Oczywiście nie mieliśmy koni. Ten, na którym przyjechały Tantala i Alana błąkał się gdzieś po lesie, a może stał się już pożywieniem wilków. Być może i nas czekał podobny los.
Jedzenie skończyło się. Zapewne Czarno Tak Skoro potrafiłby wyczarować kolację, ale ciągle był nieprzytomny, a to czyniło naszą ucieczkę możliwą. Przynajmniej prawdopodobną.
Mag leżał na ławie z gołym czerepem bezsilnie przechylonym na bok. Tantala długo nad nim stała, splatając i rozplatając palce, potem zwróciła się do mnie.
– Jak myślisz, czy można go zabić?
Wzdrygnąłem się.
Przed oczyma duszy ujrzałem scenę podpatrzoną w lesie na skraju polany: jej dłoń gładząca twarz maga z prawdziwą czułością.
Czyżby Tantala była wtedy zaczarowana, a teraz przejrzała na oczy? Czyżby…
– Co ja jestem, miejski oprawca? – odparłem ponuro. – Konsultujesz się ze mną, jak ze znawcą?
– Trudno, żebym się radziła Alany – burknęła z zawiedzioną miną.
– Wątpię, żeby można go było tak po prostu zabić – wtrąciła poważnie moja młoda żona. – Gdybyśmy mieli wciąż magiczny artefakt…
Westchnęła, spojrzawszy w zamglone okno.
– Zjadłabym coś.
– Trzeba go powstrzymać – stwierdziła cicho Tantala. – Jeśli go nie powstrzymamy… Luar powiedział… Ostatnią nicią do niego jest Toria. Doprowadzi go do niego, choćby za cenę…
– Co?
– Mama!
Ja i Alana krzyknęliśmy jednocześnie.
Pasek wgryzał się w ramię. Szedłem w śniegu po kolana, wlokąc za sobą zaimprowizowane pospiesznie nosze. Mag nie był szczególnie ciężki, lecz w tych warunkach ciężko byłoby tak ciągnąć nawet dzieciaka.
Alana i Tantala początkowo mi pomagały, lecz potem dały spokój. Sił wystarczało tylko, by wyciągać nogi z lepkiego śniegu.
Nie było sensu siedzieć dalej w pustej chacie. Nie mogliśmy, na podobieństwo zajęcy, żreć kory z drzew. Nie było też na co polować. Nawet ptaki, z nieznanych powodów, omijały chatę bez dymu z komina, a jedyna mysz polna, jaką zdołałem złapać, została w wymuszony sposób odtrącona przez obie kobiety. Za to w kącie znaleźliśmy spory mieszek pełen pieniędzy. Tantala wahała się, czy mamy prawo brać cudze złoto i czy nie przyniesie nam to nieszczęścia. Oświadczyłem oschle, że od tej chwili ja jestem wodzem wyprawy i po brzegi wypełniłem nasze sakiewki. Alana zachichotała, Tantala się podporządkowała.
Ślady wędrówki do Przedsionka po trosze wystąpiły na jej twarzy. Obnażały się, jak nie pogrzebane kości odkrywają słońce i wiatr. Kobieta stała się nerwowa i rozdrażniona. Bała się nocnych koszmarów i szybko słabła. Teraz także, idąc przez las, często przystawała.
Nie miałem wcale pewności, czy idziemy we właściwym kierunku. Przed moimi oczami rozciągał się smutny zimowy krajobraz, ten sam, który niedawno stworzył mag za pomocą magii i moczu. Zawsze miałem doskonałą pamięć, jak jednak mogłem kierować się obrazkiem widzianym w półmroku i oszołomieniu?…
– Alano – odezwałem się ochryple – pomóż Tantali.
Nie musiałem tego mówić. Alana i bez tego szła razem z przybraną siostrą, podtrzymując ją pod rękę. Alana była jednak też osłabiona, a i tamta nie chciała sprawiać kłopotów. Co chwila próbowała wyswobodzić rękę. Czy tak daleko zajdziemy?
Przerzuciłem pasek na drugie ramię.
Pierwszą myślą było zostawić Czarno w jego chatce, po prostu zostawić wszystko, jak jest. Uważałem, że tak właśnie powinniśmy postąpić, ponieważ nie był naszym przyjacielem i nie zapraszaliśmy go do naszego życia. Miał swoje sprawy, my swoje. Trzeba zostawić wszystko losowi. Rozmyślając tak, czułem jednak niesmak. Miałem szczerą nadzieję, że człowiek pozostawiony w środku zimy w lesie, choćby nawet był magiem, umrze chociażby z głodu, bo na zimno zdawał się całkowicie odporny…
Tantala doskonale rozumiała tok moich rozważań. Milczała jednak uparcie, z trudem powstrzymując napady histerii. Bała się Czarno, a jednak myśl o tym, żeby zostawić go bezbronnego, jeszcze bardziej ją przerażała.
– Alano, pamiętasz, co się zdarzyło, kiedy go prowadziłaś?
Być może pytanie było nietaktowne, lecz tamta skinęła głową.
– Czuł się źle. Tak. Źle, ale nie do tego stopnia. Na pewno składają się na to różne przyczyny…
Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, jak wpływają na samopoczucie magów niebezpieczne wędrówki do Drzwi. Przydałaby się teraz książka O magach, lecz nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie i kiedy zostawiłem tak cenny posag.
Posag. Okup.
Zostawić Czanotaksa na pewną śmierć, oznaczało porzucić ostatnią nadzieję. Dlatego że, jak ostatni głupiec, zachowałem nadal w sercu jej cień, całkowicie wbrew rozsądkowi. Śmierć maga oznaczałaby ostateczny kres mego życia.
Tantala tego nie rozumiała. Alana tak. Wielokrotnie czułem na sobie jej pytające spojrzenie.
– Nawet jeśli go tu zostawimy… kto nam da gwarancję, że on… nie zregeneruje się, jak poprzednio? A jeśli przeżyje i odzyska moc…
Tantala się sprzeciwiła.
Jeśli odzyska moc, mówiła, na pewno zechce się dobrać do pani Torii. Nawet za cenę jej śmierci dotrze do Amuletu, a wtedy cały nasz świat przestanie istnieć, ponieważ Czanotaks Oro działa z błogosławieństwem Trzeciej Siły i uzbrojony w amulet, wywróci nasz świat na nice…
Mówiła tak bystro i z przekonaniem, że na chwilę jej uwierzyłem.
– Kto może go powstrzymać?
– Nikt.
– Proponujesz go udusić? Rozmowa schodziła na manowce.
Potem się poddałem. Tantala przeżyła ciężki wstrząs, więc nic dziwnego, że wszystko widzi w ciemnych barwach. Ni z tego, ni z owego przypomniałem sobie wiejskiego starostę, okrągławego, z szerokimi zakolami nad czołem. Wypiwszy krzynkę, robił się wielce wymowny, przemawiając kwieciście i bzdurnie. Miał dorosłego, żonatego syna, sam starosta także miał żonę, która była komuś solą w oku. Synowa męczyła się pod jej rządami. Po jakimś czasie starosta zauważył, że małżonka jakby się uspokoiła i osowiała. Przyparta do muru synowa wyznała, że poiła teściową ziołami nasennymi. Starosta nie ukarał jej, przeciwnie, pogodził się z sytuacją, pod warunkiem, że zioła nie spowodują zejścia niewiasty…
– W końcu jest jednak człowiekiem? – zapytałem w rozterce.
– Człowiekiem, chociaż… magiem?
Znalazłem chyba najlepsze wyjście. Uchroniło nas od hańby morderstwa, a zarazem zabezpieczało Torię i jeśli wierzyć twierdzeniom Tantali, także cały świat… Mag, napojony nasennymi ziołami, był nieprzytomny, pozbawiony woli i mocy.
Dlatego teraz taszczyłem za sobą nosze. Jeśli pamięć mnie zawiodła, z nadejściem nocy i wilków nasze problemy rozwiążą się same.
Tantala znów przystanęła. Alana szła dalej, z dłońmi skrytymi w mufce. Widocznie tamta nie chciała wsparcia. Podszedłem do rozpostartego ciała na noszach i pochyliłem nad bladym obliczem czarodzieja.
– Czarno… czy dobrze idziemy?
Milczenie. Opuszczone powieki, głęboka zmarszczka między brwiami.
– Słyszysz mnie, Czarno?
– Psy – rzekła zmienionym głosem Alana.
Zamilkłem.
W mroźnym powietrzu rozległo się odległe ujadanie psów.
Czy łatwo uwarzyć zupę w garści, trzymać w ustach truciznę, mieć żar za pazuchą?
Przed nocą dotarliśmy do chutoru i nasze pieniądze wykazały magiczną właściwość, do tego stopnia, że przez chwilę poczułem się prawdziwym czarodziejem. Ugościli nas, nakarmili, przygotowali posłania i nagrzali wody. Postanowiłem nie zastanawiać się nad niczym do rana. Zasnąłem niemal szczęśliwy w objęciach Alany. Zbudziłem się w środku nocy, w kompletnej ciemności.
Za zasłoną miotała się na posłaniu, jęcząc przez zaciśnięte zęby, Tantala. Śniły się jej koszmary: Przedsionek, w którego końcu majaczyła nie całkiem ludzka postać Strażnika, który był jej mężem, Luarem.
Alana sapała cichutko nad moim uchem. Ostrożnie, by jej nie przestraszyć, pogładziłem odkryte ramię. Potem wstałem, założyłem płaszcz na gołe ciało i zajrzałem za kotarę. Tantala już nie jęczała, tylko dyszała ciężko.
Postałem nad nią chwilę, a potem ostrożnie, omijając sprzęty, cichcem przeszedłem do drugiej izby.
Ta izba była bez wątpienia pomieszczeniem dla służby. Na kanapie w kącie leżał przykryty szubą Czanotaks Oro. Na noc mocno związałem rzemieniami jego ramiona i nadgarstki, kolana i kostki u nóg. W jakiejś chwili przypomniałem sobie piwnicę z beczkami i zardzewiałe łańcuchy na moich rękach. Nosił wilk razy kilka…
Stanąłem w drzwiach nasłuchując, lecz nie usłyszałem oddechu. Czyżby magowie nie oddychali?
Nie należy zapraszać do domu błyskawicy ani wilka na gody. Gdzie jest ta granica, za którą Czarno Tak Skoro okaże się bezsilny? Dobry Czanotaks, to martwy Czanotaks?
Przestąpiłem z nogi na nogę. Jesteśmy zbyt pewni siebie. Nie wiedzieć czemu uznaliśmy, że naprawdę możemy go zabić, póki jest obezwładniony. A jeśli nie? Jeśli Alana ma rację, że do takiego zabójstwa konieczny jest magiczny artefakt? Po co więc owe wszystkie dylematy moralne. Uratowaliśmy mu życie nie z litości, ale dlatego, że nie potrafiliśmy go pozbawić…
Wziąć od razu rzemień i zapętlić na jego bezbronnym gardle…
Ohyda. Jeśli zacharczy i odejdzie do swoich przodków, kim się stanę we własnych oczach? Nocnym dusicielem bezbronnych?
Nie mówiąc już o Wyroku Sędziego.
Tantala słabo krzyknęła za kotarą.
– Ty bydlaku – powiedziałem smutno do związanego wroga. – Co mamy z tobą zrobić?
Wspaniała kompania: facet i dwie kobiety, a z nimi beczka prochu w ludzkim ciele. Ni to wyrzucić, ni zabrać.
Następnego dnia nastąpiła wiosna. W oka mgnieniu, bez żadnych przygotowań. Mieszkańcy chutoru chwytali się za głowy, opowiadając o zniszczonych przez powodzie tamach i mostach, zatopionych dolinach, niemal o kataklizmie. Udało nam się dostać po topniejącym śniegu do sąsiedniej wioski, gdzie nasza podróż zatrzymała się sama przez się, ponieważ następnego dnia drogi zrobiły się całkiem nieprzejezdne.
Pieniędzy mieliśmy pod dostatkiem. Zajęliśmy najlepsze pokoje w gospodzie i zasięgnęliśmy informacji o miejscowych znachorkach. Okazało się, że są aż trzy, a dwie z nich chwaliły się, iż są „wiedźmami". Dowodem czarodziejskich umiejętności była zdolność leczenia zaparcia. Wszystkie trzy, nie porozumiewając się między sobą, zaproponowały mi taki sam zestaw ziół. Zapewne jeszcze ich babki podkradały sobie receptury. Napar nazywał się „Sennik".
– Tylko uważajcie, młody panie, żeby go nie nadużyć… można zasnąć na wieki…
Receptura była prosta. Bez niczyjej pomocy uwarzyłem nasenny napój i przecedziłem go przez ściereczkę, obawiając się przy tym, że dziwny zapach rozejdzie się po całej gospodzie.
Czanotaks nie dawał oznak życia. Lusterko podstawione do ust pokryło się jednak parą. Wlewałem z dzbanka o szerokim dzióbku w jego półotwarte usta codzienną porcję „Sennika". Można było stracić zmysły od samego zapachu.
– Nie przerywaj – mówiła Tantala przez zęby.
Tymczasem odwilż całkowicie rozmyła drogi, śnieg tajał, odsłaniając rozkisłą glinę. Ciekawska gospodyni coraz częściej zapytywała, dokąd jaśnie państwo chce dalej jechać i czy „temu panu, co nie wychodzi z pokoju" nie jest potrzebny lekarz. Służba także zerkała z ciekawością. Trudno zachować sekret w gospodzie. Zabroniłem pokojówkom zaglądać do izdebki Czarno, uzasadniając, jakoby nie należało niepokoić chorego. Bałem się, że ktoś zobaczy rzemienie, jakimi go skrępowałem.
W izdebce owej nie było kominka. Zauważyłem, że Tantala wnosi do niej świece i zapala je wokół nieruchomego ciała.
– Czy nie jest mu wszystko jedno? – zapytałem z sarkazmem.
Nie odpowiedziała.
Spędziliśmy w gospodzie prawie dwa tygodnie. Oberżystka, służący i cała wioska zbrzydły nam nie do wytrzymania. Czarno Tak Skoro wysypiał się za wszystkie czasy. Codzienna porcja nasennego naparu robiła swoje. Kiedy ciekawska posługaczka zajrzała raz do jego izdebki, jej oczom ukazał się całkiem zwykły obrazek: człowiek podstarzały i łysy, śpiący spokojnie pod szubą. Uspokojona zaniosła jedzenie dla innych gości, aż spotkała na drodze mnie, rozdrażnionego i bezlitosnego dla innych.
Chyba nie trzeba mówić, że mój nastrój pogarszał się z każdym dniem. Nieoczekiwana bezwolność maga niepokoiła mnie bardziej, niż ewentualne próby ucieczki. Posługaczka nie była powodem mego rozdrażnienia, ale przychwyciwszy ją na przewinie nie mogłem się powstrzymać. Oznajmiłem jej, że gość, śpiący w zakazanej izbie, zapadł na nieznaną chorobę, której pierwszym objawem jest łysienie. Może pożegnać się ze swoimi bujnymi włosami, bo wszystkie wypadną i jej głowa upodobni się do czerepu chorego. Choroba jest zaraźliwa i bez wątpienia zapadną na nią także wszyscy jej krewni. Nie pamiętam, co jeszcze wygadywałem, podczas gdy posługaczka opadła na podłogę w rozpaczy. Pół godziny później w całej gospodzie słychać było kobiece pochlipywania. A godzinę później zjawiła się u mnie właścicielka, bardzo chłodna i nieżyczliwa, która surowo kazała nam opuścić jak najszybciej gospodę. Za rozpowszechnianie zarazy można pójść do więzienia. Prawo to dotyczy zwłaszcza podróżnych. Jeśli się nie podporządkujemy, zamknie nas w lochu i każe spalić nasze klamoty.
Poszedłem szybko do stajni, gdzie dawno już umówiłem się na kupno koni. Stajenny odskoczył ode mnie, wystawiając bat przed siebie. Jak widać, wieść o zarazie łysienia szerzyła się we wsi jak pożar. Przekląłem swój długi język. Na szczęście Alana ani Tantala nie miały do mnie pretensji. Obie cieszyły się, że nareszcie opuścimy gospodę. Mieliśmy jeszcze przed sobą pół dnia, błoto nie mlaskało już tak pod kopytami, uznałem więc, że z trudem, ale dotrzemy do kolejnego chutoru nim zajdzie słońce.
Monety, jakimi zapłaciłem za konie, stajenny profilaktycznie opalił w płomieniu świecy.
Podniosłem z łoża Czarno Tak Skoro i rozwiązałem mu nogi.
Mag był ospały i apatyczny. Jakiś czas usiłowałem wydobyć zeń wyznanie, że w gruncie rzeczy udaje, ale nic z tego nie wyszło. Mój plan, oparty na historii z synową starosty, nieoczekiwanie wypalił.
Czarno leżał w siodle jak wór ziemniaków. Mieszkańcy wioski rozbiegli się i poukrywali, chcąc uniknąć nawet widoku łysej zarazy. Podtrzymując maga, prowadziłem konia za uzdę. Wywiodłem na pola naszą kawalkadę i tam przełożyłem sennego maga w poprzek przez siodło. Tantala najeżyła się, Alana parsknęła. Na czworo ludzi mieliśmy trzy konie. Wskoczyłem na siodło i posadziłem przed sobą Alanę. Tantala, jako znakomita amazonka, wzięła też wodze konia Czanotaksa. I tak, powoli, omijając kałuże, ruszyliśmy na spotkanie przeznaczenia.
Los nie był dla nas łaskawy.
Słońce wisiało nad horyzontem i zamierzało już skryć się za ciemną linią lasu. Droga ciągnęła się bez końca bez żadnych oznak ludzkiego życia. A przecież dziesiątki razy wypytywałem o drogę i z wszystkich relacji wynikało, że w pobliżu powinien być niejeden chutor!
Przejechaliśmy niewielką rzeczkę po rozchwianym, dziurawym moście. Konie niechętnie stąpały po ruszających się deskach. Moi towarzysze milczeli. Tantala i Alana nerwowo spoglądały w gęstniejący zmrok, mając nadzieję zobaczyć w końcu dym z komina nad horyzontem, jakikolwiek budynek, czy szopę. Wieczór był wiosenny, bezwietrzny i dosyć ciepły, lecz nikomu z nas nie podobały się kpiny, jakie z nas stroił los.
Co do maga, śpiącego jak suseł i bezwładnego jak worek, nie usłyszałem od niego jednego słowa od piętnastu dni.
Słońce zaszło. Przed nami pojawił się most, podobny jak dwie krople wody do tego, który przejechaliśmy. Konie zatrzymały się. Moje ponure podejrzenia zamieniły się w pewność.
– Przecież nigdzie nie skręcaliśmy – udręczonym głosem odezwała się Alana. – Można tak błądzić po lesie, ale jechaliśmy traktem!
Zeskoczyłem z konia. Podszedłem do przerzuconego przez koński grzbiet Czanotaksa. W takich razach zazwyczaj chwyta się kogoś za włosy, lecz nie miałem takiej możliwości.
Dlatego chwyciłem maga za podbródek i podniosłem głowę, chcąc spojrzeć mu w oczy.
Czanotaks spał. Jego twarz pozostawała, jak zwykle, niema i nieprzenikniona.
– Czy on może czarować przez sen? – zapytała Alana. – Może właśnie przyśniła mu się ta droga?
– To na pewno inny most – odparła bez przekonania Tantala. – Może w tej okolicy wszystkie mosty są jednakowe…
Podszedłem do mostu i stuknąłem z rozdrażnieniem w spróchniałą balustradę. Drewniana poręcz rozpadła się. Było zbyt ciemno, żeby stwierdzić z całą pewnością, czy to ten sam most. W tej okolicy, jak sugerowała Tantala, mieszkańcy niespecjalnie dbali o mosty…
– Mamy wodę – stwierdziła dziarsko Alana – ba, całą rzekę… Mamy jedzenie. Nie ma mrozu, zima się skończyła. Przenocujemy tutaj.
Nie było innego wyjścia. Ułożyłem niewielki stosik kawałków rozwalonej balustrady. W pobliżu nie było innego drewna. Napoiłem konie, żałując, że nie ma czym ich nakarmić.
– Odsuń go od ognia – powiedziała Tantala.
– Strasznie się o niego martwisz – stwierdziłem gniewnie. – Czy to nie ty chciałaś go zabić?
– Odsuń go od ognia – powtórzyła Tantala, nie podnosząc głosu. – Nie powinien być blisko…
– On rozrywa ogień gołymi rękami jak pakuły – odparłem sucho. – Jak chcesz, to go odciągaj. Jestem szlachcicem, potomkiem Maga z Magów i już się nadźwigałem!
Tantala podniosła się, podeszła do Czarno i chwyciła go za ramiona. Wygodniej, według mnie, byłoby ciągnąć za nogi. Może jednak niemiły jej byłby widok łysej głowy, podskakującej na kępach trawy?
Jeszcze jeden wysiłek. Tantala uparcie wlekła maga na granicę jasnego kręgu. Ciekawe, o czym rozmawiali wtedy w lesie, na polanie? I czy Czarno wiedział, że byłem świadkiem… A może nie wiedział?
– Zostaw – powiedziałem ze znużeniem. – Ja sam…
Nie odpowiedziała. Zataszczyła śpiącego czarodzieja dalej od ognia, postała nad nim. Widziałem tylko czarną sylwetkę. Potem wróciła do ogniska i jakiś czas przeżuwaliśmy chleb z mięsem podgrzanym na ogniu.
– Opowiedz jakąś historię, Retano – poprosiła Alana.
Zmieszałem się.
– Jaką?
– Ładną… Taką, jak opowiadałeś wcześniej. Na przykład o rozbójnikach.
– O zbójach lepiej nie – syknęła przez zęby Tantala.
– No to o duchach – zgodziła się potulnie Alana.
Kawałki balustrady płonęły cicho. Dawniej na pewno dotykały ich tysiące rąk, tak jak teraz płomienie. Jeśli ludzkie dłonie tylko starły cierpliwe drewno, ogień pożerał je niespiesznie, lecz nieodwracalnie. Po to, byśmy mogli się ogrzać…
„On marznie".
Kto to powiedział? Gdzie to słyszałem, do licha? Obejrzałem się w mrok, jakbym obawiał się, że związany Czarno wstanie i ucieknie.
– O duchach… No więc tak: był sobie stary zamek, po którego lochach krążył duch. Był już niemłody, wychudły, krótkowzroczny…
– Duch?! – parsknęła Alana.
– Lecz jego oczy płonęły jak świece – dodałem pojednawczo. – Najbardziej w świecie duch pragnął ustrzec swego młodego potomka od błędów, ale się nie dało… Zapewne tylko w lochu młody człowiek nabierze rozumu. Stanie się także widmem, z oczami jak kaganki, a swym westchnieniem będzie rozchylać firanki… Wyobraźcie to sobie: cała widmowa armia, zapełniająca lochy, wyciągająca ręce i próbująca ostrzec nas. Żyjących do momentu, gdy wybija godzina i za późno już będzie zawrócić…
– Nie – powiedziała Alana.
Tantala obejrzała się na nią szybko.
– Co: nie?
– Retano – szepnęła Alana przez łzy – proszę cię, zrób coś… Nie mogę żyć bez ciebie…
Tantala przeniosła wzrok na mnie. Jej oczy w blasku ognia były czarne z dwiema lśniącymi, złotymi kropkami. Alana zaszlochała.
– Co to za tajemnice? – spytała bystro Tantala. – Możesz mi to wyjaśnić, Retano?
Wrzuciłem do ognia resztki poręczy. Wzruszyłem ramionami.
– Żadne tajemnice… W życiu każdego człowieka nastąpi kiedyś kres i czasem warto o tym pomyśleć. Dojedzcie chleb. Zaraz wrócę.
Czarno Tak Skoro leżał tam, gdzie go zostawiła Tantala, na mokrej, zgniecionej trawie, otulony szubą, przy czym futro zmierzwiło się niczym sierść chorego psa. Dalekie odbłyski ognia pląsały na łysinie. Wydało mi się, że mag krzywi się przez sen, jak od bólu zęba.
Wyciągnąłem kindżał zza pasa i przystawiłem ostrze do gardła tamtego. W takich chwilach lepiej się nie zastanawiać i nie wahać.
– Zrobimy tak: zdejmiesz ze mnie teraz Wyrok Sędziego, a ja daruję ci życie. Stoi?
Wlałem przecież rankiem w owo gardło codzienną porcję „Sennika", aby mieć lekką i bezpieczną drogę.
Otóż i owa bezpieczna droga. Zapętliła się, zarosła gałęziami, mostami, przyniosła na języki mityczny chutor i zatoczyła krąg wśród nocy pod gołym niebem…
– Czarno… Ja wiem, że udajesz. Ja jednak nie udaję. Mam u ciebie wielki dług, nie spłacę go całym życiem… No?!
Spał.
Widziałem białka oczu, bielejące w szparze między nie do końca przymkniętymi powiekami. Mag spał otumaniony nasennym naparem, a może też wciąż osłabiony ostatnim magicznym eksperymentem. Być może zataczająca krąg droga była jedną z jego sennych wizji. Jak głupiec stałem nad nim z kindżałem.
Kto wie, do czego by doszło, gdybym zdobył się na ostateczny krok.
Krok rozpaczliwy. Kto wie, jak odwróciłyby się nasze losy, gdybym podciął odsłonięte gardło. Magia magią, ale ostatnie słowo ma ostra stal…
Nikt się nie dowiedział, ponieważ postanowiłem nie zarzynać śpiącego. Było to ponad moje siły. Zgrzytnąłem zębami jak potępieniec, schowałem broń i wróciłem do ogniska.
Przybrane siostry porozumiewały się bez słów. Tantala patrzyła na Alanę ciężkim wzrokiem, jakby czegoś żądała. Zapewne zadała pytanie i chciała wydobyć z mojej żony jakąkolwiek odpowiedź. Alana patrzyła w ogień. Pomyślałem z szacunkiem, że nikt nie potrafi tak zachować sekretu, jak moja młodziutka partnerka.
Następnego dnia dotarliśmy do chutoru. Pierwszymi osobami, które spotkały nas na pustej ulicy, były dwie młódki, plotkujące przy studni. Widząc naszą niewielką kawalkadę, najpierw pochyliły się do przodu, bacznie się nam przyglądając, a potem rzuciły do panicznej ucieczki.
Wieść o strasznej zarazie łysienia dotarła tu przed nami. Nic dziwnego, bo nawet leniwy pieszy pokonałby bez trudu odległość, na którą straciliśmy niemal całą dobę. Naturalnie, nie należało się tutaj spodziewać gościny. W dłoniach ponurych mężczyzn nagle pojawiły się widły. Ledwie udało się nam nakłonić oberżystę, by sprzedał nam trochę jedzenia i pozwolił nakarmić konie. Jak wiadomo monety opalone w płomieniu świecy nie przenoszą zarazy.
Przekąsiwszy coś naprędce, ruszyliśmy znów w drogę. Na okolicznych polach widać było zgięte grzbiety. Patrzono za nami nieprzyjaźnie.
– Nająć karetę – powiedziała znużona Tantala – i dobrego stangreta, jechać dzień i noc… Dojadło mi to wszystko. Wielkie nieba, kto by się tego spodziewał. Chcę do domu.
Zerknąłem na nią ze zdziwieniem. Nigdy wcześniej nie pozwoliłaby sobie na taką wypowiedź. Kto wie, co będzie jutro. Droga do Przedsionka wiąże się z osłabieniem ducha, niczym prawdziwy Wyrok…
Z pewnością Tantala nie zrozumiała zmiany na moim obliczu. Alana potrząsnęła głową ze zdziwieniem. Chwyciłem się jej ramienia jak tonący brzytwy.
Wszystko się powtórzyło.
Kiedy tylko słońce skłoniło się ku zachodowi, okolica wokół jakby wymarła. Pół dnia wcześniej spotkany handlowiec wskazał nam drogę do najbliższej wioski, zapewniając, że wystarczą dwie godziny jazdy. Mrok znowu zgęstniał, a droga wciąż wiła się w pustce z tymi samymi drzewami na poboczach i plamą lasu na horyzoncie. Jechaliśmy już nią dziesięć razy i jakby nie miała końca…
W milczeniu rozbiliśmy obóz. Zebraliśmy chrust, rozpaliliśmy ognisko i zjedliśmy kolację. Pogoda psuła się. Zapewne czeka nas jeszcze deszcz.
Nie patrząc na Tantalę, odciągnąłem związanego Czanotaksa dalej od ognia. Dziwne, że nie czuć było od niego niemytym ciałem. Człowiek jak kukła: niczego nie je, pije tylko nasenny wywar, nie ma żadnych ludzkich potrzeb.
– Może zostawimy go w pierwszym napotkanym chutorze – powiedziała Alana za moimi plecami.
Drgnąłem i obejrzałem się.
– Zostawimy – powtórzyła, ryjąc w ziemi noskiem bucika.
– To jasne, że dopóki jest z nami, dopóty będziemy krążyć.
– Jeśli to zrobimy, uwolni się i dobierze do twojej mamy – powiedziałem ostro.
– Jeśli go zostawimy, zabiją go – wtrąciła ponuro Tantala, wyłaniając się z ciemności.
– Jeśli w ogóle można go zabić – burknąłem przez zęby.
– Jesteś niekonsekwentny – odparła z czymś w rodzaju uśmiechu.
Odwróciła się i poszła do ognia.
Pół godziny później już spała, albo takie sprawiała wrażenie. Ułożona u ognia, okręcona płaszczem z torbą pod głową. Ja i Alana siedzieliśmy razem, milcząc, przytuleni do siebie, wzdrygając się pod porywami zimnego wiatru.
Potem, sam nie wiedząc czemu, wydostałem zza pazuchy swój drewniany kalendarzyk i podsunąłem do światła. Dni spędzone w chatce bez komina. Przebyte w drodze i gospodach. Trudne dni, już przeżyte. Zostały mi trzy miesiące.
Alana wczepiła się kurczowo w moje ramię.
– Retano…
– Będziemy ze sobą szczęśliwi – powiedziałem głucho. – Całe życie. Trzy miesiące. Będziesz miała potem co wspominać.
Ucałowałem jej usta. Pachniała dymem. Nie zwykłym dymem ogniska, lecz urokliwym oparem swego domu, dzieciństwa, dawnego życia…
Ślimak w skorupie. Pisklę w jaju. Za każdym razem trzeba było docierać do niej od nowa poprzez ciepłą odzież, płaszcze i kołdry, strachy, trudy i niemiłe wspomnienia.
Nie trzeba rozbijać skorupy. Sama się otworzy, kiedy trzeba.
Usnęła godzinę później, okutana moim płaszczem przed chłodnym wiatrem. Siedziałem obok, podrzucając gałązki i podsycając ogień. Wiedziałem, że nie zasnę.
Słusznie zaprowadzony na szafot. Słusznie rzucam w tłum, kiedy spada topór:
– Teraz wiem, jak trzeba żyć!
Tłum niczego nie wie. Gryząc orzeszki, rozchodzi się po domach i jak zawsze przepuszcza przez palce nić swego żywota, spełniając codzienne obowiązki.
Przedśmiertny wieczór spędzę w piwnicy z winem. Siądę pod beczką i zaproszę do towarzystwa krótkowzrocznego ducha Damira. Alany nie zaproszę. Szesnastoletnia wdowa prędko o mnie zapomni. Zacznie przebierać jedwabną wstęgę swego długiego życia, na której będę tylko niewielką haftką.
„Retano".
Miałem zwid?
„Retano, słyszysz mnie?"
Tak.
Zimno. Smutno. Jeszcze jedno przeczucie, przechodzące w pewność, przeklęta słabość, niwecząca wolę, ciągnąca do ziemi…
A może mi się jednak zwidziało?!
Wstałem. Wydobyłem szpadę. Postałem, odwrócony od ognia, czekając aż oczy przywykną do ciemności. Przypomniałem sobie, że Czarno widzi w mroku znacznie lepiej ode mnie. Wobec niego mam kurzą ślepotę.
Wyciągnąłem z ogniska płonącą gałąź. Głownia pięknie czerwieniała, lecz światła dawała mało, więcej dymu. Z głownią w jednej i szpadą w drugiej ręce poszedłem tam, gdzie w ciemnej jamie oczekiwał poranka związany mag.
Ciemno było, choć oko wykol. Po kilku krokach zatrzymałem się, nie dlatego, że zobaczyłem więźnia, lecz ponieważ poczułem go pod stopami.
– Dałem plamę, Retano – oznajmił sennie Czanotaks. – Kiedy poddajesz się namiętnościom… masz potem wrażenie przepicia. Potrafisz wyciągać wnioski z cudzych błędów?
Milczałem.
– Wątpię – z żalem wymamrotał – czy potrafisz uczyć się na własnych. Rozwiąż mnie.
– Jeszcze czego – odparłem krótko.
Zachichotał.
– Jeszcze płot pomalować… Żartuję. To świństwo z siedmiu ziół już się skończyło, czy jeszcze trochę zostało?
Mówił o nasennym wywarze. Trzy znachorki, dwie uważają się za czarownice. Trzeba siedmiu ziół do wywaru… Ziewnął.
– Niszczy wątrobę, niszczy nerki, przy przedawkowaniu grozi trwałym omdleniem, przyśpieszeniem rytmu serca, uduszeniem. Wstrętny napar. Za grosz użyteczności na pół wiadra pomyj. Nie zawierzaj znachorkom, Retano.
Znowu ziewnął.
– A mnie mówiono – odparłem z uśmiechem – „nie związuj się z magami".
– Też prawda.
Czarno ziewnął trzeci raz i zapytał:
– Chciałeś mnie zabić?
Milczałem.
– Dobrze, Retano… Skoro nie chcesz mnie rozwiązać, jesteś wolny. Idź spać, ja w każdym razie, już zasypiam…
Wydał całą serię ziewnięć tak głośnych, że niechcący się obejrzałem, czy moje panie się nie zbudziły.
– Czego ci jeszcze brakuje, Retano… Żyć i cieszyć się życiem. Żona cię kocha, śnieg stopniał, wszystko wokół odrasta… Nie przejmuj się Trzecią Siłą. Śpij, Retano, śpij spokojnie, twój Czanotaks zatroszczy się o ciebie… później.
Jakiś czas stałem z obnażoną szpadą, jak posąg wojownika albo jak widmo wodza, albo kompletny dureń. Mag spał na gołej ziemi i teraz słyszałem całkiem dobrze jego oddech. Równomierny, spokojny oddech człowieka, który po długich trudach wreszcie spoczął w łożu.
Co trzeci mieszczuch kłaniał się, spotykając go na ulicy. Dawniej kłaniali się prawie wszyscy, lecz wtedy był naczelnikiem straży miejskiej. Teraz był bohaterem Oblężenia na emeryturze, trenerem młodych rekrutów, dowódcą znanego w całym mieście Korpusu.
Pan Soll rozmyśla, spacerując ulicami, szeptali do siebie kupcy. Mylili się. Wałęsał się, żeby o niczym nie myśleć.
Otóż i plac. Gmach Uniwersytetu. U wejścia zawsze ci sami strażnicy: żelazna żmija i drewniana małpa. Mądrość i pragnienie wiedzy. Każdy szanujący się student, przechodzący mimo, pocierał drewniany małpi zadek.
Soll nie chciał wchodzić do środka. Oczywiście wpuścili by go i spełnili każdą prośbę, ale w każdym spojrzeniu dostrzegałby współczucie, a nikt nie śmiałby spytać o zdrowie żony. Takie pytanie byłoby nietaktowne. Cicho, sza!
Ciężko byłoby mu wejść do jej pustego gabinetu. Wystarczy, że gabinet jest zamknięty, a klucz znajduje się u niego. Nawet nowy rektor nie ośmielił sprzeciwiać się takiemu porządkowi rzeczy.
Postał trochę przed sławetnym budynkiem. Popatrzył na niebo, odpowiedział na czyjeś powitanie. Potem ruszył w obchód placu i z każdym krokiem coraz silniej zdawało mu się, że nogi więzną w ulicznym bruku.
Gmach sądu. W lochach pod nim torturowano dwudziestoletnią Torię.
Tutaj stał szafot. Tam rozstawiali swoje scenki komedianci, wśród których błyszczała jeszcze wtedy młoda Tantala.
A ta malownicza ruina jest resztką wysokiego budynku, który rozebrano kamień po kamieniu. Na ostatkach fundamentów znajduje się granitowa płyta z wyrytym napisem: „Wieża Łasza, zburzona do ostatka, jako kara za liczne zbrodnie, dokonywane rękami przeklętego Zakonu". Dla większości mieszczan, nie pamiętających Czarnego Moru, to tylko ładnie wykute słowa.
Pułkownik Soll przystanął.
Przegrałeś, Fagirro. Życie toczy się dalej.
Postarzał się jeszcze bardziej, jakby jednym zrywem, o dziesięć lat. Teraz, przy dziennym świetle, mógłby być moim ojcem. Skóra na twarzy obwisła i przybrała żółtawy odcień i tylko goły czerep błyszczał jak poprzednio, niemal wyzywająco.
– Dlaczego mamy ci wierzyć? – zapytałem.
Staliśmy na tylnym dziedzińcu ubogiej karczmy. Kałuże, kupy nawozu, rozrzucone drwa, jedna kura, skubiąca świeżo wyrosłą trawę. Staliśmy wokół maga, siedzącego na kłodzie. Poły szuby nurzały się w błocie.
– Nie musicie mi wierzyć – odparł, wzruszając ramionami i gest ten wypadł dziwnie, skoro ręce miał związane za plecami.
– Nikt nie dopuści cię do pani Torii – wycedziła Tantala przez zęby – na odległość armatniego strzału. Zapomnij.
Czanotaks przymknął oczy.
– Zapomnij. „Oni cię porzucą i zapomną. Zostaniesz służącą w jakimś sklepiku, całe życie będziesz zmywać zaplute podłogi i słuchać połajanek. A kiedy napalony właściciel zacznie cię ściskać w spiżarce, będziesz wspominać swego szlachetnego rycerza i przełykać łzy…”
Wyraźnie kogoś cytował, powtarzał cudze słowa, naśladując nawet obcy głos. Nie wiedziałem, czyj, lecz Tantala zbladła momentalnie, aż się przestraszyłem.
– „Niczego ci nie powiem – podjął Czanotaks innym, głuchym i przerywanym głosem. – Sam będziesz wiedział".
– Milcz – rzekła Tantala.
Czarno Tak Skoro uniósł powieki. Trudno orzec, co wyrażało jego spojrzenie. Być może sięgał w przeszłość, lecz pozostawał jak zawsze trochę obłąkany. Tylko trochę.
– Zdobędę tę rzecz – oświadczył miękko. – Jest mi potrzebna. Nieźle byłoby, gdybyście mi pomogli… nieźle dla was. Ponieważ – dodał, mrugając do mnie porozumiewawczo – sytuacja się zmieniła i teraz jestem wam winien więcej, niż wy mnie. Prawda, Retano?
Słyszałem ciężki oddech Alany. Nie patrząc, położyłem jej dłoń na ramieniu i przyciągnąłem do siebie. Gadaj zdrów, Czarno…
– Świat się zmienia – kontynuował mag, mrużąc oczy z satysfakcją. – Kiedy zaglądam do tej studni, chciałbym, żeby ktoś podzielił ze mną mój triumf. Moje słodkie podniecenie, gdy oglądam odmianę świata. To jest jak namiętne objęcia. Alano, wiesz już teraz, czym jest namiętność?
Alana zadrżała. Zacisnąłem mocniej dłoń na jej ramieniu.
Czanotaks szarpnął się bezsilnie. Związanemu niewygodnie było siedzieć. Chciałby oprzeć łokcie o kolana i złożyć podbródek na splecionych palcach.
– Tak… Mieszkamy na wielkim półmisku, obwiedzionym horyzontem, nigdy nie zaglądając za tę krawędź. Nadejdzie pan i wygrzebie resztki ostygłej kaszy i napełni naczynie gorącą zupą albo sosem mięsnym. Na jego szyi będzie wisieć dziwna ozdoba z czystego złota…
– Moją mamę torturowali przez to – odezwała się niespodziewanie Alan. – Zniosła, ile można znieść. Naprawdę myślisz, że ci to odda?
Czarno uśmiechnął się. Spojrzał na nią ciepło, niemal po ojcowsku.
– Nie należy już do niej. Twój brat nie ma już sił. Myślisz, że jako strażnik ustępuję w czymkolwiek twojemu bratu?
– Kim jest ten „pan"? – spytałem z ociąganiem. – Czym jest „zupa"?
– Nie dostaniesz go, Czarno – rzuciła ze znużeniem Tantala.
Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. Jakby czuła straszny ból zęba, a mimo tego usiłowała zachować kamienną twarz.
– Od niepamiętnych czasów – zaczął mag z westchnieniem – Amulet Wieszczbiarza dostawał się temu, kto potrafił nim władać. Wszystkie próby ze strony niegodnych tego zaszczytu kończyły się totalną klęską. Ja jestem godzien Amuletu, Tantalo. Zresztą złoty artefakt sam wybiera swego powiernika. Mam powody wierzyć, że zostanę wybrany.
– Dwa razy już próbowałeś – odparła powoli Tantala.
Patrzyła wciąż prosto w oczy maga, miałem jednak wrażenie, że kątem oka spogląda na mnie. A raczej chce spojrzeć. Przekazać mi coś ważnego, z nadzieją, że to zrozumiem.
Czarno zmrużył powieki.
– „Tylko dwa razy. Trzecia próba będzie magiczna".
Znowu przemawiał cudzym głosem. Nie jestem tchórzem, ale poczułem ciarki na plecach.
– Kim jesteś? – zapytała po chwili Tantala. – Skąd się wziąłeś? Kto stoi za tobą?
Czarno już otwierał usta, lecz Alana, skoczywszy do przodu, nie dała mu dojść do słowa.
– Trzeciej próby nie będzie. Nie dorwiesz mojej mamy. Nie pozwolę, żebyś ją dręczył. Źle skończysz, Czanotaksie, tak samo, jak Fagirra!
Imię było znane wszystkim, prócz mnie. Tantala wzdrygnęła się i przygryzła wargę. Czanotaks pokręcił głową z powątpiewaniem. Zdumiałem się, jak bardzo Alana była w tej chwili podobna do Egerta Solla, przekonana, że zdoła ochronić swoją matkę, a jej słowa mają moc sprawczą.
W tej samej chwili Tantala spojrzała na mnie znacząco. Nagle zrozumiałem, czego chce i zrobiło mi się zimno.
– Czyżby pani Toria Soll nie tęskniła za synem od dziesięciu lat? – spytał mag ze zdziwieniem. – Czy nie dręczyła się poczuciem winy, wspominając, jak się go wyrzekła? Czy nie znajduje się od trzech lat w świecie własnych urojeń, czy nie ucieka sama przed sobą w krainę obłędu?
– Mama nie jest szalona! – wykrzyknęła Alana.
Zrobiłem mały krok w bok i znalazłem się za plecami maga.
Alana wciąż przemawiała gorączkowo, ja zaś widziałem w jej buzi odbicie młodej twarzy ojca. Tantala też coś mówiła, powoli cedząc przez zęby. Widziała moje zabiegi i zagadywała, by zyskać na czasie.
Jesteśmy naiwnymi głupcami. Może jeszcze jest czas, by naprawić nasz błąd?
Teraz odpowiadał Czanotaks. Nie widziałem jego twarzy, lecz domyślałem się, że się uśmiechał.
Mówił o lęku przed nieznanym. O wciąż zmieniającym się świecie, o przesypującym się piasku w klepsydrze, o złotym Amulecie, o Drugim stojącym poza krawędzią naszej misy. O tym, jak bliskie są sobie słowa „drugi" i „druh", o tym, że niekoniecznie trzeba mordować nożem, lekarz także jest uzbrojony w lancet, a przelana krew nie woda.
Przestałem go słuchać. Zmierzyłem odległość między jego głową a składem drewna. Karczmarz był leniwy i niedbały, walające się wokół góry odpadków świadczyły o jego niezaradności. Obok stosu drew leżał zapomniany topór.
Rekotarsowie nie atakują z tyłu.
– A jeśli poproszę cię, Czarno? – pytała słodko Tantala. – W imię… pewnych spraw… Dobrze wiesz, o czym mówię. A jednak ciągle próbujesz… A jeśli będę cię błagać na kolanach? Co?
Ewidentnie gadała bzdury. Tak mi się w każdym razie wydawało.
– Zimno mi, Tantalo – odparł mag ironicznie. – Pozwól mi się ogrzać.
Chwyciłem za siekierę. Całkiem poręczna, jakbym całe życie niczego innego nie robił, tylko rozwalał ludziom łby obuchem.
– Takie, jak ty, nie padają na kolana.
Chciał mówić dalej, lecz w tej chwili dostał po łbie obuchem.
Bez rozmachu, mocno i celnie, prawie profesjonalnie. Uderzenie zdolne powalić byka. Śmiertelne. Nie miałem prawa chybić.
Jednak spudłowałem.
Ostrze przecięło powietrze w miejscu, gdzie mgnienie wcześniej była łysina czarodzieja. Topór ciągle opadał. Czarno strząsnął z siebie szubę, jak jaszczurka, odrzucająca ogon. Spełznął z kłody, przeturlał się przez ramię, skoczył na nogi. Topór ciągle opadał. Tylko mig i żeleźce walnęło w pustą kłodę, przygważdżając szubę do drewna.
Alana i Tantala rozpierzchły się we dwie strony. Kątem oka widziałem, jak Tantala wydobywa sztylet z rękawa, jak Alana podnosi z ziemi polano. Czarno szarpnął ramionami. Ręce miał ciągle związane za plecami. Wyglądał jak gołogłowy, egzotyczny, niebezpieczny ptak.
Przeskoczyłem kłodę, zostawiając topór i wyszarpnąłem kindżał zza pasa.
– Taka sprawa – syknął czarodziej, wycierając brudny podbródek o zabłocone ramię. – Siekiera jest zdradzieckim orężem, gorszym niż łopata. A tak w ogóle, przy wejściu są także widły. Widziałeś, Retano?
Mrugnął do mnie wesoło. Znów zatargał ramionami. Ręce uwolnione z więzów, wyciągnął przed siebie. Na przegubach widniały ciemne ślady od rzemienia, a na prawej ręce wiła się cienka, żółta żmijka.
– A! – słabiutko krzyknęła Alana.
Gestem jarmarcznego sztukmistrza Czanotaks przesunął dłonią po grzbiecie gadziny. Ta wysunęła rozdwojony język, krótko zasyczała i zamieniła się w bransoletę. Złota żmijka ze szmaragdowymi ślepiami.
– Komu?
Czarno wyciągnął ozdobę w stronę kobiet. Obie odskoczyły
– Szkoda.
Mag rzucił złote cacko w błoto.
– Nie spodziewałem się po tobie, Tantalo, że mnie tak wystawisz. Pod topór. Naprawdę, nie sądziłem…
Zrobiło mi się jej żal. Jej twarz zastygła, w oczach pojawiły się łzy. Widać było, że usiłuje wziąć się w garść i nie jest w stanie.
– Nie spodziewałem się – powtórzył z nieoczekiwaną czułością. – To znaczy, rozumiem twoje powody, ale… Retano – zwrócił się ku mnie z rozdrażnionym wzrokiem – przecież nie po to obnażyłeś ostrze, by się nim chwalić lub straszyć. No to rzuć we mnie kindżałem albo chociaż podłub nim w zębach. Tantalo, a gdybym był gładki na licach i kędzierzawy, też byś mnie kazała zarąbać?
Do licha, co między nimi zaszło?! Tantala otworzyła usta i znów je zamknęła, widocznie nie znajdując słów odpowiedzi. Odwróciła się. Czarno chrząknął. Potarł brew.
– Mędrzec nie walczy z wiatrem, tylko rozwija żagiel. Chcecie mnie powstrzymać? Spróbujcie. W swoim czasie poświęciłem sporo energii, żeby stać się dobrym wojownikiem. Zadowoleni byli ze mnie najlepsi fechmistrze.
Czanotaks ruszył na mnie. Ze dwie minutki krążyliśmy wokół siebie. Na zwykle beznamiętnym obliczu mego wroga gościł teraz niemal dziecinny uśmiech. Swojej twarzy nie widziałem.
Tantala i Alana przywarły plecami do rozchwianego płotu. Kątem oka zauważyłem, jak Tantala zamierza się, by rzucić nożem…
Rozeźlony, cisnąłem swoim kindżałem. Miałem w nosie jego magię. W walce wręcz miałem zawsze przewagę.
Zbyt późno zauważyłem jego opadającą rękę.
Pojedynek powinien być elegancki. Niestety, w naszym nie było za grosz elegancji: krew, błoto, głuche jęki. Parę uderzeń serca później udało mi się rozwalić magowi nos i brew. Potem mój podbródek nadział się na jego wzlatującą pięść i na chwilę straciłem orientację, a kiedy doszedłem do siebie, okazało się, że leżę głową na kłodzie, a Czarno rozciera biodro, krzywi się i mamrocze, zwracając się do kogoś poza mym postrzeganiem.
– Spodnie trzasnęły, zaraza, na samym szwie… Gdzieś tutaj powinna być jakaś szwaczka. Może i jestem oberwańcem, ale spodnie powinienem mieć całe. Co to za mag w pękniętych gaciach? Co z tobą, Retano? Sam wstaniesz, czy ci pomóc?
Czułem się bezwolny jak słomiana kukła, po której przejechał ciężki wóz.
Pół godziny później czarodziej wyjechał wierzchem za bramę. Tantala ani Alana nie mogły go powstrzymać. Może nawet nie próbowały. Może się załamały.
Przegraliśmy tę partię, a może też całą grę.