Rozdział szósty

Tawerna zwała się „Pod Ryjówką". Była to już chyba czwarta lub piąta karczma na mojej drodze. Nie byłem pijany, tylko w głowie odzywały się ciche, lodowate dzwoneczki, a świat przed oczami wypełniony był detalami: drobne kamyki, szczeliny w spękanym drewnie, zapodziany grosik pod stołem, mucha poszukująca nieczystości…

Wierzyłem jako dziecko, że krew Maga z Magów Damira odezwie się we mnie i w końcu objawię czarodziejskie umiejętności. Czas pokazał, że nadzieja była próżna. Nigdy nie żałowałem tego tak bardzo, jak owego deszczowego wieczoru, rozciągającego się brudną płachtą między knajpami.

Gdybym był magiem… Czy stałbym się igraszką Czarno Tak Skoro? Czy wplątałbym się w małżeńską aferę? Czas ucieka sekunda po sekundzie i aby ratować swoje życie zmuszony byłem zrobić z siebie głupca. Miałem ich wszystkich dosyć: Solla, Alany i starej histeryczki Tantali!

Żadna z odwiedzonych wcześniej tawern mi się nie spodobała. Dopiero ta nie wywoływała we mnie odrazy. Zasiadłem za ciężkim stołem i zażądałem wina.

Zachowałem dobry wygląd, skoro pospieszył obsłużyć mnie sam właściciel. Patrząc jak ten dość młody jeszcze, żylasty człek napełniał mą szklanicę, zamamrotałem od niechcenia:

– Przyjacielu, czy znajdę w tym mieście maga? Takiego prawdziwego, a nie szarlatana?

„Ryjówka" była piąta, może jednak szósta z kolei.

Oberżysta starannie postawił dzban na pociemniałym ze starości blacie. Był chyba niewzruszony z natury, a może co drugi gość o to go wypytywał.

– Wie pan co, szanowny panie. Ci dzisiejsi, to żadni magowie. Dawno temu, kiedy mój tatuś był jeszcze młodzikiem, w mieście był jeden czarownik pracujący na uniwersytecie, dziekan Łujan…

Uśmiechnął się, jakby wspominał coś przyjemnego.

– Był także inny człowiek, bez rodziny, bez nazwiska, którego zwali Tułaczem. Przy tamtym stole…

Wskazał ciemny kąt, zakryty parawanem.

– Siadywał tam co roku w Dzień Wszelkiej Radości. Pamiętam go z dzieciństwa. Był prawdziwym magiem i pułkownik Soll spotykał się z nim tutaj za każdym razem. Ojciec zabronił mi o tym gadać, bo dostałbym pasem. Od dawna się tu jednak Tułacz nie zjawiał. Chyba już dziesięć lat. Tatko żył jeszcze…

Być może poczciwy oberżysta obdarzony był zdolnością widzenia wielu rzeczy, jak ja. A może po prostu poczuł do mnie sympatię, skoro wizyty w czterech tawernach uczyniły moją twarz tak urzekającą. Nie pokazałem po sobie wrażenia, jakie zrobiło na mnie nazwisko Soll.

W końcu do naszej rozmowy dołączyli inni tutejsi bywalcy. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko kiwać głową i słuchać, a także od czasu do czasu gryźć się w język.

Popełniłem gruby błąd, wdzierając się zwycięsko do domu Sollów, nie zebrawszy najpierw informacji o tej rodzinie. Dostałem za to nauczkę. Tantala, w obecności której tak źle wyrażałem się o komediantach, była przed laty wędrowną aktorką. Zapewne dlatego postanowiła się na mnie zemścić, może głupio, lecz wystarczająco boleśnie.

Kto jednak mógł przewidzieć, że w porządnym domu mieszka pod bokiem prawdziwej damy była komediantka? Słomiana wdowa, była narzeczona owego tajemniczego Luara, który zaginął dziesięć lat temu, przy czym wszyscy wierzą, że nie zginął gdzieś przypadkowo, lecz stanął na straży u jakichś Wrót…

Dziesięć lat bez przerwy. Nawet strach na wróble tyle by nie wystał.

Skąd mam wytrzasnąć kolejnego maga?! Kto mnie wyzwoli od wyroku Sędziego, abym mógł posiać do diabła pana Czarno z jego intrygami?

– Tak, oczywiście – odpowiedziałem machinalnie.

– A swoją drogą, ten pan Łujan, o którym tyle słyszałem, podobno pisał też jakieś książki?

Rozmowa się ożywiła. Wszyscy obecni znali Łujana. Ku memu niezadowoleniu, wspominali jego imię z niesłychanym respektem. Był mądry, sprawiedliwy, powstrzymał Czarny Mór. Wielkie nieba, w swym życiu spotkałem co najmniej pół setki szarlatanów, z których każdy przysięgał, że powstrzymał zarazę. Dziwne, że ktoś jeszcze gdzieś na to umierał…

– Napisał tylko jedno dzieło – odparł pryszczaty mieszczanin w ciemnym, porządnym kaftanie. – Jedno, lecz bardzo cenne. Mówią, że jest w nim zawarta prawda o wszystkich magach, wszystko, jak było, aż strach czytać, powiadają… Ja sam kiepsko znam litery, ale mam krewniaka na uniwersytecie, studenta. Dali mu poczytać, nową kopię zrobili, tak…

Westchnąłem. Jeśli Tantala nie skłamała, to księga nieszczęsnego Łujana jest od początku do końca wydumana. Jakże miałbym wierzyć dalej w mój Certyfikat, gdyby zawierała prawdę? Skoro jednak jestem na świecie, to kto ożenił się z moją prababką? Jakiś nieuchwytny duch?

– A pani Toria już od trzech lat nie wychodzi z domu – opowiadał tym razem inny mieszczuch ze znakiem cechowym aptekarzy, wytatuowanym między wielkim a wskazującym palcem lewej dłoni. – Mówią, że chora… Inni gadają: rozum postradała!

Zadrżałem. Matka Alany?!

Wola łajdaka Czarno złączyła mnie z niezłą rodzinką. Do czego mu potrzebna ta kłamliwa książeczka?! Na co mi ta rozpuszczona pannica?!

Czas ucieka, sekunda za sekundą.

Kto mi pomoże wyrwać się z łap Sędziego?

– Nie będę z tobą rozmawiać! Nie będę z tobą rozmawiać!…

Tantala odwróciła się. Żal było patrzeć na Alanę.

Z równym powodzeniem można by było próbować zatrzymać kamień staczający się ze szczytu. Kiedy się rozpędzi, leci coraz szybciej i nic go już nie powstrzyma.

Nie powstrzymasz także gwałtownej ulewy.

Panienka z zaczerwienioną twarzą wrzeszczy i bryzga śliną. Zrobi wszystko po swojemu, choćbyś walił pałką po głowie. Choćby ojciec całkiem przez nią osiwiał, pannica zrobi swoje. Nie włada sobą i pędzi jak toczący się kamień.

Tamten nieszczery typ. Pozer i zapewne kłamca, opowiadający wierutne bujdy, ale panienka mu wierzy, gdyż wbiła go sobie do głowy. Słowa Tantali są jak groch o ścianę.

– Dokąd się wybierasz, Alano?

– Nie twoja sprawa! Na spacer!

– Nie puszczę cię.

– Jakim prawem?! Kim dla mnie jesteś, komediantko?!

Tantala opadła na fotel. Miała nadzieję, że z tamtej strony wyglądało to naturalnie i nie runęła jak worek zrzucony z furmanki, czując, jak jej miękną kolana.

Czemu Egert zwalił tę rozmowę na barki biednej Tantali?

On także nie jest z żelaza. Ciągły opór tej nieznośnej dziewczyny każdego doprowadziłby do obłędu. Wystarczy, że Toria… W Korpusie Egert może zdziałać wiele dobrego ze swymi chłopakami. Szanują go tam. Jest zbyt silny na to, by upajać się poczuciem winy i tonąć w nim, jak w smole.

– Idź dokąd chcesz – usłyszała gdzieś jakby z boku swój spokojny, beznamiętny głos.

Kiedy na dole trzasnęły drzwi, rzekła do sługi:

– Idź za nią.

I powtórzyła w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie, teraz z nutką rozdrażnienia:

– Idź za nią! Śledź ją.

Nie miała ochoty czekać na powrót Egerta. Nie miała siły odpowiadać na pytanie, gdzie jest Alana. Dlatego wyszła z domu, niemal pewna gdzie i z kim spędza czas była uciekinierka.

W pierwszej z brzegu gospodzie dowiedziała się, że przystojny młodzieniec z długim, szlacheckim nazwiskiem chciał się tutaj zatrzymać, lecz bezwstydny właściciel „Miedzianej Bramy" zwabił go do swojej pluskwiarni i teraz naiwny biedaczek będzie musiał nocować z myszami i insektami.

Tantala uśmiechnęła się krzywo, rzuciła pieniążek gadatliwemu słudze i poszła do „Miedzianej Bramy", gospody, z którą wiązały się jej dawne, słodko-gorzkie wspomnienia.

Nic prawie się nie zmieniło przez dziesięć lat. Przede wszystkim nie zmienił się miedziany szyld. Owszem, arystokratyczny przystojniak zatrzymał się tutaj, niestety, obecnie nie ma go w pokoju…

Zmierzchało. Po ulicach chodzili latarnicy.

Służący zdziwił się, słysząc kolejne pytanie. Zmarszczył brwi. Panienka? Jakaś przychodziła i wypytywała o panicza. Ech, pani Tantalo, jej liczko wydawało się znajome, czy to czasem nie była córka pana Solla? Urocza panienka, ale żeby tak uganiać się po knajpach za mężczyzną… Jakich knajpach? A kto to wie, ona go szukała, on zaś ruszył w rejs. Młoda krew, a do tego pieniądze.

Tantala zacisnęła zęby.

Prawdę mówiąc, mogła w tej chwili wrócić do domu. Ostatecznie prędzej, czy później poczciwy Klow wróci z opowieścią, gdzie nocowała zepsuta dziewka. Tantala była niemal pewna, że w mieście, gdzie wszyscy znają pułkownika, jego córce nie zagraża nic oprócz hańby. Kobieta wróciłaby, gdyby po powrocie nie trzeba było spowiadać się Egertowi i wyznać całą prawdę o Alanie.

Toteż nie wróciła. Podziękowała słudze i powoli ruszyła w obchód okolicznych knajpek.

W wielu miejscach ją poznawano i uprzedzając pytanie, informowano, że młoda osoba była tutaj jakiś czas temu. Szukała wysokiego mężczyzny z czarnymi, błyszczącymi włosami.

Także był tutaj, ale wcześniej. Właśnie wyszedł. Dokąd? Kto go tam wie, młodzi szlachcice bawią się, gdzie chcą.

W tawernie „Ukojenie" zwróciła jej uwagę kompania dziesięciu cudzoziemców w płóciennych kurtkach, jakie noszą marynarze, muskularnych i dobrze uzbrojonych. Tantala drgnęła mimowolnie, czując na sobie parę oceniających spojrzeń. Różnie na nią kiedyś patrzono, również jak na łakomy kąsek, nauczyła się więc odpowiadać aroganckim wzrokiem. A jednak zadrżała. Obcy dziwnie patrzyli. Jak jeszcze nigdy w jej życiu.

Z pewną ulgą upewniła się, że nie ma tutaj Alany, po czym odwróciła się i wyszła, zdążywszy przedtem zauważyć na szyi jednego z obcych talizman w kształcie ludzkiego oka. Odruchowo przyspieszyła kroku.

Zmierzch zgęstniał na tyle, że kiedy z drzwi jednej z tawern wyskoczyła jej pod nogi jakaś postać, nie od razu poznała Klowa.

– Pani Tantale…

– Alana jest tutaj?

– Niech pani sama zobaczy!

Klow odwrócił się twarzą w stronę latarni. Tantala dostrzegła ze zgrozą na twarzy tamtego długie, ciemne zadrapania i zacieki zaschniętej krwi. Jakby dzielnego lokaja opadło stado rozwścieczonych kocic.

Klow zasłonił twarz dłonią.

– Jaśnie pani… Panienka mnie zauważyła i zrozumiała, że ja za nią… i… jaśnie pani… nigdy więcej takich poleceń!

– Gdzie ona jest? – zapytała sucho.

Klow zdenerwował się jeszcze bardziej.

– Uciekła mi… Niczego nie widziałem, krew mi oczy zalała… Zaszedłem do znajomej służącej, żeby mi choć gębę otarła…

Tantala odwróciła się i odeszła. Klow pobiegł za nią, posapując i nieśmiało chwytając połę jej płaszcza.

– Jaśnie pani… No co, ja niczemu nie winien… Co mogłem zrobić. Straciłem ją z oczu i co teraz…

Zatrzymała się pod szyldem „Miedzianej Bramy". Odwróciła się ku dyszącemu nad uchem słudze.

– Szukaj jej, gdzie zechcesz, wydobądź nawet spod ziemi. Ja zaczekam tutaj na szanownego narzeczonego i wtedy z nim porozmawiam. Odejdź.

Klow, trzymając się za policzek, zniknął w ciemności. Tantala była niemal pewna, że nie będzie dalej szukał. Posiedzi w jakiejś karczmie lub pod dachem u „znajomej służącej" i zaczeka na rozwój sytuacji.

Sytuacja zmieniła się diametralnie. Tantala nie zdążyła rozsiąść się na dobre w fotelu u wejścia do gospody, gdy drzwi się rozwarły i pojawił się w nich wysoki panicz o szlachetnej powierzchowności i jeszcze bardziej szlachetnym nazwisku.

Tantala miała przez chwilę nadzieję, że za jego plecami pojawi się dziewczęca postać. Nie doczekała się tego. Rekotars był sam, nie zauważył jej w pierwszym momencie, a może nie poznał od razu.

– Ach, pan Retano! – ucieszył się służący. – Ta pani pytała o pana…

Tantala milczała. O czym miała z nim gadać, skoro wrócił bez Alany? Zapowiadała się jałowa i niemiła dla obojga rozmowa. Pies trącał tutejszego sługę. Rekotars mógł w ogóle nie zauważyć siedzącej w fotelu kobiety.

Mężczyzna zatrzymał się. Zbliżył się z ceremonialnym ukłonem, zahaczając końcem szpady o ciężką kotarę. Był podpity. Czuły nosek Tantali wyczuł alkohol.

– Alana wyszła z domu – oznajmiła bez wstępów – jeśli to pana interesuje. Włóczy się po knajpach, szukając pana… jak na ironię. Jak widać, wcześniej, czy później, pojawi się tutaj. Jak się panu podoba takie zachowanie narzeczonej?

Rekotars nie odpowiadał. Być może jego oszołomiony winem umysł ciężko pracował.

– Chciałabym pana przeprosić – podjęła z suchym uśmiechem. – Nie chciałam obrazić pańskich uczuć ani przodków. Ostatecznie, to nie moja sprawa. Chcę, żeby Alana była szczęśliwa. W tym celu jednak przydałaby się jej twarda ręka.

– Pani przeprosiny zostały przyjęte – odrzekł głucho.

– Cieszę się – stwierdziła, przymykając oczy. – Ostatnie wydarzenia skłoniły mnie do przekonania, że małżeństwo nie byłoby dla Alany najgorszym wyjściem. Choćby dlatego, że przestałaby wtedy dręczyć swego ojca. Inna sprawa, że przyszły mąż, którego nikt nie zna w okolicy, lecz który zdążył oświadczyć o swym szlacheckim pochodzeniu… Rodzina narzeczonej powinna chyba lepiej poznać kandydata, czyż nie?

– Niewątpliwie.

Opary wina, w innych przypadkach zazwyczaj rozwiązujące języki, w wypadku Rekotarsa zadziałały odwrotnie, czyniąc go małomównym.

– Na początek – dodała, wstając – prosiłabym pana, by odnalazł swą zbiegłą narzeczoną i odprowadził do domu. Obawiam się, że nikt poza panem…

– Jaśnie pani!!!

Drzwi rozwarły się z trzaskiem. Sługa w kantorku zadrżał. Na progu stał Klow, a świeże zadrapania płonęły na bladej twarzy.

– Jaśnie pani… Alana… oni ją tam…

Tantala miała wrażenie, że z otwartych drzwi wionęło chłodem. Wręcz lodowatym.

– Co?

– Oni…

Klow wykonał nieokreślony gest, wyrażający chyba coś wielkiego i bardzo ciężkiego. Tantala jednak momentalnie odgadła, co chce przekazać. Rekotars niczego nie pojmował.

– Alana?! – zapytała nieswoim głosem.

– Zabrali ją – wydyszał lokaj. – Otumanili i zabrali… gdzieś…

Tantala chwyciła go za kołnierz kurty.

– Czyś ty zwariował?! Dokąd zabrali?

– Przypłynęli łodzią trzy dni temu – wtrącił cicho sługa zza kantorka. – Łódź jest na przystani…

Tantala poczuła zamęt w głowie. Dały o sobie znać udręka i napięcie ostatnich dni, a może zaczynała się starzeć. Kiedy nieszczęścia spadają na człowieka czarną serią, trudno o rozsądek.

– Biegnij po strażników – szepnęła do lokaja. – W imieniu pułkownika Solla…

Recepcjonista skrzywił się z powątpiewaniem.

– Pod pułkownikiem Sollem strażnicy działali szybko, ale teraz rozpuścili się jak dziadowski bicz. Zanim ruszą zadki, tamci już dawno odpłyną…

Tantala oprzytomniała, gdy poczuła, jak silna męska dłoń bierze ją pod ramię i prowadzi do drzwi. W twarzy młodzieńca nie było śladu pijaństwa.

– Na co pani czeka?! Gdzie jest ta wasza przystań?!

Przystań była niewielka i błotnista. Zapewne nie zawijały tutaj bogate kupieckie okręty. Szeroka rzeka w pobliżu miasta w swym dolnym biegu przedzielona była progami, uniemożliwiającymi wielką żeglugę. Pływali tu tylko rybacy albo szaleńcy. Pierwsi nie zbliżali się do progów, drudzy próbowali pokonać je bez większych szkód.

W ciemności Tantala nieomal wpadła jedną nogą w dziurę w drewnianym molo. Ledwie zdołałem ją podtrzymać. Doprowadziła mnie do przystani, lecz teraz jej obecność stawała się niepożądana. Mówiąc wprost, przeszkadzała mi.

Na odległym cumowisku błyszczało światło i dochodził stamtąd gwar wielu głosów. Niemal całkiem wytrzeźwiałem. Woda mętnie połyskiwała, odbijając światła dwóch latarń na dziobie i rufie stateczku, który przy bliższym wejrzeniu okazał się dużą łodzią.

Skakali jak pchły. Tantala chwyciła mnie kurczowo za ramię. Wyrwałem je trochę zbyt brutalnie.

– Jest ich zbyt wielu – wymamrotała cicho była komediantka. – Zaczekajmy na straż…

Odepchnąłem ją ramieniem.

– Do tyłu…

Topór uderzył głucho w linę cumowniczą. Nie było czasu, jak widać, na rozplątywanie węzłów.

Skoczyłem.

Ciemność mi nie przeszkadzała. Wylądowałem pośrodku pokładu. Stateczek mocno się zakołysał, wydawał się przeciążony.

– Macie dość życia, śmierdziele?

Zwróciło się w moją stronę osiem paskudnych pysków. Parszywy los! W roztańczonym świetle latarń wydawało się, że mają zarośnięte zwierzęce mordy.

Kątem oka wyłowiłem ruch za plecami. Łajdak chciał zaatakować od tyłu i prawie mu się udało. Ciekawe komu ukradł ten bogato zdobiony kindżał. Tak piękny oręż nie po to wykuto, by zadawać nim cios w plecy…

Broń upadła na pokład. Sekundę wcześniej w szerokim, eleganckim obrocie dosięgłem noskiem buta uzbrojoną dłoń. Wszystkie mięśnie zaprotestowały bólem i zakłuło mnie w boku. Sześć knajp pod rząd nie sprzyjało zachowaniu formy. Dzięki Niebiosom, że miałem do czynienia ze zwykłą bandycką hołotą, znającymi się tyle na walce, co głupiutka panienka…

A może się myliłem?!

Atakujący od tyłu cofnął się, kryjąc za cudzymi plecami.

Miałem teraz szpadę i kindżał. Łotry podchodziły wciąż bliżej i co gorsza, przemykali bokiem, koniecznie chcąc dosięgnąć mych pleców.

– Rąb liny! – warknął ktoś w ciemności niewyraźnie, jakby miał czymś zapchaną gębę. – A tego… za burtę!

Uderzenia topora wzmogły się. Chłopakom nie pozostawało nic innego, jak wykończyć mnie pośrodku rzeki, tak aby nawet nie udało się wyłowić zwłok ostatniego z Rekotarsów. W świetle padającym z rufy przyuważyłem tłustego młodzieńca z amuletem w kształcie ludzkiego oka na piersi. Oko błyskało bezmyślnie i obojętnie.

W potężnych pięściach marynarskiej hałastry zaświeciły krótkie ostrza, podobne do rybich łusek. Wokół mnie zawirował krąg…

Wszystko, co zjadłem i wypiłem tego dnia, teraz zapragnęło opuścić mój organizm, osłabiając reakcje i dławiąc oddech. Gdyby zobaczył mnie w tej chwili dawny fechmistrz, byłby szczerze zdumiony, że jeszcze żyję.

Kręciłem się jak fryga. Parowałem w taki sposób, żeby padający napastnicy pociągali za sobą swoich kamratów. Pierwszy trudny moment walki minął już i z pewnym opóźnieniem poczułem narastający szał bojowy.

Temu, który rąbał linę, nie udało się doprowadzić dzieła do końca. Wypchnąłem go za burtę ciałem kompana, który chwilę wcześniej godził we mnie nożem. Teraz miałem przeciw sobie tylko sześciu zbirów. Pomyślałem, że jeśli przetrzymam ten atak, mam szansę zwyciężyć.

W mą klingę uderzyła ciężko stal spragniona krwi. Napastnik odsłonił lewy bok, więc dźgnąłem weń kindżałem. Krąg nadal wirował. Zablokowałem jednym zamachem szpady trzy ciosy, wytrzymując uderzenia, chociaż w pierwszej chwili poczułem lęk, że nie zdzierżę…

Czwarte uderzenie poszło dołem. Zatrzymałem je ostrzem kindżału. W rozmazanym zamachu z mojej klingi spłynęła ciemna kropla. A może tylko mi się zdawało. Co mogłem zobaczyć w takim mroku i ścisku?

Uskoczyłem w bok, pozwalając rozjuszonym wrogom przelecieć koło mnie prosto na burtę. Ten, którego dosięgłem sztyletem, wił się na pokładzie. Herszt ze szklanym okiem na piersi nie zdążył otworzyć ust, by wydać kolejny rozkaz. Z walki odpadł jeszcze jeden, dostawszy w ciemię rękojeścią, jego towarzysz cofnął się, pozostawiając mnie samotnym.

– Załatwię was wszystkich, kanalie! – wydyszałem, rozglądając się i wymachując zakrwawioną klingą. – Gdzie dziewczyna, łajdaki?!

Moich przeciwników wystarczyłoby, żeby przydusić mnie stosem swych ciał.

– Za burtę go, durnie, czego gęby rozdziawili?! – zaryczał ktoś za mymi plecami.

Obrzuciłem się w myślach najgorszymi obelgami. Po raz pierwszy w trakcie walki pomyślałem, że najwyższy czas, by pojawiły się straże.

Chłopaki były podobne do siebie jak krople wody. Krępi i mocno zbudowani. Chód rozkołysany. Rzucili się znów jednocześnie ze wszystkich stron, lecz nie spieszyło im się posmakować znowu mych ostrzy. Miałem sporo racji, równając tych żeglarzy z hołotą. Ich grubsze i cieńsze kości tak samo roztrzaskają się na pokładzie…

Stwierdziłem ze zdumieniem, że mieli teraz w dłoniach nie tylko noże. Wyciągnęli skądś niewielkie toporki, pałki, haki, łańcuchy.

Nie miałem zamiaru czekać, aż zewrą wokół mnie pierścień. Znowu się rozkręciłem, by nie mogli dosięgnąć mych pleców. Łańcuch zaplątał się wokół klingi szpady i pojawiło się realne niebezpieczeństwo, że pozostanę wobec tej bandy uzbrojony jedynie w kindżał.

Dobrze odgadłem ich zamiary. Jeszcze chwila i straciłbym szpadę, a także dostał w plecy.

Nie do końca zdążyłem się uchylić. No cóż, na ból przyjdzie czas.

Chłopaki dyszeli. Ich mniej zręczni towarzysze broczyli krwią na deskach pokładu i szale wciąż przechylały się na mą korzyść. Nikt z nich nie chciał być następny. Wyczułem za plecami ściankę przybudówki i wsparłem się o nią całym ciężarem. Przynajmniej byłem bezpieczny od tyłu. Także jednak uchodziła ze mnie krew.

Łódź pląsała niebezpiecznie, ocierając się burtą o krawędź przystani, światła latarń kołysały się coraz mocniej.

A jeśli nie ma tutaj dziewczyny?! Jeśli wrzucili ją do kanału i umiera tam w owej chwili? I krwawa bójka toczy się na próżno?

Kątem oka dostrzegłem gramolącą się na łódź Tantalę. Zgrzytnąłem zębami, przeklinając w myślach jej głupotę. Nie byłem teraz w stanie jej pomóc, gdy wyrósł przed nią marynarz z wyłupiastymi oczyma…

Nie widziałem, co się stało. Chwilę potem okazało się, że Tantala walnęła chłopaka w gębę ciężkim drewnianym chodakiem. Tamten zachwiał się, chwytając dłońmi powietrze. Damulka wywinęła się z zasięgu jego rąk i zniknęła z mego pola widzenia. Do licha, nie powinienem był zwlekać…

– Zarżnąć go! Zarżnąć!

Do tego przekleństwa, które zawstydziłby nawet starego wiarusa.

Dziwne, lecz udało mi się zareagować, choć z trudem. Odbity w locie nóż spadł na bok i sądząc po odgłosie, wbił się głęboko w drewno.

Przywierając do nadbudówki, straciłem mobilność. Opadłem także częściowo z sił, lecz zdołałem uskoczyć wzdłuż burty przed ostrzem topora, mającym rozrąbać mnie na pół.

Topór był wielki i ciężki, a półokrągłe ostrze wydawało się szeroko uśmiechniętą, szczerbatą gębą. Dłoń nim miotająca, obróciła go w powietrzu i wymierzyła prosto w mą twarz.

Przez mgnienie wydawało mi się, że nie zdołam uniknąć ciosu i wyszczerzone w uśmiechu usta odnajdą mnie, nawet gdyby przyszło im trzydzieści razy zmieniać trajektorię… Nawet jeśli wyskoczę za burtę… Nawet jeśli…

Cios!

Topór wbił się, lecz nie w moją czaszkę, ale w burtę poniżej poziomu wody. Kolejnym efektem walki był spora fontanna, tryskająca w tym miejscu.

– Przekleństwo! – ryknęło kilka głosów.

Nim zdążyłem się wyprostować, powietrze nad moją głową zadawał się ciągle przenikać świst ostrza, a moje nogi zalała ciężka fala. Podskoczyłem niezdarnie, czując w tym momencie na ramieniu silne potrójne drapnięcie.

Na szczęście mój osamotniony przeciwnik stracił chwilę potem równowagę i runął jak długi.

– Retano!!!

Czyj to głos?!

Woda zalewała pokład.

Ktoś się znów nadział na mą stal, lecz innych to nie powstrzymało. Smród niemytych ciał zwalił się na mnie, przebijając odór wody, dymu i krwi. Wyćwiczone ciało wciąż się jeszcze kręciło, ostrza wciąż parowały ciosy, lecz jeszcze chwila i zaryję nosem w deski pokładu, a moja krew złączy się z cieknącą po nim wodą…

– W imieniu miasta!

Ci, którzy chcieli mnie dobić, stanęli na moment, zmieszani. Poderwałem się. Nowe postacie zjawiły się na śliskiej od krwi scenie w tym samym momencie, kiedy groził mi nieuchronny, zdawało się, finał.

Rozpadło się wieko zamykającego się nad mą głową sarkofagu. Zdołałem podnieść się na jedno kolano. Kindżał i szpadę miałem ciągle przy sobie. Wciąż miałem też obie ręce, chociaż nie byłem pewien, czy w tej potyczce nie straciłem ucha lub pięty…

W bójkę wmieszała się jakaś bestia z ogromnym wiosłem, obracając nim, jak młyńskim kołem wciąż szybciej i szybciej. Ktokolwiek z rzezimieszków znalazł się w zasięgu, odpełzał potem na czworakach lub pozostał leżący na pokładzie.

– Aresztuję was w imieniu miasta!

Z ciemnego kąta bezmyślnie błyskało zawieszone na łańcuszku szklane oko. W mgnieniu oka przypomniałem sobie, że nosił je herszt. Chwilę później oślepił mnie odblask światła latarni na ostrzu.

Głuche uderzenie.

Zobaczyłem trójkątny, ciężki kindżał wbity w rozszczepione pióro wiosła. Zza drzewca wychynęło blade, lecz wciąż jeszcze przystojne oblicze Egerta Solla.

– No, zobaczymy – zasyczał stłumiony głos z ciemnego kąta.

Z trudem trzymałem się na nogach. Tantala wiła się w uścisku oszalałego łotrzyka, tego samego, który niedawno dostał po gębie chodakiem. Ten obrazek nie dodał mi sił, lecz tylko przydał animuszu.

Strasznie wolno unosiłem kindżał.

Aktorki, nawet byłe, potrafią walczyć o swoje życie. Tantala zdołała wyciągnąć szpilę z włosów. Biedak chyba będzie musiał pożyczyć szklane oko od swego kapitana…

Młodziak miał szczęście. Tantala zamachnęła się i rozorała tamtemu policzek. Chłopak zawył. Kobieta zdołała się mu wyrwać, podczas gdy jej prześladowca upadł na burtę…

Żałowałem, że mam zbyt krótkie ręce, by sięgnąć przez cały pokład. Leć…

Młodzik zachrypiał, chwytając się za ramię, z którego sterczała rękojeść mego kindżału. Oswobodzona Tantala skoczyła w ciemność.

– Nie ruszać się! Straż miejska!

Tupot wielu nóg na starej przystani. Błyszczące kaski, kirysy… Rychło w czas!

Na pokładzie rozlała się struga światła. Tantala otwarła drzwiczki wiodące do środka nadbudówki.

Coś działo się wokół mnie. Kogoś łapali, ktoś skakał z burty… jak miło, gdy nikt nie zwraca na ciebie uwagi.

Powłócząc nogami dotarłem do półotwartych drzwi i zajrzałem do środka nad ramieniem Tantali.

Siano. Od dawna straciło zapach i kolor, nasiąkało teraz przybierającą wodą. Hamaki pod sufitem. W jednym z nich słodko spała dziewczyna około siedemnastu lat, bez spódnicy, tylko w koszuli sięgającej cienkich, szeroko rozstawionych kolan.

Przeniosłem wzrok dalej.

W kącie, na kupie szmat była jeszcze jedna. Trochę starsza, w jedwabnej sukni ulicznicy, z symbolem swej profesji wytatuowanym między wielkim i wskazującym palcem lewej dłoni.

Widziałem, jak drgnęła Tantala.

Pod samą ścianą leżała z głową w mokrym sianie spadkobierczyni rodu Sollów. Tantala rzuciła się potykając i chwyciła przegub dziewczęcej ręki, by zbadać puls, pochyliła się nad trupiobladą twarzą.

Co do mnie, z daleka widziałem, że panienka jest w trupa zalana.

Obecny naczelnik straży drżał przed Egertem Sollem. Miał kiedyś zaszczyt służyć pod jego dowództwem i dobrze wiedział, czemu w mieście zwano go bohaterem. Surowo zakazał miejskiemu pisarzowi wspominać imienia Alany w protokole.

Połowa obcych z łodzi wylądowała w więzieniu, druga w więziennym szpitalu. Pan Retanaar Rekotars, draśnięty w ramię, zeznał, że zwabiło go na przystań wołanie o pomoc, krzyk młodej dziewczyny. Bandyci najwyraźniej trudnili się handlem żywym towarem, szczególnie sprzedażą dziewcząt do portowych burdeli. Pułkownik Soll podpisał raport jako świadek, nawet nie mrugnąwszy powieką. Pani Tantala, rozcierając zduszoną szyję, również złożyła zeznania. Naczelnik podziękował im za pomoc i doradził rozejść się.

Jakiś czas troje ludzi stało na ciemnej ulicy. Do świtu była co najmniej godzina, lecz zasnute chmurami niebo nie napawało nadzieją ujrzenia słońca. Zapowiadało się na deszcz.

– Nie wycofuje się pan ze swoich zamiarów, panie Rekotars? – spytała Tantala z dziwnym uśmieszkiem.

– Jestem skłonny uznać całe zdarzenie za nieszczęśliwy wypadek – odparł ledwie słyszalnie. – Wypadek, a nie… jakby to powiedzieć…

– Nie jak hańbę – dokończył spokojnie Egert. – Na próżno. To rzeczywiście jest hańba. Nie mogę zaręczyć, że jutro moja córka, kiedy dojdzie do siebie, nie wyskoczy znowu z czymś podobnym. Skoro świnkę ciągnie do błota, czy mamy osuszyć wszystkie miejskie kałuże?

– Egercie – szepnęła Tantala z wyrzutem.

– Szyja boli?

– Nie.

Tantala szybko opuściła ręce.

– Będziemy tak stać pośrodku ulicy? – spytał z uśmiechem Soll. – Panie Rekotars, może przestanie pan chować urazę i zechce odwiedzić nasz dom?

– Nieporozumienie dawno już wyjaśnione – oznajmił tamten, kiwając głową.

Na moment stracił równowagę.

Alana spala pod okiem niańki. Staruszka drzemała w fotelu, wzdychając co pewien czas tak mocno, że kołysał się od tego płomyk świecy.

Retanaar Rekotars stał pośrodku salonu, spoglądając uważnie na klepsydrę. Tantala już wcześniej zauważyła, że zegar piaskowy dziwnie przyciągał gościa, który wpatrywał się jak zahipnotyzowany w osypujące się drobiny piasku.

Młodzieniec był cały posiniaczony. Miał poranione ramię i bok, po którym ześliznął się czyjś kindżał, nie licząc innych zadrapań i okaleczeń. Załatana umiejętnie przez sługę kurtka wymagała uprania. Dawniej tak wytworny, teraz ledwie się trzymał na nogach. Ciekawa rzecz, iż w swej obecnej postaci znacznie bardziej podobał się Tantali.

Walka na łodzi nie szła w parze z jego pozerstwem i nieszczerością. Nie była też dowodem głupoty. Widząc, że łotry chcą odpłynąć, zrobił jedyne, co mogło uratować Alanę. Naturalnie, można było ścigać stateczek na rzece, tyle że zagrożeni przemytnicy mieli zwyczaj topić zakazany towar. Także żywy.

Tantala wzdrygnęła się.

Na tym przeklętym statku przystojniak Retano nie pozował ani nie kłamał. Naprawdę ryzykował życiem w obronie czci i honoru swojej panny. Tantala przestała wątpić, że młodzieniec kocha Alanę.

Chciała mu powiedzieć, że jest szlachetnym człowiekiem. W porę ugryzła się w język. Zabrzmiałoby to znów obraźliwie. Szlachectwo jest przecież dla niego jak druga skóra. „Jest pan szlachetny!" „Czyżby pani wątpiła?!"

A Egert! Tantala uśmiechnęła się posępnie, wspominając wiosło wirujące nad pokładem. Zadrżała, przypominając trójkątne ostrze wbite w drewno…

– Masz pewną specjalną cechę, Egercie. Zawsze zjawiasz się we właściwym czasie. Kiedy cię najbardziej potrzeba…

Soll zaśmiał się niewesoło. Retanaar oderwał się na chwilę od obserwacji ziarenek piasku i zerknął na tamtych podejrzliwie. Ciekawe, o czym pomyślał?

Tantala westchnęła.

– To przeznaczenie, Egercie.

Przez mgnienie jego oczy znów stały się napięte i pełne cierpienia.

– Tak sądzisz?

Teraz Retano zadrżał pod ich podwójnym, pytającym spojrzeniem.

– Ta biedna dziewczyna – zaczął powoli Egert – żyła spokojnie i szczęśliwie dopóki nie skończyła pięciu lat. W tym czasie nastąpiły wydarzenia, o których długo by opowiadać. Dowie się pan o nich z czasem. Rodzina się wtedy rozpadła. Potem starszy syn mój i Torii – dodał, dziwnie akcentując te słowa – odszedł z domu, stając się wielkim magiem i wieszczbiarzem. Powstrzymał nadejście złowieszczej Siły, którą tylko on mógł zatrzymać, tak jak dawni magowie. Luar odszedł od nas na zawsze…

Zamilkł na chwilę. Tantala patrzyła w bok z takim wyrazem twarzy, jakby opowieść jej nie dotyczyła.

– Matka Alany ciężko to zniosła – podjął Egert. – Nie zdołałem wesprzeć jej w takiej chwili. Mała dziewczynka straciła ojca i brata, a jej matka znalazła się na granicy obłędu. Biedna Tor. Życie mogłoby być dla niej łaskawsze choć trochę. Rozumie pan, panie Rekotars, że takie przeżycia pozostawiają nie usuwalny ślad u pięcioletniej dziewczynki. To, co się dzieje obecnie z Alaną…

– Rozumiem – wtrącił pospiesznie Rekotars. Odkaszlnął, jakby spowiedź Solla stanęła mu kością w gardle.

– Nie zważając na to wszystko, byłbym rad, mogąc połączyć się z rodem Sollów i zapewnić Alanie dostatnie i szczęśliwe życie.

Tantala nie mogła dociec, na ile te słowa zostały wypowiedziane szczerze. Ceremonialne formuły zabrzmiały nieco pompatycznie…

Za oknami wstawał szary, pochmurny świt.

To już nie młokos, myślała Tantala, wpatrując się w urodziwe oblicze. Na pewno uganiają się za nim kobiety… w tym również bogate i wykwintne… Czyżby rzeczywiście rozmiłował się w Alanie do tego stopnia, że gotów był także zmierzyć się z jej nieznośnym charakterem?

Nie wierzę, zaskrzeczał zdrowy rozsądek.

Dlaczego Alana? Może istotnie pragnie skoligacić się z Sollami. Byłoby to wielkim zaszczytem dla niejednego chudopachołka. Tylko, że Rekotars na pewno nie jest chudopachołkiem.

Tantala się nachmurzyła.

– Chcę zadać pewne nietaktowne pytanie. Czy nie sprawia panu problemu, że po historii z komediantami i ostatniej ucieczce Alana może być oficjalnie uznana za zbezczeszczoną?

Soll drgnął. Poczuła jego karcące spojrzenie. Wybacz, Egercie. Lepiej nie przemilczać wstydliwie ważnych spraw.

Spotkała się wzrokiem z Rekotarsem i sama się zawstydziła. Ujrzała w oczach szalonego Retano taki wyrzut, że aż się odwróciła, zmieszana.

– Proszę wybaczyć…

– Fakt, iż zdarzyło się takie nieszczęście z Alaną, wskazuje tylko, że trzeba poświęcić jej więcej uwagi – oświadczył głucho. – Tak mi się wydaje… A państwu?

Tantala zarozumiała, że znowu nie kłamie. Co najmniej dziewięciu z dziesięciu dumnych szlachciców zaczęłoby się w tej sytuacji chyłkiem wycofywać.

– Raz jeszcze przepraszam – rzekła przytomnie. – Nie miałam zamiaru posądzać pana…

Zamilkła, tracąc wątek.

– Alana już wyraziła zgodę – rzekł, jakby w roztargnieniu, patrząc w nieokreśloną przestrzeń, Soll.

A jakżeby inaczej, myślała Tantala. Kogo, jak kogo, lecz Alanę nietrudno rozgryźć.

Może tamten łakomi się na majątek?

– Pora pomówić o posagu – zauważyła Tantala, starając się, by jej głos brzmiał beznamiętnie.

Rekotars uniósł głowę.

– Być może zaskoczę państwa. Moi przodkowie byli niezmiernie drażliwi w kwestii honoru.

Spojrzał nieco krzywo na Tantalę.

– Chciałbym otrzymać w charakterze posagu kopię słynnego dzieła Łujana, w którym zapisana jest historia magów na przestrzeni wielu stuleci, a także, jak wiadomo, wspomina się o mym przodku. Pragnę sam je przeczytać. Nie mówiąc już o tym, że skoro to relikwia rodzinna, panna Alana ma do niej prawo.

Загрузка...