Rozdział siedemnasty

Nie poznawałem miasta. Nie mogłem sobie przypomnieć zaułków, którymi pułkownik Soll wiódł naszą kawalkadę. Przechodnie uskakiwali spod kopyt. Starałem się trzymać blisko Alany, znając jej umiejętności jeździeckie. Za trzy dni nie będę się już tym przejmował, ale póki żyję, nie spadnie jej włos z głowy.

Wszystko, co żyje, skazane jest na śmierć. Budujemy domy i płodzimy dzieci, wiedząc, że czeka je taki sam koniec. W niczym się nie różnię od innych. Czy chodzi o trzy dni, czy o trzydzieści lat, rezultat zawsze jest taki sam. Moje wyzwanie śmierci powinno być jak najbardziej śmiałe.

Mijaliśmy jedną za drugą wąskie uliczki. Prowadząca nas trójka strażników przezornie wyrywała do przodu. Egert gnał jak po głównej ulicy, Tantala za nim, nawet Alana mocno trzymała się w siodle, zaciskając zęby.

Nie umrzesz, powiedział łagodnie niewidzialny stróż, strzegący mego rozumu przed szaleństwem. Nie możesz umrzeć. To niemożliwe.

Powtarzało się to setki razy. W mym wnętrzu kołysało się ogromne wahadło: od skrajnej rozpaczy, poprzez uspokajającą filozofię, do gniewnego uporu, podtrzymywanego wiarą we własną nieśmiertelność. Tam i z powrotem…

Kopyta zatętniły na garbatym mostku, budzącym smutne wspomnienia. Jeszcze parę przecznic i zobaczyliśmy nasz cel.

Na ganku domostwa Sollów stali dwaj czerwono-biali strażnicy. Trzymali skrzyżowane piki przed wejściem. Wyglądało to nieco zbyt malowniczo, jak na mój gust. Stoją tak cały czas? Czy odgrywają spektakl, słysząc nadjeżdżającego pułkownika?

Tak, czy owak, na widok Egerta powinni zasalutować, lecz ani drgnęli. Żaden nie odwrócił głowy w jego stronę.

– Sarki! – krzyknął Soll, zeskakując z konia. – Dof!

Pomogłem zsiąść Alanie. Ciężko wsparła się na mym ramieniu. Słyszałem, jak Tantala mruczy do ucha swego rumaka:

– Nareszcie w domu…

Egert ruszył do przodu. Sarki i Dof, bo tak chyba się zwali, mocniej ścisnęli drzewce swoich pik.

– Nikomu nie wolno wejść. Wstęp wzbroniony. Zewsząd, z okolicznych podwórek i okien, ostrożnie wyglądali i powoli gromadzili się ciekawscy.

Trzeba przyznać, że Soll dosyć szybko się opanował.

– To ja! – ryknął prosto w twarz wyższego strażnika.

– W imieniu naczelnika straży rozkazuję zrobić przejście i podążać za mną!

Strażnicy uśmiechnęli się jednakowo, jak bracia. Nie były to wesołe uśmiechy. Zbierający się wokół tłum jęknął równocześnie.

– Egercie! – krzyknęła Tantala łamiącym się głosem.

– Cofnij się!

Soll odstąpił.

Strażnicy stali nadal, niemile przypominając kukły z porcelanowymi twarzami. Między grotami skrzyżowanych pik co chwila przeskakiwały niewielkie sine błyskawice. Zdawały się zimne i straszne. Ciżba hałasowała coraz głośniej.

Soll wyprostował się, odwrócił i chwycił za kołnierz pierwszego z brzegu gapia. Zaraz go jednak puścił, rozpoznając w nim swego najbliższego sąsiada.

– Co tu się dzieje, u licha?!

– Rano ich tutaj przysłali – wymamrotał sąsiad, poprawiając nerwowo kołnierzyk. – Wydawali się całkiem normalni… Godzinę temu z nimi rozmawiałem o powodzi… Mówili, że z panią Torią wszystko w porządku. Jeszcze godzinę temu… Poprosili o wodę. Ja bym gotów naszym strażnikom nieba przychylić… Przychodzę z wodą… Stoją, jak osłupiali.

Już nie chcieli wody. Straszne… Czary jakieś, panie pułkowniku, nic innego…

Wszyscy spojrzeli na Sarkiego i Dofa. Wyładowania przeskakujące między grotami pik i kukłowato uśmiechnięte twarze w całej pełni potwierdzały sugestie poczciwego mieszczucha.

– Czary – powtórzył sąsiad, oblizując wargi. – Od trzech dni kręcił się tu taki jeden, łysy jak kolano… Co wyprawiasz, łobuzie?!

Okrzyk odnosił się do chłopaczka, który ogarnięty ogólnym podnieceniem, wziął z jezdni kamień i rzucił nim w zastygłych przed gankiem strażników.

Malec miał niezłe oko. Kamień walnął z trzaskiem w kask. Strażnik, który oberwał, zachował jednak nieruchome oblicze i nie ruszył się z miejsca, nawet nie odwrócił wzroku, chociaż po mundurze posypały się drobne odłamki.

Wyobraziłem sobie, jak w uśmiechniętego strażnika wbija się bełt z kuszy. Jeden, drugi… Kukła nie zmienia wyrazu twarzy i stoi dalej, zalana krwią, naszpikowana strzałami, a między grotami wciąż przeskakują sine błyskawice…

– Sarki! – jęknął żałośnie jeden z towarzyszących nam strażników. – To przecież pułkownik Soll! Rzuć pikę, słyszysz?

Egert wymienił się długim spojrzeniem z Tantalą. Odwrócił się w stronę eskorty.

– Wziąć ich. Ostrożnie.

Trzy krótkie miecze bezszelestnie wyskoczyły z pochew. Zdezorientowani strażnicy ruszyli ku swym zaczarowanym towarzyszom. Piki wyglądały groźnie, lecz były dość niepraktyczne w ulicznej walce…

Trzy miecze brzęknęły o jezdnię. Jeden z atakujących padł, nie zdążywszy uskoczyć przed trzaskającym iskrami grotem. Dwaj pozostali odskoczyli. Instynktowna reakcja ocaliła ich szybciej, nim zdołali połapać się, co się stało.

– Czary – zaszemrał przerażony tłum.

Soll rzucił się do przodu, nie bacząc na krzyk Tantali. Nie zamierzał powtarzać próby ataku. Skoczył pod rozmazanymi w powietrzu drzewcami, chwycił leżącego za pas i jednym zrywem odciągnął od ganku. Kobiety piszczały z zachwytu.

– Dajcie mi broń – rozkazał ponuro Soll.

Zerknął krótko w moją stronę.

– I temu… panu Rekotarsowi.

Niejednokrotnie zdarzyło mi się przełazić przez płoty. Nawet te bardzo wysokie i najeżone szpikulcami. Zdarzało się, że po drugiej stronie oczekiwała mnie zakochana dama, do której zwykłą drogę zagradzały przeszkody w postaci małżonka lub opiekuna.

Sollowie nie mieli się przed kim chronić. Żaden złodziej, będący przy zdrowych zmysłach, nie odważyłby się zakradać do domu pułkownika, nie mówiąc już o ewentualnych kochankach. Na podwórku nie było nawet psa. Soll przeskoczył jako pierwszy, odebrał z moich rąk najpierw Tantalę, a potem Alanę.

– Nie sądziłem, że będę musiał tak wchodzić do własnego domu.

– Życie jest pełne niespodzianek.

Owa głęboka myśl, jaką odziedziczyłem po rozlicznych domorosłych filozofach, uwięzła w zębach jak włóknista lepkość.

– Czekajcie na wezwanie – rzekł oschle Egert do kobiet.

– Bez tego ani kroku…

Tantala burknęła coś w rodzaju „lubi rozkazywać". Krótki miecz nie pasował do mojej dłoni. Niewygodna i nieporęczna broń. A zresztą, z kim zamierzałem walczyć?

– Diula! – zawołał Egert, otwierając drzwi wejściowe. – Klow! Jest tu kto?!

Szybciej wyczułem, niż zobaczyłem ruch za jego plecami.

– Soll!

Ciężki, zakopcony kocioł przeszył powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą była głowa pułkownika i gruchnął o ziemię. Egert strząsnął mnie z siebie i wstał. Miałem nadzieję, że tymczasem nauczył się mi ufać i nawet przez chwilę nie pomyślał, że zbiłem go z nóg zdradziecko i bez powodu. Nie miał zresztą czasu myśleć, ponieważ zza drzwi jadalni wynurzyła się rumiana pokojówka z nożem rzeźnickim w ręku.

Jakby lalkarz postanowił się zabawić, zmieniając charaktery swych marionetek i powierzając rolę zabójcy uroczej, dobrze zbudowanej dzieweczce. Panna służąca uśmiechała się lalkowatym, porcelanowym uśmiechem.

Zabiję cię, Czarno!

– Cofnij się, Diulo – zaszeptał Soll, unosząc miecz. – Odejdź! Proszę cię, przestań!

Diula szła, dzierżąc profesjonalnie nóż w dłoni, jak zawodowy rzeźnik zabójca. Do fartuszka przylepiły się rybie łuski. Absurdu sytuacji dopełniała butla ze słoną oliwką, którą służąca ściskała w lewej dłoni.

Czy mi się zdawało, czy też po domu rozchodził się zapach smażonej ryby?

Za moimi plecami skrzypnęły drzwi, wiodące chyba do salonu. Odwróciłem się szybko. W wejściu stał lokaj o oczach nieokreślonego koloru. Także się uśmiechał, ściskając w dłoniach pogrzebacz.

Nie zdążyliśmy nawet z Sollem spojrzeć na siebie.

Z boku musiało to wyglądać co najmniej komicznie. Dwaj sławetni wojacy walczą z milutką służącą i tłustawym lokajem…

Diula szła wciąż sztywno w stronę pułkownika. Sługa z pogrzebaczem przypadł, jak widać na moją głowę…

Mam łatwiej. Jak Egert może walczyć z własną pokojówką?

Okazało się, że nie można było uniknąć starcia.

Diula zaatakowała. Nie krzyczała, nie bryzgała śliną, wykonywała po prostu wolę niewidocznego lalkarza. Już się nie uśmiechała, tylko zadawała mocne i celne ciosy. Soll zasłonił się mieczem. Zderzenie kling wywołało snop sinych iskier, od których robiło się zimno w sercu.

Rumiana służąca miała siłę równą przesławnemu pułkownikowi. Czułem, jak trudno Egertowi odtrącić ostrze noża.

Klow idący na mnie z pogrzebaczem, wydawał się zmaterializowaną śmiercią. Co za ironia: potomek Rekotarsów w ostatniej walce krzyżujący miecz z pogrzebaczem, ginący dzielnie z rąk lokajczyka mikrusa…

Nie zginę jednak w tak śmiesznych okolicznościach. Los chroni mnie zazdrośnie, jak gospodyni swój inwentarz, zachowany na święto…

Do licha, mam jeszcze trzy dni!

Pogrzebacz opadł ciężko, jak miecz karzący. Mikrus zebrał w sobie chyba siły wszystkich lokajów z całego miasta. Mógłby toczyć kamienie…

Omal nie przepuściłem następnego uderzenia. Pogrzebacz walnął w schodek, krusząc marmur i wzbijając lodowate iskierki.

„Pozwól mi się rozgrzać".

Czy Sollowie mają więcej służących? Jeśli tak, to czym uzbrojonych? Gdzie jest, na przykład, stara niania? Czy pani Toria słyszy odgłosy walki? A może wyjdzie na schody, by zobaczyć, co się stało? Ach, przecież nie wychodzi z pokoju… Czy wciąż żyje? A może właśnie teraz prowadzi Czanotaksa ku Drzwiom?

Napad złości był tak silny, że gdyby na placu boju nie pojawiły się Alana i Tantala, zarąbałbym biednego Klowa, jak nic.

Powinny posłuchać Egerta i nie przychodzić bez wezwania. Nie wiem, która którą skłoniła do nieposłuszeństwa, ale tym bardziej nie wiem, czym skończyłaby się ta dziwna walka, gdyby obie zostały na miejscu.

Ich samowola uratowała życie co najmniej jednemu człowiekowi. Niezwyczajnie zręcznemu i silnemu zabójcy z ciężkim pogrzebaczem.

Z trudem parowałem kolejne uderzenia i robiłem uniki. Walnąłem przeciwnika płazem po głowie. Biedak się zachwiał, ale nie upadł. Na myśl, że będzie dalej walczył zakrwawiony, z nienaturalnie wytrzeszczonymi oczami, poczułem gęsią skórkę. Uderzyłem znów bez namysłu, pięścią w brzuch. Sługa upadł jak kłoda. Mimochodem pomyślałem, że mogłem być bardziej litościwy, skoro patrzą na nas damy. Egert?!

Cofał się, parując coraz mocniejsze ciosy Diuli, która poruszała się niewiarygodnie szybko. Przynajmniej raz go dosięgła, bo kurtka na jego ramieniu była rozcięta jak ostrzem topora. Zapewne już dziesięć razy mógł ją powalić, lecz nie chciał jej okaleczyć, miała więc nad nim przewagę…

Odepchnąłem Alanę, ślepo biegnącą na pomoc ojcu. Nigdy dotąd nie potraktowałem jej tak brutalnie, że aż upadła. Tantala tymczasem usiłowała zerwać portierę zasłaniającą wejście, lecz pierścienie trzymały mocno i nic jej z tego nie wychodziło. Doceniając jej pomysłowość, skoczyłem i zawisłem na kotarze całym ciężarem. Solidna tkanina rozdarła się w końcu i już po chwili, uzbrojeni ciężkim płatem zakurzonego aksamitu pobiegliśmy ukarać pokojówkę za niestaranne sprzątanie.

Malinowy aksamit okrył ją do pięt, rozkładając wokół ciężkie fałdy. Wątpię, czy kiedykolwiek pokojówka mogłaby sobie pozwolić na tak wytworną pelerynę. Ostrze rzeźnickiego noża zepsuło ją wprawdzie natychmiast, rozrywając od środka.

Miałem ochotę złamać jej rękę.

Związana jedwabnym sznurem z frędzlami, miotała się milcząc na marmurowej posadzce.

Egert niósł Alanę po schodach na górę, popychając przed sobą Tantalę, która dzierżyła w dłoni zdobyczną butlę z oliwą, co było o tyle fatalne, że po całym domu rozchodził się swąd spalonej ryby…

Nie wiem, jak zdołała się wydostać i dopaść noża rzuconego w kąt. Jedwabne sznury i aksamitny wór nie zatrzymały opętanej. Podarty fartuszek zwisał w strzępach, potargana fryzura rozsypała się, rumieńce zamieniły w gorączkowe wypieki.

– Diula!!!

Nim ja i Egert zdołaliśmy chwycić za broń, Tantala cisnęła w dół butelkę. Grube szkło pękło, wypuszczając gęstą, aromatyczną ciecz. Oliwa ściekła w dół po marmurowych stopniach. Diula zamachała rękami, próbując zachować równowagę, lecz nogi jej rozjechały się we dwie strony i runęła w dół. Nawet Czarno nie zdołałby odmienić praw fizyki…

Dziewczyna, spadając, uderzyła głową o marmurowy stopień i więcej nie wstała. Soll ledwie przytrzymał córkę, rwącej się na pomoc służącej. Przezwyciężając się, ruszyliśmy do przodu korytarzem w stronę pokoju Torii. Zakazanej strefy, w której nie miałem okazji bywać.

– Chwileczkę…

Tantala potknęła się i ledwie zdołałem ją podtrzymać. Alana wpadła na Solla, który stanął jak wryty. Krótkie słowo padło nam kłodą pod nogi, jak drzewo rzucone przez zbójców pod koła dyliżansu.

– Chwileczkę… mili państwo.

Stał w końcu korytarza. Światło padające z wąskiego okna, pozwoliło nam ujrzeć gołogłową sylwetkę. Gotów byłem przysiąc, że jeszcze przed chwilą nie było tutaj nikogo, oprócz nas.

– Wyrażam uznanie dla waszej wytrwałości. Byłem pewien, że zobaczę was tutaj wszystkich. Nie spóźniliście się. Jestem rad.

Zrobił krok do przodu, jakby po to, byśmy mogli zobaczyć jego twarz. Wzdrygnęliśmy się, oprócz, chyba, Egerta.

Mag zrobił się naprawdę stary. Skóra zwisała z twarzy pożółkłymi fałdami. Nie poznałbym go, gdyby nie błyszcząca łysina i skośne, nieco szalone oczy.

– Nie za wcześnie się pan raduje, panie magu? – wycedził przez zęby Egert.

Czarno uśmiechnął się. Od tego uśmiechu zrobiło mi się niedobrze. Egert urwał, jakby nagle zaschło mu w gardle. Wciąż z tym strasznym uśmiechem Czanotaks zrobił kolejny krok. Dopiero teraz zauważyłem obite tkaniną drzwi z błyszczącą klamką. Egert Soll i Czarno Tak Skoro stali blisko nich w jednakowej odległości.

Pokój pani Torii?

– Drodzy państwo – zaczął Czarno, jakby szukając właściwych słów – zdołaliście pokonać wszelkie przeszkody, czego się jednak nie spodziewałem. I przyszliście tu. Dokładnie teraz. Wszyscy razem…

Zapach spalonej ryby, przed minutą osiągający zenit, teraz ulatywał i niknął. Dobrze, że z pojawieniem się maga przynajmniej znikła groźba pożaru…

– Witam pana, Egercie Soll, naznaczonego klątwą i zmiłowaniem samego Tułacza. I pana, szlachetny Rekotarsie, któremu pozostało parę dni. Panią także, Alano, znajdującą swoje szczęście, aby je wkrótce utracić… I ciebie – ciągnął, dziwnie zmienionym głosem, od chwili gdy się spotkał oczami z Tantalą – która odmieniłaś mój los.

– Nieprawda! – odpowiedziała teatralnym szeptem.

– Prawda.

Stary Czarno przymknął powieki.

– Pięć lat temu pokochałem cię, lecz postanowiłaś być wierna przeszłości. Wybrałaś pamięć Następcy, Strażnika Luara. Pięć lat temu chciałem być z tobą, lecz zdecydowałaś inaczej. Od tego dnia, kiedy zamknąłem drzwi za tobą, ciągnie się długa nić, wiodąca nas wszystkich do drugich Drzwi.

Wyciągnął dłoń ku błyszczącej klamce. Egert wykonał szybki ruch. Czarno cofnął rękę z uśmiechem.

No cóż, pomyślałem, ściskając naprężone ramię żony. Teraz przynajmniej wiadomo, skąd…

– Więc to tak – powiedziała ochryple i nienawistnie Alana.

– Tak… panienko. Nie jesteśmy przypadkowymi ludźmi. Odźwierny powinien być nieszczęśliwy i odepchnięty przez innych. Ale ja nie jestem Odźwiernym.

– A kim? – zapytała ostro Alana.

Czarno nie odpowiedział, jego twarz pozostała nieruchoma, chociaż aż się prosiła o wieloznaczny grymas.

– Znamy się nie od dziś – powiedziałem z wysiłkiem. – Każdy z nas skrywał swój mały sekret… Myślisz, magu, że cała prawda cokolwiek zmieni?

Czanotaks podniósł na mnie gniewnie i młodzieńczo błyszczące oczy, jakby przez pomyłkę obramowane starczymi, obwisłymi powiekami.

– Nie powiedziałem ci wszystkiego, Retano. Nie można odwołać twego Wyroku na tym świecie, jedyne, co mógłbym zrobić, to odwlec go o jakiś tydzień, jak to zrobiłem ze złodziejaszkiem. A jednak cię nie okłamałem. Kiedy zawładnę Amuletem, w nowym świecie nie będzie miejsca dla Sędziego i jego Wyroków. Rozumiesz?

Rozumiałem.

Otoczenie straciło barwy i oddaliło się ode mnie. Jakby twarze mych towarzyszy namalowane zostały na płótnie i zamazywały się, gdy się od nich cofałem.

To znaczy, że od samego początku…

Miałem chęć usiąść. Odejść na bok. Niechaj ci ludzie sami wyjaśniają sobie wzajemne związki. Moja rola skończona.

Ktoś wziął mnie za rękę bardzo mocno zimnymi palcami. Moja żona.

– Alano – rzekł Czarno, znowu zmieniając głos – ile lat chciałabyś… na jak długie życie chciałabyś zamienić te trzy dni, które ci pozostały do wdowieństwa?

Zapłakała.

Niezdarnie wodząc dłońmi po jej mokrych policzkach, powoli dochodziłem do siebie. Wciąż jestem jednak na tym zbiorowym portrecie i nikt mnie nie wypędza…

– Mając Amulet – kontynuował miękko Czanotaks – będę mógł rozporządzać życiem innych. Twój mąż, Alano, szlachetny Retanaar Rekotars będzie żyć długo i szczęśliwie. Rozumiesz?

Egert ruszył w stronę córki, jakby chcąc ją pocieszyć. Zatrzymał się, gdy spotkał się z moim wzrokiem.

– Panie Soll – ciągnął śmiertelnie znużony tonem mag – ile razy w samotności groziłeś Niebu pięścią? Ile razy przeklinałeś los za nieszczęścia, prześladujące twoją rodzinę? Czy pani Toria, córka dziekana Łujana, zasłużyła na swoje szaleństwo?

Szare oczy Solla pociemniały. Zdawało się, że za chwilę z czarnych źrenic wystrzelą pioruny.

– Wszystko wróci – oznajmił słodko czarownik. – Dostanie ją pan z powrotem. Ona pana rozpozna. Wszystko wróci, rozumie pan?

Soll nadal spoglądał gniewnie, lecz jakby na ślepo. W ciągu naszej krótkiej znajomości widziałem go w różnych opałach, nie widziałem jednak jeszcze takiego wyrazu twarzy u nikogo z ludzi…

– Nie kłamię – zapewnił Czanotaks.

Nikomu nie przyszło do głowy zaprzeczyć.

Ponieważ to była prawda.

– A ty…

Czarno odwrócił się do Tantali i jakby zmieszał się na chwilę, choć oczy mu nadal błyszczały.

– Widzisz…

Nastąpiła bardzo długa pauza. Nie widziałem twarzy Tantali, lecz mogłem spostrzec, jak jej białe uszko stopniowo stawało się rubinowe. Widziałem też fizjonomię Czarno z wygiętymi w dół starczymi ustami.

– Otrzymasz… możność… wyboru. Zrzucisz brzemię dawnej klątwy. Spotkasz się z nim twarzą w twarz i sama zdecydujesz, kto jest ci bliższy, on czy…

– Milcz.

Jakiś czas cała nasza piątka spełniała polecenie byłej aktorki. Milczeliśmy. Zdawało się, że w zamkniętym pokoju cichutko skrzypiał fotel.

– Popełniasz błąd, magu – głucho odezwał się Soll. – Tak samo jak Szalony Łasz i jego naśladowca, Fagirra pchasz się tam na próżno. Tam nie ma już Drzwi i nikt nie stoi na progu…

– Doprawdy?

Zwiędły staruszek, który pół roku temu był moim rówieśnikiem.

Teraz znów się uśmiechał, oczywiście jeśli ten grymas można było nazwać…

Cała nasza czwórka zrobiła krok wstecz.

Tamto patrzyło na nas z jego źrenic. Nie kryjąc się więcej. Z ciekawością nowego pana. Czarna pustynia bez dna, miliony oczu. Główki gwoździ, podtrzymujących aksamitną zasłonę wszechświata…

Jeśli nam się przywidziało, to wszystkim w jednej chwili to samo.

Sekundę później stał przed nami ten sam łysy, przygarbiony staruszek. Żadne z nas nie mogło wydusić słowa.

Za zamkniętymi drzwiami pani Toria czekała na swój los. A właściwie, nie czekała. O niczym nie myślała, niczego się nie bała, poddana swej doli, bezwolna jak przedmiot.

Mój słuch się wyostrzył.

Słyszałem jak na dole schodów obraca się, dochodząc do siebie, okrwawiona służąca.

Jak wiatr przewraca papiery na czyimś biurku. Jak potrzaskują ostygające węgielki w piecu. Czanotaks Oro uśmiechnął się smutno.

– Retano, Tantalo, Alano i pan, pułkowniku… Wszystko idzie, jak powinno. Teraz wszyscy pobłogosławicie mój następny krok. Wejdę tam… i wszystko będzie dobrze. Tak?

Przesunął spojrzeniem po naszych twarzach. Nawet Soll nie zdzierżył i spuścił głowę.

– Tyle honoru – wykrztusiłem z niemiłym uśmieszkiem – tak wspaniały cel, a błogosławić go mają takie nędzne istoty, jak my?

Czarno uniósł kąciki ust swojej strasznej maski.

– Ach, Retano… Kwestia nie polega na proporcjach. Nic w świecie nie zdarza się przypadkowo. Możecie niczego nie mówić. Po prostu dajcie mi…

– I co się stanie? – ledwie słyszalnie zapytała Alana.

– Będzie lepiej, niż teraz – odparł mag bez cienia uśmiechu. – Przyszliście mnie powstrzymać… teraz pobłogosławcie. Milczeniem.

Dłoń Alany ześlizgnęła się z mego ramienia. Chwilę potem ujrzałem jej rozszerzone źrenice.

– Retano…

Cała się trzęsła. Nic dziwnego, ja też drżałem. Cały świat jest być może w gorączce…

Jak ona się zmieniała. Z uroczego podlotka wystraszona niewiasta, a potem piękna, doświadczona kobieta, wiedząca wszystko o miłości i znów zrozpaczona dziewczynka, tak podobna do swego ojca.

– Retano… On ma rację! Niech nastanie ten jego nowy świat… jeśli będzie w nim miejsce dla ciebie. Dla nas obojga. Nie chcę, żebyś umierał. Co wart będzie ten stary świat bez ciebie? Czy warto go cenić, skoro jest w nim możliwe… To wredny, ohydny świat i nie ma człowieka, który nie przeklinałby go chociaż raz w życiu. Niech będzie po nowemu… tylko, żebyś żył!

Nogi ugięły się pod nią i padła na kolana. Trudno orzec: przede mną, czy przed Czanotaksem.

– Alano!

Tantala chwyciła ją za ramiona. Alana odwróciła się konwulsyjnie do przybranej siostry.

– A ty?! Ile razy mówiłaś o Luarze, że lepiej, by otworzył Drzwi! Lepiej, żeby wrócił, choć odmieniony… A ty, ojcze?!

Egert milczał.

– Retano!

Alana chwyciła mnie za ręce.

– Dlaczego mamy cię tracić? Jeśli mama przeżyje i znów będzie z nami, jak dawniej, wszyscy wrócimy do siebie. To przecież nie dom wariatów, byliśmy kiedyś normalną, szczęśliwą rodziną…

– Nie mów tak – powiedział bezbarwnie Soll. – Milcz.

– Dziewczyna ma rację – zauważył mag, patrząc w bok. – Odźwierni usprawiedliwiali swoją słabość humanitaryzmem. Wmawiali sobie, że podoba im się ten świat. Ale pan chyba nie chce widzieć swej córki wdową, pułkowniku? A swoją żonę szaloną?

Soll milczał.

Czanotaks przygarbił się jeszcze bardziej, choć zdawało się to niemożliwe.

– Tantalo, powiedz im.

– Co? – odparła beznamiętnie była komediantka.

– O czym rozmawialiśmy tam, w lesie…

Nabrała powietrze w płuca, jakby rzeczywiście miała coś powiedzieć, lecz nie wydała żadnego dźwięku.

Długo przeciągające się milczenie.

Soll patrzy błędnie. Czym jest dla niego Toria? Całym światem. Bezpowrotnie utraconym. Czym dla niego jest świat?

Tantala patrzy w dół. Za kimś innym mogłaby pójść, kto dorównywałby Luarowi. Lecz zatrzymała się wpół drogi, czyniąc człowieka nieszczęśliwym…

Chciałem się uśmiechnąć, lecz zdobyłem się tylko na nędzny grymas.

Alana wciąż klęczy. Trzęsie moimi dłońmi i czeka.

Na co?

Spadają w dół ostatnie ziarenka piasku. Obraca się drewniany kalendarzyk. Oni milczą.

– Wstań – powiedziałem cicho, lecz od razu mnie posłuchała.

Widocznie w moim głosie było coś, co uniemożliwiało sprzeciw.

– Posłuchaj, moja żono – powiedziałem, usiłując przezwyciężyć chrypkę przy ostatnim słowie – lepiej ci zostać wdową, niż wygnanką przy żywym mężu.

Nie od razu pojęła. Uniosłem podbródek, trochę zapomnianym, rasowym gestem Rekotarsów.

– Jeśli pójdziesz za tym łysym potworem i zaprzedasz się mu, wyrzeknę się ciebie, Alano. Sam rzucę się w przepaść, żeby nie żyć za cenę… nieszczęścia innych ludzi.

Jaka ogłuszająca cisza. Oszałamiająca. Wstrząsająca.

– Egoista – stwierdził z uśmieszkiem Czanotaks – ale w najlepszym gatunku…

Oczy Alany całkiem pociemniały. Znowu była podlotkiem na granicy histerii.

– To wszystko – powiedziałem czule. – Nie mam nic do dodania.

Pauza. Tantala i Egert milczeli, patrząc w podłogę… Nie, jednak zerkali na mnie ze strachem. Przeraziła ich moja decyzja?

Czy boją się samych siebie. Przecież przed chwilką byli o włos od tego, żeby „błogosławić milczeniem"… Alana długo szlochała.

– Szkoda – stwierdził Oro. – Jaka szkoda. Chodźmy.

Słabo pamiętam, co zdarzyło się później.

Soll ruszył do przodu, unosząc miecz, ale obite tkaniną drzwi otwarły się same z siebie i skrzydło okazało się ciężkie jak brama twierdzy. Pchnęło Egerta na mnie i ledwie zdołałem przytrzymać go i nie upaść. Po domu przeszedł podmuch wiatru, zafalowały zasłony, trzaskały drzwi… Pokój otworzył usta i zrobił wdech. Pofrunęliśmy jak muszki niesione prądem powietrza.

Na chwilę przypomniała się rozszalała, żółtawa rzeka.

Potem drzwi zatrzasnęły się za naszymi plecami. Z charakterystycznym dźwiękiem zatrzaskującej się pułapki.

– Torio! – rozległ się zrozpaczony głos pułkownika Solla.

Miękki dywan złagodził upadek, lecz niedawno rozbita głowa odezwała się bólem i mrokiem w oczach. Jakiś czas widziałem tylko swoją rękę i dłoń Alany, splecioną z moją palcami.

– I ciekawa rozmowa skróciła nasze oczekiwanie…

Nieznany głos. Czyj? W pokoju nie mogło być nikogo oprócz Torii, Czanotaksa i nas, bezsilnych, niezdolnych go powstrzymać…

Parę kroków od mojej twarzy tonęły w dywanie mocno zakurzone i sfatygowane buty.

– Będziemy kontynuować niemą scenę?

Drugi głos. Swarliwy i kwaśny. Jego właściciel siedział na poręczy niskiego fotela, a jego głowa spoczywała na szerokiej marszczonej kryzie, jak na półmisku.

Usiadłem, przyciskając do siebie Alanę. Podniosłem się na jedno kolano i odpełzłem ku ścianie. Nikt na nas nie zwracał uwagi.

Zwariowałem?

– A… ach – słabo wykrztusił Czarno Tak Skoro.

Stał, wsparty o wielkie biurko. Wydawał się najstarszy ze wszystkich, chociaż większość zebranych także była wiekowa. Trzymał się za pierś, dysząc ciężko.

– Ach… Oczywiście, jak mogłem sądzić, że panowie zjawy przepuszczą ostatni akt. Ostatnią scenę naszego małego spektaklu? Pod tytułem: Puk, puk… Kto tam?… Otwórzcie!

– Nie bój się – szepnąłem do Alany.

Wciąż drżała.

– Cieszę się, że was widzę.

Czarno skłonił się przed właścicielem zakurzonych butów.

– Pana, wielki magu Larcie Legiarze, pogromcę Czarnego Moru i Walczącego z Obcym…

– Wspaniały gobelin – odpowiedział tamten, patrząc na ścianę. – Miałem może ze trzy dzieła takiej klasy, nie więcej…

Połowa jego twarzy była pokryta skomplikowaną siecią blizn, jedno oko zdawało się ślepe, drugie pobłyskiwało szyderczo, jakby skrywało osie żądło.

Czy to jest Lart Legiar?!

– Boję się, Retano – szepnęła Alana.

– Wspaniały gobelin – powtórzył z satysfakcją wielki mag. – Pamiętasz, Marranie?

Od okna odwrócił się wysoki starzec… chociaż w obecnej sytuacji nie nazwałbym go już takim starym. Dokładniej mówiąc, człowiek w nieokreślonym wieku.

Czarno pokłonił się jeszcze niżej.

– Witam pana, Tułaczu. Raul Ilmarranien, zwany Odźwiernym, choć najczęściej Marranem…

Wpatrzyłem się z całej mocy w Tułacza.

– Ten gobelin – odezwał się jeszcze jeden głos, cichy i kojący – należał w swoim czasie do mojego mentora Orlana…

– Pana też witam!

Czarno wykonał błazeński pokłon niemal do samej ziemi.

– Sławny dziekan Łujan, także pogromca Moru, autor słynnego dzieła z biografiami…

Podniosłem się, rozglądając po pokoju. Po raz pierwszy zobaczyłem Torię.

Matka Alany była niesamowicie piękna. Upływające lata nie zniszczyły krągłej twarzyczki, szyja nie straciła kształtu, a rój pieprzyków tylko ją upiększał. Toria spała w fotelu. Twarz była rozluźniona, a opuszczone rzęsy ciemniały jak dwa półksiężyce. Pamiątką po torturach, stratach i szaleństwie były dwie bruzdy wokół ust.

Potem zobaczyłem czyjeś dłonie na jej ramionach. Podniosłem oczy.

Dziekan Łujan, ojciec Torii i dziadek Alany, stał za oparciem fotela. Jego pomarszczona twarz była nieprzenikniona jak maska. Od razu miało się pewność, że dopóki za nią stoi, nie trzeba się obawiać o jej bezpieczeństwo.

Czarno Tak Skoro zaśmiał się, zachłystując nerwowo.

– Wszyscy są tutaj! Proszę się nie odwracać, panie Orwinie, poprzedni Wieszczbiarzu, bo chcę pana także przywitać!

Orwin siedział w kącie, za stolikiem do toalety. Patrzyłem z niedowierzaniem na lustrzane odbicie: ciemnowłosy, nerwowy, pełen wdzięku. Jego dłoń co pewien czas przesuwała się po szyi, jakby w poszukiwaniu utraconego medalionu.

– Zapomniałeś mnie przywitać – cierpko zaskrzypiał ten, którego głowa spoczywała na wielkiej kryzie.

– Proszę o wybaczenie!

Czanotaks pokłonił się z demonstracyjną skruchą.

– Witam wielkiego maga, Baltazara Esta, nie mniej sławnego, a może nawet bardziej od niejednego tutaj…

W przeciwległym kącie ciężko poruszył się pułkownik Soll. Z trudem stanął na nogach. Być może miałem wyraz twarzy podobny do niego. Kompletnie bezrozumny.

Zauważyłem, że w pokoju panuje niezwykła cisza. Żadnego dźwięku z zewnątrz ani wycia wiatru, ani stukotu drzwi. I wszyscy na coś czekają.

Czarno Tak Skoro zachwiał się i oparł ciężko o biurko, tracąc przy tym całą swoją wesołość.

– Jesteście widmami – powiedział głucho. – Nie możecie mnie powstrzymać… nawet ty, Łajanie. Od dawna nie masz władzy nad Torią…

– Nigdy jej nie miałem – odparł dziekan. – Odkąd Toria nauczyła się samodzielnie ubierać i myć ręce.

– Jesteście widmami – powtórzył z uporem Czanotaks. – Rozprawiłem się z żywymi, więc tym bardziej nie boję się was.

– Co? Wcale się nie rozprawiłeś z żywymi – usłyszałem własny, oburzony głos. – Już przegrałeś…

Oczy Czanotaksa zabłysły.

– Z drogi, szczeniaku, który wybrał śmierć! Z drogi, Legiarze, chyba że chcesz stracić drugie oko?!

Tułacz rzucił się w jego stronę. Wzmianka o utraconym oku Legiara poruszyła go bardziej, niż zagrożenie dla świata.

– Raulu – rzekł cicho jednooki – stój.

Nie sądziłem, że Tułacz go posłucha, ale zamarł natychmiast. Lart Legiar zwrócił się w stronę Czanotaksa.

– No, dobrze… Czanotaksie, skoro tak wolisz. Jeśli jest sens nazywać cię ludzkim imieniem. Próbuj…

Wszyscy wstali.

Wstał Orlan, siedzący przed lustrem. Podniósł się Baltazar Est, dziekan Łujan niechętnie zdjął dłonie z ramion córki i cofnął się do okna. Tam, gdzie stał Tułacz ze skrzyżowanymi rękami.

Zgrzytając zębami, z wielkim trudem także się rozprostowałem. Wstałem z podłogi, podnosząc Alanę, a naprzeciwko wyprostował się Soll i pomógł ustać na nogach kruchej jak gałązka Tantali.

Tylko Toria się nie poruszyła. Nieruchoma kobieta w centrum nieregularnego ludzkiego kręgu.

– Spróbuj! – rzekł Legiar mało dyplomatycznym tonem.

– Popróbuj! No?!

Czanotaks obejrzał się na Torię.

Baltazar Est zatrzymał Egerta, rzucającego się przez pokój. Mnie trzymał Legiar i jego palce były jak stal.

Czanotaks Oro, straszliwy starzec, przez nikogo nie powstrzymany…

Czy mogliśmy go powstrzymać?!

Ruszył ku Torii Soll.

Powietrze w pokoju zgęstniało jak miód. Wcale niesłodki. Gorzki, ciężki, dławiący.

– Nie szarp się. On cię zabije.

Pokryta bliznami twarz Legiara była tuż obok.

A niech tam… Nie mogę dopuścić, żeby…

– Torio – powiedział Czanotaks odrażająco triumfalnie – chodźmy.

Wyciągnięta ręka…

Widziałem, jak unoszą się rzęsy Torii.

Powoli, po troszeczku.

I od razu przestałem się wyrywać z trzymających mnie pęt.

Nigdy przedtem nie widziałem Torii, lecz w jej oczach było coś obcego. To naprawdę straszne, kiedy czyjeś oczy patrzą cudzym spojrzeniem…

– Ty?! – spytały jej piękne, z trudem poruszające się usta.

To był obcy głos. Na pewno nie jej.

– Ty?! – powtórzył jak echo Czanotaks.

Zaskoczony, zbity z tropu, zły i gotów do walki.

– Jestem tutaj – rzekł obojętnie patrzący oczami Torii.

– Nie będziesz dalej szedł i szukał mnie. Zdjąłem zasuwę i zamknąłem Drzwi Amuletem. Odejdź.

– Nie mam dokąd iść – głucho odparł ten, który do niedawna był Czanotaksem. – Muszę wziąć Amulet, nie mam wyboru.

– Tym gorzej – powiedział obcy głos. – Nie ma Drzwi dla ciebie, w całym świecie ich nie ma. Jestem ostatnim Odźwiernym. A także ostatnim Wieszczbiarzem. Nie będzie następnych…

Czarno wyszczerzył się.

Legiar chwycił mnie za kołnierz i wepchnął twarzą w dywan.

Oślepiający błysk.

Nie miałem możliwości zobaczyć. Świat skurczył się jak skórka rzucona w ogień. Mogłem tylko kurczowo przyciskać do siebie Alanę, w chwili, gdy stalowa ręka Legiara coraz mocniej wciskała moją głowę we włosie, aż niemal zacząłem się dusić.

Zimny pokój. Białe światło bijące z trzech ogromnych zwierciadeł zaczęło gasnąć, zamigotało, wybuchło ponownie i w tym momencie jedna tafla pękła i rozlazła się jak zetlała tkanina. Strzępki zwinęły się w rurki, a w otworze stanął ktoś… Ciemna postać z długim, białym ostrzem w dłoni.

I z gorejącą, złotą iskrą na piersi.

Kto tak krzyczy na cały świat łamiącym się głosem? Tantala?!

Precz, czarodzieju! Jeszcze krok i twoja moc cię nie obroni!

Stojący w przejściu uniósł klingę i pozostałe lustra rozpadły się od środka na miriady maleńkich okruchów. Białe światło zrobiło się złote. Barwa starego złota.

Ślepe ściany straciły swoją biel i stały się przejrzyste. Widziałem ich twarze na pociemniałym tle. Zeszpecone wysiłkiem. Raul Ilmarranien, Nie Otwierający Drzwi, Lart Legiar, Walczący z Obcym, Zabity w Przedsionku, dziekan Łujan, Pogromca Moru i jeszcze inni…

Ten, który stał w przejściu zrobił szeroki krok do przodu. Po klindze biegła błyskawica.

Puść mnie! Przepuść mnie, nędzniku! Daj mi się ogrzać!

Deski podłogi stanęły dęba. Zaświszczało długie białe ostrze. Powietrze stało się podobne suchemu piaskowi, który utrudniał oddychanie.

Nad głowami wiły się żółte i czerwone linie, zapętlając się o siebie, rwały się z niegłośnym trzaskiem, który jednak ogłuszał. Pojawiła się szarawa wrona, wściekle się kręcąca, która poszła pochłaniać odłamki luster, wszystkie, co do jednego… Osypały się pokryte popiołem zbocza. Walczyłem jak mrówka w piaskowej jamce, kiedy wrona wywróciła się na nice, zmieniając w górę, stożek. Ten, który stał w przejściu odrąbał swym gasnącym już ostrzem czarną przyssawkę na jego szczycie…

Muszka na szali wszechświata. Czy mogłem cokolwiek zmienić?

Wszyscy Odźwierni i Strażnicy decydowali o losach świata sami, bez podpowiedzi. Czy cokolwiek zależało od moich marnych decyzji?

W każdym razie miałem czyste sumienie. Wiedziałem, że gdybym był Odźwiernym…

Ten ciężar mnie jednak ominął. Jestem tylko awanturnikiem, dumnym ze swego wątpliwego pochodzenia, a właściwie bezrozumnym włóczęgą.

Nic nie ważąca muszka na szali wszechświata.

Rażące światło zgasło. Uchwyt Legiara osłabł. Pozwoliłem sobie unieść głowę.

Pani Toria siedziała wciąż w fotelu. Jej powieki powoli opadały. Tantala szła, potykając się, przez pokój. W końcu dotarła do celu, upadła przed Torią na kolana, zaglądając w zamykające się oczy.

– Luarze?!

Powieki Torii opuszczały się powoli, po troszeczku.

– Luarze! Luarze!… To ja!

Ręka pani Soll, spoczywająca na podłokietniku, uniosła się sztywnym, drewnianym ruchem. Jakby na nitce.

Na moment opuściła się na głowę byłej komediantki.

– Luarze!!!

Oczy Torii zamknęły się. Dłoń opadła bezwładnie. Mocniej przytuliłem Alanę do siebie. Wyprostowałem się. Ten, którego nazywano Baltazarem, stał już u drzwi. Jego palce gładziły polerowany pierścień na drewnianej klamce.

– Wybaczcie, moi państwo, że naruszyliśmy wasz spokój. I wyszedł, uśmiechając się zjadliwie.

Za nim pospieszył Orwin, pobladły i wychudły. Obejrzał się w progu.

– Lart… Marran… Już czas.

– Zdążymy – wycedził przez zęby Tułacz.

Dziekan Łujan ostrożnie pogładził włosy śpiącej córki. Pochylił się nad Tantalą, mimochodem muskając jej ramię.

– Nigdy nie mów „nigdy". Ani tak nie myśl.

Rzucił ostatnie spojrzenie na Torię, uśmiechnął się do Egerta, odszukał oczami Alanę i więcej się nie oglądając, poszedł ku drzwiom.

– Bardzo ryzykowaliśmy – syknął przez zęby Legiar.

– A co mogliśmy zrobić innego? – rzekł Tułacz, wzruszając ramionami. – Tu i bez nas znajdą się… obrońcy.

Obaj spojrzeli na mnie. Cofnąłem się, wtapiając w ścianę.

– Ty, Retano – powiedział Legiar z niezrozumiałym dla mnie zadowoleniem. – Miło mi cię poinformować, że twój przodek, Damir, był najlepszym ze sług… chciałem rzec, z ludzi. A ty… Co za szkoda, że podpadłeś pod Wyrok.

– Wszyscy od czasu do czasu czemuś podpadamy – zauważył z westchnieniem Tułacz.

I obaj spojrzeli teraz na Egerta, zastygłego przy fotelu żony w tej samej pozie, w jakiej wcześniej stał dziekan Łujan.

– Żegnaj – powiedział Tułacz.

– Do zobaczenia – rzekł Legiar z uśmiechem. Obaj wyszli.

Rozejrzałem się. Pokój był pusty, tylko Egert stał z dłońmi na ramionach żony, Tantala skuliła się na podłodze u nóg Torii, tylko Alana kurczowo czepiała się mojej dłoni…

Gdzie?!

Gdzie jest Czanotaks Oro?!

Alana krzyknęła, pokazując palcem na okno.

Szyby pokryły się mroźnymi wzorami. Od wewnątrz. W plątaninie lodowych łodyg wyraźnie odznaczał się kształt wielkich dłoni, przymarzniętych do szkła…

Lód się rozpuszczał. Szron tajał w oczach, spływając mętnymi strugami. Skurczone palce pękały, traciły kształt, znikały.

Z jakiegoś powodu bałem się deptać zacieki na dywanie.

– Zima? – spytał ktoś ze zdziwieniem za moimi plecami.

Odwróciłem się jak użądlony.

Pani Toria siedziała wciąż w fotelu. Przenosiła zdumione, coraz bardziej przytomne spojrzenie ze mnie na Alanę, z Alany na Tantalę. W końcu spotkała się oczami z Sollem i uśmiechnęła się niepewnie.

– Wołałeś mnie, Egercie? No to jestem…

Загрузка...