Rozdział 10


Był upał. Nad resztkami rozpływającego się asfaltu unosiła się przejrzysta mgiełka; pogorzelisko pachniało jeszcze dymem i gdzieniegdzie brodzili po nim nieustraszeni, senni maruderzy.

Dom przechylił się na bok. Mieszkańcom nie udało się wrócić do własnych mieszkań, niektórzy dostali odszkodowania, a inni nie. Ale jeżeli wziąć pod uwagę, jakie straty poniosły towarzystwa ubezpieczeniowe podczas próbnej apokalipsy...

W niektórych mieszkaniach zagnieździli się na własne ryzyko dzicy lokatorzy. Każdemu z nich dawano do podpisu papierek: lokator świadom jest zagrożenia i jeżeli zwali mu się na głowę sufit, grzebiąc go pod ruinami - to jego osobisty problem. Chce przeżyć, niech przenosi się do baraku.

Dom jednak na razie stał - bez światła i wody; na podwórku ustawiono rzędem drewniane wygódki. W sumie dziewięć sztuk - i zapach był odpowiedni.

Odlana z brązu tablica na fasadzie domu stała się czyimś łupem. Najpewniej podwędzili ją zbieracze kolorowych metali. Wielu ludzi żyje ze zbierania odpadów. Cóż robić, takie czasy...

Lidka siedziała na ławeczce, która nie wiadomo jakim sposobem ocalała z pogromu i zmrużywszy oczy, przyglądała się żuczkom kowalikom, które coś tam kombinowały w szczelinie pod kamieniem.

O niczym nie myślała. W głowie miała pustkę. Jakby otuliła ją niewidzialna błonka.

Ktoś podszedł od strony bramy. Przez chwilę przestępował z nogi na nogę, jego znoszone już sportowe pantofle zostawiały wzorzyste ślady w różowawym, ceglastym pyle.

- Zestarzałaś się - powiedział ów ktoś.

Lidka podniosła głowę. Przed nią stał czterdziestoletni Sławek Zarudny - co prawda, można mu było dać z pięćdziesiątkę.

- Ty też nie wyglądasz najlepiej - zmusiła się do odpowiedzi.

- Czego chcesz, Lido?

- Daj mi fotografię - ukryła pod ławeczką stopy w mizernych klapkach. - Fotografię ojca, wiem, że zostały ci plakaty.

- A gdzie masz swoją? - zapytał po chwili przerwy tęgawy wujek, który był kiedyś chłopczykiem Sławeczkiem.

- Spaliła się - odparła krótko Lida. - Daj.

- A po co ci ona? - spytał Zarudny z nagłą złością w głosie. - Po co? Masz sumienie... po tym wszystkim, co zrobiłaś? Po tym, coście zrobili z Rysiukiem? Zdradzałaś nazwisko ojca... nie raz i nie dwa! Najpierw wzięłaś je sobie... dzięki oszustwu! Potem ty... wy... z jego nazwiskiem na ustach... te wszystkie niegodziwości! Wy, zabójcy, kaci, łajdaki, treserzy... w imieniu ojca... domy dla wariatów... w imieniu ojca! Egzekucje opornych - w imieniu ojca! Dla świetlanej przyszłości. Dla bezkrwawej apokalipsy! A popatrz teraz... rozejrzyj się dookoła... I co, dopięliście swego? Udało wam się osiągnąć bezkrwawą ewakuację? Udało się?

Na całym podwórzu, na całej ulicy nie było ani jednego człowieka i nikt się nie odwracał na dźwięk rwącego się głosu Zarudnego. Nikt nie słuchał - ze zdziwieniem czy bez.

Lidka zmarszczyła brwi:

- Nie krzycz. - I dodała po chwili namysłu: - Ja ciebie nie oszukiwałam. Ty sam pierwszy wpakowałeś mi łapę pod sukienkę. Pamiętasz?

Zarudny umilkł nagle, jakby ktoś go oblał zimną wodą. I spojrzał na Lidkę z nieukrywaną już nienawiścią:

- Ty... wiedziałem, wiedziałem...

- Ja ciebie nie oszukiwałam - stwierdziła Lidka łagodnym głosem. - Kochałam cię, Sławku... W każdym razie tak mi się wydawało.

- Przeklęty niech będzie dzień, w którym cię zobaczyłem - odparł Zarudny gorzkim głosem. - Ciebie, ścierwo... Nie dam fotografii. Idź swoją drogą... i nie śmiej tu więcej przychodzić, słyszysz?!

Lidka patrzyła mu w twarz i nie cofnęła spojrzenia.

- Nie śmiej tu przychodzić - powtórzył Sławek nieco ciszej. - Ty... jesteś bydlęciem. To ty z tym swoim Rysiukiem posadziliście na tronie tego szalonego bałwana, fanatyka... tego Mroza. To ty. Wiedziałaś, czym to się skończy... Oni wszyscy...

- Nieprawda - odpowiedziała Lidka. - Nigdy nikogo nigdzie nie sadzałam, Sławku, niczego takiego nie robiłam. A ty związałeś się z Werwerowem. Z zabójcą twego ojca.

Twarz Sławka nagle pociemniała:

- Brak dowodów. Niczego mu nie udowodniono. Nic nie wiadomo. Metody śledztwa... Lido, siedzisz po uszy w gównie. W gównie i krwi.

- Nie - stwierdziła Lidka cicho. - Przestań histeryzować i daj mi fotografię.

- Wynoś się,

- Nie.

Sławek milczał, a jego ramiona unosiły się i opadały. Żeby tylko nie dostał zawału, zaniepokoiła się Lidka. Na takim upale...

- A gdzie twój chłoptaś? - zjadliwym tonem zapytał nagle Zarudny. - Gdzie ten twój uczniak, taki miły i słodziutki?

Lidka milczała. Lekki wiaterek przynosił od strony wygódek nieznośny smród amoniaku.


* * *

Rankami bolał ją grzbiet i puchły jej powieki. Pod wieczór bolały ją oplecione żylakami nogi; kupiła w drogerii opakowanie chny i zamiast siwych włosów w jej uczesaniu pojawiły się teraz jaskrawo czerwone pasma.

Ostatnia apokalipsa kosztowała ją kilka lat życia. Co wcale nie było dziwne, jeżeli uwzględnić to, jaka to była apokalipsa.

Możliwe, że przeliczył się Rysiuk. Możliwe, że przeliczyli się Mróz i sztab OP, ale sprężyna, napinana z wysiłkiem w oczekiwaniu na czas próby, pękła znacznie wcześniej - i mało kto nie poczuł skutków.

Sierpniowy atak paniki z licznymi ofiarami śmiertelnymi zrodził rozłam wewnątrz OP, właściwie lepiej byłoby rzec, że tylko go sprowokował, ponieważ napięcia zrodziły się znacznie wcześniej. Ujawniono mnóstwo brudów, okazało się, że sam Mróz z grupką uprzywilejowanych oficjeli dawno już wprowadził poprawki w spisy osób przeznaczonych do ewakuacji w pierwszej kolejności, umieszczając na nich wszystkich swoich krewnych. Czas „umówionego opóźnienia” rozdęto do dziewięćdziesięciu minut. Pieniądze, przeznaczone na szkolenia, trafiały do najrozmaitszych kieszeni.

Zaczęły się przerwy w dostawach chleba i elektryczności. W mieszkanku Lidki i Artioma całymi dniami brakowało światła, na co zresztą uskarżali się mieszkańcy połowy miasta. Oboje chwytali się rozmaitych prac sezonowych, aż wreszcie latem dziewiętnastego roku cyklu Maksymow dostał się na uniwersytet.

[Obywatele, których uznawano za zdolnych do zakłócania ewakuacji byli chyłkiem internowani, przy czym krąg takich ludzi nieustannie się poszerzał. Początkowo byli to psychicznie chorzy, alkoholicy i recydywiści; w tym czasie szeroko już rozpowszechniono termin „nieprzydatność społeczna”. W dwudziestym roku cyklu wystarczyło, że kogoś okrzyknięto „nierobem”, a wszyscy odpowiadali chórem: „Do internatu go!”].

Zmęczeni ciężkimi egzaminami wstępnymi całymi dniami od rana do wieczora wylegiwali się na plaży. Maksymow od czasu do czasu odchodził, żeby poskakać z trampoliny albo pograć w siatkówkę. Lidka wstrzymując oddech patrzyła, jak skacze ku słońcu opalony na brąz i krzepki, urodziwy chłopak; jak ze wszystkich leżaków i kocyków popatrują nań uważnie dziewczęce oczy.

W tym czasie nosiła już jednoczęściowy kostium kąpielowy. Bardzo jednoczęściowy. I wolała trzymać się w cieniu.

[Na starych barkach, wyprowadzonych daleko w morze, zorganizowano obozy dla internowanych; uważano, że zgodnie z prawem populacyjnym, dla zgromadzonych w jednym miejscu otworzą się oddzielne Wrota. „System barek” nie dotrwał do apokalipsy - podczas któregoś sztormu po obozach przetoczył się bunt; strażników, którzy nie zdążyli przyłączyć się do więźniów zrzucono w morze, i na łodziach, zajętych jachtach albo na tratwach pod żaglami, wszyscy więźniowie się rozpłynęli, kto gdzie chciał i mógł - głównie za granicę. Tajemnica „internatów” stała się powszechnie znana. OP była już w tym czasie kompletnie zdemoralizowana przez łapówki i wewnętrzne spory.]

Maksymow spędzał teraz wieczory wśród studenckiej braci; Lidka towarzyszyła mu na tych spotkaniach raz czy dwa. Pośród młodziutkich dziewczątek wyglądała dość niezwykle - jakby była czyjąś mamą, traktowano ją też odpowiednio. Artiom czerwienił się i bladł; ale nie chciał się przyznać, że jej obecność go krępuje. Ona zaś wcale go o to nie pytała - po cóżby miała go daremnie dręczyć?

[Prezydent Mróz miotający się pomiędzy przeciwstawnymi partiami i frakcjami zapił się na śmierć; ostatnią rozumną decyzją byłego wojskowego pilota przed ostatecznym osunięciem się w szaleństwo była decyzja o pozbyciu się Rysiuka.]

Zwykle czekała na Maksymowa około północy i doczekawszy się, wynagradzała sobie samotny wieczór. Właściwiej byłoby rzec, że to on ją wynagradzał; biegłość w sztuce miłości przychodziła mu łatwo i naturalnie, nie był już w łóżku nowicjuszem - był mężczyzną, taktownym i delikatnym, niespożytym i namiętnym; obejmując go, Lidka mściwie wspominała twarze wszystkich tych zakochanych w nim dziewczątek.

A potem poczuła odeń obcy zapach. Jego skóra pachniała lekką wodą kwiatową, z jego włosów niosła się woń obcej skóry. Lidka z trudem się powstrzymała przed zatkaniem nosa.

[IgorGeorgiewicz Rysiuk w wieku lat trzydziestu siedmiu został aresztowany, postawiony przed sądem i uznany za winnego popełnienia całego bukietu najcięższych i najbarwniejszych artykułów kodeksu karnego. Skazano go na śmierć i rozstrzelano latem dwudziestego roku, dziesięć miesięcy przed apokalipsą. Proces sądowy transmitowano we wszystkich możliwych środkach masowego przekazu; Lidka dowiedziała się o jego wyniku w tydzień po wykonaniu wyroku.]

Tak czy owak przeszła jesień, zima, nastąpił maj, a Lidka i Maksymow wciąż byli razem. Apokalipsa drugiego czerwca zastała ich w jednym łóżku.

Dopiero przed samymi Wrotami - wcześniej były potworne wprost przekupstwa, ataki przez nikogo nieodpieranych stad glef, przez nikogo nie kierowany potoku ludzi, niemy eter, chaos i panika - dopiero przed samymi Wrotami ich dłonie rozdzielił napór tłumu.


* * *

Nowy cykl - nowe życie.

Sławek odszedł, a Lidka została na ławeczce. Wiatr na szczęście zmienił kierunek, unosząc natarczywy smród wygódek w stronę dziecięcego placyku zabaw.

Powiadają, że po trzeciej mrydze człowiek znów się czuje dzieckiem. Ale po drugiej - tak mówią wszyscy - przychodzi starość.

Podniósł ją ból w plecach i w sercu. Wlokąc nogi, poczłapała po różowym jak puder pyle; autobusy jeździły rzadko, ale kursowały. Wzdłuż ulicy widać było pordzewiałe wraki samochodów; w odpowiedzi na jej podniesioną rękę zatrzymał się wóz na żebrowanych, samochodowych oponach, zaprzężony w pięknego, choć kiepsko utrzymanego gniadego ogiera.

- Dwie kartki na cukier - zaproponowała Lidka. - Do kempingu.

Woźnica, wąsaty, zakurzony i krzepko zbudowany, z zadowoleniem kiwnął głową:

- Ładuj się, paniusiu...

Pięknym słowem kemping nazywano zwykły obóz dla tych, których los pozbawił dachu nad głową. Było to miasteczko namiotów, przesyconych dymem z ognisk i przepojonych zapachem tytoniu i moczu. W równych rzędach stały tam szare namioty wspólne, poustawiano też bez wyboru namioty pojedyncze, turystyczne lub wojskowe, jak się komu trafiło.

Na skraju obozowiska - przy samym nadmorskim urwisku - stała niegdyś oranżeria, a teraz brudny, pomarańczowy namiocik, w którym kiedyś Lidka z Maksymowem przeczekiwali deszcz.

Przy wjeździe do obozu, pod zbitym z desek domkiem komendanta zobaczyła pstrokaty samochodzik na pozamiejskich numerach rejestracyjnych, z którego rozdawano dary pomocy społecznej. Lidka podeszła bliżej; dziwna rzecz, ale zdążyła już zapomnieć o tym, że na świecie bywają jaskrawo pomalowane samochodziki, że jest margaryna w natłuszczonej folii i suchary w polietylenowej folii.

Samochodzik ostro kontrastował ze wszystkim, co go otaczało; kierowca, czarniawy chłopak w niebieskim mundurze przecierał szmatką przednią szybę. Przecierał z odrazą, jakby się bał, że wszechobecny ceglasty pył jest zaraźliwy. Jakby ten pył symbolizował nędzę, smutek i beznadzieję.

Lidka przeszła obok; i tak nie miała talonów na dary z pomocy.

Bała się, że nie zastanie Maksymowa, ale na szczęście był na miejscu. Lidka najpierw zobaczyła jego plecy. Szerokie, z rzędem wystających kostek kręgosłupa, opalone, z równomiernie pracującymi mięśniami: Maksymow rozpiłowywał resztki desek z czyjegoś płotu.

- Lida? Przywiozłem drewno do palenia...

- Wspaniale - odpowiedziała wesoło, jakby nie zauważając jego rozbieganych oczu.

Przed namiocikiem stał piecyk ze znaleźnych cegieł. Pośrodku tego bezładu zabawnie wyglądał serwis kuchenny - frywolny, piękny i w groszki. Te deski i tak by zbutwiały - pomyślała Lidka obojętnie.

- Pięknie... zagrzejesz mi herbaty.

Herbatę mieli prawdziwą. Swego czasu wynieśli ją z rumowiska jakiejś restauracji. Jak rabujący wszystko co się da maruderzy.

- Lida... jest sprawa.

- Tak? - zapytała umyślnie niedbałym głosem

- Tak. A ty... gdzie byłaś?

- U Sławka Zarudnego - odpowiedziała po chwili milczenia. - Chciałam wziąć od niego fotografią Andrieja... Ale mi nie dał.

- A to ci bydlę - zdziwił się Artiom. Pomilczał chwilę i dodał:

- Lido, a ty tego Andrieja kochasz do tej pory?

- Kocham ciebie - odpowiedziała z westchnieniem. - A jego... wspominam. Pojmujesz różnicę?

- A mnie też będziesz wspominać?

Lidka podniosła wzrok na jego opaloną, wyrazistą i bardzo już dorosłą twarz. Twarz swojego rówieśnika.

- Tiom... ty co?

- Nic, nic - uśmiechnął się przepraszająco. - Źle się wyraziłem. Przepraszam. Mówię głupstwa.

Nie spuszczała zeń wzroku.

- Lido, jest taka sprawa... Werbują ludzi do pracy za granicą. Budowlańców, robotników rozmaitych specjalności...

Lidka natychmiast wszystko zrozumiała. Uciekła wzrokiem w bok; płócienne boki rudego namiotu to wydymały się od wiatru, to opadały. Namiot wydawał się oddychać.

- No... W ogóle to chciałbym... rozumiesz, chciałbym się zgłosić... dopóki jest taka możliwość.

„A ja?” - już miała zapytać Lidka, ale się powstrzymała.

- Lid... co ty na to?

- A zapytasz o mnie? - uśmiechnęła się z przymusem.

Maksymow uciekł wzrokiem w bok:

- Oni biorą... tylko z młodszego pokolenia. Nikogo więcej. Pytałem specjalnie... Ale, być może jakimś innym kanałem? Jesteś przecież znakomicie wykwalifikowaną specjalistką... może potrzebni im uczeni, wykładowcy...

Lidka uśmiechnęła się ze znużeniem.

Przez pewien czas milczeli; obóz też milczał. Był to zadziwiająco cichy i milczący obóz; słychać było tylko równomierne postukiwanie siekiery, brzęk much i monotonny warkot motoru, dolatujący gdzieś z daleka. A ludzie milczeli. Ani śmiechu, ani płaczu, ani podniesionych głosów.

W mieście nie było rodziny, która nie poniosłaby strat.

Po tamtej stronie apokalipsy zostali matka i brat Artioma.

Zginęli Timur i jego żona Sania. Janeczka została sierotą; Lidka wiedziała, że matka każdego wieczora modli się przed pociemniałą i osmaloną ikoną. I każdy raz pyta Tego, którego wizerunek namalowano na desce: dlaczego?! Dlaczego właśnie oni, młodzi?!

- Artiom, a uniwersytet?

- Jaki uniwersytet? - zapytał Maksymow szeptem. - Jakaż może być nauka... po czymś TAKIM?

- Podniesiemy się - odparła Lidka, ale nie za bardzo pewnym głosem.

- Podniesiemy się - po chwili przerwy potwierdził Maksymow. - Ja wrócę do ciebie. Za kilka lat. Albo zabiorę cię tam... jak się jakoś urządzę.

Rude boki namiociku podnosiły się i opadały.

- Już się zaciągnąłeś? - zapytała Lidka wprost.

Maksymow przełknął ślinę. Oblizał wargi. Popatrzył na nią jak zagoniony w ciasny kąt pies, jak wtedy, przy tablicy, kiedy się poznali.

Niewątpliwie powinna była się uśmiechnąć. I poklepać go po ramieniu. I zapewnić go, że oczywiście, to najlepsze wyjście, za kilka lat zdoła wrócić albo zabrać Lidkę do siebie. I wtedy się pobiorą, będą żyć spokojnie i szczęśliwie, a potem umrą, być może nawet tego samego dnia.

Zacisnęła zęby. Wiedziała, że wszystko tak właśnie się skończy, ale nie sądziła, że to będzie akurat dziś. Właśnie dziś, w ten bardzo upalny dzień, wśród brzęku much.

Towarzyszyło temu wrażenie, jakby ktoś uderzył ją młotem pod mostek.


* * *

Jeden dzień przed wyjazdem Maksymow przyniósł jej ogromną fotografię Andrieja Igorowicza Zarudnego. Z tych plakatów, które wydrukowano jeszcze w przedostatnim cyklu. Była to kopia fotografii z jakiegoś czasopisma, która leżała kiedyś u Lidki pod szkłem na stole; wycięte zdjęcie spłonęło razem z wynajmowanym kiedyś przez Lidkę mieszkaniem.

- Skąd ją wziąłeś?!

- Od Jarosława Andriejewicza.

- Jak to, dał ci tak po prostu?

Maksymow uśmiechnął się drapieżnie:

- Zapytałaś, to powiedziałem, skąd ją wziąłem, Lido. Co prawda, on nie bardzo miał ochotę ją dać.

Lidka wyobraziła sobie całą scenę - przechylony dom, posiwiały Sławek stojący na progu starego mieszkania, a przed nim ten rosły, barczysty i pewny siebie chłopak.

- Ty co, biłeś się z nim?

- Akurat miałbym się z kim bić - beznamiętnie odparł Maksymow. - On... no, krótko mówiąc, stchórzył.

Lidka oblizała wargi.

- Atriom... a jak pójdzie na milicję?

Maksymow znów się uśmiechnął, tym razem pobłażliwie:

- Lido, coś ty? Jaką milicję? Teraz?

Lidka wzięła w dłonie stary, pachnący pyłem rulon. Gdy go rozwinęła, zobaczyła dawny uśmiech Andrieja Igorowicza, choć barwy oczywiście już wypłowiały.

Zarudny był teraz młodszy od Lidy Sotowej. No, przynajmniej wyglądał młodziej.


* * *

...puste powłoki. Istoty bezmózgie i bezduszne. Z taką opinią zgodzi się każdy, kto je widział... Ale oto apokalipsa się kończy. Ludzie ze ssakami i ptakami skryli się we Wrotach, a zwierzęta z niższych szczebli ewolucyjnej drabiny przyczaiły się, gdzie które mogło i jakoś przeżyty piekło na ziemi... A glefy, te które zostały przy życiu i zdołały się nasycić, wracają we wzburzone fale morza. Pokrywają się błonami i przemieniają w poczwarki, o których nie wiadomo nam dosłownie niczego.

Mówi się, że glefy to puste istoty, gotowe przyjąć w siebie człowieka. I że na początku nowego cyklu przeistaczają się nie tylko fizycznie, ale i wewnętrznie. Powiada się, że ciała dalfinów zasiedlają dusze ludzi, którzy zginęli podczas apokalipsy. Dusze te jakby śpią i tylko czasami przypominają sobie minione dzieje. Dalfiny widzą ludzi i wtedy przypominają sobie, że same też kiedyś były ludźmi. Często szukają wtedy kontaktu, ludzie jednak widzą w nich tylko zabójców i ludojadów, witają ich więc kulami i grotami harpunów... [W. Wielikow, „Na krawędzi nieprawdę/podobieństwa”. Miękka okładka. Nakład 5000 egz.]


* * *

Piasek na brzegu poryły opony wywrotek. Zdumiewające, ale ktoś jeszcze starał się coś uporządkować i odbudować, ktoś tam miał wywrotki, komuś potrzebny był piasek i żwir, skoro zaczął je wydobywać prosto z miejskiej plaży. W sumie było to też swojego rodzaju łupiestwo.

Lidka przeszła dalej.

Plażowe parasole, powtykane w piach na ukos, przypominały las niekształtnych, koślawych drzewek. Na wietrze trzepotały obrywki popękanego płótna i na wszystkie strony sterczały pordzewiałe druty, niczym promienie wybrakowanych, żelaznych słońc. Powiadają, że na jednej z plaż poryw wichury uniósł w górę wszystkie parasole jednocześnie; poleciały, kołysząc się, koziołkując i opadły gdzieś w głębi miasta, raniąc przy tym kilka osób.

Lidka szła, grzęznąc po kostki. Jej stare traperki dawno już napełniły się piaskiem, piasek przesypywał jej się pomiędzy palcami, Lidka najpierw gniewnie posykiwała, ale potem dała spokój jałowym protestom. Rytm kroków ją wciągnął; niektórzy ludzie walczą tak z bólem zębów - cztery kroki przed siebie i cztery w tył, z kąta w kąt ciasnej kuchenki.

Lidka szła, patrząc przed siebie tępym wzrokiem.

Tuż przy brzegu leżał na boku jacht spacerowy. Na resztkach takielunku wisiały jakieś szmatki, od jachtu ciągnęło dymem - widać było, że i tam ktoś mieszka.

Lidka obeszła kadłub bokiem. Szło jej się coraz trudniej - zamiast piasku były tu kamienie. W pewnej chwili potknęła się, upadła, potłukła sobie i rozcięła kolano; podniosła się jednak i sycząc przez zęby, poszła dalej.

Prawdziwa miłość prawdopodobnie musi być ślepa. Prawdziwa miłość musi widzieć potencjalnego wielkiego uczonego tam, gdzie go nie ma, i być nie może...

Lidka uśmiechnęła się krzywo.

Małe, białe słońce piekło coraz dokuczliwiej. Lidka w końcu straciła siły do cna i usiadłszy na pierwszym lepszym nadającym się do tego kamieniu, przymknęła oczy. Przez zmrużone rzęsy morze wydawało jej się kałużą roztopionego ołowiu. A gdy w tej kałuży zobaczyła czarne grzbiety, wydało jej się, że to przywidzenie.

Dalfiny płynęły w trójkę.

Były młode. Z pewnością były jeszcze dziećmi, prawie oseskami; w tej lśniącej czarnej skórze istniały nie dłużej niż od miesiąca. Przedtem były jajami w głębokowodnych składach, później - potwornymi glefami, pożerającymi wszystko co żywe i martwe... A potem, przez krótki okres czasu - śpiącymi, nieruchomymi poczwarkami. Teraz zaś oto na pełnej szybkości płynęły ku brzegowi, nie wiedząc, ile kul i harpunów śpi, śniąc jak by tu pogrążyć się w ich czarnym boku. Co prawda, teraz brzeg jest niemal całkowicie pusty. Nikt nie zacznie polować na względnie spokojne teraz ludojady, które niedawno zmieniły skórę.

Lidka siedziała, poddawszy się osobliwej niemocy. Dalfiny to ledwo pokazywały się nad falami, to wyskakiwały wysoko, aż Lidce zaczęło się wydawać, że potrafi rozróżnić ich pyski. I że ją obserwują, i podpływają do brzegu specjalnie, żeby się znaleźć obok niej.

Przypomniała sobie, jak na nią kiedyś spoglądało maleńkie, zdziwione oko. I jak potem wyżarły je mewy.

Nie wiadomo czemu, wszyscy strzelający w jej obecności do dalfinów wydawali jej się odrażającymi ludźmi. Oper Sasza. Prezydent Mróz. Możliwe, że to zbieg okoliczności. Prawie na pewno tak właśnie było.

Dalfiny podpłynęły jeszcze bliżej. Znacznie bliżej, niż się to zwykle zdarzało. Lidka siedziała, nie ruszając się z miejsca.

Dalfiny zachowywały się teraz tak, jakby jej tu w ogóle nie było. Upodobały sobie nieco głębsze miejsce przy brzegu i zaczęły coś w rodzaju zabawy. Goniąc jeden za drugim, to zanurzały się w głąb, to wyskakiwały nad powierzchnię; Lidka obejrzała się, czy gdzieś na kamieniach nie było jakichś strzelców. Zabawiające się stworzenia same prosiły się o kulę.

Brzeg był pusty.

Lidka zawahała się przez sekundę, a potem zdjęła koszulkę. Zrzuciła pełne piasku buty, zdjęła sportowe spodenki, zmięła i wsunęła w jakąś szczelinę spraną bieliznę. Stłuczenie i rana na kolanie boleśnie reagowały na każdy ruch nogą.

Gdy weszła do wody, zbolałe kolano najpierw mocno ją zapiekło, ale ból szybko się uśmierzył.

Woda.

Rytm fal.

Lidce wydawało się, że w ogóle niczego nie czuje. Ani siniaka i ranki, ani kłującego bólu z lewej strony pod mostkiem, ani przeżytych trzydziestu siedmiu lat. I dwóch apokalips. Ani śmierci Zarudnego. Ani odejścia Maksymowa. Ani rąk, czy nóg.

Rozpuściła się jak grudka cukru. Cichutko i nie bez zadowolenia. Wydawało jej się teraz, że promienie słońca przenikają przez nią na wylot.

Uśmiechnęła się.

Zanurzyła twarz pod wodę. Bez maski niezbyt dobrze się patrzyło; rozmazany czarny cień przepłynął tuż pod nią i wynurzył się pięć metrów od niej.

- Cześć - powiedziała Lidka bez strachu i bez radości. Dalfin miękko zanurzył się pod wodę. Tuż obok wyłonił się drugi; patrzącej na jego pysk Lidce wydało się, że to samica.

- Jak tam u was z podwodnymi problemami? Co, też macie tarło?

Trzeci dalfin podpłynął całkiem blisko. Lidka zobaczyła go dwa metry od siebie i nawet zdążyła się przestraszyć.

Sprężysty grzbiet wygiął się w łuk. Dalfin znikł i pojawił się za jej plecami.

Zeżrą mnie, pomyślała Lidka. Zeżrą, spodobałam im się i pachnę krwią.

Dalfin odwrócił się bokiem, nie spuszczając z Lidki ostrego spojrzenia. Oko miał siwe, jak Timur.

Lidka wyciągnęła rękę i dotknęła jego boku.

Na mgnienie oka przypomniała jej się wizja z prześwitu martwych Wrót. Ta, w której jej ręce nagle się wydłużyły, nie tracąc nic ze swej wrażliwości; dalfin był chyba oddalony o dwa metry od niej, ona jednak bez wysiłku dotknęła go wskazującym palcem. I jej dłoń mimowolnie się cofnęła.

Nic się nie stało.

Dalfin zanurzył się ponownie. Przepłynął prosto pod Lidką; poczuła, jak zakołysał nią, niczym lekkim piórkiem, nurt roztrącanej przez czarne wrzeciono wody.

Nagle poczuła skrępowanie z powodu własnego ciała. Bezwstydnie nagiego, nie pierwszej młodości i świeżości, nieopalonego, szybko już wiotczejącego...

- Przyjaciele - odezwała się ochryple. - Przyjaciele... wy...

- A-a-a!

Ktoś wrzeszczał od brzegu. Lidka szybko się obejrzała; ta młodziutka grubaska, pewnie z porzuconego jachtu. Teraz krzyczała i machała rękami, miała na sobie luźną koszulkę do kolan.

- A-a-a! Dalfiny! Wowka! Wo-oow-kaaa!

Od niewidocznego za skałkami jachtu biegł, przeskakując z kamienia na kamień, półnagi chłopak z karabinem w dłoni.

Dalfiny gnały już w morze, były już z pięćdziesiąt metrów od brzegu. I oddalały się coraz szybciej.


* * *

Pierwsze noworodki pojawiły się na świecie z wiosną. W ocalałych domach okna były już w tym czasie nie tylko oszklone, ale pozasłaniane frywolnymi nieraz firaneczkami. Dzieciaki rodziły się i rodziły, i było ich wiele; na każdej tablicy reklamowej wisiał wszechobecny, nieco sztywno i górnolotnie brzmiący plakat: „Narodziny - to jedyne, co możemy przeciwstawić Śmierci”. Z plakatu przenikliwym wzrokiem patrzyła kobieta z ogromnie rozdętym brzuchem. Za jej plecami widać było coś jak zarys Wrót, ruiny i zgliszcza.

Przed bramami stały całe szeregi starych dziecięcych wózków. Tajał śnieg na nieodbudowanych ruinach. Dziecięce wrzaski i płacze nadawały osobliwą barwę atmosferze zatłoczonych mieszkań.

Córka Timura, Janeczka, urodziła Lidce krewniaka, prawie wnuczka (oby go kaczki skopały); choć dzięki temu mizernemu wcześniakowi udało się jakoś odsunąć wiszącą nad nimi groźbę dokwaterowania. Mieszkanie Sotowych na razie zostawiono w spokoju - choć do całkowitej pewności przydaliby się jeszcze ze dwaj nowi członkowie rodziny.

- Niedługo wyjdę za mąż - terkotała Janeczka. - Oczywiście, nie za tego, co mi zrobił malucha. To dupek... Znajdę sobie dobrego chłopaka, takiego, na którym będzie można polegać. Sami zobaczycie.

- I bardzo dobrze - głosem, pełnym udawanej dziarskości wtrącał ojciec. - Zameldujemy twojego męża, a wy się już postaracie o jeszcze jednego bąka... albo pszczółkę. Przecież zdążycie?

- Zdążymy - uspokajała go Janeczka. - Od razu będą bliźniaki.

- Oby tak było - wzdychał ojciec. - Na Paszkę nie ma co liczyć... cały czas gdzieś baletuje, pasożyt jeden.

- Nie martwcie się - ponurym głosem obiecywał wtedy Paszka. - Już niedługo taką babę przyprowadzę, że wam szczęki poopadają. Ale z pewnością was to nie pocieszy.

Lidka starała się unikać takich rozmów; jej dawny dziecięcy pokój należał teraz niemal niepodzielnie do niej. Na stole, pamiętającym jeszcze zeszyciki licealistki Sotowej, leżała zwykle fotografia Zarudnego. Mama starała się nic zaglądać do jej pokoiku bez nagłej i pilnej potrzeby.

Ze wszystkich szczelin wyrastała młoda trawa. Zakwitła topola na bulwarze, w jeden z cieplejszych dni Lidka długo siedziała, spoglądając w okno i gładząc palcami portret Zarudnego pod szkłem.

Potem wstała, wyjęła z szafy plastykowe pudełko samochodowej apteczki i wysypała jego zawartość na kanapę.

Z pudełka powypadały fiolki i kapsułki. Były wśród nich i takie, za które na czarnym rynku można byłoby dostać pieniądze wystarczające na kupno magnetofonu albo drogiej wieczorowej sukni, Lidka jednak nie słuchała muzyki i obywała się bez eleganckich sukni. Zresztą termin przydatności tych leków dawno już z pewnością minął, Lidka je kupowała, gdy Rysiuk był u szczytu kariery.

Na fiolce ze środkiem nasennym wybito umowny termin „24”. Czyli dwudziesty czwarty rok od początku cyklu, w którym wyprodukowano lekarstwo; teraz zaś zaczynał się drugi rok nowego cyklu, apokalipsa zdarzyła się w dwudziestym pierwszym roku cyklu minionego - więc lek jest jeszcze całkowicie przydatny.

Na twarzy Lidki pojawił się uśmiech. Pozostałe leki strąciła na podłogę i położywszy się na kanapie, założyła ręce pod głowę. A fiolkę ze środkiem uspokajającym umieściła sobie na piersiach.

Życie jest piękne. Nowy cykl - nowe życie.


* * *

Padał deszcz. W parku szybko się ściemniało; zapalały się żółte latarnie, otoczone migotliwymi kręgami spadających kropli. Ktoś śmiał się przytłumionym śmiechem. Pod kruchym daszkiem pawilonu grali uliczni muzykanci - gitarzysta i skrzypek. Słuchacze zbili się w przykryty parasolami krąg; przechodząc mimo, Lidka zatrzymała się na chwilę... która niespodziewanie dla niej samej przeciągnęła się do godziny.

Pięknie grali. Częścią ich muzyki był ciepły deszcz, parasole i podświetlone blaskiem latarni krople. Lidka stała, trzymała w kieszeni wiatrówki fiolkę z tabletkami i bezmyślnie uśmiechała się w mrok.

Otaczający ją ludzie też się uśmiechali. Prawie wszyscy byli wzruszeni i podnieceni, wielu się smuciło, nad głowami zebranych unosił się zapach wina, zmieszany z zapachem deszczu i morza. Ale pijackiego chichotu, podniesionych głosów i innych oznak nieprzyjemności nie było; Lidka początkowo się zdziwiła, ale potem przestała się dziwić.

Gitarzysta i skrzypek przerwali na chwilę; tłum drgnął. Lidka odeszła na stronę i przysiadła na ławeczce.

W oddali widać było pomnik Bohaterskich Nurków - dwie, mężnie stojące figury w brązowych maskach, zsuniętych na brązowe czoła. Jeden z nurków trzymał w ręce akwalung, drugi harpun. Wszyscy w mieście wiedzieli, że jeżeli popatrzeć pod pewnym kątem, harpun można uznać za rozrośnięty do niesłychanych rozmiarów główny atrybut męskości. Pewnie dlatego Kwietniowy Park cieszył się szczególną popularnością.

Wysoka, szczuplutka pannica, bardzo jeszcze młodziutka, najwyraźniej z młodszej grupy, popalała nerwowo papierosa pod parkowym grzybkiem. Nieopodal przystanęli dwaj chłopcy, którzy pospiesznie się nad czymś naradzali; jeden ukradkiem wyciągnął coś z kieszeni, drugi wziął to coś z jego rąk. Lidka gotowa byłaby przysiąc, że chłopcy ciągnęli losy przy pomocy zapałek.

Chłopcy spojrzeli jeden na drugiego. Ukradkowo uścisnęli sobie dłonie; potem ten, który wyciągnął krótszą zapałkę (tak przynajmniej wydało się Lidce), ruszył przed siebie spacerowym krokiem. Przeszedłszy obok nerwowej pannicy, zatrzymał się i cofnął, jakby sobie o czymś przypomniał.

- Przepraszam, nie na pani przypadkiem papierosa?

Pytanie idiotyczne, zwłaszcza gdy uwzględnić, że dziewczyna przecież paliła.

Przez pewien czas chłopak i dziewczyna patrzyli sobie w oczy. Potem dziewczyna powiedziała coś cicho i zgasiła papierosa. Chłopak odpowiedział i w jego dłoniach pojawił się przygotowany widać wcześniej na taką okoliczność dowód osobisty.

„Ciekawe, czy przy okazji nie żądają zaświadczeń zdrowia?” - Pomyślała Lidka.

Dziewczyna spojrzała na otworzony przez chłopaka dokument. Przeniosła wzrok na jego twarz i zagryzła wargi. Sięgnęła do torebki, przez chwilę czegoś tam szukała, ale chłopak czekał cierpliwie. W końcu dziewczyna wyjęła swój dowód osobisty w polietylenowej oprawce. Pokazała go chłopakowi. Ten przez chwilę czytał, poruszając wargami.

- Jakie ładne imię!

Dziewczyna uśmiechnęła się blado.

Chłopak elegancko podsunął jej swoją rękę; dziewczyna ujęła ją dwoma palcami, jakby się bała oparzenia. I tak we dwójkę poszli w głąb alejki - widok był wzruszający: jakby szli zakochani.

Tarło.

Lidka przymknęła oczy. Podczas trzech godzin, jakie spędziła tego wieczoru w parku, widziała kilkanaście takich scenek w najrozmaitszych wariantach. Głównie spacerowała tu młodzież z ostatniego pokolenia, ale trafiali się i mężczyźni w wieku Lidki, a nawet posiwiali w bojach staruszkowie. Jeden taki staruch ruszył w koperczaki do Lidki, która go przegnała, co leciwy amant skwitował zjadliwą uwagą, że skoro jest taka niedotykalska, powinna sobie znaleźć inne miejsce na odetchnięcie świeżym powietrzem...

Cóż, miał rację.

Dam w wieku Lidki było tu niewiele. Przyszły dwie, udające pierwszą młodość i mocno podchmielone lwice - które natychmiast gdzieś odeszły w towarzystwie czterech mocno już podpitych młodzianków. Co prawda, zawodowe prostytutki stąd przepędzano, podobno pilnowali tego specjalni pracownicy OP.

Wzdłuż alejki przeleciał podmuch zimnego wiatru. Lidka się najeżyła - ledwo słyszalnie przesypały się tabletki w kartonowym opakowaniu. Chociaż nie, nie mogły się przesypać, Lidce po prostu się zdawało...

Najpierw chciała posiedzieć nad morzem, ale zakpiły z niej sztorm i chłód. Postanowiła więc popatrzeć na tak zwane święto życia. I obserwuje go już od czterech godzin?

- Przepraszam, ma pani może papierosa?

Pytającym był krzepko zbudowany mężczyzna około czterdziestki; Lidka obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Pokręciła głową, a potem wstała i ruszyła ku wyjściu z parku.


* * *

Powszechna opinia o tym, że sztuczne zapłodnienie szkodzi zdrowie jest niczym innym, jak przesądem. A rozpowszechniony mit o tym, że sztucznie poczęte dzieci nie są zdolne do przetrwania apokalipsy - jest szkodliwy i niebezpieczny. Propagowanie sztucznych zapłodnień, jako alternatywy dla przypadkowych związków, powinno zająć główne miejsce w całej profilaktycznej pracy medycznej.

[Tygodnik „Twoje Zdrowie”, 15-go września 2-go roku

55-tego cyklu]


* * *

Nocami leżała, wsłuchując się w płacz maleńkiego Timura. Timura-drugiego, synka Jany - drugiej. Ależ kołowrót imion.

Ciekawe, czy ktoś tu kiedyś nazwie kogoś imieniem Lidki? Jeżeli - na przykład - urodzą się dwie dziewczynki lub otworzy się wakat dla imienia?

Myślała o tym, co teraz porabia Maksymow. W pierwszych miesiącach po jego wyjeździe było to u niej prawie chorobliwe - nie mogła przestać o nim myśleć. Gdzie mieszka? Z kim pracuje? Z kim sypia?

W stołowej szufladzie leżało te kilka listów, które przysłał. Choć mogłoby się to wydawać dziwne, ale te właśnie listy pomogły Lidce uwolnić się od myśli o nim. Czytając je kolejno, czuła przez skórę, że chłopak coraz bardziej się od niej oddala. W ostatnich nasiliły się jego narzekania na pocztę - kiepsko pracuje, i jeżeli nie będziesz dostawała ode mnie wieści, wiedz, że to przez przeklętą pocztę.

Lidka wysnuła z tego wniosek, że Maksymow ma już dość korespondencji i szykuje się do ostatecznego zerwania. I tak też się stało. Minęły już cztery miesiące, a nie przysłał nawet pocztówki.

Na półce leżał stos książek o dalfinach. Od akademickich opracowań, po zwariowane i popularne; ale cały stos pokryty był grubą warstwą kurzu. Lidka dawno już zrezygnowała ze swoich pseudonaukowych badań i poszukiwań. Związek pomiędzy dalfinami, apokalipsami i Wrotami? Wariactwo. Dalfinom nieustannie przypisuje się jakieś niesamowite i nieistniejące zdolności.

Leżała i patrzyła w sufit. Obok walała się na poduszce paczka tabletek nasennych; a za ścianą darł się noworodek. Głośniej, ciszej, znów głośniej. „Tima, Timoczka, Tima...”

Zażyć jedną tabletkę - i od razu zrobi się późny ranek.

Zażyć wszystkie tabletki...

I już niczego nie będzie. W dalfina już się nie wcieli... chociaż dobrze by było. Samobójców czeka po śmierci w najlepszym razie pustka.

W szkło szyb monotonnie stukały krople deszczu. Od czasu do czasu migały reflektory przejeżdżających samochodów, i wtedy Lidce się wydawało, że w mroku zapalają się setki maleńkich, patrzących na nią z wyrzutem oczu.

Zasnęła, obejmując mocno poduszkę i utknąwszy nosem w opakowaniu tabletek.


* * *

Na postumencie pomnika Bohaterskich Nurków czerwieniły się wypisane pomadkami imiona. Pomadki były różnokolorowe. Purpurowy „Misza”. Ceglasty „Pietia”. Różowy „Rostik”. Perłowy „Witalik”. I wiele innych. Lidka nawet nie próbowała ich odczytywać. Bohaterscy Nurkowie patrzyli w dal nad głowami; bohaterowie za nic mieli żądze, kipiące u podstawy pomnika.

„Narodziny - to wszystko, co możemy przeciwstawić Śmierci”. Plakatami z surowo patrzącą brzemienną kobietą pozaklejano wszystkie ogłoszeniowe słupy, tablice i nawet ścianki parkowej wygódki. Gdzieniegdzie pouzupełniano je żartobliwymi, a czasami zupełnie nieprzyzwoitymi rysuneczkami.

Lidka przeszła się tam i z powrotem po alejce. Oczywiście, jej obecność została zauważona, nie raz i nie dwa poczuła na sobie uważne, taksujące męskie spojrzenia.

Na dwóch ławeczkach przysiadły stadka dziewcząt. Pannice poszeptywały coś pomiędzy sobą i strzelały oczami na wszystkie strony, jednocześnie udając, że nic oprócz przyjacielskich ploteczek ich nie interesuje. Po całym parku niósł się potężny, tłumiący wszystko inne zapach perfum.

Młodzieńcy stali i spacerowali po dwu i po trzech. Samotnie spacerowali dojrzali mężczyźni w wieku Lidki. Zamiast skrzypka i gitarzysty w pawiloniku rozsiadł się mieszany zespół z magnetofonem.

Jedna blondyneczka wydała się Lidce podobna do Wiki, szkolnej przyjaciółki Maksymowa. Poczuwszy ogromny wstyd, gotowa już była rzucić się do ucieczki, dokąd oczy poniosą, ale w sekundę później wyjaśniło się, że dziewczyna jest wyższa o głowę od jej byłej uczennicy i wcale nie taka sympatyczna. Nie, to była zupełnie nieznajoma dziewczyna - jej wzrok prześlizgnął się po twarzy Lidki jak kropla po warstwie ceraty. Nie zatrzymując się i nie zostawiając śladu.

Lidka zacisnęła zęby. Wsunąwszy rękę do kieszeni, dotknęła zmiętej kartki papieru. Była to ulotka, którą pół godziny temu na autobusowym przystanku wręczyła jej smagła i nieustannie się uśmiechająca panna. Rozdawała te ulotki wszystkim przechodzącym obok kobietom. Lidka wiedziała, co to za ulotka, ale nie wyrzuciła jej, tylko wsunęła do kieszeni. Po kilku zaś chwilach, gdy nieco już oddaliła się od przystanku i wczepiła w ogon jakiejś kolejki, ukradkiem rozwinęła papier.

Była to rozpowszechniana bezpłatnie reklamówka ośrodka sztucznego zapładniania. Wisiała na widocznym miejscu w każdej aptece. „Powszechna opinia o tym, że sztuczne zapłodnienie to coś przeciwnego naturze, szkodliwie wpływającego na zdrowie i przyszłość dziecka jest niczym innym, jak głupim przesądem, niegodnym cywilizowanego człowieka... Nasz ośrodek proponuje... zgodnie z najnowszymi osiągnięciami światowej medycyny...”

Lidka nie mogła się zdecydować na wyrzucenie ulotki, ale i zatrzymać też jej nie chciała. Znalazła rozwiązanie połowiczne - zmięła ulotkę, jak śmieć do wyrzucenia i... wsunęła ją z powrotem w kieszeń.

Na placyku przed parkiem sprzedawano baloniki. Roześmiani zakochani przywiązywali barwne niteczki do guzików; mamusie patrzyły na nich nieprzyjaźnie i energicznie kołysały swoimi wózkami. Lidka uniosła głowę, odprowadzając wzrokiem balonik, który zerwał się komuś z uwięzi. „Park Kwietniowy” - napisano na obłażącym już z farby szyldzie. Tuż obok stał słup, z którego wszystkich przechodniów przeszywała surowym spojrzeniem powszechnie znana kobieta z rozdętym brzuchem. „Narodziny to wszystko, co możemy...”

- Przepraszam bardzo, czy przypadkiem nie ma pani papierosa?

Lidka szybko się odwróciła.

Przed nią stał chłopak może dwudziestoletni, ze starszej grupy. Rówieśnik Maksymowa, ale zupełnie do niego niepodobny. Wysoki, o długich rękach i nogach, pociągłej twarzy i jasnych, nieco wyłupiastych oczach. Swego czasu mógłby być jej uczniem.

- Nie palę - odpowiedziała powoli. Zrozumiała też, że powinna się odwrócić i odejść. I nigdy tu nie wracać.

Jej dłoń w kieszeni jednocześnie ścisnęła zmiętą ulotkę i paczkę tabletek nasennych.

Chłopak zamrugał powiekami. Miał długie, gęste rzęsy; wyglądał na pechowca, którego odtrąciły jego rówieśniczki. Interesujący chłopak.

Sekundy szły. Nie biegły, ale właśnie szły, powolutku i nawet chyba nieco chromały.

- Ma pani jakieś kłopoty? - zapytał chłopak.

- Z czego to wnioskujesz? - odpowiedziała nauczycielskim tonem pytaniem na pytanie.

Chłopak cofnął się o krok:

- Wydawało mi się... ma pani takie spojrzenie...

- Spojrzenie - powtórzyła, przedrzeźniając go i unosząc podbródek. - Jak masz na imię?

- Inokientij - odpowiedział, wcale się nie zmieszawszy. I natychmiast dodał: - A ty?

Lidka szybko się rozejrzała. W prawo, w lewo... I za siebie.

- Nie musisz wiedzieć, jak mam na imię. A ja o tobie nie chcę wiedzieć niczego innego, poza imieniem. Jasne?

„Czy to ja? - zapytał ze zdziwieniem jej wewnętrzny głos. - Rzeczywiście chcę TEGO? Pójdę na TO?”

- Jasne - rzeczowym tonem odpowiedział Inokientij. - Mój dowód osobisty...

- Nie trzeba... Niczego nie trzeba. Powiedz mi tylko - dlaczego mnie zaczepiłeś? Przecież jestem stara!

Inokientij nagle poczerwieniał. Uszy mu zapłonęły, jak dwa rubiny.


* * *

W sali porodowej przychodziło na świat jednocześnie po dwanaście, trzynaście noworodków. Lekarze w niebieskich kitlach chodzili od stołu do stołu; ogłupiałej z bólu Lidce wszystko wydawało się nieskończenie długą taśmą transportową, która wciąż przynosiła małe ludzkie istotki.

- A tu rodząca po raz pierwszy kobieta w średnim wieku... Sanie Sanyczu, niech Nina nie oddala się od piętnastego stołu...

Każdemu noworodkowi przede wszystkim przywiązywano do nóżki numerek. Żeby w zamieszaniu nie pomylić go z innym.

- Chłopak. Dziewczynka. Dziewczynka. Chłopczyk. Trzy pięćdziesiąt. Trzy dwieście. Dwa dziewięćset. Ruszać się, ruszać, za pół godziny koniec zmiany!

W pół godziny nie zdążę, pomyślała bezsilnie Lidka. Trzeba będzie rodzić podczas zmiany personelu.

Czemuś tam utknął, Andrieju?

Maleńki ktoś, kogo od samego początku uznała za chłopczyka i Andrieja, jakby usłyszał jej myślowy zew. Piegowata młodziutka Ninka - sama w zaawansowanej ciąży - zakręciła się wokół stołu:

- Sanie Sanyczu! No, Sanie Sanyczu! Piętnasty... trzeba będzie szyć!

Lidka patrzyła w sufit. Zwidziała jej się biała powierzchnia morza, ołowiane, matowe błyski i ogromna paszcza dalfina z jasnym, zdziwionym okiem...

W czasie porodu nie wolno myśleć o dalfinach! To zły znak!

- Witaj, mały - łagodnym głosem odezwała się Nina. - Ależ z ciebie chłopaczysko!

Lidka zamknęła oczy.

Drżąca ścieżka słonecznego blasku.

Ścieżka.


* * *

Nowa wiosna przyszła o kilka tygodni później, niż należało się spodziewać. Ogromne sale porodówek cichutko przekształciły się w zwykłe dziecięce szpitale, żłobki albo w bloki mieszkalne; okres rodzenia dzieci dobiegł końca. Starsza grupa śmiało już penetrowała piaskownice, średnia grupa raczkowała pod czujnym wzrokiem mam i babuń, a najmłodsza posapywała w wózeczkach i hałasowała grzechotkami.

Mieszkanko Sotowych, które jeszcze przed dwoma laty władze zamierzały „zagęścić”, przypominało teraz ni to zwierzyniec, ni to dom wariatów, ni to przepełnione do granic niemożliwości mrowisko. W trzech pokojach mieszkali teraz rodzice Lidki, Janeczka z dwuletnim Timurkiem, Lidka z trzymiesięcznym Andriejem i młodszy brat Lidki, Pasza, który spełnił swoją groźbę i przyprowadził do domu żonę; ta zaś miała już rocznego synka z innym mężczyzną. Sama Lidka mieszkała teraz wespół z Janeczka; Timur zazdrościł niemowlakowi, który miał być jego wujkiem. Kaprysił, udawał, że niczego nie umie, złośliwie siusiał w porteczki i nieustannie próbował wrzucić do kołyski czyjś brudny but przywleczony z przedpokoju, znaleziony na ulicy kawałek szkła albo jeszcze jakieś inne niebezpieczne draństwo.

Gdyby przed kilkoma laty ktoś powiedział Lidce, w jakich warunkach przyjdzie jej mieszkać - nie uwierzyłaby albo by się utopiła. Ciasnota, bieda i nieskończone dziecięce wrzaski - a jednak Lidka była spokojna jak nigdy dotąd. Prawie szczęśliwa.

Jej mama, która synkowi żony Paszki okazywała demonstracyjną obojętność, trzęsła się nad synkiem Lidki jak smok nad stosem złota. Nie wiadomo skąd znalazły się zapasy pieluch i ubranek, które od dwóch cykli czekały na swój czas. Mama chodziła na spacery z wózeczkiem, biegała do mleczarni, a także gotowała kaszki i grysiki - Lidka nie miała własnego pokarmu i Andrieja niemal od samego początku trzeba było dokarmiać.

Długi sznur mam i babuń na ławeczkach powitał Lidkę ciepło i z szacunkiem. Początkowo Lidka trochę się jeżyła, ale potem przywykła i nawet nauczyła się znajdować przyjemność w niespiesznych rozmowach, znacznie bardziej przydatnych i aktualnych niż całe półki zakurzonych teraz książek. Dziewiętnastoletnie dziewczyny, niańczące już drugiego niekiedy bobasa, ochoczo dzieliły się z Lidką swoim bogatym doświadczeniem. Ponura, wredna bezdzietna megiera umarła naturalną śmiercią; na jej miejscu pojawiła się niezbyt już młoda, ale energiczna mama o zdrowej, rumianej cerze.

Nowy cykl - nowe życie. Lidka w pełni rozumiała teraz znaczenie tych słów. Wszystko, co przedtem wydawało jej się znaczącym i cennym, teraz po części odsunęło się na dalszy plan, a po części przestało dla niej istnieć. Świat się uprościł, czas podzielił się na okresy pomiędzy snem a kolejnymi karmieniami. Jeszcze jeden wózek w powszechnym strumieniu, jeszcze jedno badanie w poliklinice, jeszcze jedna butelka z pożywieniem dla niemowlaka.

Wszystko zmieniło się w ciągu jednego dnia.

Lidka wracała z miasta. Poszczęściło jej się i niosła torbę z butelką słonecznikowego oleju. Olej przywieźli do sklepu tuż przed jej nosem, zdążyła skoczyć do przedsionka i znalazła się na początku akurat formującej się kolejki.

A teraz wracała, bardzo z siebie zadowolona.

W bramie, nieco z boku od „zasiedlonych” ławeczek, stała czekająca na kogoś tęga, blada kobieta w czarnym płaszczu. Płaszcz był za ciepły jak na majowy pogodny dzień. Kobieta wetknęła obie dłonie w kieszenie.

Lidka chciała przejść obok, ale kobieta weszła na asfaltową ścieżkę i zastąpiła jej drogę.

- Wybaczy pani... Lidia Zarudna?

- Nie, jestem Lidia Sotowa - odpowiedziała Lidka bez namysłu.

Nieznajoma na chwilkę jakby straciła rezon. Ale tylko na chwilkę.

- Zaraz... była pani przecież żoną Rysiuka?

Najprawdopodobniej odpowiedź pojawiła się na twarzy Lidki. Kobieta w czerni kiwnęła głową, wyszczerzyła niezdrowe zęby i szybko wyciągnęła prawą dłoń z kieszeni płaszcza.

Była niezdarna i powolna, ta kobieta w czerni. Co prawda sąsiadki, które były świadkami całego wydarzenia od początku do końca, zapewniały, że Lidka zareagowała błyskawicznie, „po prostu jak zwierzę”.

Zdążyła się uchylić. I uderzyć napastniczkę w czarną rękę; część przeznaczonego dla Lidki kwasu chlusnęła na chodnik. Część trafiła w dżinsy, które trzeba było później wyrzucić. Kilka kropli padło na jej dłoń, ale ból zjawił się dopiero potem.

- Ty suko! - wrzasnęła cienkim głosem kobieta w czerni. - Wiem wszystko! To ty! Pamiętam cię!

Sąsiadki pobiegły wezwać milicję. Na placyku zaczęły się drzeć przestraszone maluchy. Metaliczny pojemnik z jakimś napisem na boku leżał na asfalcie; ktoś zdążył już przydeptać go stopą.

- Wiedzieliście! On nie zabił! Spreparowali... sprawę! Zapłacisz jeszcze, suko, przekleństwo na ciebie i twoje dzieci!

Z bramy wyskoczyła mama Lidki - w szlafroku i papciach.

- Proszę! Masz!

Spod płaszcza kobiety w czerni sypnęły się kartki pożółkłego już papieru - blade kserokopie dokumentów z pieczęciami i napisem „TAJNE”.

- Prowokacja! Suka! Żmija jedna!

Krąg kobiet pośrodku podwórka wcale nie był przeszkodą nie do pokonania. Ale kobieta w czerni nie zamierzała uciekać; przybyła na wezwanie milicja dość szorstko wepchnęła ją do samochodu, a ona przez cały czas darła się z satysfakcją w głosie:

- Zapłacisz! Kurwo jedna! Za wszystko zapłacisz!

Torba Lidki leżała na ziemi, a spod niej wyciekała tłusta i coraz większa plama słonecznikowego oleju.


* * *

Organizacja nazywana kiedyś OP przerodziła się teraz w skromną firmę pod nazwą „Agencja Bezpieczeństwa Państwowego”, ABP.

Zatrudnieni w niej ludzie byli względnie młodzi - z pokolenia Lidki i młodsi. Lidka nigdy przedtem nie widziała żadnego z nich, ale świdrowate spojrzenie było najwidoczniej nieodłącznym atrybutem wszystkich spadkobierców OP. Jakby byli pracownicy Obrony Państwa złożyli swoje świderki do sejfu, żeby ich następcy mogli przymierzyć je do twarzy i starannie przećwiczyć ten niezapomniany, specyficzny sposób patrzenia na rozmówcę.

Szczupły mężczyzna o szarej twarzy i niezwykle bujnych wąsach zapisał zeznania Lidki i polecił, żeby się pod nimi podpisała. Zeznań było tyle, co kot napłakał. Szła do domu i zobaczyła zupełnie sobie nieznaną kobietę. Zdążyła się uchylić przez skierowanym w jej twarz strumieniem kwasu. Doznała nieznacznego uszczerbku materialnego i znacznego - moralnego...

Potem, kiedy Lidka zbierała się już do wyjścia, szarolicy westchnął jak kowalski miech i wyjął skądś nową kartkę papieru z państwowym godłem.

- Lidio Anatoliewna... Pani pierwszym mężem był Jarosław Andriejewicz Zarudny?

- Tak - odpowiedziała Lidka po chwili milczenia. I dodała, z lekkim wahaniem w głosie: - Rozeszliśmy się jeszcze w minionym cyklu. Bardzo dawno.

Abept znów westchnął:

- Wasze małżeństwo z Rysiukiem też się rozpadło?

- Owszem.

- A gdzie pani była w czasie procesu nad Rysiukiem?

Lidka się skrzywiła:

- Tutaj. W mieście. Ale nie wiedziałam, że przeciwko niemu toczy się proces. Byłam pochłonięta... innymi problemami...

Śledczy uprzejmie uniósł brwi:

- To znaczy NIE ZAUWAŻYŁA pani tak ważnego wydarzenia?

- Byłam zajęta czymś innym - uparcie powtórzyła Lidka. I dodała z krzywym uśmieszkiem. - Wie pan, byłam zakochana. Z wzajemnością.

- A-a-a... - stwierdził śledczy. I przez pewien czas wpatrywał się w Lidkę, jakby się zastanawiał, kim był ten nienormalny, który pokochał to zgryźliwe babsko.

- Kiedy Werwerowa postawiono przed sądem... pani już w tym czasie rozstała się z Rysiukiem?

- Oczywiście, że się rozstałam - stwierdziła Lidka tak ciepłym i miłym głosem, że dla dopełnienia obrazu należałoby dodać: „mój głuptasku”. - Znacznie wcześniej się z nim rozstałam. Pretensje tej kobiety są... łagodnie mówiąc, śmieszne.

- No tak - stwierdził śledczy z widoczną ulgą. - Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, potrzebna by jej była pomoc psychiatry... dziękuję pani, Lidio Anatoliewna. Więcej pytań już nie mam.


* * *

Okazało się, że kobietą w czerni jest wdowa po Dmitriju Aleksandrowiczu Werwerowie, głównym przeciwniku politycznym generała Mroza. Martwym już przeciwniku. Co prawda i sam Mróz też był martwy - we wszelkich znaczeniach. Jego życie zakończyło się podczas apokalipsy i to, co z niego zostało, przywaliły tony ziemi, kamieni i piasku. To zaś, co zostało z pamięci po nim, zostało przywalone tysięcznymi przekleństwami - a te są cięższe od największego choćby głazu.

A o Werwerowie po prostu zapomniano. Zapomnieli wszyscy, oprócz wdowy po nim. Jego dzieci, jak się okazało, też nie przeżyły ostatniej apokalipsy.

Gdy Lidka zadzwoniła do drzwi mieszkania, otworzyła jej Janeczka. Malutki Timurek siedział pośrodku przedpokoju w kartonowym pudle po jakichś produktach z pomocy społecznej.

- Och, ciociu, nareszcie... Andriejek zjadł i wszystko zwymiotował. Nie śpi i jest głodny... a Timurowi znów się zrobił wysięk, więc chciałabym skoczyć do apteki.

Janeczka mówiła i już wkładała trzewiki. Lidka postawiła swoją torbę na półeczce dla butów. W poprzek długiego, ciemnego korytarza położyła się pochyła smuga światła, w której, niczym ameby, wirowały powoli pyłki kurzu.

- Ciociu, ja tylko na pół godziny...

Lidka zamknęła za sobą drzwi. W pokoju coraz głośniej darł się dzieciak.

- Lusia się nie słucha - orzekł Timur ze swojego kartonu. - A Tima się zlał...

Lidka zobaczyła, że boki pudła pociemniały od wchłoniętej wilgoci. Timur siedział i patrzył na nią szczerze i z powagą. Oczy miał nie wiadomo po kim - nie po Timurze starszym, nie po Sani i nie po Janeczce. Pewnie po swoim, nieznanym ojcu.

- Poczekaj, Tima... trzeba było poprosić. Jesteś już dużym chłopczykiem.

Pospiesznie umyła dłonie i narzuciła na bluzkę domowy szlafrok.

- Andriuszka, co ty... No, chodź tutaj...

Pieluszki były mokre, a koszulka brudna. Lidka zabrała się za przewijanie synka, mrucząc jakieś uspokajające bzdury i starając się nie słuchać gniewnych wrzasków rozjuszonego brakiem uwagi Timura. Tymczasem Andriej się uspokoił. Położony na brzuszku podciągnął rączki pod siebie i bez wysiłku podniósł główkę. Wodząc oczkami za gumową papużką, uśmiechnął się od ucha do ucha.

Jasne loki niemowlęcych włosków opadały na wypukłe, różowe czółko. Synek Lidki uśmiechał się szczęśliwie i nawet odrobinę szelmowsko.


* * *

Nie mogła się obudzić. Nawet w tych rzadkich chwilach, kiedy śpiący doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że śni.

Czekali na coś... wydaje się, że na jakieś święto. Był dom, bardzo wysoki, szesnastopiętrowy. Lidka doskonale rozumiała, że z punktu widzenia sejsmologii taki dom do niczego się nie nadaje - powinien się rozpaść podczas pierwszej mrygi, od pierwszego wstrząsu. A jednak, proszę - stoi...

Był też balkon. Bardzo obszerny. Na balkonie stół, taborety i jacyś ludzie - znajomi i nieznajomi. Mama, Janeczka i chyba nawet Maksymow.

Balkon nie był ogrodzony barierką. Prawie nie był. Balustrada miała połamane albo przegniłe słupki; ze wszystkich stron ziały w niej dziury, a goście ze śmiechem uprzedzali jeden drugiego: uważaj, bo polecisz na pysk...

A pod nogami gości kręcił się Andriusza. Był już sporym chłopczykiem, miał dwa, może trzy latka. Biegał, śmiał się radośnie, a gdy mijał jakąś dziurę, Lidka czuła, że jej serce zamiera ze strachu.

- Chodź tutaj... Nie łaź tam... Daj rączkę...

I syn posłusznie siadał obok niej - na całą minutę. A potem Lidka odwracała odeń wzrok - i wszystko zaczynało się od nowa. Wesoły dzwoneczek biegający po krawędzi przepaści.

Lidka stawała w wyłomach i starała się zagrodzić je własnym ciałem, dziury jednak były zbyt liczne i nie mogła ich zamknąć wszystkich. Nad stołem i rozweselonymi gośćmi wisiało jakieś fatum.

- Andriej!

Obudziła się.

Nieprzenikniony mrok. Duchota. I miarowe posapywanie. Wsunęła drżącą dłoń pomiędzy pręty poręczy łóżeczka. Żywe. Ciepłe. Śpi.


* * *

Wypadek z Werwerową zajmował towarzystwo odpoczywających i spacerujących mam przez cały miesiąc. Centralna miejska gazeta nie pożałowała aż dwudziestu wierszy w rubryce „Kronika kryminalna”, na szczęście bez fotografii. Młody, długowłosy korespondent przez dwa dni dyżurował przy bramie, czekając, aż Lidka wyjdzie z wózeczkiem; Lidka jednak nie wychodziła i adept dziennikarstwa znalazł sobie ciekawsze zajęcie.

Przyszedł list od Maksymowa. Pomięty, wyświechtany, opóźniony o cały tydzień. Lidka długo nie mogła się zdecydować na otworzenie koperty, a gdy wreszcie przeczytała list - okazało się, że nie ma w nim niczego strasznego. Ani histerycznych przeprosin, ani uprzejmych usprawiedliwień, ani nawet resztek dawnego ciepła. Zwykłe szkolne wypracowanie na temat: „Jak spędziłem lato”. Niegroźne, nie psujące psychicznego komfortu, choć prowokujące bezsenną noc.

Telefon zadzwonił o siódmej trzydzieści rano.

Janeczka z Timurem stali już ubrani na progu mieszkania, szykując się do wyjścia. Wybierali się do polikliniki. Za ścianką porykiwał miarowo przybrany syn Paszy, maleńki Andriej dopiero co zjadł śniadanko i Lidka przytulała go do siebie, spokojnie czekając, aż mu się odbije.

- Mamo! Podnieś słuchawkę.

W łazience szumiała woda. Mama, nawet gdyby usłyszała, to przecież naga spod prysznica nie wyskoczy. Ojciec chyba jeszcze śpi.

- Ciociu, odbierz wreszcie... - nie bez rozdrażnienia w głosie odezwała się Janeczka. - My i tak już jesteśmy spóźnieni...

I trzasnęła drzwiami.

Jedną ręką podtrzymując dziecko, Lidka poczłapała do telefonu. Podniosła słuchawkę:

- Halo...

Cisza. Jakieś trzaski. Lidka gotowa była z rozdrażnieniem odłożyć słuchawkę, kiedy z tamtej strony z trzasków wyłonił się głos:

- Czy mogłaby pani poprosić do telefonu Lidię Anatoliewnę?

- Przy telefonie - odpowiedziała, mocniej przytulając Andrieja.

- Tu Sasza - oznajmiła słuchawka. - Kiedyś razem schodziliśmy pod wodę. W Rassmorcie. Pamiętasz?

Andriejowi było niezbyt wygodnie. Energicznym ruchem uwolnił rączki. I cichutko zakwilił.

- Pamiętam - odpowiedziała Lidka głuchym głosem. Ale przypomniała sobie nie morze, nie zatopione Wrota i drzewo ze sprężystych, bulgoczących pęcherzyków - tylko obite skórą drzwi i matowo połyskującą szpilkę w krawacie: „Masz rację. Uczony z ciebie, jak z koziej dupy trąba”.

- Stara Werwerowa w końcu cię dopadła? Dostało ci się?

- Nie - odparła Lidka przez zęby. - Tylko dżinsy musiałam wyrzucić.

Maleńki Andriej wreszcie się zdecydował. Cóż... koszulkę trzeba będzie jednak zmienić.

- Lido, trzeba nam się spotkać. Musimy porozmawiać.

- Nie chcę! - odparła ze złością w głosie. - To wszystko już mnie nie dotyczy. I nie mam czasu... Mam za to maleńkiego synka.

Chwila milczenia.

- Taaa-ak?! Winszuję... Ale to jeszcze jedna przesłanka do tego, żebyśmy się spotkali. Chcesz przecież dalej żyć w spokoju? I z pewnością chciałabyś w końcu wiedzieć, kto zabił Zarudnego?

Malec kwilił coraz głośniej.

- Czemu nie odpowiadasz. Lido?

- Poczekaj...

Niezbyt zręcznie się wygiąwszy, położyła słuchawkę na stoliku. Odniosła płaczącego już synka do pokoju, ułożyła w łóżeczku, musnęła dłonią łańcuch grzechotek; ale malca wcale to nie wzruszyło. Nadal płakał.

Lidka zamknęła za sobą drzwi. I wróciła do telefonu.

- Sasza?

- Owszem.

- Czego ty ode mnie chcesz?

- To TY chcesz, Lido. Koniec końców, tyle lat minęło i oboje żyjemy... Co jest dziwne i zachwycające. Wiążą nas pewne wspólne wspomnienia. Co, nie chcesz już niczego wyjaśniać?

Lidka milczała. Przedtem Sasza nigdy nie pozwalał sobie na epitety, tym bardziej na epitety sentymentalne. „Dziwne i zachwycające”. Zestarzał się, czy co?

- Znaczy tak, Zarudna, spotkajmy się gdzieś za godzinkę w jakimś spokojnym miejscu, na przykład w parku... Chcesz się przecież dowiedzieć, kto go zabił?

Lidka zagryzła wargę.

Czy dobrze zrobiła, nadając synkowi imię po Andrieju? To imię szło za nią niczym cień i nie zawsze przynosiło ze sobą tylko radość. Ostatnimi czasami było raczej przeciwnie.

- Owszem - odpowiedziała jakby wbrew samej sobie. - w Parku Słomińskim. Pasuje ci?

Do Słomińskiego Parku od jej domu szło się około dwudziestu minut. A niespiesznym krokiem i z wózeczkiem - pół godziny.

- Pasuje - odpowiedział Sasza. - Więc... za godzinę. Jak się spóźnisz, poczekam.

Odłożyła słuchawkę.

- No, nie drzyj się. Przecież masz pełen brzuszek. A, już walnąłeś kupkę. Zaraz to załatwimy. A potem pójdziemy na spacerek, no popatrz, jakie cacko...

Drzwi na korytarz były uchylone. Lidka zobaczyła, że z pokoiku Paszki na paluszkach wymknęła się jego żona. Znikła szybko w wolnej już łazience; biedaczce niełatwo się żyło. Znacznie trudniej, niż kiedyś Lidce w mieszkaniu Zarudnych. Nie bez powodu była taka blada i nerwowa. Nie bez powodu za ścianką coraz częściej zdarzały się ciche, ale doskonale słyszalne kłótnie.

- Kto dzwonił, Lido? - zapytała z kuchni mama.

- Nieważne - odpowiedziała z roztargnieniem. - Jeden taki... znajomy. Idziemy na spacerek.

- Lido, ale ty przecież nie jadłaś?!

- Jadłam, jadłam... To na razie...

Wózek wyprowadziła przez drzwi ze swobodą znamionującą wielką wprawę. Od drugiego razu trafiła kołami na szyny w schodach, bardzo wygodne i przydatne. Za kilka lat zostaną zdjęte - zaczną przeszkadzać.

Andriej zajął się wreszcie grzechotką. Próbował sięgnąć ku zwisającej spod daszka i grzechoczącej przy każdym ruchu girlandzie; Lidka tymczasem wepchnęła wózek w drzwi bramy. I odetchnęła głęboko.

Mimo porannej godziny, na ławeczkach w podwórku nie zostało już za wiele wolnego miejsca. Lidka przeszła przez przyjazne pozdrowienia, jak przedtem przechodziła przez ogień kosych spojrzeń; pośrodku piaskownicy raczkował na czworakach roczny wnuczek Swietki z czwartego piętra. Łobuz miał buzię umazaną piaskiem - i chyba zamierzał kontynuować posiłek; ot, zaczerpnął ponownie garść piachu i wepchnął go sobie w gębusię. Swietka, starsza już i dość tęga dama, zerwała się z ławeczki, żeby złapać urwisa za kołnierz i wytrząsnąć z niego niedojedzony piasek.

- Ach ty? Znowu? Dam po pupie, zaraz zobaczysz!

Akcję Swietki wnuczek skwitował wrzaskiem. Wrzeszczał bez zbytniego gniewu, raczej dla zasady; Lidka zwróciła uwagę na fakt, że użytkowników piaskownicy jakby ubyło. Pozostali trafili już pewnie do żłobka.

Chodnikiem płynął cały potok spacerowych wózeczków; Lidka podporządkowała się ogólnemu rytmowi. Do wyznaczonego spotkania zostało jeszcze piętnaście minut, wiedziała, że się spóźni, ale nie zamierzała się spieszyć. Był nawet moment, kiedy zupełnie poważnie myślała przez chwilę nad tym, czy by nie zawrócić, ale w końcu ruszyła dalej. Sasza zna numer jej telefonu, lepiej więc od razu wszystko rozstrzygnąć, niż bawić się z nim w chowanego.

Przez cały czas odruchowo kołysała wózkiem i Andriej w końcu zasnął.

Od czasu ich ostatniego spotkania minął prawie cały cykl. I wydarzyło się mnóstwo rzeczy. Lidka jednak, nie wiadomo dlaczego, doskonale pamiętała, jaki piękny i wzorzysty był dywan w jego gabinecie. I jak Saszy błyszczała złota szpilka w krawacie. Nieważne było zresztą to, o czym wtedy rozmawiali, choć niektóre słowa Saszy głęboko zapadły jej w pamięć. Na przykład to o „koziej dupie”. Albo: „...wyglądało na to, że coś z ciebie będzie. Byłaś fanatyczką. Takie budzą obawy. I dość umiejętnie napomykałaś, że sporo wiesz...”

Niczego nie wiem, myślała ponuro Lidka. Owszem, przeglądałam archiwum Zarudnego, ale i wy, operatywni panowie, też je przeglądaliście. Możliwe, że jako młoda osóbka chciałam sobie dodać znaczenia i ważności. Ale gdybym coś rzeczywiście wiedziała, to nie dożyłabym do dzisiejszego dnia, prawda?

Mimo woli przyspieszyła kroku. W sklepowych witrynach równolegle z nią płynęło jej odbicie - kobiety z wózkiem; wystawy pełne były ozdób ze srebrnej i złotej folii, zbliżał się przecież Nowy Rok. Nowy, czwarty rok cyklu. Niełatwo przywyknąć do tego, że święto w tym cyklu przypada drugiego czerwca, a nie jak w minionym, na jesieni. Jakby nie było, minęło trzy lata. Trzy lata od piekła - i nic, jakoś żyjemy.

Czy w istocie interesuje ją, kto zabił Andrieja Zarudnego? I czy po tym wszystkim, co było, można w ogóle szukać sprawiedliwości w sądzie?

Sprawiedliwość... Jeżeli sprawiedliwie, to i ją, Lidkę, trzeba by... tego... Przecież jeździła po powiatach w składzie tamtej przeklętej brygady agitacyjnej, w noc wyborów siedziała przed powoli zmieniającym barwę na zieloną ekranem, chyba się nawet cieszyła... i wciskała swoim uczniom coś tam o „odpowiedzialności za sukcesywne opanowywanie wiedzy i umiejętności”, „świadomości obywatelskiej” i tych innych, wtedy politycznie poprawnych, a teraz mogących stać się przedmiotem dochodzeń policyjnych bzdurach.

Co tam jedna ofiara, niechby i deputowany... w porównaniu z tysiącami ofiar ostatniej apokalipsy?

Wyprzedziła jeden wózek. Drugi. Ktoś rzucił za nią: „Ostrożnie, paniusiu”, ktoś posłał jej gniewne spojrzenie. Szła coraz szybciej.

Ma szansę na to, żeby POZNAĆ PRAWDĘ.

Wiele się wyjaśni...

Wiele...

Wycie syreny karetki pogotowia. Milicyjny, migający miarowo „kogut”; Lidka ostro skręciła w lewo, żeby ominąć niezbyt liczne, ale szybko gęstniejące zbiegowisko. Nic z tego nie wyszło; wypadek drogowy - a był to niewątpliwie wypadek drogowy - zdarzył się akurat na placyku przez Słomińskim Parkiem.

- Przechodzić, przechodzić, nie zatrzymywać się...

- Gdzie się pchasz ze swoim wózkiem?

Andriuszka spał, uśmiechał się przez sen i wyglądał jak dokładna kopia dziecięcych fotografii Lidki; Lidka zaciągnęła zasłonkę, kryjąc synka przed natarczywymi spojrzeniami przechodniów.

- Przechodzić, przechodzić... a pani dokąd?

- Do parku - odpowiedziała odruchowo.

Czyjeś plecy się rozstąpiły. Lidka ostrożnie spuściła koło z trotuaru, oponka przejechała po porzuconym trzewiku. But był męski, niezbyt nowy, ale całkiem przyzwoity i przed kilkoma godzinami starannie wyczyszczony.

Dopiero wtedy podniosła głowę.

Na bruku - dokładnie na białych pasach przejścia dla pieszych - leżał jakiś sześćdziesięcioletni mężczyzna w pomiętym letnim garniturze.

Bosy. W szarych skarpetkach.

Lidka jak zaczarowana podeszła bliżej, ciągnąc wózek za sobą.

- Co za ludzie... - wymamrotała przechodząca obok staruszka. - Zlecieli się jak kruki do padliny... gapić się na coś takiego...

Mężczyźni w niebieskich kitlach ładowali już leżącego na nosze. Niezbyt szorstko, ale i nie tak, jak obchodzi się z żywym człowiekiem.

Sekundę przedtem, zanim trupa przykryto prześcieradłem, Lidka zdążyła zobaczyć jego twarz.

Życie nie obeszło się łaskawie z byłym nurkiem Saszą, śmierć miał za to błyskawiczną.


* * *

Naszym przodkom nie od razu udało się ustalić związek pomiędzy glefami i dalfinami. Biolog Karl Dorf, który jako pierwszy wysunął hipotezę o stadiach rozwoju dalfinów, początkowo został uznany za szaleńca. Przecież dalfiny w istocie są ssakami! Porównawcza analiza budowy anatomicznej dalfinów i, powiedzmy, wielorybów, ujawnia wiele wspólnego. Są jednak i różnice. A główna z nich to organy rozrodcze...

W przyrodzie po prostu nie masz małych, niedojrzałych dalfinów. Zwolennicy Dorfa, którzy chcieli potwierdzić jego hipotezę, przeprowadzili kilka podwodnych ekspedycji (patrz rozdział: „Tajemnice oceanów”). Jedna z nich zakończyła się tragicznie. Pozostałe nie przyniosły oczekiwanych rezultatów - wszystkie, oprócz jednej. W przededniu kolejnej apokalipsy odważnym uczonym udało się zanurzyć na głębokość ponad tysiąca metrów i sfotografować obiekt, który później otrzymał nazwę „skarbczyka dalfinów”. W tym skarbczyku dalfiny składają jaja, niczym ważki. Jaja chroni sama niedostępność miejsca - do tej pory nie znaleziono pewnego sposobu niszczenia „skarbczyków”. Podczas apokalipsy uruchamia się „biologiczny budzik”, którego natura do tej pory nie jest jasna - najbardziej prawdopodobna jest hipoteza, że jest to system wielu sprzężonych ze sobą czynników, takich jak drgania sejsmiczne, zmiany temperatury wody i jej składu chemicznego. Ze złożonych przez dalfiny jaj wykluwają się istoty, które znamy jako glefy. Celem niezbyt długiego życia glefy jest pochłonięcie jak największej ilości różnorakich substancji organicznych. Dotarłszy do brzegu, wychodzą na ląd, gdzie pożerają wszystko, na co się natkną (patrz rozdział „Glefy”). Nasycone glefy wracają do morza i tam przechodzą kolejne stadium rozwoju - pokrywają się otuliną i zamierają w bezruchu, jak poczwarki owadów. W tej postaci przeżywają apokalipsę... W kilka miesięcy po kataklizmie z poczwarek wylęgają się dalfiny w kształcie, jaki znamy. Żywią się rybami i zwykle nie są niebezpieczne dla ludzi.

Od momentu, w którym odkryto związek pomiędzy dalfinami a potwornymi glefami, ludzkość łamie sobie głowę nad tym, jak uchronić się choćby przed tym niebezpieczeństwem. Przedsięwzięte próby powszechnego wytępienia dalfinów zakończyły się nieoczekiwanym rezultatem - odstrzał dalfinów wcale nie zmniejszył liczebności glef, a przeciwnie, spowodował gwałtowny wzrost ich aktywności i agresywności. Najprawdopodobniej zadziałały jakieś nieznane nam mechanizmy kompensacyjne... Niszczenie podwodnych „skarbców” okazało się przedsięwzięciem drogim i nieskutecznym. Aktualnie uważa się, że najskuteczniejszym sposobem walki z glefami jest ich odstrzał z broni wielkiego kalibru. Składy odpadów organicznych, gromadzone u brzegów w celu odwrócenia uwagi glef albo budowanie wszelkiego rodzaju pułapek nie przyniosły - jak do tej pory - zadowalających rezultatów...

[Encyklopedia Popularna, t. I str. 46-47]

Загрузка...