Rozdział szesnasty

Wszyscy zdolni utrzymać w rękach choćby łopatę wyszli z wiosek w pole. Pracujący na roli spieszyli wydobyć z mokrych, ciemnych skib wszystkie dobrodziejstwa ziemi. Drogami wędrowali tylko posłańcy, włóczędzy i wielcy panowie, którzy nigdy nie tknęli pługa. Byłem posłańcem, włóczęgą i wielkim panem.

W głowie wciąż mi się strasznie kręciło. Nie wiem, jak zdołałem utrzymać się w siodle. Musiałem jechać bardzo wolno i pracujący na polach odprowadzali mnie zdumionymi spojrzeniami. Nie dość, że włóczęga, to jeszcze od samego rana pijany.

W samo południe droga była pusta. Słońce przypiekało prawie jak latem, błota dawno obeschły, zamieniając się w pył, dlatego też zobaczyłem najpierw tuman kurzu, a dopiero po chwili jeźdźca. Też się wydawał pijany. Koń co pewien czas przystawał, kręcąc łbem i robił nieśmiałe próby, by zrzucić irytujący ciężar.

Potem wydało mi się, że jest to mały chłopiec. Bielmo spadło mi z oczu dopiero wtedy, gdy się zrównaliśmy. Ściągnąłem wodze i zeskoczyłem z konia w samą porę, by chwycić w ramiona wyrzuconego z siodła niefortunnego jeźdźca.

– Retano…

Pięć minut spędziliśmy leżąc na rozpalonym słońcem poboczu. Mój koń potulnie pasł się obok, wierzchowca Alany trzeba będzie później złapać. Moja żona nigdy nie była utalentowaną amazonką. Był to z jej strony szczyt odwagi, dosiąść tak niesfornego stworzenia.

Jej włosy przeplatały się z niezakurzoną, niedawno wzrosłą w wiosennym słońcu, trawą. Jej palce gładziły szczecinę na moich zapadłych policzkach. Wielkie nieba, dlaczego wybrałem się w drogę nieogolony?!

Jakiś czas stopniowo nawzajem się przed sobą usprawiedliwialiśmy. Z rozkoszą prosiliśmy o wybaczenie wszystkich możliwych i niemożliwych grzechów. Nie wiem, czym by się zakończyła ta ekspiacyjna ekstaza, gdyby Alana nie namacała na mej potylicy świeżej rany i nie zapłakała przy tej okazji. Dwa głupiutkie gołębie na poboczu gościńca, choć poza tym ludzie na ogół rozumni i wytrwali.

Potem dał się słyszeć odległy tętent. Alana poderwała się.

– Ścigają mnie – oznajmiła prawie z dumą. – Może pognamy tak, żeby gonili nas tydzień, co?

Jeśli wziąć pod uwagę moją rozbitą głowę i umiejętności jeździeckie Alany, przedsięwzięcie było raczej trudne do wykonania.

– Alano – zacząłem ostrożnie – jesteś pewna, że naprawdę wybaczyłaś mi… tamto?

Spojrzała mi w oczy i nachmurzyła się.

– Chcesz powiedzieć, że prawdziwa dama by nie przebaczyła? Że czegoś takiego się nie wybacza? Że jestem głupią oślicą, ciągle chcąc być z tobą, bez względu na wszystko?

Okrutne słońce przesłoniła ciężka, puchata chmura.

– Niczego takiego nie chciałem! – zaprzeczyłem, wstając w ślad za nią. – Po co miałbym dożyć tego dnia, jeśli nie…

Jej twarz znowu się odmieniła. Tym razem pojawił się na niej strach.

– Alano – powiedziałem pospiesznie – czy ojciec… czy Tantala rozmawiała z nim w sprawie tego Tułacza?

Tupot kopyt był coraz wyraźniejszy. Traktem podążał niewielki oddział zbrojnych.

Tantala zaskoczyła mnie po raz kolejny. Jestem pewien, że gdyby nie ona, Egert Soll nie odezwałby się już do mnie nigdy nawet jednym słowem.

O czym mu trajkotała przez te trzy dni? Jak przekonywała? Sama przecież potrzebowała czasu, by dojść do ładu z nową wiedzą na mój temat. Pogodzić się z nią, jeśli już nie wybaczyć.

W obecności ojca Alana okazywała godność i niezależność, zadzierając nosa wyżej niż zwykle. Egert westchnął. Opodal drogi rozbity był namiot, trzaskał ogień, rozgrzewając zakopcony kociołek. Pułkownik z młodym wojskiem zainstalował się tam w warunkach polowych, bez luksusów.

W namiocie kazano mi usiąść. Soll, tak jak poprzednio, nie patrzył w moją stronę, lecz sam fakt, że zgodził się na mą obecność pod swoim płóciennym dachem świadczył o dużym ustępstwie z jego strony.

Alana usiadła ze mną, demonstracyjnie biorąc mnie za rękę. Gest nieprzyjęty w wytwornym towarzystwie, ale wymowny.

– Wrócił zwiadowca – oznajmił Soll, przechadzając się niespiesznie w tę i z powrotem. – Dziwne wieści. Rzeka wylała.

Milczeliśmy. Pułkownik nie był wieśniakiem, więc dziwne było to jego zainteresowanie powodzią.

– Rzeka całkowicie wylała – sprecyzował, widząc naszą dezorientację. – Zerwała most i zniszczyła prom. Nie można dotrzeć do miasta…

– To nie czas na powódź – zauważył Agen, obecny przy tej rozmowie.

Wolałbym, żeby przebywał za ścianą namiotu. Soll wzruszył ramionami.

– Mówią, że z gór spływa roztopiony śnieg. Wszystko może się zdarzyć, ale jak o tym pomyśleć…

– Agenie – powiedziała Tantala, uważnie oglądając zacieki na płóciennym suficie – czy mógłbyś poprosić waszego kucharza, by przygotował dla mnie oddzielną porcję bez masła?

Agen nie zrozumiał od razu.

– Teraz – sprecyzowała z naciskiem.

Agen się zaczerwienił. Soll milczał, nie zamierzając potwierdzać polecenia. Chłopak zdobył się na przekorę.

– Całkiem bez masła kasza nie jest zbyt dobra – oświadczył, patrząc jej ponuro w oczy. – Nie chciałbym się narazić kucharzowi, chłopak robi dobrą robotę…

Nigdy bym nie pomyślał, że ten barczysty młodzik potrafi robić tak subtelne aluzje.

Tantala uśmiechnęła się słodko.

– Ja lubię bez masła, Agenie. Przyjmij to jako moją osobistą prośbę.

Nadęty młodzieniec wyglądał teraz jak szafa. Spojrzał pytająco na Solla i wyczytał w jego oczach milczące potwierdzenie. Skłonił głowę i wyszedł, zarzucając za sobą zasłonę mocniej, niż należało.

– Zamyka nam drogę – powiedziała szybko Tantala. – Czarno odzyskał moc… albo prawie. Egercie, tamta nasza rozmowa…

Pułkownik w końcu przestał się przechadzać. Przysiadł na niskim zydelku, przy czym spiczaste kolana znalazły się na wysokości oczu.

– To znaczy: półmisek z zupą? Przyjdzie pan, wyleje zupę i nałoży kaszy?

Nerwowo przełknąłem ślinę. Chciało mi się jeść.

– Odwrotnie – mruknęła poważnie Alana. – Wygrzebie kaszę i naleje zupy.

Na zewnątrz, w pewnym oddaleniu, wesoło droczyli się wychowankowie Solla. Tylko głos Agena dźwięczał ponuro i drażniąco. Smakowity zapach strawy przebijał się przez płócienną ścianę, wprawiając moje nozdrza w konwulsyjne drgawki.

– W ciągu mojego życia – rzekł w zadumie pułkownik – spotkałem tylko jednego maga: dziekana Łujana… Tułacza nie liczę.

– Dlaczego? – spytała posępnie Alana.

Do zapachu kaszy wmieszała się jakaś gorycz. Czyżby kucharz przypalił nasz smakołyk?!

Ech, Retanaarze Rekotarsie, do czego doszło, że wojskowa kasza zdaje ci się smakołykiem.

– Ponieważ Tułacz nie był magiem w potocznym rozumieniu – odrzekł pouczająco córce. – Natura jego mocy była poza granicą naszego rozumienia. Nie wiem dokładnie, lecz wydaje mi się, że natura waszego Czanotaksa…

– No właśnie – wtrąciła bystro Tantala.

Egert uniósł brwi.

– Ale dlaczego? Przecież Tułacz był naznaczony przez Trzecią Siłę, Tego, Który Przychodzi Stamtąd, a Czanotaks…

– „Kiedy zostawiamy zimę za drzwiami, mały przeciąg i tak się przedostaje przez szparę…” – zacytowała głucho Tantala.

Nastąpiła chwila milczenia napiętego jak skóra na bębnie.

– „Mały przeciąg" – powtórzył Soll z uśmiechem. – Gdyby wszystko było takie proste. Po co Temu, Który Przychodzi Stamtąd w ogóle potrzebni byli Odźwierni? Znacznie prościej byłoby prześlizgnąć się przez szparę…

– I wcielić się w łysego maga – odważnie dokończyła Alana.

– Cicho bądź – osadziła ją Tantala.

Alana nadąsała się.

– Złoto nie rdzewieje! Nikogo nie ma tam, „za progiem".

Oczy Tantali pociemniały.

– Cicho bądź! Komplikujesz najprostsze rzeczy! Rdza na złocie to znak, omen… Najważniejsza jest rdza na Amulecie, którym Luar zapieczętował Drzwi. Kto wie, może pieczęć już dawno przerdzewiała?

– Tułacz mógłby wyrażać się jaśniej – powiedział ochryple Soll, patrząc ze zdziwieniem na Tantalę. – To mój problem, że niezbyt go dobrze rozumiem…

– Tułacz?! – krzyknęły razem Tantala i Alana.

– Nie widzieliśmy się dziesięć lat – wymamrotał Soll. – Potrzebna była ważna przyczyna, aby powrócił do moich snów.

Nastąpiła kolejna pauza. Twarz Tantali zbielała w jednej chwili, Alana siedziała z półotwartymi ustami. Soll przygarbił się. Jego oczy dziko błyskały w promieniach słońca, wpadających przez szpary w namiocie.

– Dlaczego milczałeś, Egercie? – zapytała ochryple Tantala.

Wzruszył ramionami.

– Czy jestem jasnowidzem?!

W namiocie zrobiło się nieco duszno. Tantala wstała i zrobiła niepewny krok do przodu. Nie mogła się za bardzo rozpędzać ze względu na brak miejsca.

– Sądziliśmy, Egercie, że Tułacz nam pomoże…

– Ochronić mamę – pomogła jej Alana.

– I zarazem cały świat – dodałem cierpko.

– Nie wiem – odparł Egert z krzywym uśmiechem – czy zdołam ocalić świat… ale twojej matki nikomu nie oddam. Chociaż…

Zaciął się na chwilę.

– Jeśli to prawda, że… „czai się za progiem"…

– „Stoi na progu" – podchwyciłem, wracając w pamięci do zimnej, zasypanej śniegiem chatynki.

Czanotaks Oro w swojej straszliwej szubie, bawiący się podrzucanym toporem. „Proroctwo ma tyle lat, a nadal jest aktualne".

Nie zawsze dobrze jest znaleźć się w centrum uwagi. Zwłaszcza, kiedy spojrzenia obecnych przewiercają cię na wylot.

– Co? – spytał porywczo Soll.

– Czanotaks mówił, że proroctwa powinny się spełniać – odparłem, dziwiąc się swemu zapominalstwu. – „Proroctwa powinny się spełniać. To porządkuje wszechświat".

Moi rozmówcy spojrzeli po sobie. Potem Tantala głośno przełknęła ślinę, zatarła dłonie i wydeklamowała z pamięci, niezbyt często się zatrzymując.

– „Nadchodzi nieszczęście… Oto zielona równina i samotny wędrowiec. Ogniu, oświeć me oczy! Nieszczęście nieuniknione. Ziemia przyssała się do twych butów i wchłonie cię… Pękła zasłona niebios… Gdzie wędrowiec na zielonej równinie? Drzewa… e, e… wyciągają korzenie ku przepaści, gdzie dawniej świeciło słońce. Spójrz, woda zgęstniała i sczerniała jak krew. Spójrz, ostrze spłynęło łzami. Mglista pętla na martwej szyi. Oddech za naszymi plecami…”

– Co za pamięć – stwierdziła zawistnie Alana.

– Co to było? – zapytałem z drżeniem.

Tantala oblizała wargi.

– To z biografii Orwina Proroka. Z książki dziekana… proroctwo o nadejściu Tego, Który Przychodzi Stamtąd. Właściwie najpierw ten tekst był zapisany w Testamencie Pierwszego Wieszczbiarza, lecz nie ocalał ani jeden egzemplarz, dlatego dziekan Łujan odtworzył go przede wszystkim ze słów Larta Legiara…

– Nie pora na wykłady – powiedziałem, starając się okazać zimną krew, pod którą ukrywałem nerwowe drżenie, jakie ogarniało mnie na dźwięk wszystkich tych imion i nazw. – Jak rozumiem, chodzi o to… co stanie się ze światem po wtargnięciu Obcego?

Tantala odwróciła oczy.

– Nie wiem. Pani Toria mówiła, iż dziekan twierdził… że to w pewnym stopniu artystyczna metafora…

– Artystyczna?!

Tantala znowu przełknęła ślinę. Odwróciła się do Alany, jakby szukając pomocy. Spojrzała pytająco na Solla.

– Więc Tułacz pomoże? – zapytała rzeczowo jak poborca podatków.

– Powiedział, że nie może nam pomóc – odparł odwrócony pułkownik. – Żebyśmy nie liczyli na niego, bo on i bez tego…

Nowa pauza. Dłuższa niż poprzednie. Wątpię, by moich rozmówców obchodziły teraz losy świata.

Tantala przeżywała klęskę swoich nadziei, Alana lękała o matkę, a Egert Soll był w rozterce. Stan ducha nietypowy dla pułkownika, dlatego tym bardziej bolesny.

Ja zaś pocieszałem się dziwnym odkryciem. Okazało się, że nie mnie jednemu groziły ostatnie dni. Straszliwe frazy proroctwa nie mogły mnie przestraszyć. Co mnie obchodziło, ze „pęknie zasłona niebios"? Jako tymczasowy przybysz, a raczej „uchodźca", spokojnie zamknę za sobą swoje własne drzwi, zanim proroctwo zacznie się spełniać.

Także wiele oczekiwałem od tajemniczego, wszechmocnego Tułacza. Jakie by to było piękne: Wyrok odwołany, a przede mną całe życie i mnóstwo czasu, który można poświęcić na co się chce, choćby na walkę o ratowanie świata…

Ach, jak wiele oczekiwałem.

Brzeg spokojnej dawniej rzeki przeobraził się w rozgrabiony jarmark lub obóz bogatych koczowników. Jadący do miasta kupcy, wędrowni rzemieślnicy i inni wędrowcy zgromadzili się po tej stronie rzeki, pomstując i skrobiąc się po głowie w poszukiwaniu wyjścia. Oblegali okoliczne gospody.

Wzburzona rzeka niosła rozmaite szczątki. Woda, wdzierając się w ziemię, poszerzała swoje koryto. Zupełnie jak szalony maruder, porywała wszystko to, czym się nie mogła posłużyć, wlokła ze sobą i niszczyła po drodze. Wozy wywrócone do góry kołami i cała masa trudnych do zidentyfikowania śmieci. Widać też było pnie wyrwane z korzeniami, wciąż pokryte zielonym listowiem, jakby próbowały nadal istnieć w zmienionych warunkach. Tylko wariat mógł pomyśleć o przeprawie. Na przeciwległym brzegu kłębili się ludzie, wśród których przebłyskiwały czerwono-białe mundury strażników i wkopane w ziemię powozy. Mieszczanie próbowali umocnić nadbrzeże.

Nie próbując zbliżyć się do rozszalałej rzeki, patrzyliśmy w milczeniu na groźnie przewalające się fale.

– Chłopaki znaleźli wróżbitę – mówił Agen do kogoś za moimi plecami. – Miejscowy czarownik, przepowiadający pogodę. Wieśniacy omal go nie zrzucili z urwiska, chociaż przysięgał, że nic podobnego się nie zapowiadało… Gdy go zapytać, skąd nastąpił atak, trzęsie się i milczy.

Krowie truchło płynęło z prądem. Kolebiąc na żółtawych falach wzdęty bok i sztywno rozstawione kopyta, powódź miotała padliną jak piłką.

– Widziałem, jak tak samo niosły człowieka – rzekł ochryple nieznajomy człowiek, kupiec z wyglądu. – Nie widziałem dokładnie, ale chyba babę…

– Pewnie czerpała wodę – zażartował ktoś ponuro.

Spojrzano nań z ukosa.

– Do licha! – denerwował się inny o arystokratycznym wyglądzie. – Pułkowniku, kiedy naprawią prom i zacznie działać przewoźnik?!

Obejrzałem się.

Blada, niezdrowa twarz. Szerokie rondo kapelusza, chroniące policzki od słońca.

Uparł się zachować szlachetną bladość? A może sądzi, że czarny strój czyni go bardziej zagadkowym?

Wielka zagadka…

Spotkaliśmy się oczami. Rozpoznał mnie.

Istny cud! Woskowe policzki, zamiast kompletnie posinieć, zaczęły się czerwienić, jakby podlane sokiem malinowym…

Człowiek w czerni, który zabił kiedyś w pojedynku Reggi Dera, a potem zeznawał przeciwko mnie w sądzie, teraz wyraźnie się bał. Nie wiedział, czego oczekiwać i nie rozumiał, dlaczego wciąż żyję. Pociły mu się dłonie. Moje spojrzenie paliło go mocniej niż południowe słońce.

Jakże wielką przewagę ma ten, który gardzi.

Patrzyłem na starego znajomego obojętnie, jak na kłodę drewna niesioną nurtem. Niepotrzebną, przegniłą, oślizgłą.

Nawet nie wzruszyłem ramionami. Odwróciłem się i odszedłem, żeby więcej go już nie widzieć.

I całkowicie zapomnieć.

Wróciłem do Alany i Tantali. Widok rozbuchanej rzeki nie sprawiał im radości i obie były mocno przygnębione.

– No i co? – spytała moja żona.

Wzruszyłem ramionami. Tantala niczego nie rzekła. Rankiem na jej oczach utonął chłopak, próbujący wyłowić z kipieli podskakujący na falach worek. Nie wiadomo, co zawierał, może tylko zgniłą słomę. Chłopak na próżno walczył z rwącym nurtem, wreszcie oberwał po głowie drewnianą kłodą i popłynął dalej bezwładnie plecami do góry.

– Mam niezbyt radosny wniosek – oznajmiłem, siadając obok. – Coraz bardziej mi się wydaje, że Czarno, pozwalając nam działać, wciąż się nami bawi. Możemy się miotać tylko w określonych granicach…

Dziesięć kroków dalej Egert rozmawiał z Agenem. Młodzik chmurzył się z zakłopotaniem, popatrując to na rzekę, to na przeciwny brzeg. Woda podlewała przedmieścia. Mieszkańcy, mali i duzi, znosili kamienie. Doskonale było widać z daleka, jak wolno wznosi się ich zapora i jak szybko podnosi się poziom wody.

Soll kiwnął głową. Agen wyprężył się służbiście, jakby przyjmując rozkaz, odwrócił się i pobiegł truchtem. Nie posiadałem się ze zdumienia. W tak beznadziejnej sytuacji pułkownik Soll wynajdywał jeszcze zadania dla swoich ludzi.

Podszedł do nas powoli. Tantala uśmiechnęła się krzywo.

– No i co? Siedzimy tutaj jak kołki?

– To mi odpowiada – odparł poważnie Soll. – Zgodzisz się chyba, że gdybyśmy nie mogli przeszkodzić magowi, nie traciłby drogocennej mocy, by nas powstrzymać…

Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Jak mało znałem własnego teścia…

– Teraz naprawdę nie możemy – stwierdziła Tantala z goryczą.

Soll skinął głową.

– Można by pójść dalej i spróbować się przeprawić. Myślę jednak, że gdzie byśmy nie poszli, rzeka przywita nas tym samym. Nie patrz tak, Tantalo. Zawsze jest jakaś szansa.

Pułkownik przemawiał z przekonaniem. W roztargnieniu położył dłoń na karku swej córki, drugą zaś na ramieniu Tantali. Jakby okrył je niezniszczalną osłoną swojego optymizmu. Natychmiast poczułem się zbędny.

Całkiem zbędny.

Szum rzeki zagłuszał ludzki gwar. Sam nie wiem kiedy wybrałem się do resztek sosnowego gaju, do połowy już zalanego. Część drzew była zrąbana na ogniska. Siadłem na mchu, zdjąłem buty i podwinąłem nogi pod siebie.

Może komuś te buty podarować?

Natrętna myśl pojawiła się nie wiedzieć skąd. Dobre, nowe buty… Może je podarować?

Drewniany kalendarzyk mocno się zniszczył podczas ostatnich beznadziejnych historii. Brzegi kruszyły się i obłamywały, ale brodate wiatry wciąż nadymały policzki, pękate chmury sypały śniegiem i słońce okrągłe jak meduza, przebierało złotymi wypustkami.

Prawie nic nie zostało. Nie rozumiem, co jeszcze robię nad brzegiem oszalałej rzeki. Piasek, odmierzony dla mnie prawie rok temu, przesypał się do dolnej części klepsydry. Zostało jeszcze kilka ziarenek. Potem zapytam sam siebie: jak umrę?

Jak ów staruszek, co się napalił na ulicznicę i nadział potylicą na gwóźdź?

Jak rozbójnik, który utonął według jednych w kałuży, a według innych w kloace?

Podważyłem paznokciem grudkę laku, gotową do usunięcia. Sczyściłem przypadkowe zanieczyszczenie na krągłym policzku narysowanego słońca. Przyjrzałem się uważnie rozpisce i nagle pokryłem potem. Czy na pewno prawidłowo zaznaczyłem Dzień? Być może coś przeoczyłem i nie czeka mnie jeszcze pięć nocy, a tylko cztery?

Ile długich dni odhaczyłem szpilką? Słońce zrobiło całe okrążenie. Ja także przeszedłem się po okręgu i wracam teraz do punktu wyjścia. Dzisiaj chce mi się umierać jeszcze mniej, niż rok temu…

Co mnie obchodzą losy świata?! Powinienem być uczciwy sam wobec siebie i powiedzieć: byłoby milej umierać, wiedząc, że niedługo po mnie cały świat się zawali. „Mglista pętla na martwej szyi…”. Może mam szczęście, że tego nie dożyję?

Wielkie nieba, ależ jestem bydlakiem. Mam szczęście, że nikt nie czyta w moich myślach.

Podarować buty? Jeśli tak, to będzie oznaczało, że wierzę, iż świat ocaleje, słońce będzie jak dawniej przygrzewać ludzkie grzbiety, po lecie nadejdzie jesień, a moje obuwie przysłuży się jakiemuś włóczędze.

– Retano – usłyszałem głos Alany.

Wzdrygnąłem się, jak oparzony. Jakby żona potrafiła czytać w moich myślach. Nie chcę być przez nikogo widziany ani z nikim rozmawiać.

– Posłuchaj, Retano… po co ofiarowano ci rok życia?

Po co staremu dana była doba, a rozbójnikowi miesiąc? Sędzia nie jest katem. Sami sobie jesteśmy oprawcami…

– A jeśli to próba?

Próba wytrzymałości. Czy nie zwariujesz i nie powiesisz się przed czasem, lekceważąc Sprawiedliwość…

– Retano – podjęła ochryple – nie chcę, żebyś umarł. Zapowiada się chłodne lato…

– Odejdź, zaraz do ciebie przyjdę – odparłem, patrząc na rzekę. – Nie wypada się obuwać przy damach.

Ludzie Solla znaleźli gdzieś łódź. Całkiem dobrą, nasmołowaną i prawie nową. Podszedłem do nich szybko, niemal biegnąc.

Egert uśmiechał się, przemawiając do swych wychowanków. Stali ciasnym kręgiem wokół mistrza, nie zamierzając mnie dopuścić do kompanii. Jeśli jednak zechcę gdzieś wejść, przebiję się nawet przez ścianę.

– Nie powinno ją znieść na kamienie… Agen, zostaniesz tu jako starszy i dopilnujesz, żeby kobiety…

W tej chwili mnie zauważył i kąciki jego ust opadły.

– Panie Rekotars, byłbym wdzięczny, gdyby dał mi pan możliwość porozmawiać z moimi ludźmi.

– Do przeprawy – odpowiedziałem, starając się opanować przyspieszony oddech – potrzebna nam tratwa. Łódź może się przewrócić.

Naprawdę się rozgniewał, potrafił się jednak powstrzymać.

– Pozwoli pan, że to ja zdecyduję, co jest najlepsze. Proszę odejść.

– Drogi pułkowniku – odparłem, podniecając się swą arogancją – za parę dni i tak uwolnię pana od swego uciążliwego towarzystwa. Wybierze pan wtedy dla córki odpowiedniejszego męża. Dopóki jednak żyję, proszę mnie traktować poważnie!

Chłopaki Solla spojrzeli pytająco na dowódcę. Wyraźnie czekali na rozkaz, żeby wciąć mnie za kark i wrzucić do rzeki. Pułkownik milczał.

– Ja także coś znaczę – dodałem, zniżając głos.

Przystojna twarz pułkownika drgnęła ledwie zauważalnie. Egert wątpił w moje słowa.

Jechaliśmy w milczeniu.

Czas uciekał nie tylko dla mnie. Tam, za ścianą wzburzonej wody bezmyślnie spoglądała na świat Toria Soll, której nigdy nie widziałem i która powinna doprowadzić Czanotaksa do Drzwi, Luara i Amuletu. Przyszłość świata niezbyt mnie zajmowała, los Torii przerażał, lecz czysto teoretycznie. Tylko dla mej żony Alany i byłej aktorki Tantali przedłużałem swój bezsensowny żywot.

Jechaliśmy w górę rzeki. Prąd powinien znieść tratwę ku miastu. Może zdołamy dobić do brzegu i zacumować w rzecznym zakolu, bo inaczej natkniemy się na gęste kamienie.

Jeśli tratwa będzie zbyt lekka, zakręci nią pierwszy napotkany wir. Jeśli za ciężka, nie zdołamy nią pokierować.

Wyprawę poprzedzało kilka krótkich, ale burzliwych scen. Nie wątpiłem, że Egertowi wystarczy siły, by zostawić kobiety na brzegu, nawet gdyby zaczęły buchać ogniem ze złości. Niewiele brakowało. Tantala powiedziała coś, co zachwiało na chwilę nie tylko moje zdecydowanie, lecz także Solla.

– Czy zdajesz sobie sprawę, kogo osłania ta powódź? Jesteś pewien, że przeprawiwszy się sam na drugi brzeg, zdołasz go powstrzymać? Chodzi o Torię i Luara. Nie przyszło ci do głowy, że rzeka wylała, aby nie przepuścić jej córki i jego żony?

– I jego siostry – dorzuciła ponuro Alana.

– A jeśli obie utoniecie – warknął Soll – czy to mu w czymś przeszkodzi?

– Wszyscy mamy jednakowe szanse utonąć! – oznajmiła hardo Alana.

Poczułem przeszywające kłucie w boku. Myśl o tym, że ciało Alany popłynie z nurtem i żółte wody będą igrać z nim, jak dopiero co z martwą krową…

– Zostaniecie – powiedziałem z wysiłkiem.

– Lekceważysz Czarno – stwierdziła ze znużeniem Tantala.

Egert ruszył ku niej i chwycił ją brutalnie za ramię.

– Znawczyni magicznych historii. Czy on kontroluje wyczarowaną przeszkodę? Śledzi nas, czy też wzburzywszy rzekę, spokojnie zajmuje się swoim dziełem?

Tantala zamrugała powiekami.

– To znaczy, czy nie palnie nas drewnianą kłodą, kiedy wejdziemy na tratwę?

Szkoda, że w swoim czasie nie przeczytałem magicznych ksiąg.

– Nie wiem – odparła Tantala z wahaniem. – Gdyby nie miał przed sobą głównego celu, pewnie by nas śledził. Ma jednak teraz ważniejszą sprawę i myślę…

– Tantala powinna być z nami – powiedziałem nieoczekiwanie dla samego siebie.

Soll zwrócił na mnie ciężkie spojrzenie.

– Dlaczego?

– Dlatego, że Czanotaks jej nie utopi.

Mało nie przygryzłem języka, napotkawszy spojrzenie kobiety, lecz wystarczyło mi sił, by doprowadzić myśl do końca.

– Nie zechce jej uśmiercić.

– Dlaczego?!

Miała wielką ochotę uderzyć mnie w twarz. Alana spochmurniała. Widziałem, że się solidaryzowała ze mną, ale także współczuła tamtej. Dlatego milczała.

Nie wiem, co pomyślał w tej chwili Egert. Podziałała na niego argumentacja Tantali, czy też moja nieoczekiwana szczerość, lecz trudna decyzja została podjęta i wziął ją na siebie.

Chcąc mu pomóc, zapewniłem kobiety, że nie zamierzamy się topić, tylko przeprawić.

Teraz nastąpiła kolejna gwałtowna scena, ponieważ okazało się, że mnie również Soll nie zamierzał zabierać na tamten brzeg.

Tantala zacisnęła usta. Alana odprowadziła ojca na stronę. Słyszałem tylko wieloznaczne urywki: „nie znasz go", „całkiem wystarczająco", „nie pojadę bez niego", „no to zostań", „stanie za cały twój Korpus". Potem Alana zniżyła głos do szeptu, nie słyszałem więc ani słowa. Soll skrzywił się, odszedł w stronę rzeki, długo patrzył na fale, wrócił, spojrzał na mnie i odrazę w jego oczach wzbogaciło zaciekawienie.

– Umie pan wiosłować?

I teraz jechaliśmy wzdłuż brzegu, a czas upływał, jak mętna woda. Tantala i Alana wiozą naręcza korków, zebrane z okolicznych gospód. Agen z resztą chłopaków pogalopowali naprzód, do niewielkiego tartaku. Wątpię, czy jego właściciel kiedykolwiek spławiał drewno po tak burzliwych wodach.

Soll zawsze zachowywał zdrowy rozsądek. Jeśli uzna radę za sensowną, przyjmie ją nawet od takiego nędznego łotra, jak własny zięć.

Natychmiast wpadliśmy w wir. Niezdarnie odepchnęliśmy tratwę od brzegu, a wówczas zrobiła obrót wokół własnej osi. Przed oczami mignął przeciwległy brzeg, żółtawa powierzchnia wody, zdechły pies w krzakach przy tartaku, kolumny sosen w obręczach brudnej piany.

Egert Soll zakrzyknął. Nie słyszałem słów, lecz głos był gniewny i rozdrażniony.

Rzeka była niesamowicie rwąca. Nieomal wyrwała mi z dłoni wyślizgany wieloma dłońmi trzonek, jakby była nienasycona w zdobywaniu kolejnych trofeów.

Alana i Tantala zamarły pośrodku tratwy, trzymając się podków przybitych do drewna. Początkowo chcieliśmy je przywiązać, co by się jednak stało, gdyby tratwa wywróciła się dnem do góry?

Obie miały na piersiach mokre naszyjniki z korków. Wszyscy okoliczni oberżyści zbiednieli przez to, lecz istniała słaba nadzieja, że kobiety nie utoną, jeśli wpadną do wody.

Wiosłowałem wspólnie z Sollem, dostosowując się do rytmu jego ruchów. Wielkie nieba, tyle siły po pięćdziesiątce…

Wyniosło nas na główny nurt i nie miałem czasu myśleć.

Rzeka ponosiła jak oszalały koń. Pędziła, wyszukując odpowiednie łożysko. Mogła nas równie dobrze zanieść obok miasta na czekające tam ostre kamienie…

Tantala i Alana otwierały usta, lecz nie słyszałem ich krzyków.

Brzegi zlewały się w pstre potoki. Świat przetaczał się obok nas, my zaś staliśmy nieruchomo, jak na ironię: patrzcie, co się z wami stanie. Szkliste oczy, zmierzwiona sierść, rogi, bezsilne wobec wodnej śmierci. Kolejna fala gęstej, żółtawej kipieli…

W mig wyobraziłem sobie, co się dzieje pod nami. Jak masa wody, dla której poprzednie koryto stało się za ciasne, wydziera sobie nową drogę, unosząc z dna kamienie i warstwę mułu, by uczynić odmęt jeszcze gęstszym i bardziej żółtawym.

Powinienem widzieć Egerta. Skoro nie widzę, chociaż wyczuwać. Nie jesteśmy bezwolnymi zabawkami w łapach żywiołu. Nasze wiosła potrafią rozorać jego brzuszysko i nawet jeśli rana zarośnie nową pianą, przesuwać się będziemy choć o włos, choć o palec w stronę brzegu. Brzegu, miasta, Torii i Czanotaksa.

Zabiję cię… Czarno.

Wiosło wyrywa się z rąk. Rękawice podarły się, skóra okaleczała, a jak tak dalej pójdzie, połamią się także kości…

Chciałbym, żeby moje stopy wypuściły korzenie i wrosły w śliskie drewno, muszę ustać na nogach, ustać na no…

Tratwa wzleciała nad grzywą piany. Straciłem od tego dech. Tratwa przechyliła się niebezpiecznie, zanurzając tym końcem, na którym zmagał się z falami Soll.

Nie słyszałem okrzyków kobiet. Być może zawodziły jednogłośnie. Czas rozciągnął się, tratwa stanęła dęba i znalazła wysoko nad wodą. Zobaczyłem nawet rozdziawione gęby ludzi, stojących na rozmytym podjeździe do głównej bramy miasta…

Tratwa zakołysała się do przodu, a potem znów przewaliła w tył, z całej siły waląc w twardą jak kamień, gliniastą powierzchnię wody. Uderzyłem twarzą o własne wiosło, ofiarowując mętnej wodzie kilkanaście kropel krwi.

Egert nie zwykł powtarzać dwa razy.

– Skoro mnie zmyje, nie zwlekaj, dokończ sprawę sam. Jeśli zmyje ciebie, nie będę cię ratował, kobiety są najważniejsze…

Jeśli faktycznie go zmyło, został gdzieś daleko z tyłu, pośród wzburzonych pian…

– Trzymajcie się! – krzyknąłem do kobiet, chociaż i tak mnie nie słyszały.

Żadna siła i tak nie rozewrze ich dłoni… Zauważyłem, że Tantala przytrzymuje kolanami wiosło Egerta.

Za stary, żeby walczyć ze zbuntowaną rzeką…

Chcę mieć nogi jak u muchy, niech podeszwy butów kleją się do drewna.

Wodny prąd odrywał jego ręce od zbawczej krawędzi tratwy. Palce Solla ześlizgiwały się jeden za drugim. Jedną dłonią chwyciłem jego nadgarstek, drugą… nie miałem za co uchwycić…

Dopóki nie natrafiłem na splecione palce Alany.

Cisza. Nie słyszę żadnego huku. Brzegi pędzą wciąż jak szalone, jakby ktoś obracał po obu stronach dwa wielkie bębny z wymalowanymi krajobrazami. Widziałem takie w jakimś teatrze…

Teatr. Śmieszna starucha, która…

Soll podciągnął się. Najpierw oparł na drwach łokcie, później wczołgał się całymi ramionami, a potem…

Nie słyszałem, co krzyczała Tantala. Zrozumiałem za to, co znaczy „przekrzywić twarz". Skóra twarzy była biała jak płótno, naciągnięte z całej siły na stelażu – przekrzywiona…

Niosło nas na płyciznę. Czekała tam zastygła, ogromna kłoda. Rzeka zamierzała zbić Egerta na krwisty befsztyk, a z nas zrobić mięsną miazgę.

Wiedziałem, że nie zdąży podciągnąć się wyżej. Ze wszystkich sił odepchnąłem go i przewaliłem się na drugą stronę. Być może pomyślał, że pragnę uwolnić tratwę od jego ciężaru…

Rzeka mnie usłuchała. Kłoda wbiła się w tratwę z przeraźliwym trzaskiem, przypominającym odgłos pękających kości. Wystarczyły nasza szybkość i ciężar, by zepchnąć kłodę z płycizny. Plusnęła w wodę, przewalając się i błyskając odartym bokiem jak wodny potwór. Tratwa omal się nie złożyła w harmonijkę, bierwiona się powykrzywiały, przejechaliśmy po zdradliwym dnie, lecz nie zatrzymując się, popłynęliśmy dalej.

Ocknąłem się w lodowatej wodzie. Uderzenie wyrzuciło mnie do przodu. Nie sądziłem, że woda będzie aż tak gęsta i lodowata.

Przez mgnienie pomyślałem, że rzeka chce mnie rozkawałkować i przetrawić jak ogromny żołądek. Wszystko, co stało się potem, nastąpiło w ciągu sekundy, lecz dla mnie czas ciągnął się niewyobrażalnie wolno, do tego stopnia, że zdążyłem zapamiętać najdrobniejsze szczegóły.

Przewalająca się tratwa wciągnęła mnie pod swoją drewnianą płaszczyznę. Przejechała po mym grzbiecie jak ogromne żelazko. Widziałem przez mętną wodę przepływające nade mną bierwiona i niebo przebłyskujące przez szczeliny Potem pojąłem, co będzie dalej. Tratwa odpłynie z prądem. Dobrze by było, gdyby Sollowi udało się utrzymać, dojść do siebie i dopłynąć do brzegu. To całkiem niedaleko, można to zrobić w parę minut…

Zza chmur wyszło słonce. Promienie przebijające szczeliny nad moją głową, wbiły się jak ostrza w mętną topiel. Widziałem, jak kołysze się w górę i w dół krawędź tratwy, odsłaniając co chwila słońce i obiecując szybką śmierć.

Myśl o tym, że jednak pokonałem starego Sędziego okazała się niespodzianie przyjemna.

Wydaje się, że na jakiś czas straciłem przytomność. Chyba zahaczyło o mnie wiosło, jak o szmatę. Zobaczyłem, lecz nie usłyszałem, że Egert strasznie na mnie wrzeszczy, chwytając za kurtkę. Nie zdoła mnie wyciągnąć jak worek, jeśli mu nie pomogę…

Zostało tylko jedno wiosło. Egert wiosłował, a nasza trójka trzymała się belek, coraz mocniej się rozszczepiających.

Przemknął obok nas mały domek, porwany szalonym nurtem. Rzeka porwała go, lecz nie zdążyła rozwalić i przez wybite okno zobaczyłem przez chwilkę kawałek zasłony, fragment czyjegoś zniszczonego życia.

Powinniśmy byli teraz dotrzeć do brzegu, inaczej groziły nam skałki.

Byliśmy jak kruche trzcinki wobec wszechogarniającej siły. Wystarczyło nam wiary w siebie, by skoczyć w wodny wir. Teraz trzęśliśmy się ze strachu, wczepieni w siebie nawzajem, zdeterminowani jednak przeżyć.

Ze zdziwieniem dojrzałem żelazny hak, za trzecim razem wczepiający się w krawędź tratwy. Szalona gonitwa brzegów spowolniła, w końcu ustała. Teraz rzeka płynęła, a nasza tratwa podskakiwała, przytrzymywana liną i jeszcze czterema hakami.

Brzeg, do którego tak spieszyliśmy, wisiał teraz nad nami jak kapelusz wielkiego grzyba. Woda podmywała gliniastą ścianę, z góry obrywały się kamienie i grudy ziemi porosłej trawą. Czarna wrona, kręcąca się na skraju, wierciła się jak rozbiegane oko.

Cztery linki wyciągnęły nas spod niebezpiecznego zapadliska. Mieszczanie usiłowali powstrzymać ten proces stosami kamieni. Teraz biegli ze wszystkich stron, niektórzy w kiedyś czerwono-białych, a obecnie brunatno-szarych mundurach.

Miałem krótką lukę w świadomości. Ocknąłem się znów, kiedy gliniasty nawis w końcu się oberwał i runął do wody i zawalił nas błotnistą falą, kiedy już wypełzaliśmy na brzeg. Alana nie zdołała stanąć na nogi, lecz zdążyłem ją złapać. Woda spłynęła z nas bezsilnie, nie mając już nad nami władzy. Byłem przez chwilę wręcz upojony faktem, że jednak zachowałem życie.

Żyję. Wyrwałem się znów sieci nieodwracalnej śmierci. Stoję na nasypie, mokry i okrwawiony, wyziębiony i ubłocony, lecz bez wątpienia żywy. Otaczający nas ludzie mówili coś ze wzburzeniem, lecz nie słyszałem ich dobrze. Byłem ogłuszony jak od uderzenia pałką.

Kupka piasku na dnie klepsydry. Drewniany kalendarzyk i biegnące dni, zaznaczone jeden po drugim. Jeszcze trzy długie dni wraz z połową nocy…

Jestem prawie martwy. Alana owdowieje wcześniej, niż zagoją się moje rany.

Przyprowadzono nam konie. Widziałem, jak Tantala pospiesznie wyciera włosy nie wiedzieć skąd wziętym płóciennym ręcznikiem. Jak Alana z rozpaczą na twarzy wyżyma połę sukni. Rzeka za naszymi plecami ciągle szalała, lecz jakby trochę słabiej, jakby po naszej przeprawie wszystko straciło sens.

Zaglądali mi w twarz. Było ich bardzo dużo, mieszczan o spracowanych dłoniach i strażników z kilofami i łopatami. Ten we wspaniałej peruce to pewnie sam burmistrz.

Wszyscy będą żyć jutro, pojutrze i cały następny tydzień.

Spuściłem głowę. Nie byłoby dobrze, gdyby zobaczył ktoś na mym licu małoduszną, bezsilną zawiść.

Загрузка...