Rozdział piętnasty

Wiosna coraz bardziej przyspieszała. Była niecierpliwa, jak młody kochanek, niespokojna. Liście wystrzeliwały z pąków, trawa rosła tak szybko, jakby ją poganiano. Nietypowe dla tej pory ciepło rozbudziło wszystkie fruwające i pełzające stworzenia. W samo południe nasze konie musiały nerwowo potrząsać łbami i skóra im drgała na grzbietach. Stangret podśpiewywał pod nosem. Znowu mieliśmy woźnicę i już nie uciekaliśmy na łeb, na szyję. Podróżowaliśmy jak wielkie państwo, spokojnie drzemiąc na skórzanych poduszkach, patrząc w okno lub zajmując czas rozmową. Choć nie było o czym rozmawiać. Oblej muchę miodem i posyp mąką. Jeśli natychmiast nie zdechnie, popełznie z taką samą prędkością, jak teraz wędrowaliśmy. Gdzieś tam wiosenna powódź zerwała most, więc musieliśmy robić trzydniowy objazd. Koń okulał, oś się złamała, gdzieś było osuwisko, to znów źle wskazano nam drogę, przez co straciliśmy masę czasu. Na szczęście póki co wszyscy byliśmy zdrowi, nawet moja zraniona ręka goiła się bez problemów.

Stangret podśpiewywał, ciesząc się z zarobku. Szczerze uważał, że podróż przebiega lepiej, niż wiele innych. Drobne niedogodności są normalne w tak dalekiej jeździe.

Rudy, piegowaty młodzik, starszy syn z wielodzietnej rodziny, dał się wynająć również dlatego, by być jak najdalej od domu. Podobały mu się nasze konie, lekko się mnie lękał i służalczo uśmiechał się do mych dam. Nie było powodu na niego narzekać. W razie problemów, potrafił szybko znaleźć najbliższą kuźnię, przyjaźnie i drobiazgowo wypytać o drogę, ocenić gołym okiem rozchwiany most. Głośno wyrażał pragnienie, by jak najszybciej dojechać do miasta i za pech, depczący nam po piętach, można było winić każdego, tylko nie jego. Wiedzieliśmy, kogo winić.

Tego, za czyją sprawą zdobyczne lusterko zsunęło się z siedzenia, wyleciało z karety i wpadło pod koło. Czy to też był przypadek? W każdym razie artefakt stał się bezużyteczny, co najwyżej można było przetopić miedzianą ramkę…

Tantala przysięgała, że Egert ją usłyszał. Według jej relacji, widziała go kilka sekund. Siedział u kominka, mając odblask ognia na twarzy. Wezwała go po imieniu. Drgnął i popatrzył jej w oczy. Ze wszystkich sił zawołała do niego, że Toria jest w niebezpieczeństwie i trzeba jej strzec, a także wezwać na pomoc Tułacza.

– I wszystko to usłyszał? – pytałem z niedowierzaniem.

Tantala spochmurniała.

– Znam nie od dziś Egerta. Miał taki wyraz twarzy, jakby usłyszał. I chyba coś zrozumiał. Tak krzyczałam…

Chciałem powiedzieć, że ja i Alana spaliśmy w tym czasie za cienką ścianą i niczego nie słyszeliśmy. Przemilczałem to jednak. Kto wie, może nasze małżeńskie czułości uczyniły nas głuchymi…

– Widzisz – odrzekłem, starannie dobierając słowa, by jej nie urazić – jeśli zrozumiał, nie musimy się wcale spieszyć, a… naszemu staremu znajomemu nie opłaca się opóźnianie naszej podróży.

– Gdyby chciał ją naprawdę opóźnić, nigdzie byśmy się już nie spieszyli – zauważyła Alana.

Milcząco przyznaliśmy jej rację.

Czanotaks, jak bardzo by nie był osłabiony, ciągle mógł wyłączyć nas z gry. Nawet wtedy, na błotnistym dziedzińcu, kiedy bezowocnie zamachnąłem się toporem na jego łysy łeb. Bez trudu mógł uśmiercić całą trójkę.

Przesunąłem wzrokiem po moich paniach. Powinienem z nimi porozmawiać osobno. Tylko jak to zrobić? „Wyjdź na chwilę i zaczekaj, porozmawiam z nią, a potem się wymienicie?"

Musiałem się w końcu dowiedzieć, co zaszło między Tantalą a Czanotaksem. Skąd wzięły się te dziwne aluzje, podteksty i wzruszające gesty. A przede wszystkim, z jakiego powodu pragmatyczny Czarno stracił tak wiele mocy, kiedy Tantala prowadziła go do Drzwi?

– Nie wygląda na szczególnie sentymentalnego – powiedziałem głośno.

Moje towarzyszki zerknęły na mnie z ukosa. Wątpię, czy Alana mnie zrozumiała, lecz Tantala na pewno się domyśliła. Jej oczy znowu zrobiły się zimne jak lód.

Niech się złości.

Alana skierowała w okno nieobecne spojrzenie. Wieczorem, gdy zostaniemy tylko we dwoje, postaram się ją uspokoić. Powiem jej, że jest jeszcze dużo czasu i jeśli wszystko, co opowiadają o Tułaczu jest prawdą, mam realną szansę uratować swe życie bez pomocy pana Oro.

W ostatnich dniach często pojawiał się na jej ustach porozumiewawczy uśmiech. Pewnego razu podkreśliła ten grymas słowami, przez co włosy stanęły mi dęba. Oznajmiła, że na pewno spotkamy się w świecie zmarłych następnego dnia po mojej śmierci.

Po pierwsze, nie wierzę w zaświaty. Po drugie, cóż to za histeryczne tony w wypowiedziach młodej dziewczyny?

W ostatniej chwili starczyło mi rozumu, by nie przekonywać jej, że tak zwana miłość pojawi się znowu wraz z normalną rodziną, dziećmi i stabilizacją. Po prostu odparłem z niezadowoleniem, że takie małoduszne pomysły niegodne są córki Egerta Solla. Bardzo się zdziwiła. Z jej punktu widzenia myśl o samobójstwie wcale nie była małoduszna.

Niezwłocznie wyjaśniłem jej, że małodusznością jest wiara w moją śmierć. Zaczerwieniła się, jak zachodzące słońce i przysięgła kochać mnie aż do starości.

Minął tydzień od tamtej rozmowy. Więcej nie poruszaliśmy tego tematu, widziałem jednak, że jej optymizm topnieje z dnia na dzień. I że chciałaby podzielić się swym brzemieniem nie ze mną, bo dość mi własnego, lecz z Tantalą.

Myliłem się. Trzeba było powiedzieć wszystko wtedy w podziemiu, kiedy oślepiały mnie światła pochodni. Absolutnie wszystko. Być może Tantala nie zechciałaby wtedy rozkuwać moich łańcuchów i w ciągu paru dni stałbym się towarzyszem widmowego Damira.

Dlaczego mi się tak powiodło w zamku bliźniaków? Może mój przodek-służący wcale nie jest taki bezsilny, na jakiego wygląda?

– Damir – powiedziałem z uśmieszkiem.

Moje damy znowu na mnie spojrzały. Potem popatrzyły po sobie bez słów.

– Wina, żarcia, ale żywo! W imieniu księcia Sotta!

Nie znoszę, gdy do gospody, w której się zatrzymałem, wpada banda zabijaków. Szum, błoto, krzyki posługaczek, szczypanych w zadki, pijackie przechwałki, wulgarne wygłupy, a wszystko to, jak zwykle, ukrywa się za krzykliwym herbem i dźwięcznym imieniem, przy czym herb jeży się kłami aż do śmieszności, imię zaś nikomu nic nie mówi…

– Gospodarzu, szukamy komediantów!

Tantala wzdrygnęła się i podniosła głowę.

– W tawernie przy moście mówili nam, że dwa wozy kolorowe zajechały do nich trzy dni temu. Dziesięć złociszów dla tego, kto nam powie, gdzie teraz są!

Głos był schrypnięty, przepełniony pewnością siebie. Znajomy głos, a w powiązaniu ze słowem „komedianci" nawet złowieszczy Alana obejrzała się ze zdziwieniem.

– Nie odwracaj głowy – rzekłem cicho. – Jedz dalej spokojnie.

Było ich dwudziestu. Tak, jak poprzednio. Kiedy kąt jadalni był zasłonięty kurtyną i śmieszna starucha z siwymi kudłami wystającymi spod kaptura wzięła górę nad dziką publicznością i sprawiła, że tarzali się ze śmiechu…

Ile czasu minęło? Parę miesięcy? Książątko tymczasem podrosło…

A może tamta porażka spowodowała, że szybciej dorósł i ze szczeniaka zamienił się w groźnego ogara?

Wielkie nieba, ciągle nas szukają? Tak długo i tak daleko od swoich ziem, tak dokładnie… i ciągle bez skutku?

– Szukają Bariana – mruknęła Tantala, prawie nie rozwierając ust. – W końcu go znajdą. Retano…

A przecież mogłem ich wszystkich zamrozić w zaspach. Wszystkich pod rząd. Parszywy los, ile dobrego mogłem zrobić w życiu i nie zrobiłem…

Książę już przepytywał tego i owego. Miejscowi, chociaż wystraszeni, chętni byli zarobić złoto. Doniesienia dawały się ze sobą pogodzić przy dobrych chęciach, były jednak też całkowicie niezgodne. Zdarzało się, że widziano komediantów wczoraj, całkiem blisko, tyle że w trzech miejscach naraz.

Trudno znaleźć kogoś w plątaninie dróg. Dwa wozy trochę łatwiej, tym bardziej, jeśli jedzie nimi teatrzyk. Wozy kolorowe są jak błyszczące żetony wśród kości do gry. Dziwne, że książę do tej pory ich nie dopadł.

– Jedzcie – powiedziałem do moich dam – i nieczęsto spoglądajcie w ich stronę. Szukają komediantów, z którymi obecnie nie mamy niczego wspólnego…

– Ale dlaczego szukają komediantów? – wtrąciła Alana. – Jakie nowe sekrety powinnam poznać, które skrywają wasze pobladłe gęby?

Poczułem na plecach parę ciekawskich spojrzeń. Nie można się cały czas odwracać, trzeba chociaż pokazać profil, jeśli człowiek uporczywie zasłania twarz, coś z nim nie tak, a wygląda przecież na porządnego gościa, nie jakiegoś tam komedianta.

W tej chwili przez ogólny gwar przebił się cienki, zirytowany głosik. Od razu zrozumiałem słuszność określenia „nadstawić uszu". Jeszcze chwila, a moje uszy wystawałyby nad czupryną.

Podrostek, kuchcik lub posługacz, przekazywał niesłychanie istotne, według niego, informacje. Komedianci dwa razy zagrali swoje przedstawienia na wiosennym jarmarku, potem chłopak widział na własne oczy ich wozy na głównym trakcie. Pojechali wczoraj na południe, do miasta. Dzisiejszą noc spęd/ą więc w tawernie przy wielkich rozstajach, gdzie są pluskwy i dają gotowane mięso, a od córki właściciela tak jedzie, że…

Przerwali mu. Wzięli go za kołnierz, żeby zastraszyć i pokazali monetę, żeby zachęcić. Chłopak zaciął się od tego, a tymczasem pozostali chętni do świadczenia, zagadali równocześnie. To, że grali na jarmarku wie każdy głupi, a pojechali nie głównym traktem i nie na południe, ale ku przeprawie przez rzekę, pewnie do następnego jarmarku…

– Barian wybierał się do miasta.

Tantala patrzyła z odrazą w zawartość swego talerza. Mały donosiciel odzyskał zdolność mówienia.

– Przysięgam na psa urok, słyszałem, jak gadali, że jadą do miasta…

Ktoś mocno oberwał po karku.

– Czego siedzicie! – wrzasnął książę na swoich zabijaków. – Na koń!

Tamci zaszemrali. Zdążyli rozsiąść się wygodnie, zamówić wino i jadło. Cały dzień w siodle bez kropli wody, tyłki poobijane, gęby obłażą ze skóry, niech jego wysokość pozwoli chociaż kieliszeczek…

Ostrożnie odwróciłem głowę.

Molestowali książątko z trzech stron: podsuwali półmisek z pieczenią, nalewali wina i przekonywali, że do tamtej tawerny dwa kroki. Oberżysta starał się najwięcej ze wszystkich, przy czym jego uniżona grzeczność była wymuszona bez wątpienia obecnością uzbrojonych zbirów.

Podrostek, pyzaty chłopaczek w przekrzywionej na bakier czapce kucharskiej, został odepchnięty na bok. Starając się być ciągle na oczach księcia, nudził w sprawie obiecanej nagrody, dopóki nie dostał po gębie. Nie żałowałem go.

Tantala dzielnie przeżuwała kawałek sera. Gdy skończyła, sięgnęła dłonią pod stół i musnęła moje kolano.

Gest dość frywolny.

– Co? – zapytałem z wysiłkiem.

Przymknęła powieki.

– Zdążą jeszcze… niech wozy jadą dalej. Nie chciałabym, żeby przez nas… Sam chyba rozumiesz.

– Ja nie rozumiem – wtrąciła gniewnie Alana.

Tantala łyknęła ze swego kielicha i zakrztusiła się.

– Omal go nie utopiłem w gnoju – przyznałem się niechętnie. – Tego księcia. W chlewie. Szkoda, trzeba było utopić…

– Aha – powiedziała Alana trochę łagodniej.

– Nie bój się – mruknęła Tantala.

– Nie boję się – odparła, wzruszając ramionami.

– Teraz my dwie pójdziemy na górę – oświadczyła Tantala, patrząc na obrus – a ty, Retano…

– Nie zostawię was.

Była aktorka spojrzała na mnie. Spojrzenie było bardzo wymowne.

Poleciłem stangretowi pilnować moich dam, bo kto wie, co może się zdarzyć i trzymać język za zębami. Chłopak otworzył szeroko oczy. Miał swoje wyobrażenie o tym, dokąd mnie poniosło. Próbował się nawet uśmiechnąć porozumiewawczo. Dałem mu pieniążek, nie widząc potrzeby się tłumaczyć.

Droga była fatalna, lecz nie mogłem wlec się powoli. Lepiej już byłoby usiąść gdzieś na poboczu, czekając na zabijaków. W każdym razie nie mogłem zabłądzić. Główny trakt prowadził na południe i na pierwszych rozstajach powinienem napotkać tę „zapluskwioną karczmę".

Ciekawe, czy oberżysta kłamał, oczerniając konkurencję, czy też finanse Bariana, jak zwykle skromne, nie pozwalały mu wybrać lepszej gospody?

Spieszyłem się. Tantala miała rację, trzeba było uprzedzić Bariana. Musiałem zrobić coś jeszcze, o czym nie powiedziałem.

Nie chciałem zasmucać pań.

Ile czasu potrzebują komedianci, żeby rzucić z trudem zdobyte klamoty i rozpierzchnąć po świecie? I czy Barian zgodzi się z szefa teatru stać wędrownym włóczęgą?

Tym razem to wcale nie on jest potrzebny kniaziowi z jego świtą. Czy będą dalej prześladować aktorów, jeśli stanę im na drodze? Alana i Tantala są na razie bezpieczne, mnie zaś nikt nie powstrzyma, będę bić się sam za siebie, a w końcu, parszywy los, bić się potrafię niezgorzej.

I znowu wyszło na to, że jestem winien wszystkiemu, jedno z dwojga: albo trzeba było spokojnie patrzeć, jak tamten łajdak ściska w kącie Tantalę, albo wykończyć smarkacza tegoż wieczoru, bo w końcu, na psa urok, miałem taką możliwość.

Z ciemności wynurzyły się wrota, zastawiające przejazd. Jednym szarpnięciem ściągnąłem cugle. Biedne stworzenie, przyzwyczajone do spokojnej jazdy, wykręciło łeb i zarżało pod moim adresem jakieś końskie przekleństwo. Nie słuchałem go, wisząc jak ciężki worek na poprzeczce bramy.

Mówili, że poborca podatków, któremu zabrano wyłudzoną przeze mnie sumę, był tęgi i ciężkawy.

Wiatr dmuchnął mi w twarz.

Widziadło znikło. Droga była wolna, żadnych wrót tutaj nie było i nie mogło być, stworzyła je moja wyobraźnia, tworząc obraz, jakiego nigdy nie widziałem.

Czy Sędzia śmiał się wtedy w lochu? Wątpię. Nie należy podejrzewać go o złośliwość. Jeśli teraz, na ciemnej drodze przywidział mi się złowrogi rechot w wyciu wiatru, to raczej był on sprawką podłego i okrutnego maga…

Pogoniłem konia. Gdzieś daleko za mną, zabijacy, spluwając siarczyście, wskakiwali w siodła. Przepłukali gardła z okazji, że ten, którego szukali jest niemal na wyciągnięcie ręki.

Ujadanie psów. Zapach dymu. Po chwili z ciemności wyłonił się spory, przysadzisty budynek i w świetle bijącym z okien od razu zobaczyłem dwa kolorowe wozy na dziedzińcu. Nieśmiała nadzieja, że kuchcik się pomylił, opuściła me serce.

– Hej, gospodarzu!

Zdawało się, że kołatka za chwilę roztrzaska spróchniałe deski. Całą wieczność nikt nie otwierał, wszyscy tam ogłuchli, czy pomdleli albo nie życzą sobie gości…

– Kto się dobija w środku nocy?!

Niezłe powitanie.

– Podróżny – wyjaśniłem, kopiąc niecierpliwie drzwi. – To karczma, czy cmentarz? Otwieraj!

Zdawało mi się, że za plecami narasta tętent kopyt. Niemożliwe, jeszcze nie czas, to tylko wiatr…

Czy wyjadę im na spotkanie? Z pochodnią w ręku, żeby natychmiast mnie rozpoznali? Wszystko to bardzo pięknie, ale walcząc w szczerym polu z dwudziestką konnych, zasłużę w najlepszym razie na lekceważący uśmiech. Na pewno nie zaszlachtują mnie od razu…

Przygarbiony sługa odsunął się, wpuszczając mnie do środka. Konkurent jednak łgał, nie przypominało „pluskwiarni".

– Gdzie są komedianci?

Tamten spojrzał ze zdziwieniem.

– Wieczerzają… Nakryliśmy dla nich w małej jadalni przy kominku, bo przemarzli.

Odsunąłem służącego z drogi. Dobrze, że jeszcze nie śpią. Wygląda na to, że mają jakieś pieniądze. Oddzielna salka, specjalnie rozpalony kominek – tego się nie dostaje za darmo.

Co sobie pomyślą, kiedy wedrę się do nich jak nieproszony gość z tamtego świata? Przecież utonąłem w przerębli na ich oczach. Kiedy to było, całe wieki temu.

Mała jadalnia okazała się ciasnym pokoikiem ze sklepionym sufitem. Świece płonęły blado. Ruszyłem do przodu, zamierzając klepnąć Bariana w ramię, lecz kolejny krok był zatrzymany wpół drogi.

Obejrzeli się, nie od razu, po kolei: najpierw ślicznotka w ładnej sukni, potem wystraszona garbuska, siedząca w samym końcu stołu, nastroszony czarniawy bastard, ponury szef z krzaczastymi brwiami. Młodzik o szerokiej szczęce i spojrzeniu wiejskiego głupka w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, niespiesznie opróżniając talerz.

Jak zadrżały i jak rozszerzyły się źrenice Alany, kiedy wspominała…

„Wykorzystywał". Co za ohydne słowo.

Ile razy o tym marzyłem?! Ile razy chciałem chwycić go za gardło, walnąć gębą o stół, w piach albo żarzące się węgle…

Wielkie nieba. Powinienem był wycofać się po cichutku, zamykając za sobą drzwi. Jak najszybciej wynieść się stąd, ponieważ za jakiś czas zjawią się tu wielbiciele talentu Tantali i wykonają za mnie całą brudną robotę. Pomszczą Alanę, nie wiedząc nawet o jej istnieniu. Nie będzie mi jednak lżej.

„Miał takie zaślinione usta i nieświeży oddech…”

– Los bywa łaskawy – mruknąłem z satysfakcją. Zrobiłem ciężki krok naprzód.

Bastard poznał mnie pierwszy. Drapieżnie wykrzywiony mrugnął do swego szefa. Krzaczaste brwi zbiegły się nad nosem w jedną kosmatą linię.

Bastard wyciągnął rękę, a wtedy z rękawa wyskoczył i spoczął w jego dłoni szeroki nóż. Jego szef miał w ręce stalową kulę na łańcuchu. Żarłoczny chłopak czknął, otarł usta dłonią i podniósł na mnie zdziwione oczy.

Oni także mnie pamiętali.

– Jesteś sam? – zapytała cicho kobieta.

Rzuciłem się do przodu, chwyciłem za krawędź stołu i wywaliłem go na ucztujących. Wysiłek okazał się większy, niż sądziłem, zraniona ręka zatętniła bólem. Garbuska wyskoczyła spod lecących na nią naczyń, kobieta cofnęła się, szef z rykiem wygrzebał się spod blatu. Ten z pokaźnymi szczękami oberwał w nos ciężką wazą do zupy. Pojawiła się pierwsza krew.

Bastard, który zdążył stanąć na nogach, zamachnął się lekko ponad padającą na podłogę garbuską. Ledwie zdążyłem się uchylić. Taboret, którym szef we mnie cisnął, walnął w drzwi za moimi plecami. Rękę bastarda z nożem nie tyle zobaczyłem, co wyczułem. Cios nie osiągnął celu, lecz ręka rozbolała mnie jeszcze bardziej.

Bastard był naprawdę groźnym przeciwnikiem, ale mnie interesował przede wszystkim jego szef. Dwa kłaki siwej wełny nad świdrującymi mnie oczami. Czekał na boku, podrzucając swoją kulę. Zwróciłem uwagę na jego dłonie.

Długie palce, cienkie w stawach i nabrzmiałe na końcach. Poogryzane paznokcie i tylko na najmniejszym pozostawiony żółtawy, długi pazur.

Ileż to razy postanawiałem nie myśleć więcej o „zaślinionych ustach"? Czy Alana mówiła coś o dłoniach? Może bała się je wspominać? Jak owe dłonie dotykały…

Przypływ wściekłości nigdy nie bywa pomocny.

Mgła przed oczami. Bastard krzyknął boleśnie. Był zręczny, lecz ja okazałem się silniejszy. Dłoń z nożem rozwarła się, gdy nadział się na nogę od stołu. Szerokoszczęki też nie miał szczęścia. Oberwał po łbie kawałkiem taboretu, upadł na stos naczyń i znieruchomiał. Żelazna kula, na którą tak liczył szef, uderzyła bezcelowo w sufit, ciągnąc za sobą łańcuch jak ogon.

Kobieta próbowała się wmieszać. Nie chciałem jej uszkodzić, więc po prostu usunąłem ją z drogi. Kominek dogasał. Droga doń była trudna, tym bardziej, że szef trupy, wywijający buciorami w powietrzu, próbował mnie kopnąć w kolano. Ciągnąłem go, jak rolnik sochę. Kominek był coraz bliżej. Wiedziałem, że nie zdołam opowiedzieć o tym Alanie, lecz krwawa mgła wciąż zalewała mi oczy. Chciałem, żeby się tamten pokajał. Żeby długo przepraszał, dopóki krzaczaste brwi nie zamienią się w wypalone korzonki.

– Za co?!

Całkiem zapomniałem o garbusce. Przewaliła się po podłodze na samym początku bitki, a teraz poturlała się z powrotem i była dwa kroki ode mnie, blada jak woskowa kukła.

– Za co?! Przecież ona sama do nas przystała, sama! Nie porwaliśmy jej… Sama chciała, wlokła się za nami, więc za co?!

Po ptasiej twarzyczce ściekały łzy.

Szef szarpnął się, więc mocniej wykręciłem mu rękę. Do drzwi ktoś się dobijał. Od dawna. Nie pamiętałem, kiedy zasunąłem zasuwkę…

Mgła opadła. Po kątach miotali się, dochodząc do siebie, niefortunni wrogowie. Kobieta patrzyła na mnie nienawistnie, ocierając usta. Nie uderzyłem jej w twarz?!

Rozwarłem dłonie. Szef ciężko padł na podłogę. W tym momencie zasuwka pękła i drzwi rozwarły się szeroko, wpuszczając do „małej jadalni" nową grupę rozjuszonych mężczyzn.

Oczekiwałem, że na ich czele będzie oberżysta, zwabiony harmidrem i zaniepokojony nieuchronnymi stratami. Zjawił się rzeczywiście, ale raczej został do środka wepchnięty. Blady i roztrzęsiony, bardziej niż o zniszczenia dbał o własną skórę.

– To oni! Wędrowni pajace! Patrzcie, panowie, jak jeden z drugim walą się po mordach!

W pomieszczeniu zrobiło się ciasno. Przeskakując przez zwały naczyń i rozwalonych mebli, ludzie księcia Sotta w jednej chwili opanowali sytuację. Krzepkie ręce pochwyciły jednocześnie i podniosły z podłogi bastarda, szerokiego na twarzy i szefa teatru. Obie kobiety chwycił za kołnierzyki najbardziej dobroduszny z wyglądu, wąsaty zabijaka. Stałem obok kominka, przywierając plecami do ściany. Niezbyt dobra pozycja.

– To nie ten – burknął rozczarowany książę, spoglądając w okrwawione lico bastarda. – Była z nimi jeszcze jedna dziewka, pamiętacie?

Poczułem się nieco pewniej. Przynajmniej moje panie są teraz bezpieczne. Jeśli wystarczy im rozumu, by uciekać, nie czekając do jutra…

– To on! – wykrzyknął radośnie czarniawy młodzik z rozbitym nosem, wskazując mnie palcem.

Szczypce kominkowe mogą być całkiem niezłą bronią. Tyle, że na krótką metę.

– Odsuńcie się, sukinsyny! – wrzasnął ktoś za plecami napastników.

Rzucony zgrabnie kindżał udało mi się odbić w locie. Szczypce w moich dłoniach świszczały, przecinając powietrze. Metal zazgrzytał i na podłogę poleciały dwa krótkie mieczyki.

– Odsuńcie się! Załatwię go z kuszy!…

– Zaraz ciebie załatwię z kuszy – syknął książę. – Muszę go mieć żywego! Żywego!!!

Dźwięcząca w jego głosie pożądliwość dodała mi sił. Skoro miałem pozostać przy życiu, była szansa na wolność. Na nic innego.

Kobieta zapiszczała.

Rzuciłem szczypcami w moich prześladowców i chwyciłem szufelkę do węgla. Bez specjalnego rozmachu sypnąłem rozżarzonymi resztkami prosto w otaczające mnie gęby. Węgielki podskakiwały po podłodze, zostawiając za sobą smugę dymu. Ktoś zawył, poparzony, a prawie wszyscy odskoczyli, zasłaniając twarze.

Nabrałem powietrza w płuca i wskoczyłem do kominka.

Niech to licho…

W dzieciństwie lubiłem straszyć rodziców, chowając się w kominie. Od tamtych czasów zamkowy komin był chłodny i dawno ostygły. Skakać w żar może tylko wariat.

Albo szczur zapędzony w róg.

Mocna dłoń złapała mnie za kostkę u nogi. Z zimną krwią walnąłem w nią obcasem, uwalniając się. Opierając się dłońmi i stopami, wspiąłem się do góry. Z dołu dościgło mnie bolesne ciepło. Zaraz się zadławię, stracę przytomność i zlecę prosto w palenisko jak bezwolna, przypalona zdobycz…

Ach, powietrza, tchu! Jak długi może być ten przeklęty komin?!

Najlepiej byłoby strzelić za mną z kuszy.

Okropnie wyobrazić sobie, w jakie miejsce mógłby mnie trafić bełt…

Czy zdążą rozpalić ogień i zadusić mnie przy samym dachu?!

Zadufani głupcy. Ktoś poszedł w moje ślady i od jego dyszenia osypuje się sadza…

Czarne niebo. Pośrodku doskonałego kwadratu biała gwiazdka. Jeszcze jeden wysiłek…

Powietrze!

Uchwyciwszy za krawędzie komina, podciągnąłem się i wypadłem na dach. Dachówki zatrzeszczały pode mną. To wcale nie była „pluskwiarnia", jak kłamał tamten. Całkiem przyzwoity budynek. Właściciel będzie miał spore straty…

– Tam jest!

– Gdzie?

– Widzisz komin?

– Zestrzelcie go!

– Ma być żywy, łajdaki! Kto go zastrzeli, sam, sucza mać, trafi do lochu, jasne?

Posiedziałem chwilę, czekając, aż przestaną się trząść ręce i nogi. I kiedy pojawi się u szczytu komina głowa mego prześladowcy, abym mógł ją wepchnąć z powrotem…

Tamten jednak chyba się wycofał. Wystarczyło mu na to rozumu lub nie starczyło sił.

Rozejrzałem się. Tu i tam wystawały kominy. Dym wzbijał się tylko z kuchennego. Kto ogrzewa wiosną…

Przysadzisty budynek gospody otaczały rozliczne światła pochodni, zewsząd wdrapywali się i przystawiali drabiny. Przeturlałem się na drugą stronę dachu. Prześladowcy rozkrzyczeli się.

– Gdzie on jest?!

– Kto go widzi?

– Nie spuszczajcie go z oka! Zaraz go złapiemy, sucza mać!

– Tutaj, tutaj! – zakrzyknęli radośnie zabijacy zgromadzeni na tylnym dziedzińcu.

Zdawało się, że było ich więcej niż dwudziestu, chyba sotnia…

Przeczołgałem się do najbliższego komina. Na chropowatym boku tańczyły odblaski pochodni. Noc nie była dobrą przykrywką, ustępując przed ogniem.

Stłumiłem w sobie idiotyczną chęć, by znowu zanurkować w kominie. Zanim zdołam przeczołgać się w sadzach, tamci łajdacy na pewno zdążą zgotować mi odpowiednie powitanie.

W interesie oberżysty także jest, by niebezpieczni goście jak najszybciej wynieśli się z gospody ze swoją zdobyczą. I tak miałem dużo szczęścia.

W komin wbił się stalowy bełt. Wystrzelony wbrew rozkazowi księcia, a może strzelec był pewien, że zdoła tylko lekko mnie zranić. Tak, czy inaczej, pierwszy strzał chybił, jak najszybciej przeturlałem się na drugą stronę dachu. Tu także błyskały łuczywa i mogli być niecierpliwi strzelcy. Powinienem był uciekać po dachach przybudówek, lecz jakoś brakło mi sił. Kończyły mi się pomysły i odwaga. Alana i Tantala są bezpieczne. Jeśli książę mnie schwyta, raczej nie będzie ich szukał…

Ręce zaciśnięte na krawędzi dachu. Potem ciemna twarz z jaśniejszą smugą wąsów i kindżał w zaciśniętych zębach. Na mój widok wojak księcia Sotta wypluł swoją broń i wyszczerzył się radośnie.

– A-a-a! Za moimi plecami trzasnęła dachówka. Włazili ze wszystkich stron.

Czarne niebo z białą gwiazdką…

Strąciłem wąsacza. W mój rękaw zaplątało się ostrze kindżału, raniąc dla odmiany prawą rękę. Ktoś z jękiem spadł w dół. Nie zamierzałem tanio oddać życia. Żeby mnie dorwać, potrzebna im była jednak kusza…

– Strzelaj, wasza światłość! Ucieknie, sukinsyn!

Nie wrzeszcz, mały. Nigdzie stąd nie ucieknę. Zostałem otoczony i widmowy Sędzia pewnie będzie rwał resztki siwej peruki: jego Wyrok nie spełnił się w terminie. Został mi jeszcze niecały miesiąc życia, a teraz zginę bezsensownie i głupio, w okolicznościach w ogóle nie związanych ze Sprawiedliwością.

Doprawdy? Jeśli oddam się w ręce księcia, mogę żyć jeszcze miesiąc. Rekotarsowie są żywotni, a jeśli oprawcy będą gorliwi i dokładni…

Do licha, włażą ze wszystkich stron. Jeszcze jeden spadł z dachu, ale zastąpiło go zaraz dwóch innych. Coraz bardziej zbliżały się ku mnie stalowe ostrza i ognie pochodni.

Tętent kopyt. A może tak tętni krew w uszach. Skąd wziąłby się tutaj konny oddział w środku nocy? Kiedy wszyscy porządni ludzie śpią, lub w ostateczności dobijają wrogów?

– Co tu się dzieje?

Głoś wydał mi się znajomy. Zanim połapałem się, skąd, już wiedziałem, że wiąże się z nim coś niemiłego.

Zabijaka, który już mnie prawie dosięgał, zawahał się chwilę. Na swoje nieszczęście.

– Nie wasza sprawa, dobry człowieku! Są tutaj ludzie księcia Sotta, więc spadaj!

Uchyliłem się przed ciosem. Chwyciłem czyjąś rękę i sam uderzyłem. Teraz uchylił się przeciwnik. Poczułem od tyłu uderzenie w głowę, lecz nie straciłem przytomności, tylko równowagę i padłem, strącając sporo dachówek. Miałem ostrze na gardle.

Czy to się dzieje naprawdę?

– Te ziemie podlegają miastu, mój panie. Pierwszy raz słyszę imię księcia Sotta. Macie jakieś papiery? Dokumenty?

– To moje dokumenty!

Bez wątpienia okazane zostało coś całkiem innego.

– Wynoś się, pókiś cały!

Leżąc na krawędzi dachu, nie miałem już dokąd uciekać. Widziałem za to cały dziedziniec. Brama była rozwarta, a uzbrojeni jeźdźcy wcale nie zamierzali się cofać. Jeden wydał mi się znajomy. Barczysty tak, że z trudem mieścił się w zbroi. Nie, miał tylko kurtkę mundurową, naszytą blaszkami, a nazywał się chyba…

– Mylisz się, mój miły – podjął lodowato znajomy głos. – Tutaj ja reprezentuję władzę i niesubordynacja będzie was drogo kosztować… Rozkaż swoim złożyć broń.

– Przejście dla pułkownika Solla! – zawołał barczysty.

Przypomniałem sobie jego imię: Agen.

Wielkie nieba! Przyszłyście mi z pomocą, czy też sprawiła to moc Sędziego, pilnującego, by jego autorytet nie ucierpiał i skazaniec nie zginął, zanim dopełni się Wyrok?

Nie widziałem twarzy księcia Sotta, toteż nie mogłem zorientować się, czy mówi mu coś nazwisko pułkownika Solla. Jeśli się zmieszał, to tylko na chwilę.

– Takiego!…

Gest był zdecydowanie nieprzyzwoity, za to wykonany z rozmachem i smakiem. Tylko mi się zdawało, że książątko dorosło. Teraz był rozdokazywanym, bezczelnym szczeniakiem. Takim, co dręczy zwierzęta, a także ludzi na dziedzińcu ojcowskiego zamku…

Już miałem nadzieję, że smarkacz dostanie za swoje, kiedy poprzez zalewającą oczy krew zdołałem zobaczyć, że Soll miał ze sobą tylko pięciu, czy sześciu ludzi.

Walecznych zabijaków też nie było już dwudziestu. Straciłem po drodze rachubę, ale i tak było ich więcej. Wychowankowie Solla byli w końcu tylko młodzikami. Nawet Agen…

To znaczy, że znów jestem winny.

W swoje osobiste kłopoty wciągnąłem także Solla. Po jakie licho zjawił się akurat teraz, mógłby przyjechać rano, kiedy byłoby już po wszystkim.

Wcześniej, czy później, ale dlaczego zjawił się akurat teraz?!

Ciemność.

Chluśnięto mi wodą w twarz.

Nie leżałem już na dachówkach, tylko na deskach. Leżałem na podłodze, a wokół mnie tupotały buciory. Ludzie wydawali mi się ogromni, natomiast głowy schylone nade mną maleńkie. Nikogo nie mogłem rozpoznać.

Wpadłem żywcem w łapy księcia?!

Strach pomógł mi dojść do siebie. Zerwałem się, niemal siadając, lecz słabość wzięła górę. Uderzyłbym głową o ziemię, gdyby kilkoro rąk nie podtrzymało mnie za ramiona.

Bardzo miło ze strony zabijaków.

Buciory rozstąpiły się. Głosy huczały, boleśnie odbijając się echem pod czaszką. Sięgnąłem dłonią do pasa i naturalnie nie znalazłem żadnej broni.

Właściciel nowych, pojawiających się nie wiadomo skąd butów, klęknął przy mnie. Jego twarz nagle się powiększyła. Mokre czoło z przylepionymi pasmami jasnych włosów i szare oczy.

– Egert – powiedziałem ochryple.

Zapytało coś. Nie dosłyszałem przez szum w uszach, lecz domyśliłem się, o co chodzi. Bo o co mógł zapytać?

– Tawerna… na północy, prosta droga. Godzina jazdy. Tam…

Wydawało mi się, że mówię głośno i wyraźnie, lecz dopytywał trzy razy.

Parszywy los, gdzie się podział książę? Zadeptali go? Zapluli na śmierć? Zarzucili czapkami?

Podnieśli mnie i posadzili na fotelu. Dali wody. Opierając głowę na poduszce, zmagałem się z zawrotami i rozejrzałem się w sytuacji. Otóż i książę! Siedział w kącie z dłońmi skrępowanymi za plecami, miał rozbity nos, całe zaś oblicze miało wyraz uciśnionej niewinności. Za oparciem fotela stał jeden z chłopaków Solla. Po jadalni miotali się w panice posługacze i kuchciki, goście i sam oberżysta, przez co traciłem jeńca chwilami z oczu.

Miał urażone spojrzenie. „Czego ode mnie chcecie?!"

Z trudem odwróciłem głowę. Stoły były zestawione, ktoś na nich leżał… żywy, gdyż wystraszone służki przewiązywały mu szyję i pierś, a nieboszczykowi nie byłoby to potrzebne.

Patrzyłem dalej.

Coś przykrytego płaszczem. Cztery nogi w zabłoconych butach. Sprawa zakończona.

Soll wydawał półgłosem rozkazy. Podszedł do niego Agen, dziwnie zgarbiony i blady. Pułkownik coś mu powiedział i młodzik przygarbił się jeszcze bardziej, jakby usłyszał zarzut.

Zapewne nadał miał za złe chłopakowi, że wypuścił w swoim czasie z rąk Alanę z mężem i Tantalą, pozwalając im odjechać z komediantami. Niby nie na długo, ale jednak z fatalnym skutkiem.

Do licha, jak zdołali pokonać taką bandę? Czyżby Egert stał się magiem? A może jednak mieszczanie słusznie uważali, że jest znakomitym dowódcą?

Soll dalej coś mówił. Agen wyprężył się, skinął na jednego ze swoich i ruszył do drzwi. Otworzyły się wcześniej, nim dotknął klamki.

W wejściu stała Tantala, a nad jej ramieniem pojawiła się główka Alany. Syknąłem przez zaciśnięte zęby. Nie wiem, co sobie pomyślały. Krzątanina, uzbrojeni ludzie, gadanina sług o jakimś pobojowisku i ja z krwią zakrzepłą na twarzy, siedzący w fotelu, jak poraniony król…

Pierwsze spojrzenie, przysiągłbym, szukało mnie, czy pozostałem wśród żywych. Drugie padło na młodzieńca, zagradzającego im drogę.

– Agen?!

Za trzecim spojrzeniem Alana zauważyła ojca, a Tantala przybranego teścia.

– A!…

W mgnieniu oka moja małżonka z damy zamieniła się w rozhisteryzowaną panienkę. Pobiegła, niemal zbijając z nóg oberżystę i zawisła na szyi Egerta. Chwilowe zamieszanie. Tantala obserwowała tę scenę spokojnie, nie rozczulając się. Zdążyłem stwierdzić, że półotwarte usta czynią jej twarz jednocześnie głupią i zagadkową. Jakby próbowała nowej roli…

– Gdzie Toria?

Wszyscy obecni jednocześnie spojrzeli na byłą aktorkę.

– Egercie, gdzie jest Toria? Zostawiłeś ją samą?!

Usłyszał Tantalę i zrozumiał, że jest to rozpaczliwe wołanie o pomoc za pomocą magii. Tantala była w śmiertelnym niebezpieczeństwie i przywoływała go. Od wielu lat nie zostawiał Torii, lecz zdecydował się na to po chwili wahania.

Zostawił przy żonie służbę, pielęgniarki i strażników. Toria nie będzie miała żadnych potrzeb, tymczasem Tantala znalazła się być może na skraju przepaści.

Kiedy wróciło dwunastu ponurych ochroniarzy Tantali, nie wiedząc, gdzie się podziała ich pani, Egert nie mógł znaleźć sobie miejsca. Zawiedli go ludzie, którym najbardziej ufał. Osoby, które kochał, rodzona i przybrana córka, przepadły nie wiadomo gdzie. Agenowi ciężko było się przyznawać, lecz przemógł się i opowiedział wszystko dokładnie. Wyobraziwszy sobie Tantalę i Alanę w środku zimy w wozie komediantów, Egert w milczeniu poszedł do siebie i dwa dni nie chciał nikogo widzieć.

Właściwie nie do końca. Człowiek czynu, jakim był pułkownik, w pierwszym porywie kazał siodłać konie. Później jednak dał o sobie znać zdobyty przez lata doświadczeń rozsądek i zwyciężyła zimna krew, nabyta w trakcie wielu trudnych doświadczeń, jakich nie brakowało w jego życiu.

Tak, czy inaczej, było ich mniej niż sukcesów.

Ani Agen, ani nikt z powracającego oddziału, nie potrafił dokładnie wyjaśnić, skąd wziął się tajemniczy mag i czego chciał od jego córki i zięcia. Zabawa w komediantów od początku wydała mu się głupia i podejrzana. Stało się jednak i teraz pozostawała tylko cierpliwość.

Ćwiczenia w Korpusie zakończyły się. Soll rozesłał po okolicach niewielkie oddziały wychowanków. Drużyny więzły w zaspach i tonęły w wiosennych roztopach. Znaleźli tylko wędrowny cyrk z dziwolągami i teatrzyk marionetek, ale nigdzie nie było komediantów, jako że większość wędrownych zespołów wolała przezimować w miastach i większych osadach.

Soll czekał w domu jak pająk w centrum pajęczyny. Mnóstwo pieniędzy wyciekło do cudzych kieszeni, bo pułkownik płacił ludziom, aby mieli oczy i uszy szeroko otwarte. W odpowiedzi ściekały do niego tajemnice całego świata, nazbierał tyle sekretów, że mógłby zostać królem szantażystów. Docierały także fałszywe wieści o Alanie i Tantali, lecz pułkownik potrafił oddzielić ziarno od plew.

I nagle Tantala wezwała go na pomoc.

Wahanie było krótkie, lecz męczące. Po pierwsze musiał zostawić na dłużej Torię. Zdecydował się i wziął ze sobą oddział Agena. Wyruszył na pomoc córkom dokąd oczy poniosą, wiedziony wyłącznie intuicją.

Okazało się, że nie działał tak całkiem na ślepo.

Po pierwsze od dziesięciu lat śniła mu się po nocach mapa, wyszyta na jedwabiu. Drogi wiły się jak nici, a Egert był przesuwającą się szpilką. Przed nim, za wypłowiałymi lasami, płonął jak kocie oko, ledwie widoczny cel.

Spieszył do przodu, rozsyłając zwiadowców na wszystkie strony. W jednej z wiosek dowiedział się, że tydzień wcześniej komedianci tędy przejeżdżali. Skoro wpadł na ślad, trzymał się go.

Znalazł komediantów, zabijaków i mnie.

Trzech towarzyszów Agena było rannych, jeden ciężko. Trzeba go było zostawić w gospodzie pod opieką służby, na odpowiedzialność oberżysty. Miejscowy starosta, dowiedziawszy się, kto wywołał krwawą bójkę w tawernie, przybieżał czym prędzej przed oblicze Solla. Gościnnie otworzył dla pojmanych zabijaków ciemny loch, przeznaczony dla złodziei i rozbójników. Smarkate książątko Sott wypuściło się zbyt daleko od swoich ziem. Żądza zemsty okazała się silniejsza niż zdrowy rozsądek, a książęca korona mogła teraz ześliznąć się z głowy i zacisnąć na szyi, zamieniając w obrożę katorżnika.

– Będzie wojna – oświadczyło płaczliwie książątko pułkownikowi.

Ten skrzywił się, jak od bólu i zwrócił się do starosty:

– Knutem. Na placu. Za gwałty i rozboje.

Książę Sott ostatecznie stracił odwagę. Miałbym z czego się cieszyć, gdybym miał więcej sił. Szkoda, bo złośliwa uciecha dodałaby mi sił…

Soll nie patrzył w moją stronę. Byłem dla niego nikim, fanfaronem, który z pompą poślubił młodą panienkę, by zaraz po chwili porzucić ją na pastwę losu. Niegodnym i niepoważnym.

Tantala siedziała obojętnie w kącie. Alana chodziła za ojcem, jak na sznurku. Poczułem ukłucie zazdrości. Dawniej między ojcem a córką jakoś nie było takiej czułości…

Początkowo chciałem ukryć przed Alaną, których znalazłem komediantów, lecz nie dało się tego przemilczeć. Nie mogłem kłamać, że był tutaj Barian ze swoją trupą i że wszyscy uciekli, gdy zrobiło się nieciekawie. Ci, których znalazłem, rzeczywiście uciekli. Wydaje się, że podczas, gdy zwiedzałem komin, zdążyli wyprowadzić swoje wozy i pojechać dokąd oczy poniosą. Wydawało się to niemożliwe, a jednak zdążyli!

Postanowiłem nie okłamywać Alany, pomijając to spotkanie. Nie chciałem też opowiadać, jak chciałem wciskać gębę z krzaczastymi brwiami w żar na kominku. Kiedy opadły emocje, ów zamiar nie wydał się już taki stosowny. Nie należało o nim mówić, nawet gdyby został spełniony.

Opowiedziałem za to Alanie, jak szef teatrzyku narobił ze strachu w spodnie. Opowiadałem bardzo sugestywnie, pomijając najbardziej drastyczne detale. Alana śmiała się i widziałem, jak moje kłamstewka wyzwalają ją z szoku.

W „małej jadalni" uprzątnięto już ślady pobojowiska. Obmyto mnie z krwi i popiołu, obwiązali głowę czystym płótnem. Wciąż jednak nie mogłem ustać na nogach. Zaraz ciemniało mi przed oczami.

– Chcę wiedzieć wszystko o tym magu – powiedział Egert, kładąc nacisk na każde słowo.

Nie kontaktując się ze sobą, ja i Alana spojrzeliśmy na Tantalę.

– Egercie, Toria nie powinna być sama – powiedziała była aktorka, patrząc w bok. – Próbowałam ci przekazać, żebyś ją ochraniał!

Soll nachmurzył się.

– Wysłałem gońca. Naczelnik straży zatrzyma każdego obcego w bramie miejskiej, a nasz dom będzie strzeżony jak twierdza. Co mogę więcej zrobić?

Mówił powoli i wyraźnie. Zaczynałem po trosze rozumieć, jakim sposobem jego chłopcy wzięli górę nad przeważającymi siłami zabijaków. Kiedy wydawał rozkazy bojowe takim samym, stalowym głosem, jakby wbijał gwóźdź każdym słowem, nie można mu się było sprzeciwić.

I właściwie miał rację. To ja, nieszczęsny, w takiej sytuacji pewnie wskoczyłbym na koń i pędził ze wszystkich sił, będąc święcie przekonany, że nic się nie może zdarzyć beze mnie.

– Teraz chcę się dowiedzieć wszystkiego o magu.

Widać było, że pułkownik nie przywykł dwa razy powtarzać polecenia.

– Mów, Tantalo.

Sporo zataiła. Nie powiedziała na przykład o swojej dziwnej rozmowie z Czanotaksem, gdyż, jak sądziła, nikt nie był jej świadkiem. Nie wspomniała też o tym, jak mag ją „osłaniał" podczas wędrówki do Drzwi. Wiedziałem, dlaczego.

Pułkownik Soll był niesamowicie opanowanym człowiekiem. Nawet gdy była mowa o Luarze, Amulecie i Wrotach Wszechświata, czy o ciężkich przeżyciach Alany, nie drgnął na jego przystojnej twarzy ani jeden mięsień. Bezduszny posąg.

Tantala skończyła opowieść, wzdychając przeciągle. Alana usiadła blisko ojca, trzymając go za rękę. Rozłąka wyraźnie dobrze jej zrobiła. Kiedy była zbuntowanym podlotkiem, nie pozwalała sobie na takie gesty.

– Panie Rekotars…

Wiedziałem, że w końcu do tego dojdzie.

– Panie Rekotars, jest pan teraz ranny i być może, nieskory do rozmowy. A jednak nalegam na odpowiedź: jak to się stało, że moja córka, a pańska żona, tak łatwo wpadła w łapy tego… maga?

Mówił jak poprzednio, niegłośno. Bez nacisku. Nie powiedział niczego szczególnego, a jednak wstrzymałem oddech. „Jak to się stało?"

Jak to się stało, że w ogóle przyszedłem na świat? Jak to się stało, że podpadłem pod Sąd? I jak to się stało, że dożyłem tego dnia, choć tyle razy chciano mnie zabić?!

Nie miałem się czego wstydzić. Dostawiłem Alanę ojcu… śmiałe określenie „dostawić", ale przecież tak jest: siedzą oboje przede mną, trzymając się za ręce i czule spoglądając na siebie.

Nie miałem się czego wstydzić. Zmęczyłem się swymi kłamstwami, dźwiganiem tajemnicy.

Ułożyłem wygodniej głowę i zacząłem własną opowieść.

O poborcy. O Sędzim. O cenie, jakiej zażądał Czarno za moje wyzwolenie. O tym, że chciałem żyć i zdecydowałem się ową cenę zapłacić. Jak wyruszyłem na poszukiwanie Alany i znalazłem ją, odbiłem komediantom, ożeniłem z nią, by zdobyć posag, który wcale nie okazał się cenny.

Potrzebowałem do tego całej swej odwagi.

Podczas mojej opowieści twarz Solla ożywiała się coraz bardziej. Oczy z szarych stały się czarne, zdolne obrócić w popiół każdego wroga. Strach pomyśleć, co może z człowiekiem zrobić ten, kto ma takie oczy…

Uratował mnie upór. Nie odwróciłem oczu na jedno mgnienie. Nawet nie mrugnąłem.

Alana odsunęła się od ojca i wtuliła głowę w ramiona. Jako jedyna znała moją historię w całości. Teraz wysłuchała jej na nowo, mimowolnie oglądając ją oczami Egerta i Tantali. Bez wątpienia, to widowisko mogło każdego wystraszyć.

Dostrzegłem kątem oka, że Tantala ma taki wyraz twarzy, jakbym na jej oczach porastał łuską.

Wreszcie skończyłem. Sczerniałe oczy Solla dławiły mnie tak, jak dławi ziemia kogoś chowanego żywcem.

– Na moją córkę spadły wszystkie możliwe nieszczęścia – powiedział po długiej chwili Egert.

Wstał. Jednym skokiem pokonał dzielącą nas przestrzeń, chwycił mnie za kołnierz i postawił na nogi. Pociemniało mi w oczach i przestałem widzieć pochyloną nade mną, zagniewaną twarz. Gdyby tylko zachować zmysły i nie zamienić się w bezwładną kukłę…

Palce Solla rozprostowały się. Opadłem z powrotem na fotel. Po chwili znów zobaczyłem światło. Przejrzawszy na oczy, ujrzałem, że u ramion pułkownika uwiesiły się dwie córki, rodzona i przybrana.

– Zostaw go, zostaw!

– Żałuję – wyrzęziłem – że dostarczyłem wam tak niemiłych chwil.

Soll przeszył mnie wzrokiem na wskroś, jakbym był ze szkła. Ciągnąc lekko za sobą uczepione u ramion niewiasty, ruszył ku drzwiom.

– Alano, twoja matka tęskni. Tantalo, nasz dom ciebie potrzebuje… Kareta u bramy. Jedziemy.

Alana puściła ojcowskie ramię i odskoczyła do tyłu.

– Ja nie pojadę… bez Retano. Musi z nami jechać!

Soll obejrzał się szybko.

– Zbyt długo i nazbyt wiele ci pozwalałem. Teraz każę, a ty wykonasz. Do karety!

Ostatnie słowa prawie wykrzyknął. Ich siła była tak duża, że Alana, jak marionetka, zrobiła krok w stronę drzwi.

– Posłuchaj, Egercie! – wtrąciła się Tantala. – Musisz nas wysłuchać, przecież my…

Egert otworzył drzwi. Tantala ugryzła się w język ze względu na obcych świadków. Alana, oprzytomniawszy, znów się cofnęła.

– Agen! – ryknął Soll, wypychając na zewnątrz Tantalę. – Jedziemy!

– Nie pojadę – oznajmiła Alana.

Na chwilę zdawało mi się, że wróciły dawniejsze czasy i stoi przede mną zbuntowany podlotek.

Soll nic nie powiedział. Nie spojrzał, oczywiście, w moją stronę.

Wziął po prostu moją żonę wpół i wyniósł jak kociaka na dwór.

– Nie masz… pra…

Drzwi zatrzasnęły się za nim.

Tak zakończyła się historia mojego małżeństwa.

Skoro pozostał mi niecały miesiąc życia, nie powinienem złościć się na los. Raczej być wdzięczny Sollowi za właściwą decyzję. Zachował się jak dobry chirurg. Miłosierny i zarazem bezwzględny.

Tak myślałem w chwili słabości. Straciłem dużo krwi. Tymczasem minęły dwa dni i w moich żyłach zaczęła krążyć znów żywiej. Bierną zgodę z losem zmył nowy, gorący prąd.

Przebudził się we mnie urażony małżonek. Nikt nie miał prawa odbierać mi legalnie poślubionej, nawet rodzony ojciec.

Oberżystę ucieszył mój odjazd. Nie potrafił ukryć radości. Ostatnio miał same straty. Zmuszony troszczyć się o mnie, zgrzytał po cichu zębami. Zapewne chętnie wyrzuciłby mnie wcześniej, gdyby nie strach przed Sollem. Z tej wielkiej radości nawet się nie upomniał o zapłatę za paszę dla koni.

Po pierwsze pojechałem do konkurencyjnej gospody, gdzie została nasza kareta i próbowałem odnaleźć stangreta. Okazało się, że sprzedał ją i nawiał z pieniędzmi. Starszy syn z licznej rodziny postanowił najwyraźniej zacząć życie na własny rachunek. Z westchnieniem życzyłem mu złamania karku. Kupiłem prowiant i skierowałem wierzchowca na południe, w kierunku miasta.

Загрузка...