Rozdział czwarty

Każdy miejski strażnik wiedział, kogo ma wypatrywać na ulicach, co sprawiało problem wszystkim dziewczętom wyglądającym na piętnaście lat. Wartownicy przy głównej bramie przysięgali, że w ciągu ostatnich dwóch dni żadna podobna dziewczyna nie opuściła miasta. Tantala krzywiła się ponuro, wysłuchując owych zapewnień. Alana miała dość sprytu, by wydostać się niepostrzeżenie. Być może zrobiła to natychmiast po ucieczce…

Tantala dość długo łudziła się, że uciekinierka szybko się odnajdzie w jakiejś knajpie. Ucieczka była przecież odpowiedzią na ograniczenie swobody i próbą ukarania ojca, toteż w grę wchodziły najgorsze przybytki. Niestety, prędko się okazało, że sprawa jest znacznie poważniejsza.

Razem z uciekinierką zniknęła część jej rzeczy i wszystkie ozdoby, otrzymane od matki. Panienka nie zamierzała robić przedstawienia ze swej ucieczki. Najwidoczniej ktoś na nią oczekiwał po tamtej stronie muru.

Ta myśl dręczyła Tantalę. Kto mógł czekać na głupiutką bogatą pannę za drzwiami ojcowskiego domu? Można było snuć różne przypuszczenia. Wolała nie omawiać ich z Egertem, który i tak wszystko pojmował. Cienie wokół jego oczu wciąż się pogłębiały.

Wysłano trzech gońców do okolicznych miast. Każdy, kto doprowadziłby do domu zaginioną Alanę Soll, otrzymałby sowitą nagrodę. Zatrzymywano rozmaite włóczęgi, w tym dziesięcioletnią smarkulę i wiekową babinę. Pojawiły się liczne świadectwa, że widziano Alanę tu i tam, często jednocześnie w oddalonych od siebie miejscach. Pułkownik Soll pojechał zobaczyć wyłowioną z rzeki topielicę. Wrócił z tak chmurnym obliczem, że Tantala przysięgła sobie wychłostać Alanę do krwi. Niech się tylko pojawi, a dostanie za swoje. Oby tylko wróciła żywa…

Piątego dnia od zniknięcia Alany pojawiły się wreszcie jakieś sensowne informacje. W gospodzie „Waleczny Trzmiel" przebywała jakiś czas trupa wędrownych komediantów. Ktoś widział w ich kompanii dziewczynkę podobną do córki Solla.

Grupa opuściła miasto wczesnym rankiem dokładnie tego dnia, gdy zniknęła Alana. Oberżysta, przyparty do muru, nie potrafił jednak powiedzieć, czy dziewczyna odjechała z aktorami. Wyjechali, gdy jeszcze było ciemno, na dwóch krytych wozach.

Godzinę po tym przesłuchaniu z miasta wyjechał niewielki konny oddział. Strażnicy spieszyli odnaleźć w pajęczynie dróg dwa malowane wozy, a w jednym z nich dorastającą pannicę.

Na czele pędził, bezlitośnie popędzając konia, pułkownik Egert Soll.

Wszystkie moje zamiary wzięły w łeb i zmuszony byłem oprzytomnieć.

Zamiast bogatej wdówki mogłem położyć głowę pod topór, w dodatku za niepopełnioną zbrodnię. Uciekałem pięć dni, byle jak najdalej od władztwa księcia Tristana. Szóstego dnia klacz ledwie powłóczyła nogami i oboje padaliśmy ze znużenia.

Pożółkłe liście opadły z drzew, a na zżętych polach snuły się białe nitki babiego lata. Spoglądałem na to wszystko szeroko otwartymi oczyma: każdy spadający liść był ulatującą sekundą. Nieubłagany czas. Wędrowałem wraz z moją kobyłką wśród postępującej jesieni i być może była to ostatnia jesień w mym życiu.

Zadrżałem i wyciągnąłem zza pazuchy mój kalendarzyk.

Jesień… Dziecięca dłoń narysowała w tym miejscu pyzate chmury z wielkimi, okrągłymi, jakby krowimi oczami, z których strumieniami lały się deszcze. Co mam robić? Usiąść na ziemię i płakać?!

Trzeba będzie zbierać po trochu nieosiągalną sumę i znosić jak pszczoła do ula do swego zapuszczonego zamku, aby później pasiecznik mógł napełnić beczułki złocistym miodem.

– Poszła! – zawołałem i umęczona kobyła, smagnięta po wronim zadzie, pobiegła szybciej.

Padało całą noc.

Wilgoć wypełzała z podziemi, przenikała szczeliny, występując plamami na kamiennych murach. Do mrozów było jeszcze daleko. Nieprędko jeszcze szyby pokryją się szronem. Na zewnątrz leje deszcz, w środku unosi się para oddechu.

Zamarzał. Obejmował ramiona rękami, pocierał gładką potylicę i głęboko wzdychał. Zamarzał.

Trzy lustra w salonie zmętniały jak ślepe źrenice albo szyby zasnute mgłą, gęstą jak zsiadłe mleko lub roztopiony wosk.

Przetarł szmatką lustrzaną taflę. Postronnemu widzowi mogłoby się zdawać, że gospodarz wziął się za porządki i ścierał kurze.

Nie było jednak osób postronnych.

Potarł jeszcze parę razy. Cienka warstwa, oddzielająca jego dłoń od kłębiącego się w głębi oparu, zrobiła się jeszcze cieńsza. Mieniła się tęczowo, niczym bańka mydlana i po chwili pękła. Tafla rozlazła się, zwijając na brzegach, a wówczas szara masa wydostała się na wolność.

Mglista macka spłynęła na podłogę. Ciężkie kłęby zaczęły ścielić się po posadzce, wydając się patrzącemu z góry obłokami. Zamąconemu umysłowi wydało się, że frunie po niebie z szeroko rozpostartymi rękoma, nie widząc ziemi przez grubą warstwę chmur, chociaż na pewno tam była…

– Amulet – powiedział głucho.

Mglista zasłona rozchyliła się. Daleko w dole, na zielonym kobiercu błyszczała złota płytka ze skomplikowanym wycięciem. Wyciągnął rękę. Kurtyna chmur zamknęła się znowu.

Musnął dłonią gładkie czoło. Nie było lotu ani obłoków, tylko lustro napęczniałe jak poduszka i wylewające się z niego mgliste kłęby. Pokój pławił się i tonął we mgle.

Podniósł głowę.

Szary słup, wznoszący się niemal do sufitu. Niewyraźnie majacząca ludzka twarz. Młoda, lecz bardzo sroga. Złota iskra pobłyskująca pośrodku piersi.

Ostrożnie wciągnął powietrze. Mgła wypełniała płuca, utrudniając oddychanie.

W oparze jawiły się jeszcze trzy postacie. Trzy kobiety. Jedna mniejsza, druga większa, trzecia… Trzecia była rozmazana, chwiejna, pochylona ku ziemi.

Zmrużył powieki.

Łączące nici.

Wszystkie trzy były związane z posiadaczem złotej iskry. Nici przeznaczenia zdawały się tak mocne, że trudno było uwierzyć, iż stworzyła je mgła…

A zresztą, mglisty opar tworzy tylko cieniste odbicie.

Usłyszał mgliście trzy imiona i zdołał je zapamiętać.

Tracąc świadomość, uśmiechnął się z satysfakcją.

Teraz wiedział wszystko.

Wróciłem do rodowego zamku wilgotnym jesiennym wieczorem, ale nie byłem sam. Przyjechali ze mną rzeczoznawca, handlarz nieruchomości i napalony kupiec, ewentualny nabywca.

Cóż mi pozostawało?! Robiłem wszystko, co mogłem. Dawałem lekcje szermierki, grałem w kości, uczyłem dobrych manier młode panny, udawałem uczonego, kuglarza, czarownika i oberwańca, lecz nie przyniosło mi to wcale upragnionej góry pieniędzy.

Od Nocy Sądu minęły dwa miesiące i trzy tygodnie. Od mej wizyty u Czarno Tak Skoro równo sześćdziesiąt siedem dni.

Było mi wstyd. Czułem się bardzo źle, sprzedając zamek, lecz było to jedyne rozwiązanie, jakie mi przyszło do głowy.

Sługa Iter, którego poinformowałem oschle o naszym położeniu, rozdziawił usta, rozłożył ręce i tak już pozostał.

Cała trójka przechadzała się po rezydencji, oglądając gospodarskim okiem komnatę za komnatą, wytrzeszczając oczy na kolekcję rodzinnych portretów, nie przepuszczając żadnej szpary ani kącika. Miałem wrażenie, jakby obmacywali mnie samego. Zacisnąwszy zęby, cierpiałem w milczeniu.

Kupiec był z tych, któremu dla pełni szczęścia brakowało tylko pochwalenia się arystokratyczną parantelą. Łaził po zamku, uśmiechając się błogo i chmurząc na przemian, chwilami cmokając z zachwytu. Zamek mu się podobał, jednak jako doświadczony negocjator potrafił doskonale ukrywać swoje prawdziwe odczucia.

– Budowla wymaga remontu – oświadczył smutno rzeczoznawca.

– Była już o tym mowa – potwierdziłem ponuro. – Remont to wasza sprawa. Zamek stał setki lat, mieszkał tu ród barona Jimeneza, a potem potomkowie Maga z Magów Damira. On sam także tu mieszkał. Mury są mocne, fosy głębokie, przetrzymają każde oblężenie…

– Woda wyschła – westchnął rzeczoznawca z taką rozpaczą, jakby chodziło o czyjąś wyschłą krew.

– Właśnie – zainteresował się niespokojnie kupiec – czy most zwodzony można znów uruchomić?

Wzruszyłem ramionami. Poczułem silne pragnienie, by transakcja nie doszła do skutku. Żeby zamek nie przypadł im do gustu albo żebyśmy się nie dogadali co do ceny.

– Chcę za niego…

Wymieniłem sumę, jakiej zażądał Czanotaks Oro. Kupiec chrząknął, handlarz wzruszył ramionami, rzeczoznawca nerwowo pokręcił głową.

– Jaśnie pan żąda zbyt wiele. Zameczek nie jest tyle wart. Jest stary i okazały, lecz strasznie zapuszczony. Sam remont…

– Jak chcecie – odparłem z urazą. – Nie, to nie.

– Jaśnie pan znalazł się naturalnie w trudnej sytuacji? – ostrożnie zasugerował kupiec. – Inaczej pan by nie…

– Moja sytuacja to moja sprawa – odrzekłem, zadzierając dumnie podbródek Rekotarsów. – Ocenianie starożytnego zamku na podstawie zardzewiałych zawiasów…

Zadzierałem nosa najwyżej jak się dało.

– Młody człowieku – rzekł z westchnieniem rzeczoznawca. – Zachodnia wieża całkiem się rozpadła. To raz. Zwodzony most nie działa. To dwa. Dach lewego skrzydła przecieka i nie przetrzyma porządnej ulewy, a stan kominków…

– W okolicznym lesie – przerwałem, unosząc palec – Mag z Magów Damir pokonał strasznego smoka, czego świadkiem był baron Jimenez. Potwierdza to specjalny Certyfikat. Za tymi murami ukrywały się setki ludzi przed wrogami i Morem. To miejsce dawało nadzieję wielu pokoleniom…

– Może by jaśnie pan trochę opuścił – rzekł zadumany kupiec, gładząc brodę tak ostrożnie, jakby zaraz się miała odkleić.

Zaciąłem się. Nie wypadało, by potomek Maga z Magów zachwalał swój zamek jak uliczny sprzedawca. Ale przecież właśnie się targowaliśmy!

– Mam nadzieję – rzekł z cicha kupiec – że mogę zobaczyć wyżej wymieniony Certyfikat i inne dokumenty?

Zacisnąłem szczęki. Trzymając nerwy na wodzy, przyniosłem moje relikwie, a nawet pozwoliłem kupcowi wziąć je do rąk. Kiedy jednak zbliżył się rzeczoznawca, bez namysłu go zatrzymałem.

Kupiec studiował pilnie papiery. Widać było, że nieraz miał do czynienia z dokumentami. Patrzyłem z drżeniem serca, jak obcy człowiek ocenia rzetelność mej rodowej relikwii.

– Mag z Magów Damir – mamrotał kupiec. – Hm… Zapłacę.

Jego towarzysze wlepili w niego zdumione, radosne oczy.

– Zapłacę, jeśli pan trochę ustąpi…

Suma wymieniona przez kupca była tylko niewiele niższa od tej, jakiej żądał ode mnie Czarno Tak Skoro. Rzeczoznawca chrząknął. Kupiec był gotów wyraźnie przepłacić. A ja myślałem, że wszyscy są skąpcami…

Bądź uczciwy wobec siebie, podpowiadał mi zdrowy rozsądek. Gdybyś nie miał zamiaru sprzedać siedziby, po jakie licho sprowadzałbyś ową trójkę? Po to zniosłeś upokarzającą procedurę, by na koniec wpaść w histerię i odmówić, rezygnując z upragnionej gotówki? Nie sprzedajesz honoru, tylko starą ruderę. I nie dla kaprysu, lecz aby ratować życie.

Serce ściskał bolesny skurcz, ignorując podszepty rozumu.

– Jeszcze się waha – warknął pod nosem handlarz nieruchomości, z trudem skrywając zadowolenie. Liczył na wysoką prowizję.

– Ręka w rękę? – zapytał kupiec, widząc, że jestem skłonny do zgody.

Podniosłem oczy. Z portretu spoglądał na mnie Wielki Mag Damir. Nie było w jego spojrzeniu oskarżenia ani innego osądu. Pomyślałem, że portrecista był marny.

– Ręka w rękę? – powtórzył kupiec.

Wciągnąłem głęboko powietrze.

– Ręka…

Płomienie w kominku strzeliły w górę. Wznosiły się skręconym słupem, tworząc ognistą trąbę, gotową wydostać się poza kratkę. Zimny wiatr rozhulał się po pustej komnacie. Za naszymi plecami zabrzmiał przeciągły jęk.

Kupiec, rzeczoznawca i handlarz nieruchomości rozejrzeli się ze strachem. Ja zaś siedziałem nieruchomo, ponieważ to, co ujrzałem, oni zobaczyli mgnienie później.

Pod wysokim, okratowanym oknem zjawił się przygarbiony, niewysoki człek około pięćdziesiątki. Nawet ktoś nieobznajomiony z naturą widziadeł nie przypisałby go do świata żywych. Sprawiał wrażenie głęboko oburzonego. Oczy widma zdawały się jednak martwe, jak oczy ślepca.

– A! A! A!

Handlowcy przywarli do siebie. Widmo ostatni raz spojrzało mi w oczy, machnęło ręką, jakby mówiąc „a niech tam", cofnęło się w ciemny kąt i tam rozpłynęło w powietrzu.

Pomyślałem mimochodem, że widmowy Sędzia miał inne zwyczaje.

Grobowa cisza trwała kilka minut, po czym kupiec sapnął: „Uff!", handlarz głośno się wysmarkał, a rzeczoznawca wzruszył ramionami.

– Widzi jaśnie pan… nie należało ukrywać, że zamek jest nawiedzony.

– Nie ukrywałem – odgryzłem się nieco ochrypłym głosem.

– Chce pan powiedzieć, że widział go już wcześniej? – rzeczowo zainteresował się handlarz nieruchomości.

– Owszem – burknąłem rozdrażniony.

– Nawiedzenie różnie wpływa na cenę – wymamrotał w zadumie rzeczoznawca. – Czasem ją zbija, czasem, przeciwnie, podnosi… Jak pan sądzi? – zwrócił się do kupca.

Twarz kupca była biała jak papier. Policzki, przed chwilą krągłe i rumiane, obwisły jak puste mieszki.

– To jest myśl – ożywił się handlarz. – Gdyby zdecydował się pan zapłacić więcej… w końcu nie każdy zamek ma swego ducha…

– Nie chcę go kupować – rzekł głucho kupiec.

Rzeczoznawca i handlarz spojrzeli po sobie.

– Widzi pan – rzekł gładko rzeczoznawca – nie da się kupić zamku bez ducha…

– Nie chcę go kupować! – powtórzył kupiec, wstając. – Wcale nie chcę mieć tego zamku!

Czyżbym usłyszał złośliwy chichot w kominie?

Goście odeszli, przodem wstrząśnięty kupiec, za nim, jak wierne cienie, rzeczoznawca i handlowiec. Chwilę siedziałem w ciemnej komnacie, potem zszedłem do podziemi napić się powalającej nalewki. Ległem po niej jak martwy.

Komedianci jechali szybko. Kolorowe wozy miały przed sobą daleką drogę. Z drugiej strony nie sposób było ukryć takiej kawalkady przejeżdżając przez wioski. Tak, jakby ukryć płonący ogień wśród ciemnej nocy. Wszyscy, którzy choć raz zobaczyli pomalowane wehikuły, bez wahania wskazywali kierunek dalszej jazdy. Niewielki oddział dowodzony przez Egerta Solla nie zatrzymywał się.

Dogonili ich przed wieczorem. Wozy jechały pod górę, zachodzące słońce wyzłacało ich roztrzęsione ścianki. Komedianci spoglądali z lękiem na pędzącą co koń wyskoczy grupę zbrojnych. Szef teatrzyku został brutalnie chwycony za kołnierz i przyciągnięty do zagniewanego oblicza Solla.

– Gdzie…?!

Podkomendni pułkownika przetrząsali tymczasem wnętrza wozów i zaglądali w twarze wystraszonych kobiet. Szef trupy oblizał spieczone wargi.

– Kogo… pan łaskaw… szukać?

Nie było mowy o pomyłce. Dokładnie ten właśnie teatrzyk gościł dwa tygodnie w „Walecznym Trzmielu". I właśnie ten aktorzyna z okrągłą twarzą zwiódł głupiutką Alanę.

Egert odwrócił się ku podwładnym.

– No i co?!

Strażnicy rozłożyli bezradnie ręce. Dziewczyny nigdzie nie było.

– Gdzie ona jest? – rzucił Soll w twarz przestraszonemu szefowi.

– Odeszła – oznajmiła płaczliwie kobieta o pełnych kształtach i oczach spłoszonej łani. – Szanowny panie, proszę zrozumieć, nie daliśmy sobie z nią rady. Na początku ją odpędzaliśmy, ale uparła się i przyczepiła do nas jak rzep. Niebo świadkiem! Potem, w Zgliszczach, już się jej znudziło nasze towarzystwo. Nie chcieliśmy jej puścić samej… Trudno ją było zatrzymać, narowista jak klacz, jaśnie panie… Uciekła. Niczym nie zawiniliśmy… Szukajcie jej w Zgliszczach, panie…

Osada Zgliszcza pozostała daleko z tyłu, co najmniej o dzień drogi. Soll obejrzał się. Aktorzy przestępowali z nogi na nogę, wszyscy zmieszani i zalęknieni.

Pułkownik z trudem zdławił w sobie chętkę, by chlasnąć pejczem pierwszego z brzegu. Bez słowa zawrócił konia i odjechał z powrotem.

Dlatego nie widział spojrzeń, jakie komedianci wymienili za jego plecami.

Zegar wybił dziewiątą, kiedy tawerna zaczęła ostatecznie pustoszeć. Rozbawieni biesiadnicy jeden za drugim opuszczali świetlicę, kończyły się zaciekawione spojrzenia, milkły głośne rozmowy. Na stołach pozostały niedopite kufle. Przejęty starosta wciąż jeszcze przemawiał, lecz przechodzący obok wyrostek wziął go za ramię i wskazał oczami coś za moimi plecami. Starosta podążył za tym spojrzeniem i potok jego wymowy gwałtownie się zatrzymał.

– Proszę wybaczyć. Zapomniałem… mały interesik… zdrowia życzę jaśnie panu Retanaarowi. Żegnam…

Gospoda przypominała opuszczoną w panice wioskę. Nigdzie żywej duszy. Starosta pospiesznie poturlał się w stronę drzwi, zdoławszy w końcu odwrócić ciężką, jakby ołowianą głowę.

W kącie za moimi plecami siedział Czanotaks Oro we własnej osobie. Wsparty łokciami o stół, wspierając podbródek na splecionych palcach, naga czaszka błyszczała jaskrawo.

Szkoda, że bywalcy uciekli. Dlatego nikt oprócz oberżysty nie zobaczył, jak dumnym gestem, godnym Rekotarsa, odpowiedziałem na przenikliwe spojrzenie znajomego maga. Gestem pana na włościach, w których pałęta się jakiś tam czarownik…

– Witaj, Retano – powiedział Czarno Tak Skoro, nie podnosząc się z krzesła. – Masz pieniądze?

W tej sytuacji mogłem odpowiedzieć z drugiego końca pustej izby albo wstać i podejść do tego osobnika jak grzeczny młodzik.

– Zawiadomię cię, gdy dostanę – odparłem zimno.

Odwróciłem się, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona. Czyżby jednak czarnoksiężnik odwiedził gospodę tylko po to, by napić się wina?

– Mam do ciebie sprawę, Retano – rzekł głośno za moimi plecami. – Porozmawiamy?

Moje serce zamarło na chwilkę.

Nie chodziło o to, że byłem załamany ani, że się poddałem. Nie załamuję się ani nie poddaję tak łatwo. Do terminu wyznaczonego przez Sędziego pozostało jeszcze dziewięć miesięcy i byłem pewien, że tymczasem coś wymyślę. Niepowodzenie zawsze jednak osłabia człowieka, a ostatnio miałem ich sporo. Oto dlaczego zaproszenie ze strony pana Czarno wywołało przykry dreszcz.

„Odsłużysz…”

Na pewno chce wrócić do poprzedniej rozmowy. Co więcej, wyznaczając astronomiczną cenę za moje wyzwolenie, wiedział od początku, że do niej wrócimy.

Jakiś czas pracowałem nad tym, by ukryć miotające mną uczucia. Czarno Tak Skoro czekał, nie odrywając podbródka od splecionych palców i nie spuszczając ze mnie ironicznego spojrzenia.

– Porozmawiamy – powiedziałem w końcu. – Tutaj?

Ostatnie pytanie miało oznaczać, że nie obawiam się cudzych uszu. Oczywiście, w rzeczywistości bardzo się bałem, ale nie zamierzałem okazywać tego owemu łajdakowi. Pewny siebie mag wiedział doskonale, że blefuję. Jego cienkie wargi rozciągnęły się w jadowitym uśmiechu.

– Nie bój się, nie tutaj. Rozmowa będzie długa… u mnie.

Bardzo szybko okazało się, że po zmroku w wielkim domu Czanotaksa nie pali się żadne światło, choćby jedna świeczka. Pierwszy raz potknąłem się na samym progu. Czarno Tak Skoro bez wysiłku, jak gdyby nigdy nic, otworzył drzwi wcale ich nie dotykając, zagłębił się w korytarz i wszedł na górę po schodach. Widział w ciemnościach, ponownie demonstrując swą moc i wyższość nad śmiertelnikami. Brnąłem za nim, co chwila się potykając, obijając, ocierając łokciami o ściany, jakby dom na życzenie gospodarza ciągle podstawiał mi nogę.

– Tutaj.

Słaby ruch powietrza uświadomił mi, że otwarły się przede mną drzwi.

– Zapaliłbyś chociaż świecę – powiedziałem gniewnie – zamiast częstować gościa tanimi efektami…

Oczekiwałem, że się obrazi i odpowie kąśliwą ironią, lecz po krótkiej chwili Czarno odezwał się całkiem pojednawczo:

– Wybacz, ale nie ma tu świec ani kominków. Nie lubię ognia.

Odsunąłem ciężką kotarę, wpuszczając do środka słabą poświatę przepołowionego księżyca. Otoczenie nabrało kształtów: biurko, dwa fotele, matowy odblask na gładkim czerepie Czarno Tak Skoro i mnóstwo ksiąg na ciągnących się wzdłuż ścian półkach. Niczego zbędnego. Żadnych dekoracji typowych dla magicznej pracowni.

– Siadaj – rzekł, wskazując jeden z foteli.

Usiadłem bez problemów. Fotel był pomyślany dla wygody siedzącego, a nie dla kpin z gościa.

Było to już drugie spotkanie w owym domu. Pierwsze odbyło się w jarzącym blasku, drugie w ciemności.

– A zimą? – spytałem machinalnie. – Jak można żyć zimą bez ognia?

– Zimno – odparł Czarno znowu po chwili.

Wyczułem w jego słowach jakiś przymus, jakby pytanie było dlań niewygodne. Cały dom pogrążony był w ciszy i mroku. Nawet mysz nie zachrobotała.

– Nie masz służących?

Wyczuwałem swój brak taktu, ale nie mogłem się powstrzymać.

– Nie.

Ciekawe, co jada bez ognia? Surowe mięso?

Na chwilę poczułem strach. A może jest kanibalem, który zwabił mnie do swego domostwa na odludziu, gdzie nikt nie usłyszy moich krzyków…

– Nie bój się – rzekł spokojnie mag.

Strach rozpłynął się pod żarem obrazy.

– Zwariowałeś? Kto tu się boi?!

– Nie krzycz – poprosił znużony.

Usiadł na drugim fotelu naprzeciwko, wsparł łokcie na kolanach i opuścił podbródek na splecione dłonie. Nie widziałem jego twarzy, tylko poblask na czerepie, jakby w pokoju znajdował się drugi księżyc.

– Ile masz jeszcze czasu, Retano? Dziewięć miesięcy i trzy dni?

Uśmiechnąłem się krzywo. Nie podobało mi się, że tak dobrze pamięta termin. „Ile masz jeszcze czasu"… Tak pyta się śmiertelnie chorych.

– Dziewięć miesięcy – powtórzył mag w zadumie. – Będziesz się jeszcze szamotać?

To pytanie nie spodobało mi się jeszcze bardziej. A zwłaszcza ton, jakim zostało zadane. Słowo „szamotać" oznaczało niepotrzebne, bezsensowne, a przede wszystkim beznadziejne działania.

– Szukałeś innych magów, Retano?

Zacisnąłem zęby. Pytanie było zadane niedbale, zawierało jednak jakiś podtekst.

– Dlaczego miałbym tego nie robić? – odparłem, siląc się na spokój. – Nie składałem obietnicy, że zwrócę się tylko do ciebie. Po prostu pierwszy się nawinąłeś…

Chciałem pokazać zarozumialcowi, gdzie jego miejsce i skłonić, by wypełnił zlecenie. A także ukryć niepewność. Rzeczywiście, poszukiwałem innych, bardziej użytecznych lub mniej wyrachowanych. Okazało się, że plotka, jakoby każdy chutor miał swego czarodzieja, była kompletnie fałszywa. Magów nie było wcale tak wielu, jak mówiono. Jeszcze mniej naprawdę potężnych. Straciłem dwa tygodnie, żeby odszukać pewnego potężnego czarownika, którego wskazały mi, niezależnie od siebie, dwie wsiowe wiedźmy. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że ów mag mieszka w dobrach Rekotarsów i nazywa się Czono Takskoro, czy jakoś podobnie…

– Dziewięć miesięcy – powiedziałem z uśmieszkiem. – Można przez ten czas donosić ciążę…

– Przestań się okłamywać – przerwał mi, wzdychając. – Żaden dzieciak nie rodzi się ot tak. Pierwszy się nawinąłem, bo oprócz mnie nikt ci nie pomoże. Nikt.

Zapadła cisza. Kompletna: żadnego cykania świerszcza, nocnego wietrzyku ani mysich pazurków. Martwa.

– No i co teraz? – zapytałem z wysiłkiem.

– Mogę ci pomóc.

– Dlatego mnie wezwałeś? Żebym podbudowywał twoją próżność? – Milczał, więc dodałem rozdrażniony: – Lepiej stań przed lustrem i powtarzaj sobie: jestem najpotężniejszym czarodziejem… a mnie zostaw w spokoju. Potrzeba mi czasu, żeby zdobyć dla ciebie tę potworną sumę.

Chciałem dodać jeszcze: „żebyś się nimi udławił", lecz powstrzymałem się w ostatniej chwili. Nie jesteśmy przekupkami.

– Nie potrzebuję pieniędzy – oznajmił.

Skrzywiłem się. Wiedziałem, czego mu trzeba.

– Nie potrzebuję pieniędzy – powtórzył ze smutkiem. – I tak mam wszystko, co można kupić za złoto. Chociaż granica między „możliwym do kupienia" a „nieosiągalnym" jest tak trudno uchwytna.

Wciąż nie widziałem jego twarzy.

– Nie jestem próżny, jak ci się zdaje, Retano. Wszystko na tym świecie ma swoją cenę. Nawet to, czego nie można kupić. Nie masz racji, nie lubię „tanich efektów".

Poczułem się niezręcznie. W głosie tamtego nie brzmiał żaden nacisk, raczej znużona i pełna godności uraza.

Strasznie obraźliwi są ci magowie, pomyślałem ze zdumieniem. Czyżby tylko mi się wydawało, że jest niewzruszony i zimny jak głaz? Czy może chciałem go za takiego uważać?

– Zapewne nie mam racji – odrzekłem pojednawczo. Milczeliśmy jakiś czas.

Ciekawe jak sobie daje radę w ogóle bez ognia? Nigdy nie grzejąc się u kominka? Nie siedząc przy ognisku?

Całkiem samotnie, bez jednego sługi. Tylko w towarzystwie wrony.

– Nie chciałem cię urazić – wymamrotałem usprawiedliwiająco.

Jego oczy błysnęły w ciemności jakby ironicznie.

– Pomogę ci, Retano… ale ty też mi pomożesz. Nie chodzi o służbę, niezręcznie się wtedy wyraziłem, dlatego wszystko poszło nie tak. Usługa za usługę. To się chyba nie sprzeciwia twoim zasadom?

Spuściłem oczy. W ostatnim pytaniu słychać było jawne szyderstwo.

– W pewnym mieście – podjął gładko – mieszka pewna szacowna rodzina i chciałbym, żebyś się w nią wżenił.

– Tylko tyle? – zapytałem po chwili.

Mrugnął sowim okiem. Nie zdziwiłbym się, gdyby w tej chwili zahuczał jak puszczyk.

– Dziwni z was ludzie – mruknął pod nosem. – Co wypada, a co nie wypada potomkowi Rekotarsów. Sam przecież chciałeś się żenić z bogatą wdową…

Zadrżałem.

– Może potrzebujesz czasu do namysłu? – zainteresował się troskliwie. – Dzień, dwa, może cały tydzień? Zostało ci przecież jeszcze dziewięć miesięcy.

– Po co ci to? – głucho spytałem. – Na co ci taka usługa?

– To proste.

Pochylił się, nie zdejmując brody ze splecionych palców.

– Zażądasz jako posagu księgę napisaną przez dziadka tej panny i zatytułowaną O magach. Naturalnie chodzi o kopię, nie oryginał. Zawieziesz do swego zamku, który na szczęście ciągle jest twój. Panna dla ciebie, księga dla mnie zamiast zapłaty. A zamiast dziewięciu miesięcy cała wieczność. Długie życie, prawie nieśmiertelność…

– Jesteś magiem, cóż to za problem dla ciebie zdobyć jakąś książkę?

Wstał, zręcznie jak kot. Nagle okazało się, że stoi u okna. Czarna sylwetka na ciemnym tle z matowo błyszczącą czaszką.

– To już nie twoja sprawa, Retano. Zrobisz to, czy nie? A może nadal będziesz gonił za pieniędzmi? Albo szukał innych magów, żeby znów do mnie wrócić przed upływem terminu z oczami pełnymi przerażenia?

Położyłem dłoń na piersi. Nie po to jednak, by komasować słabo bijące serce, lecz dotknąć drewniany kalendarzyk za pazuchą, w którym każdy upływający dzień zaznaczony jest wyraźną kreską.

– Na długie życie przyda się żona – oświadczył sentencjonalnie Czarno.

Zobaczyłem, że się szczerzy dwoma rzędami błyszczących, zdrowych zębów.

Następnego dnia wyruszyłem w podróż. Nieprzespana noc odzywała się bólem w potylicy. Nie chciałem jednak zwlekać. Odeśpię gdzieś po drodze.

Podrygiwał w takt końskich ruchów mój pustawy podróżny kuferek. Zamek Rekotarsów, którego omal nie sprzedałem, spoglądał za mną karcąco. Jedynymi jego mieszkańcami stali się znowu stareńki, zgarbiony Iter i niewysoka zjawa z wytrzeszczonymi oczami, nie wiadomo czyj duch, skoro w moim rodzie wszyscy byli raczej dobrze zbudowani i nie mieli kłopotu ze wzrokiem…

Odjeżdżałem z lekkim sercem.

Długie życie. Prawie nieśmiertelne.

Загрузка...