszeni szlafroka złożoną ośmiokrotnie stronę gazety.

Wielikow przejrzał pospiesznie wyznania Toni Drozd. A potem pogardliwie skrzywił wargi:

- Daj mi to, Lidko. Wykorzystam jak należy... w wychodku.

- Mało higienicznie - stwierdziła Lidka przez zęby. - Tym bardziej, że to właściwie prawda...

Specjalnie odwróciła się tak, by Wielikow stanął twarzą do światła. Chciała widzieć jego oczy.

- Co ty się tak na mnie gapisz? - zapytał Wielikow. - Czekasz, aż „ze zmienioną twarzą pobiegnę do stawu”?

Lidka zagryzła wargi.

- Coś jeszcze?

- Owszem. Przyjechał Artiom Maksymow. Przed kilkoma dniami. Wczoraj się widzieliśmy.

- I co?

Lidka skwitowała pytanie milczeniem.

Pisarz wyciągnął rękę i delikatnie dotknąwszy jej ramienia, przyciągnął ją bliżej.

- Wiesz co? Chcesz rady mądrego człowieka?

- Chcę.

- Opowiedz wszystko Andriejowi. Niech pozna prawdę, a nie... wrzaski tego tłustego ptactwa...

- Nie - żachnęła się przestraszona nie na żarty Lidka.

Wielikow z zadumą spojrzał na sufit:

- Melodramat, to w zasadzie nie moja specjalność... chociaż w razie konieczności do powieści można włączyć elementy melodramatyczne.

- Mamo! - zawołał Andriej z kuchni.

W duszy Lidki znów obudziła się i zatrzepotała skrzydłami przerażona kwoka. Nieszczęsna, przesadnie się troszcząca o kurczaka kokoszka.

- Witku...

- Lido, ja zawsze będę przy tobie. Cokolwiek by się nie zdarzyło. Ale Andriejowi - opowiedz...

- Nie...

Pożegnali się, jakby nic się nie stało.


* * *

Zabawki, które już go krępowały i których się troszeczkę wstydził, stały na najwyższej półce w szafie. Były tam zajączki z obwisłymi uszami, para myszy - jedna bez ogona. Samochodziki. Skrzynka z zestawem „Mały konstruktor”. I jeszcze jakiś przedmiot, prawie już niewidoczny w półmroku.

Zegar w saloniku wybił drugą. Drogą w nocy.

- Z Andriejem Igorowiczem spacerowaliśmy po parku. Prawie wszystkie zwierzęta już ewakuowano - to było tuż przed apokalipsą... I wiesz, on uwolnił mnie od strachu. Od tego lęku przed końcem świata. Był... ech, Andriuszka, jakże bym chciała, żeby mógł posiedzieć tu z nami. Po trosze zresztą jest - na fotografii.

- Tak.

- Wiesz, jesteś do niego podobny. Obaj macie wesołe usposobienie.

- Tak?

- Owszem. Bardzo bym chciała, żebyś stał się podobny do człowieka, którego imię nosisz.

- Ale wujek Sławek...

- On wcale go nie przypomina. Jest taki, jak jego matka. To chory, stary człowiek...

- Stary?!

- No, może nie całkiem stary... ale z pewnością chory. Wewnętrznie jest starcem. Rozgoryczonym starcem. Skrzywdziłam go.

- Ty?

- Tak, ja. Wyszłam za niego za mąż z wyrachowania.

- Ty?!

- Mówię ci przecież... ja.

Cisza. Taką ciszę usłyszeć można tylko o pół do trzeciej nad ranem. A i to tylko wtedy, gdy nikogo nie boli ząb, i nikt akurat nie opróżnia pęcherza.

Lidka mówiła, ledwo poruszając wargami:

- ...badaliśmy artefakt Wrót. Fajnie tam było, wtedy wszystko było dobre. Kiedyś pojedziemy razem na prawdziwą ekspedycję. Obiecuję.

Po sąsiedniej uliczce przejechał jakiś samochód. Niegłośny warkot silnika był niemal ogłuszający. Przypomniały się jej szkoleniowe alarmy.

- Tak... wasze pokolenie nie umie sobie tego nawet wyobrazić. O dowolnej porze dnia i nocy, zdrowych, chorych, młodych i staruszków - wszystkich podrywali, zbierali i gnali po dachach, po torach przeszkód, do atrap Wrót... Jedni biegali, bo uważali, że tak trzeba, inni bali się OP. A my z tym chłopakiem schowaliśmy się na dziecięcym placyku zabaw, we wzniesionej dla dzieciarni baszcie, teraz już takich nie budują... Przesiedzieliśmy tam cały alarm. A oni nas szukali... wszędzie szukali i gdyby nas znaleźli, jego mogliby wydalić ze szkoły, a mnie z pracy. Albo i gorzej. Jego by posłali do poprawczaka, a mnie...

- Za co?!

- No przecież mówię, że teraz wydaje się to nie do pojęcia...

Listopadowy ranek jest gorszy od nocy. Mrok, wilgoć. O piątej zaczyna szumieć pierwszy w domu kran. Potem drugi, trzeci... kroki na schodach, ktoś przywołał windę...

Lidka ochrypła i umilkła; okna sąsiedniego domu jedno po drugim zalewały się żółtawym, jajecznym blaskiem. Nigdy wcześniej nie myślała, że BĘDZIE MOGŁA. Że tak łatwo i prosto będzie opowiadać, a nawet przeżywać na nowo, i prawie bez goryczy.

- Wysadzę w powietrze redakcję tej gazety - stwierdził szeptem Andriej. - Wysadzę w diabły...

- Andriuszka... Cisza.

- Mamo, ja ich tak nienawidzę, że...

- Nie trzeba.

- Mamo, jeżeli ktoś jeszcze cię skrzywdzi... zabiję go! Złożyłem sobie taką przysięgę, jak miałem dwanaście lat. Przysiągłem na krew!

- Andriuszka...

Żadnych łkań. Żadnych łez.

Lidka już dawno temu zapomniała, jak się płacze.


* * *

Późnym rankiem - Andriej poszedł do liceum na drugą lekcję - Lidka zadzwoniła pod numer, jaki był na hotelowej wizytówce i poprosiła, by ją połączono z panem Artiomem Maksymowem spod pięćset drugiego.

Czekała z dziesięć minut.

- Halo?

- Witaj, Maksymow.

- Lideczka? Lido, tak się cieszę...

- Nie ciesz się przedwcześnie. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że twoja propozycja została rozpatrzona i odrzucona.

- Lido...

- Możesz do mnie pisać i przysyłać mi kartki pocztowe z okazji świąt. W przyszłym roku wybieram się na konferencję do waszego kraju - jeżeli znajdzie się trochę czasu, to się zdzwonimy.

- Lido...

- To wszystko, Tioma... Miło było znów cię zobaczyć. Ale akurat teraz mam mnóstwo spraw na głowie. Z „Pikantnymi Nowinkami” możesz zrobić, co zechcesz. Możesz dać wywiad albo nie... Ja już skończyłam swoje sprawy z tą gazetką.

Odłożywszy słuchawkę, od razu wybrała numer adwokata. Rozmowa zajęła kolejne dziesięć minut.

Potem zajrzała do notesu, odszukała numer „Wiadomości Wieczornych” i umówiła się, że w dzisiejszym numerze zamieszczą niewielką notkę.

A potem pomyślała przez chwilę i wybrała jeszcze jeden numer.

Od razu, żeby nie zapomnieć.

Czekała dość długo. Zaczęła nawet podejrzewać, że nie usłyszy odpowiedzi. - Halo.. - Witaj, Sławku. Jak twój reumatyzm?

Milczenie.

- Lida Sotowa, jeżeli nie poznałeś po głosie... Dziękuję ci Sławku za to, żeś uznał za konieczne powiadomienie mojego syna o niektórych faktach z mojej przeszłości. Miło ci będzie chyba usłyszeć, że oboje z Andriejem przyjęliśmy twoje rewelacje do wiadomości. Co więcej, jeden z naszych przyjaciół wpadł na pomysł, żeby napisać o tym wszystkim wyciskający łzy z oczu melodramat. Chcesz, to cię włączymy w spis konsultantów...

Sapanie w słuchawce. A potem sygnały... Lidka uśmiechnęła się mściwie.


* * *

Przed kilkoma dniami gazetka «Pikantne Nowinki» zamieściła oszczercze materiały, obrzucające błotem kierowniczkę Instytutu Prognoz Ekstremalnych im. Zarudnego, profesor Lidię Anatoliewnę Sotową. Lidia Anatoliewna pozwała przed sąd wspomnianą gazetkę, ale dziś rano wycofała pozew. Oto co oznajmiła profesor Sotowa naszemu korespondentowi:

- W pierwszej chwili zapragnęłam tryumfu sprawiedliwości i chciałam zażądać od tej gazetki rekompensaty za straty moralne. Przekonałam się jednak, że redaktorzy „Pikantnych Nowinek” w ogóle nie mają pojęcia o czymś takim jak prawda, czy sprawiedliwość, a dowolny proces sądowy stanie się tylko dla nich powodem do kolejnego jarmarcznego przedstawienia. Mam dość pieniędzy i bez rekompensaty ze strony bulwarowej szmaty, a moje dobre imię nie ucierpi, nawet gdyby pięć takich gazetek obrzucało je łajnem. Ogarnięta obrzydzeniem i pogardą wycofuję swój pozew przeciwko „Nowinkom”. Uważam, że zwracanie uwagi na mieszkańców „pikantnej” kloaki jest poniżej godności każdego normalnego człowieka...

[„Wiadomości Wieczorne”, 30 listopada 18-go roku]


* * *

Andriej przyszedł ze szkoły z podbitym okiem.

- Pokaż ręce...

Chłopak miał knykcie we krwi. No, nieźle.

- Wygrałeś?

- Jasne - na twarzy syna rozlał się uśmiech pełen szczęścia. - Oni się po prostu nie spodziewali.

- Oni? To ilu ich było?

- A tam, nieważne... biło się tylko dwu... A wiesz, nawet się ucieszyłem. Straszną miałem ochotę dać komuś po mordzie!

Lidka zagryzła wargi, żeby ukryć zdradziecki, głupawy uśmieszek satysfakcji.

- Coś ty, Driuszka... Przecież nigdy nie przejawiałeś agresywności.

- Ależ jestem agresywny, mamo. Strasznie agresywny. Grrrr! Przytulając syna do puszystego szlafroka, Lidka utkwiła spojrzenie w wiszącym na ścianie kalendarzu z nadmorskimi widoczkami.

Grudzień. Osiemnasty rok. Za trzy lata kolejna apokalipsa.


Загрузка...