Rozdział 13


Kolejna wiosna.

Tuż przy bramie spod asfaltu wylazł mniszek. Jaskrawo żółty, zuchwały i gniewny - takie właśnie bywają kwietniowe mniszki, szczególnie jeżeli w drodze ku słońcu muszą się przebijać przez asfalt.

Lidka poczuwała się do swoistego pokrewieństwa z tym kwiatkiem.

Jej znamienity wydział nie był już chlubą Instytutu imienia Zarudnego. Zredukowany o połowę przeszedł pod zarząd ABP - Agencji Bezpieczeństwa Państwowego, która lada moment miała zostać przemianowana ponownie na OP. Bezwzględna tajność prac, podpisy, obrotowe drzwi przy wejściach i wyjściach - wszystkie atrybuty obrzydliwych sekretów, których Lidka nienawidziła „od zawsze”.

„Nie - stwierdził wtedy Kostia Woronow. - Będzie się pani musiała obejść beze mnie”. - „Kostia! - żachnęła się Lidka. - Przypomnij sobie, jak się to wszystko zaczęło! To przecież i TWOJE dzieło!” - „Nie - odpowiedział Kostia, którego twarz przybrała odcień mokrej kredy. - Nie pójdę na pasek OP. To oznacza koniec wszystkiego”. „Ależ Kostia, dlaczego? Ich możliwości...” - „Nie” - odparł Kostia, nie wysłuchawszy nawet tego, co chciała jeszcze powiedzieć. Lidka zrozumiała, że nie zdoła go przekonać.

A chciała mu wszystko wyjaśnić. Chciała się usprawiedliwić; patrzyła na niego i wybierała słowa, ale nie mogła się zdobyć na to, żeby powiedzieć prawdę, a i kłamstwo nie chciało jej przejść przez gardło.

„Zrozum, Kostia...”

Odszedł i nawet się nie pożegnał.

Nikt nie miał wątpliwości, z jakiego powodu badania profesor Sotowej stały się Straszną Tajemnicą. Apokalipsa była coraz bliżej, a profesor Sotowa, powiedzmy otwarcie, niemłoda już kobieta, bardzo chciała trafić na listę osób objętych ewakuacją w ramach „umówionego opóźnienia”.

Lidka doskonale wiedziała, co mówią o niej podwładni. I jakie przy tym robią miny. A przy tym wszyscy są pewni, że „Sotucha” stara się niepotrzebnie - lista osób objętych przywilejem „umówionego opóźnienia” nie może być przecież z gumy.

Uczucia siedemnastoletniej Lidki, która kiedyś w stosie dokumentów znalazła tekst przemówienia Zarudnego, mało kto dziś mógłby zrozumieć. Czasy są inne, cywilizowane, o „umówionym opóźnieniu” wszyscy wiedzą, chociaż do ujawniania list, jak za czasów Mroza, jeszcze daleko. Nawet koza potrafiłaby zrozumieć, że córunia Prezydenta wejdzie we Wrota przed tatuniem i wszyscy się z tym pogodzili, ale kiedy zaczyna się dyskusja o pozostałych „niezastąpionych”, „najbardziej wartościowych”, „kadrach niezbędnych do funkcjonowania społeczeństwa”...

W całym mieście kwitły brzoskwinie. Lidka szła z wysoko uniesioną głową.

Dlaczego mlecz musi się przebijać przez asfalt? A ile zostaje tam, pod szarą pokrywą tych, co nie zdołały się przedrzeć?

Przed dwoma miesiącami Lidia Anatoliewna Sotowa, profesor zwyczajny, kierująca strategicznie ważnym, utajnionym „projektem Sotowej”, otrzymała osobistą tabliczkę z numerem. Dwa tysiące dziewięć „B”. Przepustka i miniaturowy radionamiernik. Przy pierwszych oznakach rozpoczynającej się apokalipsy należy stawić się na umówione miejsce i czekać na transport do ewakuacji.

Po klientów kategorii „A” przyjeżdżają prosto pod dom. Ale nie to jest najważniejsze - klientów kategorii „A” zabierają do Wrót z rodzinami. Bliscy krewni takich szczęśliwców otrzymują metkę „Aprim”.

Lidka uśmiechnęła się zjadliwie, patrząc, jak po mokrym betonie pełznie ospała pszczoła z mokrymi, unieruchomionymi skrzydłami. Pełznie coraz szybciej. Skrzydła stopniowo wysychają... Podrygują... Uderzają pszczołę po bokach.

Oto ona, tabliczka na łańcuszku - wodoodporna, niepodatna na uszkodzenia, której nie zdejmuje się nawet pod prysznicem. Pierwszy rezultat męczącego i poniżającego maratonu; Lidka całymi miesiącami dreptała od sekretariatu do sekretariatu, nie chodziła, nie biegała, a właśnie dreptała. Od jednej urzędniczej mordy do drugiej, a one bawiły się profesorską godnością Lidki niczym plażową piłką. Tymczasem profesor Sotowa z uporem godnym lepszej sprawy stukała w obite skórą drzwi. Zwalniała swoich współpracowników - najlepszych, rokujących wielkie nadzieje i lojalnych. Zamykała bardzo interesujące projekty i otwierała inne kierunki badań, mgliste i niezwykle utajnione; przez jakiś czas wszyscy w instytucie chodzili jak ogłuszeni - jakże to tak?! Przecież szefowa jest porządną osobą, ona nie jest taka! Nigdy przedtem nie...

Swego czasu nawet cieszyła się z tego, że Kostia Woronow nie poszedł z nią pod opiekę OP. Nie stał się świadkiem upadku Lidki - ale jej radość nie trwała długo. Kostia zapił się na śmierć.

Proces, który u innych trwał latami, roztargnionemu geniuszowi zajął kilka miesięcy. Z Instytutu zwolniono go za absencję w pracy; choć dzięki staraniom Lidki trafił do szpitala na oddział odwykowy, nie potrafił się już zatrzymać. Podczas minionej zimy zamarzł w zaspie - cicha, pokorna i kompletnie pozbawiona sensu śmierć.

Podobno to właśnie Kostia pierwszy powiedział o niej, że się „skurwiła”. Słowo było niezwykle trafne, wyraziste i konieczność tłumaczeń natychmiast znikła. Profesor Sotowa się skurwiła. Nie ona pierwsza, nie ostatnia, i nie jedyna przed apokalipsą.

...i proszę, za to wszystko tabliczka na szyi.

Zatrzymała się przed ciężkim jak stara ropucha i tak samo szaroburym budynkiem. Po raz kolejny pożałowała, że podczas tych wszystkich nerwowych i pełnych napięcia lat nie nauczyła się palenia. Teraz akurat mógłby to być doskonały powód do niewielkiej zwłoki, do przerwy na kilka głębokich zaciągnięć...

Poza tym, skoro wyznaczono czas na jedenastą, to ma się zjawić równo o jedenastej.

Po raz ostatni obejrzała się na kwitnący trawnik i ruszyła szarymi schodami w górę. Krok za krokiem - zdrętwiałe nogi stąpały ciężko, bolały ją też nabrzmiałe żyły. I łamało ją gdzieś w biodrach.

Tabliczki z numerem i miejsca na liście do ewakuacji nie można nikomu przekazać. Nikomu. Podczas ewakuacji sprawdzane są płeć, wiek, imię i nazwisko, oraz odciski palców - no, w każdym razie powinny być sprawdzane. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że w zawierusze apokalipsy strażnicy o tym zapomną. Ale prawdopodobieństwo to jest zbyt małe, by można na nim zawiesić życie Andriuszy.

Niczym szczur od wielu miesięcy badała skrytki, schowki i nory. Nie może być tak, żeby nie było sekretnych przejść; wielokrotnie natykała się na obwały i zamurowane drzwi, ale też kilka razy jej się poszczęściło - trafiała na realną możliwość włączenia Andrieja do spisu uprzywilejowanych. Co prawda, kiedy dowiadywała się, ile to kosztuje, możliwość okazywała się złudą. Nawet gdyby sprzedała swoje profesorskie mieszkanko i polisę ubezpieczeniową, nawet gdyby sama zaprzedała się w niewolę, nie udałoby się jej zgromadzić żądanej przez kontrahentów sumy.

Dlatego jej maraton jeszcze trwa.

I dlatego wchodzi teraz po szarych stopniach, licząc się z tym, że zostanie wyśmiana i wyproszona za drzwi.

Ma nawet pewność, że dziś dokładnie tak właśnie będzie.

Jutro zresztą też.

Ale za to pojutrze, być może, uda się coś załatwić...


* * *

...Za dawnych, bardzo dawnych czasów wszyscy ludzie żyli jak dobrzy sąsiedzi, i nie było apokalips, glef ani Wrót... i pewnego dnia, zza czarnych chmur wyłonił się wąż ludojad, który zionął ogniem i osmalił całą ziemię. „- To już wasz koniec - powiedział, biada wam, bo od tej pory żyć tu będę tylko ja i moje wężowe potomstwo. A zza białych obłoków pojawił się złoty rumak o srebrnych skrzydłach i powiedział: „Nie, wężu, nie twoja to ziemia i żył tu nie będziesz”. Rozpoczęli bój zaciekły - walczyli dwadzieścia lat i dwadzieścia dni i pokonał koń węża ludojada, ten ci jednak, zdychając, rzucił klątwę: „Nie zazna ta ziemia spokoju - co dwadzieścia lat i dwadzieścia dni niech ją nękają nieszczęścia, niech niebo się wali i niech jęczą targane konwulsjami góry, a z morza niech wychodzą głodne potwory. Niech giną ludzie, setkami i tysiącami, aż nikt się z nich nie ostanie!” Ale złoty koń, choć śmiertelnie ranny, też zdążył powiedzieć swoje: „Nie mogę zmienić twojego przekleństwa, ludojadzie. Co dwadzieścia lat i dwadzieścia dni będą nękały ziemię nieszczęścia, niebo się będzie waliło i jęczały będą targane konwulsjami góry, a z morza wyjdą głodne potwory. Ale mocą mojego rozkazu niech w te straszne dni pośrodku lądów i gór pojawią się Wrota i wszystko, co żywe, od człowieka po maleńkiego ptaszka, niech się w tych Wrotach skryje. I nie zginie ta ziemia, a żyć będzie!”

- Bardzo wygodna legenda - stwierdził Kowal. - Zakłada, że za nas wszystkich raz i na zawsze złożył z siebie ofiarę złoty koń. Wrota zaś będą się pojawiać same z siebie, niezależnie od naszych zasług czy popełnianych przez nasz grzechów. Ale posłuchaj teraz ty, Artysto. W moim wariancie legenda kończy się inaczej:

„Co dwadzieścia lat i tyleż dni ziemie będą nękały nieszczęścia, niebo się będzie waliło i jęczały będą targane konwulsjami góry, a z morza wyjdą głodne potwory, ale mocą swoją rozkazuję: niech się znajdzie w te straszne dni pośród ludzi jeden sprawiedliwy, człowiek, który ukochał bliskich i zupełnie mu obcych bardziej niż siebie samego. Niech się ofiaruje za wszystkich, i niechaj go złożą przyjaciele w ofierze wężowi. I wtedy pośrodku lądów i gór pojawią się Wrota i wszystko, co żywe, od człowieka po maleńkiego ptaszka, się w tych Wrotach skryje. I nie zginie ta ziemia, a żyć będzie!

[Witalij Wielikow. „Ostatnia ofiara”. Powieść i opowiadania. Wydawnictwo „Centrum”. 16-ty rok, 656s]


* * *

Wieczorem przyszli do Andrieja przyjaciele z klasy - dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Jedna z nich, Julia, bardzo się Lidce spodobała. Szczuplutka, zgrabna, nie żeby osobliwie piękna, ale o mądrym, bystrym spojrzeniu; kiedy patrzyła na Andrieja, na jej poważnej twarzy pojawiał się cień uśmiechu. „Zakochana” - pomyślała Lidka.

Drugą dziewczynę, Saszę, Lidka w pierwszej chwili wzięła za chłopaka. Dżinsy, kusa kurteczka, krótko obcięte włosy i jadowite żarty; usłyszawszy urywki jej odpowiedzi i docinki, Lidka zrozumiała, że dziewczyna gra rólkę rozczarowanej życiem intelektualistki.

Chłopcy byli kompanami Andriuszy od dawna. Walik i Witia wpadali do Sotowych niemal co tydzień; Lidka przywitała ich jak starych znajomych.

W pokoju Andrieja ustawiono na stole niezbyt wyszukane potrawy i włączono muzykę; Lidka zostawszy u siebie, przysłuchiwała się głosom gości i starała się zrozumieć, o czym mowa. Mniej więcej o ósmej - bez uprzedzenia wparował Wielikow.

- Siedź cicho, Witalik. Tam są twoi wielbiciele, jak odkryją, że tu jesteś, to sobie nie pogadamy...

Wielikow kiwnął głową, obiecując zachowywać się cicho, jak mysz, co dobiera się do żołnierskiego chlebaka. Przekradli się więc do kuchni, gdzie w milczeniu usiedli do herbaty; ciasteczka pisarz przyniósł ze sobą.

- I jak? - zapytał Wielikow w dwudziestej pierwszej minucie milczenia.

- Na razie nijak - odpowiedziała Lidka, odwracając głowę w bok.

- Nie wykręcaj się - zastrzegł Wielikow.

Lidka uśmiechnęła się krzywo:

- I kto to mówi?

Wielikow oblizał ubrudzony kremem palec:

- Wybacz...

W pokoju Andrieja słychać było śmiech dziewcząt; wysoki, jakby zawistny śmiech Julii i niski, pewny siebie - Saszy.

Wielikow westchnął. Lidka pomyślała, że przyjaciel ostatnimi czasy mocno się postarzał. I że z siwizną wcale mu nie do twarzy, w odróżnieniu od szlachetnych starców z klasycznych dramatów i współczesnych powieści kryminalnych.

- Witalik, ufarbowałbyś włosy...

- Nie jestem babą - odezwał się Wielikow w zadumie. - Ale ogolić się na pałę - to po męsku...

Przez chwilę znów milczał, utkwiwszy spojrzenie w dnie filiżanki i osiadłych na nim fusach.

- Wiesz, Lido, kiedy byłem małym chłopcem, często chciałem, żeby cały świat, rozumiesz, cała ludzkość składała się tylko ze mnie. Nie, nie to, żebym był sam jak palec - żeby wszyscy wokół byli dokładnie jak ja, niczym odbicia w lustrze. Tak fajnie byłoby w klasie - i nauczycielom łatwiej, i mnie byłoby przyjemnie. Łatwo byłoby o wszystkim rozstrzygać - rozumielibyśmy się bez słów. Świat byłby spokojny i szczęśliwy - ręczę, że nie jestem zły, już wtedy wiedziałem to na pewno. Nikt nie musiałby się mnie bać. Nikomu niczego bym nie zazdrościł. Podczas apokalipsy nikt by nikogo nie popychał - wszyscy byśmy się dogadali... To znaczy dogadałbym się ze sobą. Rozumiesz?

- To twoja nowa powieść? - zapytała Lidka, ponownie napełniając filiżankę.

- Nie. To taka dziecięca fantazja. Potem podzieliłem się tym pomysłem z bratem, a ten pomyślał chwilkę i orzekł, że wtedy nikt nie zarzynałby prosiaków i nie ściągał z nich skór. Nikt nie otwierałby nieboszczyków w prosektorium, nie wywoziłby nieczystości do morza, nie spalałby śmieci na zwałowiskach... Nikt nie chciałby wykonywać całej masy innych, koniecznych i niezbędnych, ale absolutnie nie interesujących mnie rzeczy. I że tylko niewielu moich sobowtórów mogłoby tworzyć te moje „pisałki” - tak się wyrażał o mojej twórczości. A całą buchalterię, wydobywanie i przeróbkę ropy naftowej, strzyżenie owiec i dojenie krów, hodowanie buraków, obróbkę żelaza i inne codzienne sprawy musiałaby wykonywać pozostała część ludności, co uczyniłoby ją, to jest mnie, nieszczęśliwymi do końca życia.

W pokoju Andrieja nieco ściszono muzykę. Młodzi za to sprzeczali się, głośno i zajadle; nawet przez zamknięte drzwi do siedzących w kuchni dolatywały urywki zdań:

... jakiś tam procent ludzi, którzy wszystkie twoje pomysły mają gdzieś! Nie zdołają pokochać nikogo, oprócz siebie samych, to fiz-jo-lo-gia!

...zdradzić... uwierzyć...

...spróbuj to wyjaśnić choćby naszej chemicy...

... A co ma fizjologia do miłości?...

- Rosną dzieciaki - stwierdził Wielikow, nie bez zmieszania w głosie.

- A ty wiesz - nachmurzyła się Lidka - że oni wszyscy dostali bzika na punkcie twojej „Ostatniej ofiary”? Czasami mi się wydaje, że nie jest to naturalne. Pojawiają się fanatycy, a ja nie lubię fanatyzmu.

- Sam go nie lubię - stwierdził Wielikow. - Mam z tą książką... No, krótko mówiąc, postanowiłem jej więcej nie wydawać.

Lidka uniosła brwi w górę.

- Owszem - Wielikow bezradnie potarł dłonią o dłoń. - Wszystko pięknie, wielbiciele, zwolennicy, niby tak powinno być... Ale w „Ofierze” dokopali się do tego, czego w niej nie ma. W każdym razie JA tam tego nie umieściłem. Oni za poważnie... włącznie z teoriami, że niektórzy zapaleńcy uważają, iż należy składać się w ofierze dla otwarcia Wrót. Dosłownie. Przeprowadzają przyczynkowe badania i dowodzą, że każdej apokalipsie, każdemu otwarciu Wrót towarzyszą ofiary niewinnych ludzi...

Pisarz umilkł na chwilę, a potem spojrzał na Lidkę dość dziwnym wzrokiem:

- Uwierz mi... spróbuj sobie wyobrazić, jakie to wszystko dla mnie niemiłe. Za jedną z tych ofiar uznali Zarudnego...

Lidka milczała.

- Nie patrz tak na mnie... Dlaczego, u licha, nikomu nie przyszło do głowy, żeby stworzyć „podwodną orkiestrę” i zabawiać dalfiny muzyką. Albo rozgryzanie układu obłoków na niebie, jak to robił bohater „Utraconego Klucza”, co?

- To mryga - stwierdziła Lidka wbrew samej sobie. - Teraz ludzie będą wariować, daj im tylko powód...

W pokoju obok darli się, przerywając sobie nawzajem, Andriej, Witia i Walik:

- Nie można wszystkich mierzyć jedną miarą! Egoizm to zdrowe uczucie, tak samo instynkt samozachowawczy...

- Egoiści nie przeżyją!

- To altruiści nie przeżyją, jeżeli będą wszystkim ustępować na drodze do Wrót!

- Jakież mądre rozmowy prowadzi się dzisiaj - stwierdził Wielikow z westchnieniem.

Lidka sięgnęła nad stołem i pogładziła go po dłoni:

- Dziękuję ci, Witalik, żeś przyszedł akurat dzisiaj. Po tej rozmowie...

- Rozumiem... Ale ty nie potrafisz się wykręcać...

Ujęła jego wyciągniętą rękę:

- Nie... ale mimo wszystko dziękuję.

Wielikow dojadł ciastko, posiedział jeszcze trochę, objął ją na pożegnanie, cmoknął w policzek i wyszedł. A po jakimś czasie, gdzieś tak przed północą, młodzież przypomniała sobie, że jutro trzeba iść do szkoły.

- Świetna dziewczyna - stwierdziła Lidka, zwracając się do szykującego się do nocy Andrieja.

- Aha! - potwierdził entuzjastycznie Andriej. - Tobie też się spodobała?

- Jakże mogłaby mi się nie spodobać? - zaśmiała się Lidka. - Od razu widać, mądra, inteligentna, szczera. Mało dziś takich.

Twarz Andrieja rozświetlił radosny uśmiech, jakby to jego pochwalono:

- Tak, jest bardzo mądra! Wiesz, jaką ma ksywę? Werliber, Saszka Werliber!

- Kto? - zapytała Lidka, czując nagły chłód.

- Saszka - Andrieja zdziwiła niedomyślność matki. - Przecież o niej mówimy...

- Aha - odpowiedziała Lidka i przeszła do łazienki, by umyć się przed snem.


* * *

...Miniony weekend był niespokojny i dla obywateli, i dla miejskiej milicji, co należy przypisać wzrostowi narkomanii i przestępczości wśród młodzieży. W barze „Czerwony Kamień” w rezultacie utarczki pomiędzy dwiema bandami wyrostków zginęły dwie postronne osoby: trzydziestoletnia kobieta i pięćdziesięcioośmioletni mężczyzna. Dziewiętnastoletni Konstantin E. zmarł w szpitalu wskutek licznych ran zadanych nożem. Sześciu siedemnastoletnich wyrostków, uczniów liceum numer 408, w stanie upojenia alkoholowego zgwałciło dwie koleżanki, osiemnastoletnią i dziewiętnastoletnią... Nocą, z soboty na niedzielę, w pobliżu przystanku pospiesznego tramwaju przy Instytucie Politechnicznym stoczono masową bójkę. Do chwili obecnej w okolicznych szpitalach zarejestrowano dwustu dziesięciu młodych ludzi, którzy zgłosili się z prośbami o pomoc medyczną...

Wśród młodszego pokolenia coraz większą popularnością zaczynają się cieszyć wszelkiego rodzaju nauki pseudoreligijne. I tak neofici z ruchu „Oczyszczaczy” spędzają wolny czas na uroczystościach palenia książek, zawierających szkodliwe i niepotrzebne - wedle ich mniemania - treści. Młodzi piromani ze szczególnym upodobaniem palą dzieła popularnego wśród ich rówieśników autora powieści fantastycznych, Witalija Wielikowa... Tego samego, który ma wśród ich rówieśników wielbicieli, nazywających siebie Kręgiem Ostatniej Ofiary. Samorodne rytuały, własna filozofia i bójki z „Oczyszczaczami” - oto czym wsławili się członkowie Kręgu.

Sekta tak zwanych Strażników głosi miłość bliźniego, ale podczas przeszukań w mieszkaniach jej założycieli znaleziono całe arsenały broni palnej i ręcznej. Oficjalne stanowisko Kościoła jest jasne: członkowie sekt nie mają nic wspólnego z prawdziwą wiarą, są łgarzami albo oszustami - lub też ofiarami jednych i drugich. Rodzice, bądźcie czujni! Właśnie teraz waszym dzieciom potrzebna jest wasza troska, zrozumienie i pomoc...

[„Wiadomości Wieczorne”, 17-go maja 20-go roku]


* * *

- Istnieje rozwiązanie pani problemu - stwierdził Maleńki Szary Człowieczek. - Oczywiście, z pani strony potrzebna będzie... mmm... dobra wola, ustępliwość i odrobina wysiłku.

- Rozumiem - stwierdziła Lidka cierpliwie.

- Po pierwsze, musi przyjąć pani do pracy kilku ludzi... oni też otrzymają miejsce na liście ze statusem „B”- Po drugie... ale może najpierw określimy sytuację. Są dwie drogi - przypisanie pani statusu „A” z automatycznym włączeniem syna do spisu... Ta droga jest praktycznie nie do pokonania, ponieważ status „A” przypisuje się stanowiskom, o jakich pani się nawet nie śniło. Drugi sposób - przypisanie pani synowi statusu „B” - łatwiejszy, ale też nie do załatwienia zgodnie z prawem. Czy mówię zrozumiale?

Maleńki Szary Człowieczek był czyimś tam drugim zastępcą, miał też imię i patronimik, których Lidka za nic w świecie nie mogła zapamiętać. Był Maleńkim Szarym - zewnętrznie i wewnętrznie. Ot, taka sobie mysz, która spokojnie pogryza pieróg gospodarza.

- Oczywiście - odpowiedziała Lidka, pozwalając sobie na okazanie rozdrażnienia.

- To dobrze. Za dwa, trzy dni otrzyma pani od tych ludzi podania z prośbą o przyjęcie ich do pracy. Znajdzie pani dla nich jakieś stanowiska; oczywiście, żaden z nich nie ma odpowiedniego wykształcenia, Będzie pani musiała coś tam im wymyślić... - uśmiechnął się Szary.

- Zdarzało się już, że czasami musiałam to robić - stwierdziła Lidka spokojnie. - Co dalej?

- A dalej... włączy pani tych ludzi w spis europejskiej delegacji...

- Dobrze - odpowiedziała Lidka, uprzedzając nową eksplozję złośliwości.

Szary kiwnął głową z zadowoleniem.

- Doskonale. Przyjmie pani do pracy i swojego syna. Może jako sprzątacza albo w innym charakterze, ale powinien się znaleźć wśród pracowników.

- W skład delegacji na razie włączać go nie muszę? - nie wytrzymała Lidka.

- Na razie nie - zachichotał człowieczek. - Ale kto wie... oprócz tego powinna pani jeszcze...

Rozstali się pół godziny później. Lidka złapała taksówkę i poprosiła, by kierowca pojechał tak szybko, jak tylko się da.

Biegiem pobiegła po schodach ku windzie. Otworzyła drzwi - niewiele brakowało, a złamałaby klucz w zamku - i pochlipując, zrzucając w biegu ubranie, skoczyła do łazienki, pod gorący prysznic.

Wydawało jej się, że oblano ją śmierdzącą, lepką masą. Zanurzyli ją w szczynach, poniżyli, pognębili, zgwałcili i wyrzucili niczym skrwawiony ochłap.

Wszystko ma swoje granice.

Profesor Sotowa... ale co tam. Po prostu uczciwy człowiek. Była nim. Była, dopóki nie stanęło przed nią to zadanie, które jednocześnie ma i nie ma rozwiązania.

Płakała i zmywała łzy gorącą wodą. Drogie, wodoodporne, stosowane przez nią kosmetyki poddały się wreszcie i spłynęły czarnymi smużkami, ujawniając ołowiane kręgi pod oczami.

Czy kiedykolwiek zdoła zapomnieć o tych gabinetach? O tych korytarzach, drzwiach, tkwiących za nimi sekretarkach i nadętych urzędniczych mordach?

Czy zdoła kiedykolwiek zapomnieć o rozmowie z Maleńkim Szarym Człowieczkiem - albo z dziesiątkami jemu podobnych, różnej maści Człowieczków, których pełne były dziury i wiodące na skróty przesmyki pod paradnymi dywanami głównego korytarza?

Nigdy w życiu nikt jej tak nie poniżył. Nawet Rysiuk... Ona sama nigdy też nie stoczyła się tak nisko.

Łzy obeschły. Lidka umocowała słuchawkę prysznica na ścianie - i usiadła na dnie wanny, żeby woda lała się jej na głowę.

Andriuszka otrzyma prawo do ewakuacji poza kolejnością.

Otrzyma.

Teraz to już prawie pewne.


* * *

...i po cóż bać się mrygi?

Zrzuci zmurszałą korę

Nowa apokalipsa,

W piecu szkarłatnej nocy

Wypali stare, skostniałe

A na oczyszczonych ziemiach

Stanie nasze nowe miasto

Które sami zbudujemy...

[Gazeta „Sztandar Młodych”, 17-go maja 20-go roku]


* * *

- Witalik, Zarudny się pomylił. Wszyscy nie mogą wejść we Wrota, to po prostu niewykonalne. Ludzkość nigdy do tego nie dojrzeje. Nigdy nie stanie się tak świadomą i zjednoczoną. Dlatego, że chama, który przedziera się po cudzych głowach, można ostatecznie zatrzymać albo przemówić mu do sumienia. Odpowiednio wychować, zaczynając od przedszkola... nie śmiej się, mówię - w zasadzie... Ale mnie, Witalik, zatrzymać się nie da. Jeżeli mi powiedzą, że mojego syna nie da się uratować, bez tego, żeby nie zginęło kilku ludzi, którzy w przeciwnym razie mogliby się uratować... cóż, zrobię wszystko, żeby Andriusza się o tym nie dowiedział. Tak. Ale... nie zrezygnuję. Takie ze mnie ścierwo, Witalik. Takie ze mnie bydlę.

Wielikow milczał. Niespiesznie mył brudne naczynia, które nagromadziły się w kuchni Lidki podczas kilku minionych dni.

- Nie gardzisz mną, Witalik?

Odwrócił się przez ramię i rzucił jej krótkie spojrzenie. A potem wrócił do mycia talerzy.

- Na tym sparzył się Mróz... przede wszystkim na tym. Wszystko by mu darowali, wszystkie te „izolatki” i alarmy. Sam chyba rozumiesz, że gdyby apokalipsa przeszła bez ofiar, Mroza ogłoszonoby świętym. Zwycięzców się nie sądzi. Ale on sam, bojownik o sprawiedliwość i rzeczywistą czystość listy do wcześniejszej ewakuacji... nie mógł z niej wykreślić wnuka. Nie mógł i już... No i się zaczęło...

- Trafiają się ludzie - odparł Wielikow, nie odwracając się od kuchni - którzy dla dobra sprawy, szlachetnej i godnej z ich punktu widzenia, gotowi są syna albo wnuka zarżnąć własnymi rękoma...

- Być może tacy są! - żachnęła się Lidka. - Jesteś pisarzem, znawcą ludzkich dusz. Być może tacy są... Ale prawa ewolucji będą przeciwko nim... Jednostki, które ze względu na idee są gotowe na ofiary z własnego potomstwa, znikną z powierzchni ziemi jako gatunek.

Wielikow zakręcił kurek. Wytarł ręcznikiem zaczerwienione, mokre dłonie:

- A może Wrota wybierają właśnie wedle tej cechy? Do diabla z muzyką, przeżywają ci, których rodzice są gotowi poświęcić dla nich własne życie, sumienie, przekonania...

- Masz temat na nową powieść - stwierdziła Lidka z pogardą w głosie.

Wielikow podszedł bliżej, przysunął sobie taboret i usiadł obok:

- Lideczko... a może obejdzie się bez tego wszystkiego? I ty i ja przeżyliśmy po dwie apokalipsy bez żadnych spisów... Może...

- Nie - Lidka czuła, że ma spuchnięte powieki i przekrwione oczy. - Nie, Witalik. Była przecież jeszcze moja siostra, Jana. Byli nasi sąsiedzi, znajomi, z mojej byłej klasy tylu uczniów... zostało...

Pisarz milczał.

- Witalik - odezwała się Lidka zmienionym głosem. - Ja... miałam sen. O tym, jak Andriuszka... Od dawna mi się to śni, jeszcze był dzieckiem, kiedy... W rozmaity sposób śni mi się jedno i to samo...

- Ty się po prostu boisz go stracić.

- Wszyscy rodzice się boją!

- Ale twoja bojaźń jest szczególna. Dodaj do tego ten kretyński przesąd o dzieciach ze sztucznego zapłodnienia. Nijak się nie możesz od niego uwolnić.

Zapadła długa pauza.

- Witalik, jesteś fantastą... Czyli powinieneś wierzyć w sny i w zjawiska nadprzyrodzone.

- Owszem, jestem fantastą, ale nie wariatem - łagodnie sprzeciwił się Wielikow. - Lida, posłuchaj... Nawet jeżeli ci się nie uda...

- Uda mi się! - podniosła na niego spojrzenie suchych już oczu. - Dość o tym. Koniec sprawy.


* * *

...szczególnie wśród młodzieży. Czyż trzeba mówić o tym, jak szkodliwe i bezbożne w istocie są te wymysły? Jakże może jeden człowiek, choćby nie wiedzieć jak szlachetny i sprawiedliwy, wziąć na siebie grzechy wielu pokoleń? Jakim sposobem ofiara z człowieka może być miła Bogu? Stanowisko Kościoła jest niewzruszone i jednoznaczne: sekciarze, mówiący o tak zwanym Zbawcy, są w istocie heretykami i kacerzami...

(Gazeta „Parafianin”, 18-go maja 20-go roku)


* * *

Sasza zaczęła bywać u nich coraz częściej. Znacznie częściej, niż mogłaby sobie tego życzyć Lidka.

Lidka widziała Saszę jako pustą szklaną banieczkę, na powierzchni której namalowano lasy, oceany, oryginalny umysł i głębokie myśli. Ale... pierwszy lepszy deszczyk zmyje piękną powłokę, pierwsze zadrapanie albo skaleczenie obnaży mętną pustkę wewnątrz bańki. Lidka była tego pewna, jak tego, że dwa i dwa to cztery, cierpiała też w milczeniu, widząc, jak Andriusza ochoczo daje się nabrać na piękną powierzchowność szklanej dziewczęcej banieczki.

Ale to nic. Naprawdę nic; wszystko rozstrzygnie się nie teraz, a podczas pierwszych lat nowego cyklu. O, wtedy to już pójdzie na ostre, do tego czasu Sasza albo się czymś zdradzi, albo Andriej zmądrzeje. Nowy cykl, nowe życie...

Lidka wiedziała, co o niej teraz mówią w akademickim środowisku. Paskudnie mówiono, osiemdziesiąt procent z tego było prawdą i tylko pozostałe dwadzieścia należało do sfery domysłów, zgodnych z modą; dotrzymując umowy zawartej z Szarym Kurduplem, faktycznie postępowała po świńsku. Jednego tylko bacznie pilnowała - żeby plotki nie docierały do Andrieja - co prawda ukryć się go pod kloszem nie dało i niekiedy przychodził do domu ponury i osowiały, a czasami z siniakami na twarzy i zadrapaniami na knykciach.

Nigdy go wtedy o nic nie pytała - żeby nie popadać w kolejne łgarstwa.

On zaś dawał się zwieść jej spokojowi. I powoli odzyskiwał humor. „Człowiekowi na wysokim stanowisku zawsze nie brakuje zawistników...”

A potem nie bez zdziwienia Lidka odkryła, że pod jej skrzydłami syn prowadzi jednak jakieś drugie, osobne i nieznane jej życie. I że nawet Sasza była w tym życiu tylko dodatkiem.

- Mamo, nie wrócę dziś na noc, dobrze?

- A gdzie...

- U Witka. Będziemy do późnej nocy oglądać mecz piłki nożnej...

Tak rzadko ją okłamywał, że przyłapywanie go na kłamstwie akurat teraz uznała za nieładne i nieludzkie. Z pewnością nie idzie do Witka, ale w końcu to dorosły chłopak, przecież nie będzie go śledzić.

Zacisnęła zęby, ignorując ukłucie niepokoju. Z tą Saszą i tak widuje się codziennie. Takie są współczesne obyczaje, czy co? Czym oni będą się zajmować przez całą noc?!

Nie, nie chodzi o Saszę. Lidka szybko by się też połapała, gdyby chodziło o jakąś inną dziewczynę. Co to za nocne posiedzenia? Karty? Gry hazardowe?

Udało jej się wziąć w garść tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi woli. Odpowiedziała jakby nigdy nic:

- A, mecz? No, dobrze...

Spało jej się wyjątkowo źle. Cały czas słyszała bezczelny głos Saszy; śniło jej się, że w mieszkaniu pękła jakaś rura kanalizacyjna, spod porcelanowego zlewozmywaka chlusta jakaś mętna ciecz, ona zaś nieustannie zbierają brudną szmatą do zardzewiałej miski.

Syn wrócił o dziesiątej rano, kiedy zaczęła się już nie na żarty niepokoić. Spojrzawszy na niego, Lidka oparła się o framugę drzwi:

- Andriuszka! Co z tobą?!

- Nic takiego - odpowiedział, uśmiechając się spokojnym, jasnym uśmiechem. - Jestem zmęczony, to wszystko...

Niczego sobie nocne przyjacielskie zebranie. Takie, po którym człowiek przychodzi rano wychudzony, jak z tygodniowej głodówki i blady niczym jajko.

- Wiesz, mamo, prześpię się...

- No to się prześpij...

Przez następne dwa tygodnie zachowywał się normalnie, czytał jakieś książki, przygotowywał się do egzaminów, spotykał z przyjaciółmi; aż któregoś dnia, jakoś tak pod wieczór, znów wszedł do gabinetu Lidki, bardzo skupiony i poważny:

- Mamo, dziś znów nie wrócę na noc, dobrze?

Lidka długo patrzyła mu prosto w oczy, licząc na jakieś wyjaśnienia. On jednak stwierdził tylko, jakby nigdy nic:

- Uczymy się z chłopakami do egzaminu z chemii. W domu u Wadika.

Wadik nie miał telefonu. Lidka zresztą nie zniżyłaby się do tego, żeby sprawdzać prawdomówność Andrieja.

- No dobrze... tylko się nie zmęcz!

Uśmiechnął się i kiwnął głową.

Tej nocy wrócił bardzo wcześnie, zaraz po siódmej, o świcie. Lidka usłyszała szczęk klucza w zamku i natychmiast wynurzyła się z niespokojnego, płytkiego snu.

Chłopak zdjął buty w przedpokoju. W samych skarpetkach przeszedł do kuchni; jasne, nic mu nie jest. Kiedy młody człowiek zaraz po powrocie do domu rusza do lodówki - znaczy, wszystko w porządku.

Lidka włożyła szlafrok i bezszelestnie poszła za nim.

Andriuszka stał przed otwartą lodówką, w jednej ręce miał kawał kiełbasy, w drugiej trzymał butelkę kefiru. Był właściwie siny, wargi miał wyschnięte i popękane, a na jego nadgarstkach wyraźnie rysowały się ślady po bandażach; ujrzawszy Lidkę, wzdrygnął się, jakby stanęła przed nim nie matka w szlafroku, ale co najmniej groźnie rozdymająca swój kaptur królewska kobra.

- Trochę zgłodniałem - stwierdził tonem usprawiedliwienia.

Lidka patrzyła, a jej niepokój rósł, gęstniał i przekształcał się w solidną pewność.

I nie zadawszy żadnego pytania, wróciła do swego pokoju.


* * *

- Nie mam do Andriuszy żadnych zastrzeżeń - stwierdziła wychowawczyni Andriuszy, dama mniej więcej w jej wieku, ucząca biologii.

Lidka kiwnęła głową.

Była to jej dawna szkoła, choć zmieniona nie do poznania i opustoszała, ponieważ starsza i średnia grupa pozdawały już egzaminy i zanurzyły się w odmęty dorosłego życia. Atmosfera szkoły żywo przypominała Lidce wydarzenia sprzed dwudziestu lat; wzdrygnęła się nawet, ujrzawszy przed tablicą z wywieszonym na niej szkolnym regulaminem czytającego ciemnowłosego chłopaka.

Co prawda natychmiast się wyjaśniło, że chłopak z zapałem ozdabia kredką twarz wywieszonej na tablicy fotografii wzorowej uczennicy, domalowując jej sumiaste wąsy. Ujrzawszy to, Lidka westchnęła z ulgą.

Nauczycielka biologii siedziała w opustoszałej klasie; profesor Sotowa została powitana ciepło, ale bez uniżoności.

- Andriusza mniej więcej jest przygotowany do egzaminów. Choć, o czym pani sama wie doskonale, młodsza grupa kończy szkołę z trudem. W przeddzień apokalipsy są roztrzepani, gadatliwi, podatni na rozmaite nastroje... osobliwie dziewczęta. Wie pani, u nas w liceum to jeszcze nic, ale w zwykłych szkołach prawie w ogóle nikt już się nie uczy. Tańce przytulani-obmacywanki, alkohol, narkotyki. Nie, u nas się tego pilnuje. Szkolny lekarz otrzymał dokładne instrukcje, codziennie przy wejściu stoi ochroniarz. W dziesiątej „B” dwóch chłopaków dosłownie zdjęto z igły, w dziesiątych „G” i „H” dziewczyny trafiły w złe towarzystwo... Dwie trzeba było nawet wyrzucić ze szkoły. Ale to bardzo niewiele w porównaniu z przeciętnymi wskaźnikami w mieście. Sądzę, że Andriusza jest czysty, to bardzo poważny chłopak, bardzo...

- A czy nie spostrzegła pani zmian w jego zachowaniu podczas kilku ostatnich miesięcy? - Lidka zadała to pytanie, starając się, żeby zabrzmiało absolutnie niewinnie i beztrosko.

Nauczycielka zamyśliła się.

Miała na głowie wiele spraw. Czterech wnuków, którzy także kończyli szkołę. W szufladzie biurka leżało na poły gotowe podsumowanie wyników nauczania, pod szkłem niezatwierdzone jeszcze pytania egzaminacyjne, a w domu cierpliwie czekała pusta lodówka.

- N-no... Wie pani... skoro pani pyta... hm... w ciągu ostatnich miesięcy zachowuje się tak, jakby... wciąż o czymś myślał... Jest zamknięty w sobie... przypisywałam to pierwszej miłości, porywom serca...

Lidka ponownie cierpliwie skinęła głową:

- Owszem, to możliwe... I to wszystko?

- Tak - odparła nauczycielka z nutką zaskoczenia w głosie. - A o co chodzi? - obrzuciła Lidkę podejrzliwym spojrzeniem.

- Wie pani... - uśmiechnęła się Lidka. - Przed apokalipsą możliwe są... nerwowe załamania u młodych ludzi. Ostatnio wydawało mi się, że Andriej za bardzo się interesuje religijną literaturą, mistyką i innymi takimi bzdurami...

Nauczycielka wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Po trzech minutach Lidka przeprosiła ją za niepotrzebną stratę czasu i się pożegnała.


* * *

Kurator miał szarą ze zmęczenia twarz i nabrzmiałe, popękane wargi. Pewnie dlatego mówił jakby wbrew samemu sobie, ledwo poruszając ustami.

- Czy nie zauważyła pani ostatnio u syna jakichś niezwykłych reakcji albo zmiany sposobu życia?

Lidka uśmiechnęła się ze znużeniem i jednocześnie nieco pobłażliwie.

Mogłaby spokojnie zlekceważyć wezwanie i w ogóle nie przychodzić do tego spartańsko urządzonego pokoiku z kratami na oknach. Jej syn nigdy nie miał niczego wspólnego z kuratorium do spraw nieletnich. Zaproszenie jej tutaj jest w oczywisty sposób wynikiem pomyłki, czego była pewna i co miała wyraźnie wypisane na twarzy - a jeżeli kurator zechce przyjrzeć się bliżej jej głęboko skrytej trwodze, będzie musiał włożyć na nos okulary.

Krzesło dla interesantów było rozklekotane, żałosne i obite dyktą; Lidka dawno już zapomniała o istnieniu takich krzeseł.

- O co właściwie panu chodzi? - zapytała tak spokojnie, jakby sprawa dotyczyła kogoś innego.

Kącik ust kuratora drgnął lekko; ależ baba, mówiły jego zmrużone, gniewne oczy. Zjawiła się na jego wezwanie, a traktuje go jak podwładnego w swoim własnym gabinecie; kurator oczywiście wiedział, z kim ma honor i dlatego właśnie jej chłód i spokój szczególnie go irytowały.

- Jak często pani syn spędza noce poza domem?

Tak... pomyślała Lidka. I uniosła podbródek jak urażona caryca.

- No, wie pan... On ma już siedemnaście lat. Bywa, że zasiedzi się u przyjaciół do późna... i zostaje u nich na noc.

- Bywa? To znaczy jak często? Raz na tydzień? Dwa razy na tydzień? Co drugi dzień?

Lidka uniosła brwi, jakby się raczyła zdziwić natarczywości inspektora:

- Raz na tydzień. Czasami nawet rzadziej...

Kąciki kuratorskich ust opuściły się jeszcze niżej, przez co jego wargi upodobniły się do odwróconego okrągłego nawiasu.

- Lidio Anatoliewna, czy pani nigdy nie słyszała o tak zwanym Kręgu Ostatniej Ofiary?

Lidka musiała się mocno postarać, żeby na jej twarzy nie odbiło się żadne z nurtujących ją uczuć. „Ostatnia ofiara” - Wielikow - chlupot mleka w cysternie... Nie, co ma do tego mleko...

- O jakim Kręgu? A co, powinnam o nim słyszeć?

- To młodzieżowa organizacja, która opiera swoją ideologię - kurator poruszył kilkakrotnie wargami, jakby coś przeżuwał - na idei o konieczności składania ofiar. Ofiar z ludzi. Żeby otworzyć Wrota.

Lidka milczała.

Gdyby kurator walnął ją zza rogu woreczkiem z piaskiem, efekt nie mógłby być większy.

- Ofiary... z łudzi?

Kurator westchnął. Popatrzył na Lidkę ponuro i z demonstracyjnym współczuciem, a potem sięgnąwszy do szuflady biurka, dość długo grzebał się w papierach, jakby specjalnie zwlekając; Lidka utkwiła tępe spojrzenie w niewielkiej łysinie na czubku głowy rozmówcy.

W końcu urzędnik się wyprostował:

- Proszę...

Na stole znalazła się niewielka sterta czarno białych i słabej jakości fotografii.

- Lidio Anatoliewna, niech się pani uważnie przyjrzy tym zdjęciom.

Lidka zdusiła w sobie chęć natychmiastowego podniesienia fotografii ku oczom.

- Co to jest? I jaki to ma związek z moim synem?

- Niech pani popatrzy - poprosił inspektor tonem, który kazał Lidce wyjąć okulary, włożyć je na nos i wziąć ze stołu stosik połyskliwie lśniących kartoników.

Na pierwszej z nich Lidka zobaczyła płonące wśród nocy ognisko, które wyglądałoby zupełnie niewinnie i normalnie, gdyby tuż za nim, na drugim planie, nie było widać pionowej skały. Ze skały zaś zwisały bezwładnie czyjeś bose nogi.

Lidka patrzyła na fotografię, czując, jak bezgłośnie jeżą jej się pokryte lakierem i starannie ułożone włosy.

- I cóż...

- Nie, niech pani obejrzy następne...

Lidka zdjęła okulary. Przetarła je starannie chusteczką i włożyła ponownie.

Twarze ludzi na fotografii były niezbyt ostre, ale od razu poznała Saszę. Dziewczyna siedziała na piętach obok ogniska - takich fotografii pełno jest w albumie każdego turysty - co prawda dłonie ku płomieniom Sasza wyciągała zbyt pięknym, wystudiowanym i teatralnym gestem.

Lidka oblizała pokryte pomadką wargi i zaczęła się przyglądać kolejnym fotografiom.

Przy samym ognisku siedzieli nieznani Lidce chłopcy i dziewczęta. Kamera cofnęła się nieznacznie i można było stwierdzić, że ognisko rozpalono na nadmorskich kamieniach, a chłopcy - na planie ogólnym Sasza też wyglądała jak chłopak - pozajmowali miejsca w regularnym kręgu. I że stojący płaski kamień zwrócony jest ku morzu, a podwieszony na nim człowiek wygina się w hak, próbując oprzeć się o skałę bosymi piętami.

Lidce zmartwiały policzki.

Na kolejnej fotografii było zbliżenie skały. Przykrępowany do kamienia zwisał już bezwładnie; jego nadgarstki objęte były ni to rzemieniami, ni to stalowymi kajdankami, do których przywiązano łańcuchy, bardzo przypominające Lidce te, które stosowano w karuzelach wesołych miasteczek. Głowę zwiesił na pierś, twarzy nie dało się rozpoznać, ale jego slipy wydały się Lidce znajome.

Naga ofiara - w slipkach ze wzorkiem z kotwic?

Prawie już niczego nie widząc, Lidka mechanicznie przekładała kolejne fotografie. Zdjęcia wykonano prawdopodobnie z łódki, obiektywem o długiej ogniskowej. Jeszcze kilka fotografii; świętość rytuału została naruszona, wściekli chłopcy machali rękoma i rzucali kamieniami, starając się przepędzić nieproszonego świadka i intruza. A chłopak wiszący na skale uniósł głowę, pozbawiając Lidkę ostatnich złudzeń - nie mogła już się okłamywać wiarą, że jakiś inny chłopak podwędził Andriuszy slipki, żeby sobie powisieć na skale.

Dzwoniło jej w uszach. Jakiż wstyd - profesor Sotowa zaraz zemdleje i zwali się na podłogę obok nędznego krzesła z dykty.

- Lidio Anatoliewna - przebił się przez wysoki dźwięk głos kuratora - może dać pani nitroglicerynę?

- Dziękuję - odpowiedziała przez zęby. - Będę zobowiązana...

Czyżby trzymał nitroglicerynę specjalnie pod ręką, by uspakajać nerwowych gości? Dla mamuś młodocianych przestępców, niepełnoletnich kapłanów i ofiar?

Tabletka miała paskudny smak. Urzędnik znów się skrzywił, jakby to jemu wsunęli ją pod język:

- Poznała pani kogoś na tych fotografiach?

Lidka milczała.

- Widzi pani, Lidio Anatoliewna...

- Można stąd zadzwonić? - zapytała, z trudem poruszając zesztywniałym nagle językiem.

- Oczywiście - kurator podsunął jej pod rękę popękany aparat telefoniczny barwy dziecięcej khaki. - Proszę, niech pani dzwoni...

Lidka, myląc się kilkakrotnie i nie trafiając palcami w otwory tarczy, wybrała znajomy numer.

- Halo... mama? Gdzie jesteś?

Powoli, żeby kurator niczego nie dostrzegł, wypuściła powietrze z płuc. Głos Andrieja był absolutnie spokojny i beznamiętny..

- U ciebie wszystko w porządku? - zapytała, bacząc, żeby jej głos też niczego nie zdradził.

- Jasne - syn chyba nawet się zdziwił. Lidka niezbyt często pozwalała, by tkwiąca w niej strwożona kwoka ujawniała swoją obecność zbędnym telefonem, pytaniem, nadmierną troskliwością.. - Niedługo będę w domu - stwierdziła tylko i odłożyła słuchawkę. Kurator nie spuszczał z niej wzroku. Jego spojrzenie było natarczywie... badawcze.

- Co im... się zarzuca? - zapytała Lidka, zła na siebie, bo struny głosowe musiały ją zawieść akurat w tej chwili. Pytanie zadała nikłym, żałosnym, rwącym się głosem... właściwie głosikiem. Na domiar wszystkiego, w jej oczach pojawiły się pierwsze łzy.

- Jeszcze nitrogliceryny? - zapytał nagle nadmiernie ugrzeczniony kurator.

- Nie - Lidka pokręciła głową, od czego cały spartańsko umeblowany pokoik z kratami na oknach zawirował jak karuzela.

- Widzi pani, Lidio Anatoliewna... Na razie nikogo nie zabili i nikomu nie stała się jeszcze krzywda. Wszystko to przypomina teatr... Zabawę... Każde z nich po kolei odtwarza rolę ofiary. Pani syn był już „ofiarą”, ale, jak pani zdążyła się przekonać, wrócił do domu cały i zdrowy...

Lidka wzrokiem pełnym nienawiści patrzyła w jego szare, otwarcie drwiące z niej oczy.

- ...na razie więc nie popełnili żadnego wykroczenia. Zachowują się spokojnie - szczególnie jeżeli uwzględnić zachowanie członków innych grup rozmaitych młodzieżowych subkultur. Ta akurat grupa składa się z młodych ludzi, będących dziećmi rodziców cieszących się szacunkiem społecznym, licealistów i abiturientów liceum. Za swego ideowego przywódcę uznają pisarza Wielikowa, choć on sam kategorycznie się od nich odcina. Chciałbym panią uprzedzić, Lidio Anatoliewna. Na razie tylko panią uprzedzam. Z tymi, którzy wspinają się po rozmaitych ścianach, nawet z tymi, którzy gwałcą w bramach wracające późną porą pannice - z nimi wszystko jest jasne... A z tamtymi... Sekciarzami, fanatykami... Nie zdziwiłbym się, gdyby któregoś pięknego dnia popełnili grupowe samobójstwo albo wycięli podobny jakiś numer...

Lidka głęboko, aż do pięt, wciągnęła stęchłe powietrze gabinetu.

- Lidio Anatoliewna... może jednak weźmie pani jeszcze tabletkę?

- Nie - odpowiedziała przez zęby. - Dziękuję. Dam sobie radę.


* * *

Wielikow pisał tak, że potrafił wciągnąć czytelnika; wziąwszy jego książkę do ręki, Lidka zwykle czytała ją jednym tchem i dopiero potem wracała do rzeczywistości, za każdym razem przypominając sobie - nie wiadomo dlaczego - chlupot mleka w brzuchu wielkiej cysterny. Dobrze napisane, interesująco i z ikrą, ale przecież bzdura, wszystko to bzdura...

Chłopcy, którzy kiedyś otaczali pisarza pełnym uwielbienia kręgiem, wyrośli na młodzieńców, ale ich uwielbienie wcale nie zmalało. Głęboko ukryta miłość własna pisarza ciągle była podkarmiana słodką odżywką; tym bardziej więc dziwne było, że Lidka patrzyła na słynnego autora nie bez pewnej pobłażliwości. Oczywiście, nie było w tym żadnej ostentacji, ale też Lidka wcale nie starała się tego ukryć. Wedle milczącej umowy Lidka nie traktowała jego pisaniny poważnie, on zaś jej to wybaczał.

„Ostatnią ofiarę” przeczytała pięć razy. I wcale nie dlatego, ze książka jej się aż tak spodobała.

- Andriuszka... może przejdziemy się dziś do parku?

Syn natychmiast zaczął coś podejrzewać. W planach na dziś miał zadania z algebry i pytania egzaminacyjne z fizyki - o czym Lidka doskonale wiedziała.

- A nie możemy porozmawiać w domu?

Patrzył na nią jak szczeniak, który doskonale wie, że nabroił i czeka go bura.

Lidka westchnęła i usiadła na brzeżku stołu: - No, widzisz...

- Mamo... - odezwał się szybko, jakby chciał uprzedzić zarzuty. - Nie brałem żadnych narkotyków. Nawet nie palę, o czym dobrze wiesz...

Lidka zsunęła się ze stołu, przysunęła sobie krzesełko, usiadła na nim i założyła nogę na nogę:

- Kiedy miałam piętnaście lat, w jednym z telewizyjnych programów jakiś chłopak na oczach telewidzów oblał się benzyną i podpalił.

Andriej przez chwilę zwlekał z reakcją. Odsunął tylko podręcznik fizyki.

- I wszyscy na to patrzyli? Widzieli, jak oblewał się benzyną i nikt nie zareagował?

- On to zrobił bardzo szybko - wyjaśniała Lidka łagodnym głosem. - Nikt się tego nie spodziewał. A potem, kiedy się podpalił, w studio wybuchła panika...

- Zginął?

- Tak.

- Po co mi to opowiadasz?

Lidka głęboko odetchnęła:

- Wtedy, pod koniec przedostatniego cyklu, sporą popularnością cieszyła się pewna sekta. Oni wierzyli, że tym razem Wrota się nie otworzą. Cytowali dawne przepowiednie. Okleili miasto swoimi ulotkami... Wtedy wydawało się nam, że istotnie nastąpi koniec świata. Że cały świat zmierza ku zagładzie. Było strasznie i gdyby nie Zarudny...

Zająknęła się na moment. Przypomniała sobie, że chyba już o tym synowi opowiadała. Nie tak szczegółowo, ale opowiadała, i - co najważniejsze - nie pamięta teraz, co mu mówiła, a czego nie.

Andriej czekał w milczeniu, dopóki matka nie pozbiera myśli, Lidka jednak, zamiast ciągnąć dalej, położyła na stole „Ostatnią ofiarę” Wielikowa, kiedyś lśniący gładzią okładek, a teraz mocno już podniszczony tom.

Andriej przeniósł wzrok z twarzy matki na książkę i z powrotem. I zmarszczył brwi.

- Driuszka... - zaczęła Lidka, starając się mówić spokojnie i łagodnie. - Witalik nie napisał tego, co potem wyczytali w jego książce ci... chłopcy. To tylko fantastyka, wymysł... i nic więcej. Witalik był pewien, że wszyscy potraktują to jako artystyczny pomysł... metaforę... Przecież nie można z powagą podchodzić do...

Urwała. Andriej patrzył w bok.

- Opowiedz mi - poprosiła cicho. Długą pauzę wypełniło brzęczenie muchy, która uwięzła między oknem i firanką, i szum silników przejeżdżających samochodów. Wreszcie Andriej podniósł wzrok:

- Mamo... przecież ja cię nie wypytują o twoje... akademickie sprawy. Co ty tam robisz, z kim i po co...

Lidka odczekała, aż ucichnie w powietrzu dźwięk bezgłośnego, ale zamaszystego policzka. A potem oznajmiła, pocierając nieistniejący ślad wyimaginowanego uderzenia:

- Ja w Akademii nie robię niczego, o czym nie mogłabym ci opowiedzieć.

- Naprawdę? - zdziwił się Andriej.

Lidka zawrzała gniewem. W tej chwili niczego nie pragnęła bardziej, niż możliwości złapania smarkacza za włosy i uderzenia jego twarzą w przeklętą książkę Wielikowa. Raz, drugi i trzeci...

Chyba się przestraszył. I pewnie było czego.

- Mamo...

- Milcz!

- Mamo... Człowiek powinien mieć prawo... To nie tragedia, a przeciwnie...

Lidka odwróciła się i wyszła.


* * *

- Znaczy, tak... - zaczął Wielikow. - On nie wie niczego o twoich sprawach i w jego słowach nie należy się doszukiwać żadnych aluzji. Po prostu żąda prawa do własnego życia; ja, powiada, w twoje sprawy nie będę się wtrącał, ale i ty nie pchaj nosa w moje... Zrozumiano?

Za oknem lał deszcz. Lidka stała przed otwartym lufciku i rzadkie, zimne krople cięły ją niczym lodowe iskry.

- Lido... zostało naprawdę niewiele czasu. Weź się w garść.

- Jestem absolutnie spokojna - Lidka odwróciła się do wnętrza pokoju. - Rozmawiałeś z nim o tych wygłupach na brzegu?

Wielikow kiwnął głową:

- Nic wielkiego. To swojego rodzaju próba, przechodzą przez nią wszyscy chłopcy. Chodzi o udowodnienie, że jesteś godny i potrafisz zdobyć się na wielką ofiarę...

Lidka milczała. Podczas kilku ostatnich dni zdążyła się już przyzwyczaić do smaku nitrogliceryny.

- Przysięgają, że w razie potrzeby będą zdolni do złożenia z siebie ofiary na ołtarzu powszechnego dobra, w imię całej ludzkości. I trenują - ochotnika podwieszają na skale. W samych tylko slipkach. Naprawdę ofiara powinna być naga, ale chłopaki trochę się wstydzą...

Wielikow uśmiechnął się lekko i Lidka poczuła nagle, jak zalewa ją fala wściekłości i rozdrażnienia. I nienawiści do tego pozera, który przed kilku laty napisał idiotyczną książkę.

- Stul pysk! Czego szczerzysz zęby?!

Wielikow skamieniał. Po chwili uśmiech spłynął z jego twarzy, a w wytrzeszczonych oczach pisarza Lidka ujrzała swoje odbicie - stukniętej baby z twarzą wykrzywioną grymasem nienawiści.

- Witalik... wybacz... Wybacz mi, bardzo proszę... Wyrwało mi się. Nie chciałam... naprawdę nie chciałam...

- Ale palnęłaś... - stwierdził Wielikow szeptem. - Lido... może na razie wrócę do siebie, do domu.

- Nie, nie - żachnęła się natychmiast. - Już nie będę. Obiecuję. Już się wzięłam w garść. Mów dalej.

Wielikow milczał długo i Lidka pomyślała, że pisarz jednak wyjdzie z przeprosinami i obietnicą, że zadzwoni wieczorem.

Wielikow zawahał się, a potem spojrzał na Lidkę z powagą w oczach:

- Ty myślisz... że to wszystko moja wina? Że to przez moją książkę?

Drgnęła - i tym samym się zdradziła.

- Nie... no, co za głupoty... Czemu akurat ty...

Ale słowa były już niepotrzebne.

- Wiesz... ja sam, niekiedy... - pisarz uśmiechnął się dziwnie. - Zresztą, masz racje, to głupoty. Gdyby nie było mojej książki, znaleźliby inną... Wracając do sprawy... ochotnik wisi na skale od zachodu słońca do świtu, ale jego towarzysze gotowi są do uwolnienia go z pęt na jego pierwszą prośbę. Wszyscy siedzą obok, rozmawiają o ludzkiej naturze, o tajemnicy miłości i śmierci, o tym, czy jest Bóg, a jeżeli jest, to jaki - mówiąc krótko, rozprawiają o tym samym, o czym cała „oświecona” młodzież rozmawia obecnie przy stołach albo na biwakach podczas wycieczek... W ten sposób odwracają uwagę „ofiary” od niewygód, a sami siebie utwierdzają w słuszności obranej drogi. Z dziesięciu chłopaków jak na razie wytrzymało próbę czterech, w tym i Andriej...

Wielikow otworzył jeszcze usta, jakby chciał coś dodać, ale umilkł, przypomniawszy sobie o niedawnym wybuchu Lidki.

- To wszystko? - zapytała Lidka głuchym głosem.

- Tak, w zasadzie wszystko. Nic poważnego. Takie tam... dziecięce zabawy...

Lidka przypomniała sobie, jak wyglądała twarz Andrieja, kiedy syn wrócił po nocnej próbie. Przypomniała sobie bandaże na nadgarstkach; teraz nosi sportowe ochraniacze, mówi, że to modne. Ona zaś ani razu nie spróbowała zdjąć mu tych ochraniaczy i zobaczyć, co się pod nimi kryje...

Dziecięce zabawy, akurat...

- Witalik... a ty byś zgodził się tak powisieć? Całą noc? Na łańcuchach?

- Nawet bym nie próbował - przyznał się szczerze pisarz. - Do tego mam w sobie za mało...

Znów umilkł.

- Czego? - zapytała Lidka zwodniczo łagodnym głosem. - Fanatyzmu?

- Wiary - odpowiedział cicho Wielikow. - Jeżeli prawdziwie i głęboko wierzysz, że twoje cierpienia mogą komuś pomóc, kogoś uratować...

Ulewa za oknem powoli przechodziła. Lidka zamknęła lufcik; bardzo głośno tykał ścienny zegar, w kształcie pięknego, błyszczącego czajnika. Tykanie było wprost ogłuszające.

- W ciągu pary najbliższych dni mam otrzymać miejsce na liście dla Andrieja - stwierdziła Lidka, mówiąc przez zaciśnięte zęby. - I wtedy... niech już jak najszybciej przychodzi mryga. Niech się to wszystko skończy.

- Nie skończy się - ledwo słyszalnie stwierdził Wielikow.

Lidka uniosła brwi:

- Mówiłeś coś?

- Nie, nie - zaprzeczył pisarz, podkreślając przeczenie ruchem głowy. - Nie...


* * *

Na szafie gniotły się jedna na drugiej dziecięce zabawki. Osobliwość godna uwagi. Nostalgiczne wspomnienia. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze i Lidka doczeka się wnuków, wszystkie te zajączki i myszki czeka drugie życie...

Na stole Andruszki leżał stosik książek. Głównie podręczniki chemii, biologii i anatomii - i nie wiadomo po co, broszura dotycząca udzielania pierwszej pomocy.

- Zdajecie z pomocy medycznej? - zapytała Lidka, przerzucając pożółkłe kartki z budzącymi strach rysunkami.

- Nie... Sam wziąłem z biblioteki. Walik spadł z kamienia, rozdarł sobie skórę na ręce, a ja nie potrafiłem mu jej nawet przewiązać jak należy...

- Walik? - odruchowo zapytała Lidka. - Z jakiego kamienia?

Andriej milczał.

- Wiem - stwierdziła Lidka głuchym głosem. - Twoje slipki z kotwicami... są jeszcze całe? Czy na lato trzeba ci kupić nowe?

Andriej odsunął gruby zeszyt, w którym obwiedzione ramkami, niczym napisy na klepsydrach, leżały martwe chemiczne wzory i formuły.

- Mamo... wybacz...

Lidka milczała.

- Wybacz... myśleliśmy... chcieliśmy. Chcieliśmy coś zrobić. Uwierzyliśmy... Ale okazało się to zwykłą dziecinadą.

Andriej się uśmiechnął i Lidka nie bez zdziwienia stwierdziła, że jej syn jest podobny do Wielikowa. W każdym razie uśmiech mają niemal taki sam...

Patrzył na nią, oczekując odpowiedzi, ona jednak milczała i nie spuszczała zeń badawczego spojrzenia.

- Rozumiesz... swego czasu uparliśmy się na tę mistykę... jakby niczego nas nie nauczono w szkole. Mistyczna natura Wrót - wszystko proste i jasne, nie trzeba sobie łamać głowy pytaniem, skąd się wzięły...

Umilkł. Lidka nadal patrzyła.

- ...a przecież jeżeli Wrota są podporządkowane jakimś prawom przyrody, to gwiżdżą koncertowo na wszelkie ludzkie rytuały. W takim przypadku wychodzi na to, że niczym się nie różnimy od dzikusów, którzy biją pokłony błyskawicom.

Lidka nadal patrzyła - i nawet nie mrugnęła okiem.

- No, mamo... A jeżeli Wrota stwarza Bóg, wtedy te całe rozważania są jeszcze bardziej śmieszne. Bóg przecież nigdy nie będzie żądał ludzkich ofiar? Sama myśl o tym jest grzechem i herezją...

- No, wiesz... różni są bogowie... - stwierdziła Lidka przez zęby.

Andriej zmarszczył brwi:

- Nie. Ten prawdziwy - nie będzie. My z Witkiem... no, krótko mówiąc, poróżniliśmy się na tym tle. Posprzeczaliśmy się i jeden nie może przekonać drugiego. Witek chce władzy. Przyprowadził trzech nowych chłopaków, obcych. Chce stworzyć swoją grupę, z odrębnymi regułami i rytuałem przyjęcia... Takie tam... inne zabawy.

- Zabawy?!

- Zabawy, mamo, przecież tak naprawdę nikogo tam nie zabijają i nie kaleczą - Andriej urwał nagle; najwyraźniej nie do końca był przekonany o niewinności tego, o czym mówił. - Jak im się to podoba - niech robią, co chcą. Ja już tam nie pójdę. I Saszkę przekonam, ona teraz już mnie słucha...

Znów się uśmiechnął; Lidce wydało się nagle, że słówko „teraz” nabrało w ustach syna szczególnego znaczenia.

- Teraz?

Przez długą chwilę patrzyli na siebie i milczeli. Sasza. Dziewczyna. Co tam pomiędzy nimi zaszło, jeżeli ta agresywna pannica go słucha?

- Andriej... W jakich stosunkach zostajecie z Saszą?

Spojrzał na nią tak, jakby nie rozumiał pytania, a potem z urazą.

- Nie o to chciałam zapytać - poprawiła się pospiesznie Lidka.

Przez kilka minut panowało jeszcze milczenie, aż wreszcie matka zrozumiała, co znaczy to „teraz”.

- Pokaż ręce.

Andriej przez chwilę się wahał.

Potem rozpiął skuwkę prawego ochraniacza, zdjął skórzaną bransoletę i Lidka zobaczyła szeroką, różową bliznę, prawie już zagojoną i pokrytą nową skórą.

- Mamusiu... to wcale nie boli.

- Na lewej ręce tak samo?

- Tak... to nic strasznego, słowo honoru!

- Na kamieniu? Od zmierzchu do świtu?

- Tak...

Lidka uciekła spojrzeniem w bok:

- Masz jeszcze jakieś lekcje do odrobienia?

- Ależ nie... Biologię powtarzam sam dla siebie. Chcę... No, wiesz, dowiadywałem się już, kiedy będą egzaminy na Akademią Medyczną.

- Co takiego?!

- Postanowiłem, że nie pójdę na historię... chcę zostać lekarzem. Chyba nie będziesz się sprzeciwiała?

Po żółtych stronicach podręcznika pełzła, nie dbając o wzory i formuły, maleńka boża krówka.


Загрузка...