Stan rzeczy
(1989)
Ostatni etap wyprawy Miriam do szkoły językowej skomplikował się przez fakt, że wciąż nie mówiła po hiszpańsku. Normalnie paragraf 22, pomyślała, stojąc na wielkim, pogrążonym w chaosie dworcu autobusowym, gdzie udało się jej kupić bilet pierwszej klasy do Cuernavaca przy minimum nieporozumień. Przedostała się przez cło, zdołała nawet złapać taksówkę w mieście Meksyk, by się tu dostać Czuła się bardzo dumna z siebie do chwili, kiedy odeszła od kasy biletowej, drżącą dłonią ściskając bilet do Cuernavaca.
Ale jak znaleźć swój autobus wśród tych wszystkich stojących na przystankach, warczących i plujących czarnym dymem? Ogłoszenia z głośników były tylko pasmami trzasków, niezrozumiałych w żadnym języku. Nie widziała nigdzie żadnej informacji, nikt tu chyba nie mówił po angielsku, a kulawy hiszpański, który opanowała na kursie dla początkujących w Teksasie, na nic się nie zdawał. Ludzie patrzyli na nią bez zrozumienia, kiedy dukając, zadawała pytania, a potem wypuszczali z siebie lawinę słów. Chcieli jej pomóc. Mieli uprzejme miny, ich gesty były przyjazne. Po prostu nie rozumieli, co mówiła.
Przyjrzała się swojemu biletowi, zauważyła, że jest niebieski, i zaczęła patrzeć na bilety trzymane przez innych. Zobaczyła kobietę też z niebieskim biletem, wyglądającą na zmęczoną, z profilem, który Miriam widywała w sztuce Majów – orli nos, płaskie czoło.
– Cuernavaca? – spytała.
Kobieta zastanowiła się, jakby w życiu słyszała już mnóstwo prostych pytań, które okazywały się złowróżbne i niebezpieczne.
– Si – powiedziała. – Ya me voy. – Odwróciła się, a pytanie Miriam potraktowała jako delikatną sugestię, by przesunąć się dalej. Kiedy obejrzała się przez ramię i zauważyła, że Miriam za nią idzie, przyspieszyła kroku, z trudem, ponieważ dźwigała dwie wielkie torby z zakupami. Ale Miriam było jeszcze ciężej z walizką przypiętą do wózka, więc zaczęła zostawać z tyłu. Kobieta obejrzała się jeszcze raz, zobaczyła, jak Miriam się szarpie, potem zerknęła na bilet w jej dłoni, taki sam jak jej własny.
– Cuernavaca – powiedziała ze zrozumieniem. Zaczekała, aż Miriam ją dogodni, a potem zaprowadziła do właściwego autobusu. – Cuernavaca – powtórzyła z uśmiechem, jakby Miriam była dzieckiem, uczącym się ważnego słowa. – Cuernavaca - powiedziała jeszcze raz po wejściu do środka, kiedy usiadła na fotelu po drugiej stronie przejścia. Zaryzykowała kilka nowych słów. Miriam powinna je znać, kiedyś się ich uczyła, ale teraz nie pamiętała. Kobieta znów spróbowała, mówiąc wolniej. Miriam zaśmiała się i załamała ręce, kpiąc z własnej niewiedzy. Kobieta uśmiechnęła się, jakby z ulgą, że nie będzie musiała rozmawiać z tą nieznajomą przez godzinę podróży na południe. Rozsiadła się wygodnie, sięgnęła do jednej ze swoich toreb i wyjęła coś zawiniętego w woskowany papier. Odwinęła go, ukazując mango na patyku, grubo obsypane mieloną papryką. Teraz już bezpieczna w autobusie, prawie u celu, Miriam odprężyła się na tyle, by uznać mango z papryką za ciekawy smakołyk. Jeszcze pięć minut temu, gdy wciąż była zagubiona, pomyślałaby, że to obrzydliwe.
De dónde es? To właśnie powiedziała kobieta. Skąd pani pochodzi? Na odpowiedź było już za późno, a nawet gdyby nie, to co Miriam miałaby powiedzieć? Do samolotu wsiadła dziś rano w Austin. Czy była przez to Teksanką? A może powinna powiedzieć „Kanada”, gdzie się urodziła? Odkąd zmarli jej rodzice, nic ją z Kanadą nie łączyło. Za dom wciąż uważała Baltimore, ale mieszkała tam ledwie piętnaście lat, a w Teksasie co najmniej trzynaście. Skąd pochodziła? Jednego była pewna: uciekła z Teksasu w samą porę, uchodząc przed recesją jak przed rozpędzoną falą zalewającą plażę.
To nie był spryt, zwykłe szczęście. Dom sprzedała półtora roku wcześniej, zanim ceny na rynku poleciały na łeb, na szyję. W tym samym czasie pozbyła się niektórych długoterminowych inwestycji, które odziedziczyła po rodzicach. Ale nie dlatego, że przewidziała krach giełdy w 1987 czy załamanie teksańskiego rynku nieruchomości, które nastąpiło zaraz potem. Bawiła się myślą o wcześniejszej emeryturze, ulokowała więc swoje pieniądze w kolekcji CD i poczyniła inne, mało konserwatywne inwestycje. Nowego domu natomiast nie kupiła, bo nie była pewna, czy chce zostać w Teksasie. Ze swoimi pieniędzmi mogła zdziałać o wiele więcej gdzie indziej. Wielu ludzi nie chciało w tym okresie zostawać w Teksasie; przez ostatnie kilka miesięcy płakali w biurze Miriam, nie rozumiejąc istoty marży negatywnej. Jak to możliwe, że jesteśmy zadłużeni? – łkała pewna młoda kobieta. Kupiliśmy dom, płaciliśmy raty w terminie, a teraz go sprzedajemy. Dlaczego musimy dopłacić siedem tysięcy dolarów? Odważniejsi sprzedający próbowali sugerować, że pośrednik nie powinien dostawać prowizji, jeśli sprzedaż nie przynosiła zysków. To były paskudne czasy.
Jednak nawet gdyby rynek przeżywał rozkwit, Miriam podjęłaby te same decyzje. Jej partnerzy, patologiczni optymiści, uznali, że zwariowała, biorąc miesiąc wolnego na samym początku wiosennego sezonu. Jak możesz teraz wyjeżdżać? – pytali. Sytuacja na pewno się poprawi. Mieliby o niej jeszcze gorsze zdanie, gdyby wiedzieli, że w ogóle nie zamierzała wracać do pracy. Chciała nauczyć się hiszpańskiego na intensywnym miesięcznym kursie, a potem znaleźć sobie nowe miejsce do życia. W Stanach Zjednoczonych takie marzenie musiałoby czekać na spełnienie jeszcze dziesięć lat. Ale nie tutaj, w Meksyku, gdzie za dolara kupowało się tysiąc sześćset peso. Nie żeby była w stu procentach zdecydowana na Meksyk. Rozważała też wyjazd na Belize albo Kostarykę.
W zamęcie przygotowań do pierwszego etapu podróży nie od razu zwróciła uwagę na datę. Było tyle do zrobienia: mnóstwo dokumentów, czeki podróżne, umowa podnajmu mieszkania, sprzedaż samochodu. Już samo to powinno zdradzić jej kolegom, że nie zamierza wracać. Kto mógłby żyć w Teksasie bez samochodu? Ale trzy tygodnie temu, kiedy w końcu zarezerwowała bilet na samolot, popatrzyła na datę w organizerze – szesnasty marca. Miriam uznała, że to dobry znak – ucieczka z kraju przed kolejnym dwudziestym dziewiątym.
Autobus piął się krętą drogą na górską przełęcz, a Miriam zauważyła maleńkie białe krzyże wzdłuż trasy. Czy autobusy w Meksyku me spadały bez przerwy z urwisk? Takie informacje były chyba podstawą każdego wydania wiadomości. Wypadki autobusów, lawiny błota, tajfuny i trzęsienia ziemi. Jadąc taksówką z lotniska na dworzec, Miriam widziała budynki opuszczone po trzęsieniu z 1987 roku, o których losie wciąż jeszcze nie zadecydowano. Większość jej znajomych uwielbiała CNN, uważała, że inteligentny człowiek ma obowiązek oglądać kanał kablówki, który podaje tyle wiadomości z zagranicy. Niektórzy nazywali go Crisis News Network, Siecią Wiadomości Kryzysowych, ale Miriam uważała, że Ted Turner chce wszystkim powiedzieć: „Cieszcie się, że jesteście właśnie tutaj”. Reszta świata była ukazywana jako dzika i nieprzewidywalna, podatna na katastrofy, niepokoje i wojny domowe. Jeśli człowiek odpowiednio długo słuchał CNN, Stany Zjednoczone zaczynały wyglądać sielsko i spokojnie.
Autobus dotarł w końcu do śródmieścia Cuernavaca. Miriam miała rezerwację w hotelu i adres w kieszeni, ale zanim tam ruszyła, czekała ją jeszcze jedna językowa łamigłówka. Według rad z kursu, w taksówkach należy się targować, z góry uzgadniając opłatę. Jak to zrobić bez płynnej znajomości hiszpańskiego? Kiedy podeszła do pierwszej taksówki w szeregu, zaproponowała kierowcy tysiąc pesos, potem tysiąc pięćset, potem dwa tysiące, ale wciąż jej odmawiał. Była już bliska złości, kiedy uświadomiła sobie, że to różnice rzędu kilku centów.
Taksówka ruszyła zatłoczonymi ulicami, a wzrok Miriam upajał się tym, co próbował ogarnąć – zamek, jeden z kortezowskich, przyozdobiony muralem Diego Rivery; zócalo, tłumne w niedzielne popołudnie, pełne mężczyzn w ludowych strojach. Kierowca skręcił w końcu w brudną, nijaką ulicę. Miriam była przerażona. Zarezerwowała pokój w Las Mananitas, hotelu szokująco drogim na meksykańskie standardy, odpowiedniku lotniskowego Marriotta w Stanach. To miało być jej ostatnie szaleństwo, finalna ekstrawagancja. Założyła, że cena gwarantuje wysoką jakość, i była zrozpaczona, kiedy kierowca zatrzymał się przed obskurnym budynkiem.
– Tutaj? – spytała, potem przypomniała sobie:
– Aqui?
Taksówkarz mruknął coś, niemal wyrzucił jej bagaż na chodnik i odjechał. Nagle ciężkie drewniane drzwi otworzyły się i pojawił się w nich szczupły, jasnowłosy mężczyzna w towarzystwie dwóch miejscowych, którzy bez słowa wzięli jej torby. Zaproszona do recepcji zobaczyła, że hotel został zaprojektowany jako ukryta wspaniałość. Ku ulicy zwracał brzydki front, ale usytuowany był przy rozległym dziedzińcu, z pokojami otaczającymi szmaragdowy trawnik, po którym przechadzały się pawie. Miriam poczuła się jak Dorota w Czarnoksiężniku z Oz, zmieniająca czarnobiałe Kansas na technikolor baśniowej krainy.
Przypomniało jej to o dziewczynkach, o ich dorocznym rytuale oglądania telewizyjnej wersji filmu pod starą kołdrą, którą zarzucały sobie na głowy w niektórych strasznych momentach – przy wojowniczych drzewach albo latających małpach. Co ciekawe, nigdy przy wiedźmie, chociaż jej pierwsze wcielenie Elviry Gulch nieco je niepokoiło. Margaret Hamilton jednak osłabiła swoją zdolność wzbudzania strachu, występując w reklamach kawy.
Pod Miriam ugięły się kolana. Zaczęła płakać, ale tylko trochę. Jak wyjaśnić, w jakimkolwiek języku, dlaczego tak się zachowywała? Przyjechała do Meksyku w nadziei, że raz na zawsze przestanie wyjaśniać. Ucieknie przed głuchymi telefonami. Dave? – krzyczała w ciszę. Kto tam? Po co do mnie dzwonicie?
Tylko raz zapomniała się i powiedziała: „Kochanie?” – by usłyszeć raptowne sapnięcie. Przyjechała do Meksyku, żeby zacząć od początku, a tu, proszę, znów uwięzia w tym samym starym życiu. Niesamowite były poziomy cierpienia, jego subtelne wariacje, nawet po przeszło dziesięciu latach. Miriam przeżywała każdy dzień z tępym, chronicznym bólem, jak z permanentnym uszkodzeniem nerwu, które nauczyła się znosić, bo nie dawało się go usunąć operacyjnie. Ale nieważne, jak była ostrożna, jak czule chroniła niesprawne stawy i ścięgna, zdarzały się rzeczy, od których ból wzbierał, nagły i przeszywający. Wszystko mogło obudzić wspomnienia, nawet nowe doświadczenie, takie jak to, wyszukane w nadziei znalezienia kontekstu, w którym dziewczynki by się nie zmieściły. Miriam popatrzyła na białe pawie, spacerujące po trawniku hotelu w Cuernavaca, i zalała się łzami na myśl o dzieciach – ten widok bardzo by im się podobał.
Ale piękno hotelu pierwszej klasy, cały sens płacenia siedemdziesięciu pięciu dolarów za noc, kiedy równie wygodnie można by przenocować za trzydzieści, to personel wyszkolony w niewzruszonej uprzejmości. Señora musi być zmęczona po długiej podróży, powiedział blondyn po hiszpańsku, ale Miriam go rozumiała. Mówił wolno, słowa nie zlewały się i nie zderzały ze sobą. Zaprowadzono ją do lśniącego czystością pokoju, a pokojówka przyniosła świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Potem prezentowała wszystkie wygody pomieszczenia. Nic nie było dla niej zbyt trywialne. Dywan na podłodze. „Dla pani stopek”. Misa owoców. „Jeśli będzie pani głodna”. Na końcu ułożyła małą poduszkę na śnieżnobiałym łóżku i zachęciła Miriam, żeby się położyła. „Dla pani główki”.
Miriam na migi pokazała, że chciałaby się napić wody, którą należało destylować albo oczyszczać, nawet w tak porządnym hotelu. Potem spróbowała spytać, czy trzeba się ubierać elegancko na kolację, czy może włożyć spodnie; otworzyła nawet walizkę i pokazała swoje niegniotące się, jedwabne spodnie spakowane na wierzchu. Como no, odparła pokojówka, Nie „czemu nie”, ale, jak nie”, zauważyła Miriam. Kolejny idiom do opanowania.
– Tiene sueño? - zagadnęła pokojówka.
Miriam się wzdrygnęła. Pytano ją jednak tylko, czy jest śpiąca, a nie, czy ma sny.
Położyła się na łóżku, a kiedy się obudziła, zapadła już noc. Na hotelowym trawniku ludzie pili drinki i jedli kolację. Miriam upiła łyk kir royale, skubnęła pieczonych orzechów pinii i spróbowała zapomnieć o języku, który już rozumiała, wpuszczając tylko hiszpański do głowy i serca. Przyjechała tu nauczyć się nowych słów, nowego sposobu mówienia, nowego sposobu życia. Kilka rzeczy już dziś opanowała. Teraz „miała głód”, a nie: „była głodna”. Zaimka pierwszej osoby używać tylko dla podkreślenia. I, co najważniejsze, zamieniać „dlaczego” na Jak”. iCómo no?
Barb, straciłam artykuł! Krzyk, zupełnie normalny o tej godzinie, dobiegł ze swojego zwykłego źródła, zabałaganionego biurka w rogu sali, zawalonego papierami i raportami tak wysoko, że siedząca przy nim osoba byłaby niewidoczna, gdyby nie wysoka fryzura. Drobna, bardzo dbająca o wygląd pani Hennessey często traciła swoje prace tuż przed terminem oddania, rzadko jednak z powodu rzeczywistej awarii komputera. Miała zwyczaj chowania tego, nad czym pracowała, albo kopiowania całego tekstu do schowka, a potem kasowania go z ekranu przed sobą.
– Już patrzę, pani Hennessey.
Barb próbowała obrócić komputer na podstawie, która umożliwiała korzystanie z niego dwóm reporterom, ale pani Hennessey sprytnie zablokowała leniwą Susan, obkładając go bibliografią, rzadko więc musiała się nim dzielić. Barb zaczęła stukać w klawisze, sprawdzając najczęstsze usterki, ale pani Hennessey w końcu trafiła w sedno: naprawdę straciła artykuł. Kiedy Barb znalazła kopię w systemie awaryjnym, był to tylko pusty szablon z nagłówkiem i datą utworzenia, nic więcej.
– Zapisywała pani tekst w trakcie pracy? – spytała, znając odpowiedź.
– No, po każdym akapicie wciskałam tabulator.
– Tabulator nie zapisuje. Musi pani kliknąć na ikonę dyskietki lub wcisnąć F2, pani Hennessey.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
Pani Hennessey pracowała tu od czasów, kiedy Bóg był małym chłopcem, by użyć miejscowego powiedzenia. Pracownica „Fairfax Gazette” z trzydziestopięcioletnim stażem, zaczynała w tak zwanym dziale kobiecym i przedarła się do działu wiadomości, gdzie od dwudziestu lat zajmowała się edukacją. Jej staż pozostawał nie do pobicia, choćby dlatego, że najbardziej obiecujący reporterzy gazety rzadko zostawali w niej dłużej niż dwa lata. Chodziły także plotki, że ocalała z holocaustu, ale jej gęste złote loki ukrywały wszelkie tatuaże, jakie mogła mieć. Była, krótko mówiąc, twarda jak zelówka, ale popadała w bezbronny, miaukliwy ton, kiedy nawalał jej komputer. Czy też raczej – kiedy to ona sama psuła komputer, ustawicznie zaniedbując najprostsze działania mające chronić jej pracę.
– Jeśli wciśnie pani F2 po każdym akapicie, komputer zapisze kopię pliku i będzie ją aktualizował na bieżąco. Tego artykułu ani razu pani nie zapisała. Z punktu widzenia komputera on nie istnieje. Nie może zachować tego, czego nie widzi.
– Co to znaczy, że go nie widzi? Jest tutaj. – Pani Hennessey wskazała monitor swoimi upierścienionymi palcami. – Był tutaj – poprawiła, ponieważ ekran był pusty. – Widziałam go. Te maszyny są do niczego.
Barb zawsze brała w obronę system komputerowy, choć znała jego wady. „Gazetka”, należąca do niewielkiej sieci wydawniczej, posiadała wzajemnie się znoszące zwyczaje – postępowego myślenia i niechętnego rozstawania z gotówką. Dzięki tej kombinacji zafundowała sobie przedpotopowy system komputerowy, do tego nieprzeznaczony do pracy w redakcji gazety.
– To narzędzie takie samo jak każde inne. Kiedy używało się maszyn do pisania, nie było kopii, jeśli nie włożyło się kalki. Tylko kiepski rzemieślnik wini swoje narzędzia.
To jedno z powiedzeń ojca. Przyszło jej do głowy nie wiadomo skąd. Jak zwykle poczuła tęsknotę, smutek i niepokój, wszystko naraz, jakby ten strzęp echa mógł zdradzić historię jej życia.
– Coś ty powiedziała? – Głos pani Hennessey przeszedł z miauczenia do lwiego ryku. – Ty bezczelna… – Tu wykrzyczała obelgę po niemiecku albo w jidysz, Barb nie umiała tego rozróżnić. – Zobaczysz, wywalą cię za to. Ja ci…
Wygramoliła się zza stosów raportów, z których usypała prowizoryczną zaporę dookoła swojego biurka, i pobiegła do narożnego gabinetu naczelnego, tupocząc obcasikami, cała rozdygotana, jakby Barb zagroziła jej użyciem przemocy. Nawet jej kok – bezwzględnie farbowany i poprawiany co dwa tygodnie, tak że przez ognistą rudość nie prześwitywał ani jeden odrościk – trząsł się jak osika.
Barb mogłaby się zdenerwować, gdyby nie była świadkiem tego przedstawienia co najmniej dwa razy w miesiącu, odkąd zaczęła pracować w redakcji w zeszłe lato. Pani Hennessey miotała się po gabinecie naczelnego, wymachując drobnymi piąstkami i domagając się zwolnienia Barb. W końcu wyszła, sapiąc gniewnie, a chwilę później Barb została wezwana elektroniczną wiadomością.
– Gdybyś chociaż spróbowała traktować ją z większym taktem… – zaczął naczelny, Mikę Bagley.
– Spróbuję – powiedziała Barb. – Już próbuję. Prosisz ją, żeby ona traktowała z większym taktem mnie? Uważa, że jestem jej służącą. Nie posługuje się komputerem, tak jak trzeba. Nie jestem jej aniołem stróżem.
– To… – Rozejrzał się, jakby się bał, że ktoś może usłyszeć. -… starsza kobieta. Ma swoje przyzwyczajenia. Już jej nie zmienimy.
– Czyli ogon macha psem, tak?
Bagley, zwalisty mężczyzna z rzadkimi rudawymi włosami, które z wiekiem nabierały koloru oranżady w proszku, skrzywił się.
– Właśnie to sobie wyobraziłem. Rety! Ale posłuchaj, Barb. Przebieg twojej kariery był w najlepszym wypadku niestandardowy. Twoje zdolności interpersonalne są…
Czekała, ciekawa, jakiego szef użyje określenia. Zerowe? Upośledzone? Ale Bagley nie próbował nawet kończyć zdania.
– Jesteśmy od ciebie całkowicie zależni. Kiedy system się wiesza, a ty go z powrotem stawiasz, twoja praca oszczędza nam tysięcy dolarów. Ty to wiesz ija to wiem. Pozwólmy więc pani Hennessey udawać, że jest kimś, a nie wiszącym w powietrzu pozwem o dyskryminację ze względu na wiek. Po prostu ją przeproś.
– Przeprosić? To nie była moja wina.
– Nazwałaś ją badziewną dziennikarką.
– Ja…? – Barb się zaśmiała. – Stwierdziłam, że tylko kiepski rzemieślnik wini swoje narzędzia. Stare powiedzenie. Nawet słowem nie wspomniałam o jej pisaniu. Ale jest badziewną, prawda?
Barb sama się zastanowiła nad swoimi słowami. Do tej pory nie przychodziło jej do głowy, że ma prawo wyrażać opinię na temat tekstów pojawiających się w komputerach, którymi się zajmowała. Została wyciągnięta z działu Poufne, specjalistka od komputerów odkryta w redakcyjnym odpowiedniku Schwabsa. Nie była nawet świadoma, że czyta gazetę, ale zdała sobie sprawę, że jednak ją czytała, a pani Hennessey rzeczywiście pisała do kitu.
– Po prostu powiedz, że ci przykro, Barb. Czasami doraźne działanie jest najwłaściwsze.
Wściekła popatrzyła na niego spod przymkniętych powiek. Wiesz, co mogłabym zrobić z rym systemem? Zdajesz sobie sprawę, że potrafiłabym zablokować działanie całej redakcji? – spytała w duchu. W jej półrocznej ocenie Bagley – który nie miał prawa jej nadzorować, ponieważ w ogóle nie znał się na nowych technologiach – napisał, że Barb musi „popracować nad swoim gniewem”. Och, pracowała nad nim. Co wieczór podsycała go jak ognisko, wiedząc, że to jej najlepsze źródło energii.
– A kto mnie przeprosi?
Nie miał pojęcia, o co jej chodzi.
– Posłuchaj, zgadzam się, że pani Hennessey jest męcząca. Ale nie powiedziała ci nic przykrego. Poza tym sądzi, że nazwałaś ją kiepską dziennikarką. Będzie po prostu łatwiej, jeśli przeprosisz.
– Dla kogo łatwiej?
– Komu – poprawił. Co za dupek. – W porządku, mnie będzie łatwiej. A ja jestem szefem, tak? Dlatego wykrztuś płynne „przepraszam” i dajcie mi wszyscy święty spokój.
Znalazła panią Hennessey w pokoju socjalnym, zapuszczonym składowisku automatów z napojami i stolików krytych formiką.
– Przepraszam – powiedziała sztywno.
Starsza kobieta równie sztywno skinęła głową – królowa patrząca z góry na chłopkę. To znaczy – patrzyłaby z góry, gdyby nie siedziała.
– Dziękuję.
– To było tylko takie powiedzenie. – Barb nie wiedziała, dlaczego poczuła się zmuszona mówić dalej. Zrobiła już, co jej kazano. – Nie sugerowałam nic na temat pani pisania.
– Jestem reporterką od trzydziestu pięciu lat – oznajmiła pani Hennessey. Miała imię, nawet dwa: Mary Rosę. Pojawiały się w jej podpisie, ale nikt ich nie wypowiadał. Zawsze była panią Hennessey. – Pracuję w tej gazecie dłużej, niż ty żyjesz. Dzięki kobietom takim jak ja twoja praca tu w ogóle jest możliwa. Pisałam o desegregacji.
– Tak? To była głośna sprawa…
Ugryzła się w język, w samą porę. Już miała dodać: „… tam, gdzie się wychowywałam”. Ale była Barbarą Monroe z Chicago w Illinois. Chodziła do wielkomiejskiego liceum, Macher. Z dużych szkół mało kto kogo pamięta. Nie wiedziała jednak, czy desegregacja była głośna w Chicago. Pewnie tak, ale po co ryzykować.
– … głośna sprawa w latach siedemdziesiątych, prawda?
– Tak. A ja opisałam ją sama, własnoręcznie.
– Świetnie.
Barb chciała, żeby to zabrzmiało przekonująco i szczerze, ale głos ją zdradził, jak to się czasem zdarzało, i słowo zabrzmiało kwaśno, sarkastycznie.
– Jasne! Miało jakieś znaczenie. Większe niż twoje grzebanie w maszynach. Ja zapisuję pierwszy szkic historii. A kim ty jesteś? Zwykłym mechanikiem!
Barb się roześmiała. Śmieszyło ją, że według pani Hennessey tak brzmi cięta uwaga. Ale to tylko rozjuszyło starszą kobietę.
– Och, uważasz, że jesteś wyjątkowa, chodzisz po redakcji w obcisłych bluzeczkach, krótkich spódniczkach, a wszyscy faceci się na ciebie gapią. Wydaje ci się, że jesteś kimś.
Naczelny ją doceniał i to się najbardziej liczyło.
– Nie rozumiem, co ma z tym wspólnego moja garderoba, pani Hennessey. I naprawdę uważam, że pani praca była świetna…
– Była? Jest! Moja praca jest świetna, ty, ty… łajzo!
Barb znów miała ochotę się roześmiać. Ale ta obelga okazała się skuteczniejsza, trafiła w czuły punkt. Seksualność była dla Barb drażliwym tematem. Nie flirtowała z mężczyznami w redakcji ani nigdzie indziej; nie nosiła też krótkich spódnic. A nawet były długie, według standardów obecnej mody; poza tym ciągle opadały jej z wąskich bioder. Ze sterczącym kokiem i wysokimi obcasami pani Hennessey niemal dorównywała jej wzrostem.
Co być może tłumaczyło, dlaczego Barb uznała za fair play zabranie starszej kobiecie dietetycznej pepsi i wylanie jej na wspaniały, trzęsący się kok.
Zwolnili ją. Oczywiście. Konkretnie, dali jej wybór między pójściem na terapię a odejściem z dwutygodniową odprawą. Bez referencji, dodał Bagley. Jakby zamierzała o nie prosić, jakby miały jakiekolwiek zastosowanie, kiedy Barbara Monroe zniknie, a jej miejsce zajmie inna kobieta. Wybrała odprawę.
W nocy zakradła się z powrotem, by wykorzystać narzędzia badawcze gazety, w sumie dość prymitywne. Jedyny archiwista redakcji był jej dłużnikiem i nigdy by się nie domyślił, dlaczego Barb chciała tak dużo wiedzieć o archiwum i jego możliwościach. Podobało mu się, że może jej pokazać wszystko, co dobrze wyuczony archiwista potrafi zrobić, korzystając z telefonu i listy katalogów w miejskich bibliotekach. Szukanie po tytułach, które wywoływało archiwa nieruchomości i sądowe, również było przydatne, ale wymagało czasu i pieniędzy. Chociaż przez ostatni rok trochę się dowiedziała, posługując się kontem gazety. Dave Bethany wciąż mieszkał na Algonquin Lane. Miriam Bethany: adres nieznany już od kilku miesięcy. Stan Dunham nigdzie się nie przeprowadził… ale ze Stanem Dunhamem nigdy tak naprawdę nie straciła kontaktu.
W końcu wybrała nowe nazwisko i tożsamość, tak jak nauczył ją Stan. Pora zacząć od początku. Po raz kolejny. Szkoda, że nie mogła wpisać ostatniej posady do CV, ale uznała, że rezygnuje z gazet. Skoro posiadała już niezbędne umiejętności, zamierzała znaleźć dla nich bardziej dochodowe zastosowanie, w branży, która przywykła do płacenia za talent. Stać ją było na coś lepszego niż „Fairfax Gazette”, nawet jeśli to gazeta wypchnęła ją z gniazda. W końcu chyba zawsze tak się to działo… Nawet w najgorszych sytuacjach zawsze to ktoś inny musiał ją popchnąć, zachęcić, by dała krok naprzód. Jak ona płakała wtedy na dworcu autobusów, a ludzie uśmiechali się i kiwali głowami, myśląc, że to po prostu wystraszona nastolatka, której trudno się rozstać z rodzinnym miastem.
Kiedy już skończyła poszukiwania, napisała jeszcze krótki kod, prezent pożegnalny dla gazety. Następnego dnia, kiedy pani Hennessey się zalogowała, cały system padł, kasując wszystkie bieżące artykuły, nawet te, które bardziej odpowiedzialni reporterzy zapisali w kopiach zapasowych. Barb była już wtedy w restauracji w Anacostia, czekając na Staną Dunhama. Próbował ją nakłonić, żeby pojechała dalej na północ, ale powiedziała mu, że nie zamierza przekraczać granicy okręgu Maryland. A do tej pory, czegokolwiek chciała od Staną Dunhama, dostawała to.
Bo była adoptowana, wiesz? Dave stał w kolejce po ciastko z cynamonem, kiedy to pojedyncze zdanie wyrwało się z ogólnego gwaru dookoła i uderzyło go jak mały kamień. Nie było jednak skierowane do niego, lecz padło w rozmowie dwóch spokojnych pań w średnim wieku, czekających w kolejce.
– Co? – włączył się do rozmowy. – Kto był adoptowany?
– Lisa Steinberg – odparła jedna z kobiet.
– Mała dziewczynka z Nowego Jorku, którą zakatował przybrany ojciec? Bardzo dobrze, że drań idzie do więzienia. Ale jego żonę też powinni zamknąć. Żadna prawdziwa matka nie siedziałaby bezczynnie, kiedy działoby się coś takiego. Nie ma mowy.
Obie pokiwały głowami, pewne siebie i zadowolone, wiedzące wszystko na każdy temat. Były kluchowate i blade, chodzące ostrzeżenia przed smakołykami sprzedawanymi w cukierni Bauhofa. Dave’owi przypomniała się książka, którą Heather i Sunny uwielbiały, Potworni chłopcy i upiorne dziewczyny, z zabawnymi ilustracjami. Addamsa? Goreya? Nieważne, bardzo fajne rysunki. Jedna historyjka była o chłopcu, który jadł tylko słodycze, aż rozpuścił się na słońcu w kałużę galaretowatego ciała z rysami twarzy.
– Jak można… – zaczął Dave.
Ale panna Wanda, rozpoznająca nastroje Dave’a po tylu latach, natychmiast go zagadnęła. Odwróciła jego uwagę jak matka rozkapryszonego syna.
– Dzisiaj jabłkowe przekładance, panie Bethany. Jeszcze ciepłe.
– Nie powinienem… – zaczął Dave. Wciąż utrzymywał wagę z liceum, ale też zrobił się kluchowaty. Nie mógł sobie poradzić z obwisłymi fałdami. Przestał biegać już kilka lat wcześniej. Nie miał na to czasu.
– Och, niech pan da spokój. Tam jest jabłko. Jabłka są zdrowe.
I tak, za pomocą ciastka z jabłkiem, panna Wanda pozbyła się go z cukierni, zanim się zdenerwował. Ciepły, łagodny przekładaniec uśmierza zapalczywość.
Dave był trochę nie w sosie od samego rana, z tych samych powodów co zwykle, a także z kilku nowych. Jego doroczny rozmówca nie zadzwonił. Minęły lata, odkąd cokolwiek powiedział, preferując teraz dręczenie głuchymi telefonami, ale dzwonił co roku, dwudziestego dziewiątego marca. Dziwne, że Dave myślał właśnie o tym, ale to go gryzło. Facet wykitował? A może dał sobie spokój? Nawet zboczeńcy żyli własnym życiem. Potem zadzwonił do Willoughby’ego. Detektyw nie zapomniał o dacie, wręcz przeciwnie. Zaoferował stoickie zrozumienie i milczące współczucie, którego Dave nauczył się już oczekiwać. Żadnych radosnych pozdrowień: „Cześć, Dave, co słychać?” Żadnego udawania, że nastąpi jakiś przełom. Tylko: „Dzień dobry, Dave. Właśnie patrzę na akta”. Willoughby przeglądał je bez przerwy i dopilnował, żeby mieć teczki przed sobą tego konkretnego dnia.
Potem zrzucił na Dave’a bombę.
– Idę na emeryturę. Z końcem czerwca.
– Co? Jesteś przecież młody. Młodszy ode mnie.
– Możemy przechodzić na pełną emeryturę po dwudziestu latach pracy, ja mam już za sobą dwadzieścia dwa. Moja żona… Evelyn zawsze nękały jakieś problemy ze zdrowiem. Chciałbym spędzić z nią trochę czasu, zanim… Są takie miejsca, gdzie mieszka się samodzielnie, ale kiedy się zachoruje, można tam zostać. Jeszcze do tego nie doszliśmy, ale za pięć lat… Chciałbym… jak by to ująć? Poświęcić się Evelyn.
– Będziesz w ogóle pracował? Freud uważał, że praca jest konieczna dla dobrego samopoczucia mężczyzny. Człowieka.
– Może jakiś wolontariat. Nie potrzebuję… No, mam dużo różnych zajęć, nie umrę z nudów.
Prawdopodobnie chciał powiedzieć: „Nie potrzebuję pieniędzy”. Ale nawet teraz, znając Dave’a od czternastu lat, rozmawiając z nim o rzeczach zarazem intymnych i strasznych, Willoughby miał swoje prywatne tematy. Być może tak już przywykł do ukrywania się w pracy ze swoim odziedziczonym bogactwem, że nie umiał się z tego wyrwać przy Davie. Raz, tylko raz, zaprosił go na Wigilię Bożego Narodzenia, z litości. Dave spodziewał się rubasznej gliniarskiej imprezy. Nawet jej pragnął – nareszcie coś nowego. Ale przyjęcie okazało się rodzinno-sąsiedzkie – i jaka to była rodzina, jakie sąsiedztwo. Elegancka, pewna siebie swoboda, którą rodziny z Pikesville z czasów młodości Dave’a próbowały osiągnąć swoimi hałaśliwymi pretensjami, ale na tym poziomie bogactwa nie dawało się go już udawać. Kraciaste spodnie, chrupki serowe, martini z dżinem, szczupłe kobiety i mężczyźni z czerwonymi twarzami, wszyscy mówiący po cichu, nieważne, ile wlewali w siebie procentów. To było wydarzenie, które z przyjemnością opisałby Miriam, gdyby ze sobą wciąż rozmawiali. Miriam wyłączyła telefon. Dave wiedział o tym, bo próbował do niej zadzwonić poprzedniego wieczoru.
– Co będzie… kto będzie… – Gardło mu się ścisnęło i poczuł, że ogarnia go panika.
– Sprawa już została przydzielona – odparł szybko Willoughby. – Młodemu, bystremu detektywowi. A ja dopilnuję, żeby informował cię na bieżąco. Nic się nie zmieni.
W tym właśnie problem, pomyślał ponuro Dave. Nic się nie zmieni. Tropy będą się pojawiać i znikać jak poranna rosa. Co pewien czas jakiś wariat albo więzień liczący na specjalne traktowanie wyskoczy z fałszywymi rewelacjami. Nic się nie zmieni. Jedyna różnica, że nowy detektyw, cokolwiek by wiedział, wyczytałby z akt, nie był ze mną od samego początku, pomyślał Dave. To przeżycie okazało się bardziej druzgoczące niż rozstanie z Miriam, a na pewno bardziej nieoczekiwane.
– Czy będziemy jeszcze… rozmawiać?
– Oczywiście. Kiedy zechcesz. Cholera, nadal zamierzam trzymać rękę na pulsie, nie myśl sobie, że nie.
– W porządku – powiedział Dave.
– Oczywiście muszę działać dyplomatycznie. Nie mogę temu nowemu za bardzo wchodzić w drogę. Ale ta sprawa zawsze będzie należała do mnie. To jedna z dwóch najbliższych mojemu sercu.
– Jedna z dwóch? – Dave nie zdołał się powstrzymać. Był wstrząśnięty, że jakaś inna sprawa przykuwała uwagę Willoughby’ego.
– Tamta została rozwiązana – wyjaśnił szybko detektyw. – Dawno temu. Chodziło o… porządną policyjną robotę w obliczu przeważających trudności. Nie ma porównania.
– Tak, rzeczywiście, sprawa polegająca na dobrej policyjnej robocie nie może się równać z moją.
– Dave.
– Przepraszam. Ale dzisiaj jest ten dzień. Czternaście lat i żadnego tropu, choćby dziadowskiego. Cisza przez ostatnie dwa lata. Wciąż nie wiem, jak sobie z tym poradzić, Chet.
„Z tym”, czyli ze wszystkim – nie tylko ze statusem wiecznej ofiary przestępstwa, ale z całą swoją egzystencją. Dave nauczył się „ciągnąć dalej”, bo to określenie oznaczało długie brnięcie donikąd, czystą inercję. Ciągnięcie dalej było proste. Ale on dawno temu zapomniał, jak „być”. Po raz pierwszy od wielu lat pomyślał o przyjaciołach z Pięciokrotnej Ścieżki, rytualnym paleniu ofiar i medytacjach, które zarzucił, bo nie mógł już dłużej udawać, że żyje w określonej chwili. W Krainie Czarów Alicji zasada brzmiała: dżem jutro i dżem wczoraj, ale nigdy dżem dziś. W świecie Dave’a również nie było dziś, tylko wczoraj i jutro.
– Nikt nie jest przygotowany do tego, co przeszedłeś, Dave. Nawet policja. Pewnie nie powinienem ci tego mówić, ale… akta przez większość czasu mam u siebie w domu. Teraz, w związku z emeryturą… muszę je oddać, ale na zawsze pozostaną w mojej głowie. Daję słowo. Będę zawsze do twojej dyspozycji. Nie tylko dzisiaj, nie tylko w ten dzień. W każdy dzień do końca życia. Zostanę tutaj. Nie pojadę na Florydę czy do Arizony.
Słowa detektywa uspokoiły Dave’a, przynajmniej powierzchownie. Ale cały ranek szykował się do walki i ten nastrój mu nie minął. Sprawa Steinbergów doprowadzała go do szału, odkąd trafiła na pierwsze strony gazet półtora roku wcześniej, a wyrok z zeszłego tygodnia znów rozpętał w nim burzę uczuć. Każda historia molestowania dziecka albo rodzicielskich zaniedbań doprowadzała go do szału. Lisa Steinberg została zabita dwa tygodnie po tym, jak dziewczynka w Teksasie, Jessica, wpadła do studni, a to też go złościło. Gdzie byli rodzice? Jego doświadczenie, co dziwne, sprawiło, że miał w sobie mniej współczucia. Rozbierał innych na części tak samo, jak inni rozbierali jego. Adam Walsh, Etan Patz, całe to smutne, dziwne bractwo żałoby – nie chciał mieć z nimi nic wspólnego.
Dzwonki wiatrowe zadzwoniły, kiedy wszedł do sklepu, teraz nazywającego się po prostu BG – czy też, jak widniało na szyldzie, „bg”, małymi literami. Najpierw chciał skrócić nazwę do „czbg”, ale sam się przekonał, że to niezbyt dobrze brzmi. Dział ubrań zajmował już tyle samo miejsca, ile dział sztuki ludowej. Sklep przekształcił się w dokładnie taki, na jaki próbowała go namówić Miriam, o wiele bardziej dostępny. Okazał się strzałem w dziesiątkę. Dave go nienawidził.
– Cześć, szefie – powiedziała Pepper, jego obecna kierowniczka, szczupła młoda kobieta z trzynastoma kolczykami w lewym uchu, i ciemnymi włosami, krótko przystrzyżonymi z tyłu, lecz dłuższymi z przodu, tak że spadały jej na oczy. Myła płynem do szyb gabloty. Pepper nie mogłaby bardziej troszczyć się o sklep, nawet gdyby należał do niej, a Dave wciąż jeszcze nie odgadł, co sprawiało, że była tak odpowiedzialna w młodym wieku. Miała talent do odwracania od siebie uwagi, unikała zwierzeń. Dave miał tę samą skłonność, ale on znał przyczynę. Pepper być może zaznała cierpienia złamanego serca, ale nie umiał sobie wyobrazić, by przeszłość tej promiennej, zdrowej dziewczyny – mimo fryzury i trzynastu kolczyków była typową, ładną Amerykanką – kryła prawdziwą tragedię. Przeszło mu przez myśl, by poprosić Willoughby’ego, żeby sprawdził ją dokładniej, pod pretekstem, że zgłosiła się do niego do pracy, bo wiedziała o kimś lub o czymś, co wiązało się ze zniknięciem dziewczynek. Ale nigdy nie wysługiwał się w ten sposób swoimi córkami i nie chciał zaczynać.
Pepper była też piękna, zauważali ją mężowie i przyjaciele, zaciągani na siłę do sklepu. Dave dostrzegał to jednak tylko jako abstrakcję. Za każdym razem, kiedy spotykał kobietę, oceniał jej wiek, porównując z tym, ile miałyby teraz jego córki, i jeśli nie była przynajmniej piętnaście lat starsza, nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Sunny kończyłaby w tym roku dwadzieścia dziewięć, pomyślał z bólem. Dlatego nawet nie spojrzałby na kobietę poniżej czterdziestu pięciu. Co powinno być dobrą wiadomością dla mieszkanek Baltimore w średnim wieku – zamożny, wolny mężczyzna, który nie obejrzy się za młodszą – tyle że związki Dave’a nigdy się nie udawały. Często mówiło się o czyjejś przeszłości jako o bagażu, ale przeszłość Dave’a była o tyle większa, o tyle cięższa, że trudno by ją określić jako jeden przedmiot, który ciągnąłby się za nim jak kula u nogi. Jego przeszłość przypominała jazdę wierzchem na smoku wymachującym ogonem. Trzymał się go kurczowo, wiedząc, że jeśli puści, zostanie zmiażdżony przez nieczułe łapy.
Poranek był spokojny, więc omówił z Pepper księgowość, dopuszczając ją do sekretów „bg” o wiele głębiej niż jakiegokolwiek innego dotychczasowego pracownika. Przypomniał jej o wiosennych targach rzemiosła. Spytał, czy chciałaby pojechać tam jako przedstawicielka. Zapiszczała z radości i przygryzła pięść.
– Ale pojechałby pan ze mną, prawda? Bałabym się sama wybierać.
– Na pewno dasz sobie radę. Masz świetne oko, Pepper. Doskonale ustawiasz wystawy, dużo wagi przywiązujesz do wyglądu sklepu. Słowo, nawet kiedy ja kupię jakiś ciuch, ty znajdujesz sposób, żeby ludzie go zapragnęli.
– Te rzeczy, które sprzedajemy… To marzenia, wie pan? Wizje tego, czym ludzie chcieliby być. Nikt nie potrzebuje naszych towarów, nawet ubrań. Dlatego trzeba je grupować tak, żeby opowiadały jakąś historię. Sama nie wiem, to na pewno głupio brzmi…
– Masz sto procent racji. Zanim cię zatrudniłem, rzadko brałem dzień wolnego. A teraz jestem w stanie oddalić się od sklepu nawet na… dwadzieścia minut.
Pracoholizm Dave’a był ich starym dowcipem. Pepper zaśmiała się głośno i ostro, aż się skrzywił. Nie wiedziała, jaki dziś dzień. Pewnie nie orientowała się nawet, że Dave Bethany miał kiedyś dwie córki, nie mówiąc już o tym, co się z nimi stało. Fakt, ich zdjęcie żyło w srebrnej ramce na zapleczu, na jego biurku, ale Pepper nigdy nie zadawała pytań. Nie to, że nie była ciekawa, raczej uważała, żeby nie zagłębić się za bardzo w przeszłość szefa i żeby nie oczekiwał takiego samego przywileju w zamian. Naprawdę ją lubił. Żałował, że nie może jej kochać albo traktować po ojcowsku. Nawet gdyby Pepper była mniej skryta, nie pozwoliłby sobie na ojcowskie uczucia wobec żadnej dziewczyny. Przez ostatnie czternaście lat miał kochanki, kobiety w łóżku. Ale nigdy nie zastanawiał się nad powtórnym ożenkiem i nie zamierzał robić córek z nieznajomych. Pepper u niego pracowała, nic więcej.
Oczywiście później ludzie plotkowali, że prywatnie coś ich łączyło. Następnego dnia pracownicy pogotowia odcięli Dave’a z gałęzi starego wiązu rosnącego za jego domem, tej samej gałęzi, na której wisiała huśtawka, dopóki nie przegniły sznury. Znaleźli list kierujący ich do stosu papierów na biurku, w gabinecie, gdzie kiedyś medytował, paląc ghee o wschodzie i zachodzie słońca. Nikt nie potrzebuje rzeczy, które sprzedajemy, powiedziała Pepper, więc trzeba je pogrupować tak, żeby opowiadały jakąś historię. Dave miał nadzieję, że to, co on pogrupował – własne ciało, papiery, książeczkę czekową boleśnie czysty dom – zostanie zrozumiane. Jego list nie był oficjalnym testamentem, ale zamiary autora zostały wyrażone wystarczająco jasno. Chciał, żeby Pepper przejęła sklep. Pozostały majątek, w tym pieniądze ze sprzedaży domu, miał być umieszczony na funduszu powierniczym na nazwisko córek, które wszyscy inni uważali za zmarłe, a potem rozdany wskazanym instytucjom charytatywnym w 2009 roku.
– Czuję się okropnie – przyznał Willoughby przez trzask połączenia międzynarodowego; odszukał Miriam przez jej dawnych kolegów z agencji nieruchomości. – Właśnie tego dnia ja…
– Nie miej do siebie żalu, Chet. Ja nie mam ani odrobiny. Przynajmniej nie o Dave’a.
– Tak, ale… – Zdanie, choć niedokończone, zabrzmiało okrutnie.
– Ja też nie zapomniałam – powiedziała Miriam. – Po prostu nie pamiętam tego tak samo. Czyli nie budzę się co rano i nie walę głową w mur, a potem nie zastanawiam się, dlaczego boli mnie głowa, a to było rozwiązanie Dave’a. Ból jest. I pozostanie na zawsze. Po prostu nie trzeba go podtrzymywać ani podsycać. Dave i ja wybraliśmy różne sposoby żałoby, ale oboje opłakiwaliśmy tak samo.
– Nigdy nie twierdziłem inaczej, Miriam.
– Chodzę na kurs językowy. Wiedziałeś? Uczę się nowego języka w wieku pięćdziesięciu dwóch lat.
– Ja mógłbym coś takiego zrobić – powiedział, ale jej nie interesowało, co on robił. Dave przynajmniej udawał, że go obchodzę, pomyślał Willoughby.
– W hiszpańskim jest cała grupa czasowników, w których to, co w angielskim byłoby dopełnieniem, zostaje podmiotem. Me falta un tenedor. Dosłownie: „Widelec mi brakuje”. Se me cayó. Se me ofoidó. „Się mi upadło”. „Zapomniało mi się”. Po hiszpańsku jest jasne, że czasami różne rzeczy się człowiekowi przydarzają.
– Miriam, nigdy nie krytykowałem niczego, co ty albo Dave robiliście.
– Gówno prawda, Chet. Ale najczęściej zachowywałeś swoją opinię dla siebie, i za to cię kocham.
Żałował, że te słowa – ulotne, puste – tak mocno go uderzyły. „Za to cię kocham”.
– Zostań w kontakcie – powiedział. – To znaczy, z departamentem. Jeśli cokolwiek się pojawi…
– Nie pojawi.
– Zostań w kontakcie – powtórzył, wiedząc zarazem, że zignoruje tę prośbę.
Kilka tygodni później, na dzień przed oficjalnym przejściem na emeryturę, wyjął jeszcze raz akta sprawy Bethanych. Kiedy zostały zwrócone, zniknęły z nich wszystkie informacje o biologicznych rodzicach dziewczynek. Dave Bethany zawsze się upierał, że ten temat to ślepy zaułek, jak sama Algonquin Lane, przylegająca do porządniejszych skrajów Leakin Park, będącego zaniedbanym chaszczem w środku miasta. Na początku, tuż po tym, jak dziewczynki zniknęły, różni nieczuli ciekawscy przejeżdżali powoli pod domem, a ich gapiowskie zamiary wychodziły na jaw, kiedy musieli zawracać na końcu uliczki. Inni przychodzili do sklepu i kupowali drobiazgi, żeby uspokoić sumienie. Jak ci ludzie męczyli Dave’a, ile się przez nich nacierpiał.
– Czuję się jak pieprzony dziwoląg – skarżył się nieraz Chetowi.
– Zapisuj numery rejestracyjne – poradził Chet. – Notuj nazwiska, jeśli płacą czekiem albo kartą. Nigdy nie wiesz, kto się kręci koło ciebie.
A Dave, jak to Dave, tak właśnie robił. Zapisywał numery, każdy głuchy telefon, potrząsał życiem swojej rodziny, jakby to była zabawka – śniegowa kula, a potem odstawiał je na stół i czekał, jak zmieni się krajobraz. Ale nieważne, ile razy coś zmieniał przez czternaście lat, wszystkie elementy wracały na swoje miejsce – z wyjątkiem Miriam.