Część V

Piątek

Rozdział 19

Nie mogę – powiedziała. – Po prostu nie mogę. To dziwne, jakie rzeczy zostają w głowie ze szkoły. Infante nie należał do grona najlepszych uczniów, ale lubił historię. A w szpitalnym pokoju Jane Doe, w ten piątkowy poranek… Ciągle zmuszał się, aby myśleć o tej kobiecie jako o Jane Doe, nikim innym. Właśnie w ten poranek przypomniał sobie, co kiedyś słyszał o Ludwiku XIV. A może o Ludwiku XVI? Niektórzy królowie kazali swoim sługom oglądać siebie, kiedy się ubierali, a to miało wzmocnić ich władzę. Ubierali się, kąpali i Bóg wie, co jeszcze robili w obecności swoich poddanych. Kiedy był czternastolatkiem z Massapequa, nic z tego nie kumał. No bo kto wygląda mniej władczo niż nagi facet albo taki stawiający właśnie klocka? Jednak teraz, kiedy ujrzał krzątającą się Jane Doe, przypomniał sobie właśnie tamtą opowieść.

Oczywiście nie chodziło o to, żeby się przed nim rozbierała. Wciąż jeszcze miała na sobie szpitalną piżamę, jaskrawy szal okrywał kościste ramiona. Rozkazywała jednak Glorii i pracownicy socjalnej; mówiła, co mają robić w jej imieniu, a czyniła to z królewską manierą, zachowując się, jakby Kevina nie było w pokoju. Gdyby nic o niej nie wiedział – i znowu ta myśl się go uczepiła – uznałby ją za bogatą dziwkę albo przynajmniej ukochaną córeczkę tatusia, przyzwyczajoną, że wszystko dzieje się tak, jak ona chce; osobę, której usługują zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Te dwie tutaj wręcz nadskakiwały, rywalizowały ze sobą o prawo służenia Jane Doe.

– Moje ubranie… – Spojrzał na przyniesione rzeczy, w których przyjmowano ją do szpitala.

Nawet Kevin zauważył, dlaczego nie chce ich znowu wkładać. Sportowe ciuchy, luźna bluza i legginsy marki Under Armor, gdzieniegdzie jeszcze bardzo modne. Pachniały stęchlizną. Nie ostrym, kwaśnym odorem potu, ale zapachem powstałym dlatego, że spano w nich i noszono je zbyt długo. Zastanowił się, ile kilometrów przejechała w nich przed wypadkiem. Całą drogę z Asheville? Ale jak kupiła benzynę, bez portfela, bez gotówki? Czy wyrzuciła portfel z auta? Gloria próbowała przedstawić wydarzenia po wypadku jako atak paniki, błędne decyzje spowodowane adrenaliną. Ale Kevin odparował, że wszystko mogło być wykalkulowane, że uciekła z miejsca wypadku, by dać sobie czas na ułożenie jakiejś historyjki.

Historii, która rozrastała się, aż pojawił się w niej policjant prześladowca, akurat kiedy kobieta dowiedziała się, że prokurator stanowy chce ją sądzić albo zamknąć pod kluczem. I oczywiście, on też dał się nabrać. Pozwolił zostać Jane Doe na wolności tak długo, jak tylko Gloria będzie mogła zaręczyć, że kobieta nie wyjedzie z Baltimore. Infante uważał, że trzeba być naprawdę niezłym twardzielem, by czmychnąć Glorii. Żmija ścigałaby delikwenta choćby tylko o zapłatę.

– Na Patapsco Avenue jest sklep Armii Zbawienia – odezwała się pracownica socjalna. – Mają kilka naprawdę niezłych rzeczy.

– Patapsco Avenue – powtórzyła Pani X zadumanym tonem, przywołując wspomnienia, a zdaniem Kevina w jej głosie zabrzmiała łobuzerska nutka. – Kiedyś był tam tani sklep z owocami morza. Moja rodzina kupowała w nim kraby.

Drgnął.

– Jechaliście taki kawał z północnozachodniego Baltimore, żeby kupować owoce morza na Patapsco Avenue?

– Mój tata lubił okazje i… dziwactwa. Po co jechać dziesięć minut po sparzone kraby, jeśli można ruszyć prosto przez miasto, zaoszczędzić dolca, albo i z tuzin, no i jeszcze mieć co opowiadać? Poczekajcie, czy tam nie było w okolicy takiego miejsca, gdzie podawali smażone w głębokim tłuszczu krążki zielonej papryki oproszone cukrem pudrem?

Kay pokręciła głową.

– Słyszałam, jak ludzie o nich mówili, ale przemieszkałam w Baltimore całe życie i jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego w żadnym jadłospisie.

– To, że czegoś nie widziałaś, wcale nie oznacza, że nie istnieje. – Znowu zachowywała się jak królowa, zadarła podbródek. – Ja przez lata siadywałam w miejscach, gdzie każdy mógł mnie widzieć, i nikt nigdy mnie nie zobaczył.

No, w porządku, wreszcie skierowała rozmowę na tory, po których powinna się poruszać cały czas.

– W ogóle nie zmieniła pani wyglądu?

– Nice’n’Esasy zrobiło mi włosy o dwa tony ciemniejsze. Prosiłam, żebym była ruda jak Ania z Zielonego Wzgórza, ale to, co ja chciałam, rzadko kogoś interesowało. – Napotkała jego spojrzenie. – Domyślam się, że nie jesteś wielkim fanem Lucy Maud Montgomery?

– A kim on był? – zapytał usłużnie, świadomy, że się podkłada. Chciał, aby kobiety go wyśmiały. Mógł pozwolić sobie na kpiny, nawet obrócić je na swoją korzyść. Niech ona myśli, że ma do czynienia z idiotą. Ech, czyż to nie byłoby wspaniałe, gdyby Gloria wyszła teraz razem z Kay, by kupić pacjentce ubrania? Ale nie zamierzał liczyć aż na takie szczęście.

– Atak serio…

– Zaczęłam dorastać – powiedziała, jak gdyby uprzedzając to, do czego zmierzał. – I chociaż wszyscy wiedzieli, że muszę dorosnąć, zakładając, że jeszcze żyję, nikt mnie nie rozpoznał, bo pamiętał tylko o zaginionej dziewczynce. Poza tym byłam sama.

– No tak, pani siostra. Co się z nią stało? Może to byłoby dobre na początek?

– Nie – odparła. – Nie byłoby.

– Gloria mówiła, że ma pani mnóstwo do opowiedzenia. O jakimś glinie. Wezwano mnie dzisiaj rano, bo podobno jest pani gotowa, żeby mi wszystko wyznać.

– Mogę mówić rzeczy bardziej ogólne. Wciąż nie jestem pewna, czy powinnam zagłębiać się w szczegóły. Nie mam wrażenia, żebyś był po mojej stronie.

– Twierdzi pani, że jest ofiarą, zakładnikiem trzymanym wbrew swojej woli, i sugeruje, że pani siostra została zabita. Dlaczego nie miałbym być po pani stronie?

– Sam zobacz: „twierdzi pani”. Nie, że jakaś jestem, ale że twierdzę, że jestem. Twój sceptycyzm sprawia, że bardzo trudno mi tobie zaufać. Prawdopodobnie też zrobisz wszystko, aby zdyskredytować historię, która nie postawi w dobrym świetle jednego z pracowników waszego departamentu.

Trafiła teraz w czuły punkt, ale nie zamierzał dawać jej satysfakcji i pokazywać, jak bardzo go to wkurzyło.

– To tylko taka figura retoryczna, nic więcej. Proszę nie wyciągać z tego zbyt daleko idących wniosków.

Prawą ręką która nie była zabandażowana, przesunęła po włosach i wytrzymała jego spojrzenie. Ścierali się wzrokiem, aż wreszcie zamrugała, trzepocząc powiekami, jak gdyby poczuła się wyczerpana. Chociaż miał wrażenie, że ona po prostu dała mu tylko złudzenie wygranej, że wytrzymałaby znacznie dłużej. Twarda sztuka, naprawdę twarda.

– Znałam kiedyś taką dziewczynę… – zaczęła, nie otwierając oczu.

– Heather Bethany? Penelope Jackson?

– To było w liceum. Kiedy wciąż byłam z nim.

– Gdzie…?

– Później. O stosownej porze. – Teraz wbiła wzrok w ścianę po swojej lewej stronie. – Ta dziewczyna była ogólnie znana i lubiana. Cheerleaderka, dobra uczennica. Miła. Taka osoba, którą podziwiają dorośli. Umawiała się z chłopcami. Starszymi, z college’u. Tam, gdziekolwiek to się działo, było jezioro. Dzieciaki chodziły tam nocami na randki, żeby pić i pieścić się. Jej rodzice nie chcieli, żeby wysiadywała w samochodach późno w nocy albo jeździła po ulicach z niedoświadczonymi chłopakami. Zawarli więc układ. Jeśli będzie się umawiała na randki w domu, ich domu, to oni uszanują jej prywatność. Oddadzą na ten czas salon, zniosą ciszę nocną, pozwolą pić piwo w granicach rozsądku. W salonie dziewczyna z chłopakiem mogli więc pić piwo, oglądać telewizję i żaden z rodziców miał tam nie wchodzić, no chyba że usłyszeliby krzyk „pożar” albo „gwałt”. Matka i ojciec siedzieliby w swojej sypialni, dwa piętra niżej. Jak myślisz, co się działo?

– Nie mam pojęcia.

Chryste, nic mnie to nie obchodzi. Ale udawał, że jest zainteresowany. Ta kobieta przyciągała cudzą uwagę jak magnes.

– Ona robiła tam wszystko. Wszystko. Doskonaliła się w sztuce obciągania. Straciła dziewictwo. Rodzice myśleli, że dadzą jej wolność, a ona nie przekroczy pewnych granic. Przypuszczali, że nie zaufa im do końca, że będzie się martwiła, czy aby zaraz nie wejdą. A dziewczyna, ta słodka, znana i lubiana, robiła w salonie rodziców wszystko oprócz grania w pornosach; jednak to nie zmieniło jej reputacji ani odrobinę.

– Czy to opowieść o pani?

– Nie. O postrzeganiu człowieka przez innych; o tym, jak cię widzą i jaki jesteś naprawdę. Teraz jestem osobą prywatną. Anonimową, zwyczajną. Ale kiedy zacznę ci opowiadać swoją historię, to wydam ci się skalana. Obrzydliwa. Nie będziesz się w stanie powstrzymać. Cheerleaderka mogła skończyć z obciąganiem, kiedy tylko chciała. Ale mała dziewczynka, która nie próbuje uciec od swojego porywacza i dręczyciela, która jest gwałcona co noc, ją trudniej zrozumieć. Czyli musiała to lubić, skoro nie uciekała, prawda? I tak właśnie można by pomyśleć, nawet nie wiedząc o tym gliniarzu, który stał na szczycie wszystkiego.

– Ja jestem z policji – odparł. – Ja nie obwiniam ofiar.

– Aleje kategoryzujesz. Co innego byś czuł względem kobiety pobitej na śmierć przez męża, niż handlarza narkotyków zabitego przez konkurencję. Taka już jest ludzka natura. A ty jesteś człowiekiem, prawda?

Kevin zerknął na Glorię. Z tego, co pamiętał, trzymała klientów na krótkiej smyczy, wtrącając się w trakcie przesłuchań i nakierowując ich odpowiedzi. Jednak tym razem pozwalała, aby show trwał dalej. Wyglądała nawet na lekko zahipnotyzowaną.

– Chcę ci pomóc, ale pragnę również zachować tę odrobinę normalności, jaka jeszcze mi została. Nie zamierzam być dziwadłem tygodnia we wszystkich kanałach informacyjnych. Nie chcę, żeby policjanci grzebali w moim obecnym życiu, rozmawiali z sąsiadami, kolegami z pracy i szefami.

– A z przyjaciółmi? Rodziną?

– Oni nie istnieją.

– Ale wie pani, że próbujemy znaleźć pani matkę, Miriam, w Meksyku?

– Jesteście pewni, że żyje? Bo… – Tak jakby ugryzła się w język.

– Bo co? Bo pani myśli, że ona nie żyje? Bo pani liczy na to, że ona nie żyje?

– Dlaczego nigdy nie zwracasz się do mnie po imieniu?

– Słucham?

– Gloria tak do mnie mówi. Kay też. Ale ty nigdy. Właśnie wypowiedziałeś imię mojej matki, ale ani razu nie powiedziałeś mojego. Nie wierzysz mi?

Słuchała uważnie, znacznie uważniej niż większość ludzi. Bo trzeba się naprawdę wsłuchać, aby wyłapać wszystkie niuanse w słowach obcej osoby. Miała rację, nie zwrócił się do niej „Heather”. Nie wierzył jej, po prostu od razu uznał ją za kłamcę.

– Tu nie chodzi o wiarę, zaufanie albo sympatię. Lubię pracować, korzystając z ustalonych faktów. Różne rzeczy można zweryfikować, a pani tak naprawdę nie dała mi żadnej z nich. Skąd ta pewność, że pani matka nie żyje?

– Mniej więcej wtedy, kiedy skończyłam osiemnaście lat…

– Który to był rok?

– Trzeci kwietnia 1981 roku. Detektywie, proszę. Znam swoją datę urodzenia, choć to niemały cud, biorąc pod uwagę, ile różnych dat urodzenia miałam w życiu.

– Data urodzenia Heather Bethany jest w Internecie. Była w gazetach. Wszyscy wiedzą, że dziewczynka zniknęła kilka dni przed swoimi dwunastymi urodzinami.

Nie kłopotała się odpowiadaniem na pytania, na które nie chciała odpowiadać, co stanowiło kolejny dowód przebiegłości.

– Mniej więcej wtedy, gdy skończyłam osiemnaście lat, poszłam na swoje. Puszczona wolno, wsadzona do autobusu, z miłymi prezencikami… isayonara.

Uwolnił panią, tak po prostu? Trzymał panią sześć lat, a potem pomachał na do widzenia, nie bojąc się, gdzie pani pojedzie albo co powie ludziom?

– Codziennie mi mówił, że rodzice mnie nie chcą, nikt mnie nie szuka, nie mam żadnej rodziny, do której mogłabym wrócić, a moi rodzice się rozwiedli i wyprowadzili. W końcu w to uwierzyłam.

– Ale co zdarzyło się, kiedy skończyła pani osiemnaście lat? Dlaczego panią puścił?

Wzruszyła ramionami.

– Przestał się mną interesować. Z upływem czasu stawałam się coraz mniej podatna na wpływy. Wciąż pod jego obcasem, ale zaczynałam się wychylać, wysuwać żądania. Nastała pora, abym sama o siebie zadbała. Wsiadłam do autobusu…

– Gdzie?

– Jeszcze nie teraz. Nie powiem, skąd wyruszyłam. Ale pojechałam do Chicago. Było tam zimno jak na kwiecień. Nigdy nie sądziłam, że w kwietniu może być tak zimno. W śródmieściu zorganizowano paradę na cześć astronautów z promu kosmicznego, którzy właśnie wrócili na Ziemię. Pamiętam, jak wyszłam z dworca autobusowego, na Loop, w samym centrum, i trafiłam na miejsce, gdzie wiwatowano. Ale spóźniłam się. Zastałam tylko śmieci.

– Całkiem ładna historia. To prawda czy tylko metafora?

– Cwany jesteś. – Pochwała i obelga w jednym.

– A dlaczego nie miałbym być? Bo jestem gliną?

– Bo jesteś przystojny.

Zarumienił się, chociaż zdecydowanie nie pierwszy raz kobieta chwaliła jego wygląd, i to go rozzłościło.

– To działa w obie strony, wiesz? Mężczyźni myślą, że ładne dziewczyny są głupie, ale kobiety myślą to samo o przystojniakach. Jedna z najgorszych rzeczy, jakie może zrobić kobieta, to wziąć sobie chłopaka ładniejszego od siebie. Nigdy nie mógłbyś być moim chłopakiem, detektywie Infante.

Dotąd Gloria Bustamante siedziała spokojnie, jak kamienny gargulec z oczami albatrosa, ale teraz chrząknęła głośno, przerywając niezręczną ciszę. Może jeszcze bardziej osłupiała, słysząc to wyznanie, niż sam Infante.

– Heather chce ci coś dać – stwierdziła. – Taki faktoid, coś, co możesz sprawdzić, a długo potrwa, zanim stwierdzisz autentyczność wszystkiego, co ona mówi.

– A dlaczego nie może wydać jakiegoś oświadczenia? – zapytał. – Z datami, czasem, miejscem. Podać nazwisko mężczyzny, który ją porwał i zabił jej siostrę? Mieszkała z nim przez sześć lat. Przypuszczalnie zna to jego nazwisko.

Kobieta na szpitalnym łóżku podskoczyła, oczy jej błyszczały.

– Czy ty wiesz, że „faktoid” tak naprawdę oznacza „kłamstwo”? Pierwotnie to właśnie znaczyło. Teraz słowniki podają tylko, że to „drobny fakt”. Byłam tym rozczarowana. Myślę, że język powinien pozostawać niezmienny, nie ulegać złym wpływom.

– Nie jestem tutaj po to, żeby rozmawiać o języku.

– Dobrze, dam ci to, czego chcesz. Jedziesz międzystanową numer 83, zaraz za granicą Pensylwanii skręcasz w pierwszą ulicę, w stronę Shrewsbury. Wtedy to nie była rozwinięta okolica, nazwy ulic mogły się zmienić. Ale tam znajdowała się farma przy Old Town Road, drodze z Glen Rock do Shrewsbury, cały czas na York. Na tej farmie odbierano pocztę ze skrytki, ale na początku podjazdu była skrzynka z numerem 13350. Podjazd ma półtora kilometra, niemal równo. Dom z kamienia, drzwi pomalowane na jaskrawą czerwień. Stodoła. Niedaleko stodoły ogród. Grób mojej siostry znajdziecie pod drzewkiem wiśniowym.

– Ile drzewek wiśniowych tam rośnie?

– Kilka, są też między nimi inne drzewa. Jabłonie i grusze, kilka dereni, tak dla urozmaicenia. Kiedy nikt nie patrzył, udało mi się wydrapać wzór na korze. Nie jej inicjały. Coś takiego by zauważyli. Tylko mały krąg z iksów.

– Mówimy o czymś, co było trzydzieści lat temu. Drzewo mogło zniknąć, dom mógł zniknąć. Ziemia się zmienia.

– Ale pozostają zapisy w księgach. I jeśli sprawdzisz adres, jaki ci podałam, to jestem pewna, że znajdziesz nazwiska i będziesz mógł je porównać z danymi z Departamentu Policji hrabstwa Baltimore.

– Dlaczego mi po prostu nie wyjawisz tego pieprzonego nazwiska, nie powiesz, kto ci to zrobił?

– Chcę, żebyś mi uwierzył, zobaczył tę farmę, nazwisko w aktach, potem w waszych własnych danych. Chcę, żebyś odkopał kości mojej siostry. Jeśli więc go znajdziesz, bo może nie żyć, to będziesz wiedział, że tyle akurat jest prawdą.

– Dlaczego nie pójdziesz z nami i nie pokażesz mi tego? Czy tak nie będzie prościej i szybciej?

A może, dziewczynko, właśnie w tym sęk, że ty nie chcesz, żeby było prosto i szybko? Po co grasz na zwłokę? O co ci chodzi?

– To akurat – powiedziała – jest jedyną rzeczą, której na pewno nie zrobię. Nie, nawet po prawie dwudziestu pięciu latach. Nie zamierzam już nigdy oglądać tego miejsca.

W to akurat wierzył, ale tylko w to. Strach na jej twarzy był prawdziwy, dreszcz przebiegający ramiona widoczny nawet pod szalem. Nie mogła znieść myśli o podobnej podróży. Gdziekolwiek się kierowała tamtego wtorkowego wieczoru, to zdecydowanie nie do Pensylwanii.

Ale to wcale nie znaczyło, że jest Heather Bethany.

Rozdział 20

Kiedy Heather przekroczyła próg domu Forresterów, zmarszczyła nos. – Mam uczulenie na koty – powiedziała do Kay, tak jakby opiekunka była tępawą sprzedawczynią nieruchomości. – Nie da rady.

– Myślałam, że wszystko zrozumiałaś. Mówiłam ci, że mój syn Seth dorabiał sobie, opiekując się roślinami i zwierzętami tej rodziny.

– Słyszałam tylko o roślinach. Przykro mi, ale… – Odwróciła głowę i kichnęła. To było ciche, suche kichnięcie. Szczerze mówiąc, takie kocie.

– Za kilka chwil zrobię się cała czerwona i opuchnięta. Nie dam rady tutaj zostać.

Jej policzki się zaczerwieniły, oczy zaszły łzami. Kay ruszyła za Heather z powrotem na zewnątrz, na ławeczkę z polnych kamieni pod domem. Jakaś czarnoskóra kobieta szła ulicą razem z córką i chociaż dziewczynka siedziała na czterokołowym rowerku, była wręcz zaskakująco wystrojona, w bladożółty bezrękawnik i dopasowane pod kolor buty. Matka miała na sobie ubranie w odcieniu trawiastej zieleni. Odwróciła się i spojrzała na obie kobiety na ławeczce z wyraźną podejrzliwością. Sąsiadka, Cynthia jakaś tam. Pani Forrester powiedziała, że jedna z sąsiadek ma zawsze oko na dom, więc nie muszą się o niego martwić przez cały urlop, podobnie jak nie martwili się o rośliny i kota Feliksa. Kay pomachała kobiecie z nadzieją, że to ją uspokoi, ale ona nie odwzajemniła gestu ani nawet się nie uśmiechnęła, tylko zmrużyła oczy i ukłoniła się sztywno, jakby ostrzegając: „Widzę ciebie. Przypomnę sobie o tobie, jeśli coś się stanie”.

– No, teraz to jestem zbita z tropu – oznajmiła Kay. – Nie możesz tutaj zostać, a ja nie mogę zabrać cię do szpitala. W takiej sytuacji…

– Żadnego aresztu – powiedziała Heather; głos miała chropowaty, ochrypły, ale może wciąż za sprawą kota. – Kay, powinnaś wiedzieć, dlaczego kobieta oskarżająca policjanta o złe traktowanie nie czułaby się tam bezpiecznie. Już dość, że gliniarz wartuje wszędzie, gdzie jestem. I nie chcę żadnego schroniska – dodała, jak gdyby wyprzedzając kolejne pytanie Kay. – Po prostu nie potrafiłabym tam żyć. Za dużo reguł. A ja nie lubię, kiedy inni mówią mi, co tam robić.

– Tak jest w schroniskach pierwszej potrzeby, gdzie łóżka daje się codziennie na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”. Ale są też inne placówki, pośrednie. Nie jest ich dużo, ale jeśli wykonam kilka telefonów…

– To nie dla mnie. Przyzwyczaiłam się być sama.

– Nigdy z nikim nie mieszkałaś? To znaczy, od kiedy…

– Od kiedy opuściłam farmę? Och, nawet zamieszkałam z chłopakiem, raz czy dwa. Ale to nie dla mnie. – Uśmiechnęła się półgębkiem. – Mam problem w bliskich kontaktach z innymi ludźmi.

– Byłaś więc w poradni.

– Nie – odparła gwałtownie, urażonym tonem. – Dlaczego tak myślisz?

– Po prostu założyłam… To znaczy, przez te sformułowania, jakich użyłaś, przez to, co przeszłaś. To byłoby…

Heather usiadła na ławce. Kay czuła chłód i wilgoć poprzez podeszwy butów, a jednak uważała, że też powinna usiąść, zejść do poziomu Heather, a nie nad nią górować.

– Co ja bym powiedziała psychiatrze? I co on by mi odpowiedział? Zabrano mi życie, kiedy ledwie zaczęłam być nastolatką. Siostrę zabito na moich oczach. Chociaż… całkiem nieźle dawałam sobie radę. Aż do tamtej chwili, siedemdziesiąt dwie godziny temu, moje życie było całkiem przyzwoite.

– A przez „przyzwoite” rozumiesz…

– Miałam pracę. Nic wielkiego, nic fascynującego, ale robiłam to dobrze i płaciłam rachunki. W weekendy, kiedy była ładna pogoda, jeździłam na rowerze. W niepogodę brałam jakiś przepis z książki kucharskiej, i próbowałam coś ugotować. Miałam tyle samo porażek, ile sukcesów, ale to przecież część procesu uczenia się. Wypożyczałam filmy, czytałam książki. Byłam… nie, nie nazwałabym tego szczęściem. Dałam sobie spokój ze szczęściem już dawno temu.

– Zadowolona? – Kay pomyślała, jak bardzo użalała się nad sobą po rozwodzie, jak łatwo rzucała takimi słowami, jak „nieszczęśliwa”, „smutna”, „w depresji”.

– Nie byłam nieszczęśliwa. Właśnie do tego stanu aspirowałam.

– To takie smutne.

– Ja żyję. To więcej, niż ma moja siostra.

– A co z twoimi rodzicami? Nigdy nie pomyślałaś, co oni musieli czuć? Heather postukała dwoma palcami w wydęte wargi. Kay już wcześniej zauważyła u niej podobny gest, jakby gotowa odpowiedź tylko czekała, aby wydostać się na zewnątrz – ale Heather chciała najpierw przemyśleć wszystkie konsekwencje.

– Czy wolno nam zachować jakieś tajemnice?

– Pod względem prawnym? Ja nie mam odpowiedniej pozycji…

– Nie pod względem prawnym. Rozumiem, że możesz zostać zmuszona do powiedzenia w sali sądowej tego, co wiesz. Aleja nie oczekuję, że w ogóle zobaczę wnętrze sali sądowej. Gloria mówi, że nie będę musiała nawet rozmawiać z przysięgłymi. Czy my dwie, jako ludzie, możemy mieć tajemnice?

– Pytasz, czy możesz mi zaufać?

– Aż tak daleko bym się nie zapędzała. – Heather od razu spostrzegła, że jej słowa są nieprzyjemne. – Kay, ja nie ufam nikomu. Jak bym mogła? Ale tak naprawdę, czy nie sądzisz, że mi się udało? Wstaję codziennie, oddycham, jem, idę do pracy, robię, co do mnie należy, przychodzę do domu i oglądam gównianą telewizję, a potem wstaję następnego dnia i wszystko od początku. Nigdy nikogo nie skrzywdziłam… – Wargi zaczęły jej drżeć. – Nie celowo.

– Dziecko z wypadku dojdzie do siebie. Nie ma obrażeń mózgu ani rdzenia kręgowego.

– Nie ma obrażeń mózgu – powtórzyła z goryczą Heather – Tylko złamana noga. O rety!

– Za co w równym stopniu odpowiada ojciec, jeśli nawet nie bardziej. Pomyśl o jego bólu.

– Szczerze mówiąc, to dla mnie trudne. Ból innych. Kiedy słucham ludzi, jak mówią o tym, co uważają za bolesne, to chciałabym, żeby z moich wnętrzności wytrysnęło coś strasznego i paskudnego, jak na filmie science fiction. Pojęcie innych ludzi o bólu jest naprawdę kalekie. Jeśli facet chce, w porządku, może się zadręczać przez to, co się stało, ale on reagował na mój błąd…

– Błąd spowodowany warunkami drogowymi, które nie były twoją winą – przypomniała Kay.

– Tak, ale… Czy myślisz, że ta osoba z wcześniejszego wypadku lub jakiś pierdołowaty pracownik hrabstwa, który dobrze nie wymył autostrady, poniosą odpowiedzialność? Nie, nigdy. Wina spada na tego, na którego spada, słusznie czy nie.

Odeszły od wyznań Heather. Kay zastanawiała się, czy zdoła z powrotem zaprowadzić rozmówczynię w tamtą stronę. Nie kierowała nią teraz chorobliwa ciekawość, była już tego całkiem pewna. Poczuła, że mogłaby stać się dla Heather bezinteresownym sojusznikiem. Policja, Gloria… Ona dla nich była zawsze kimś na drugim planie. A Kay nie obchodziło, kim Heather jest teraz; nie dbała o rozwiązanie zagadki sprzed lat.

– Możemy mieć tajemnice – oznajmiła, przypominając sobie pytanie. – Mów mi, co chcesz, a ja tego nie powtórzę, chyba że to by skrzywdziło ciebie samą albo kogoś innego.

Kolejny kwaśny półuśmiech.

– Każdy zostawia sobie jakąś lukę.

– To się nazywa etyka.

– Dobrze, oto moja tajemnica. Kiedy już byłam na swoim, próbowałam się dowiedzieć, co się działo z rodzicami przez te wszystkie lata. Tatę łatwo dało się namierzyć, bo został w starym domu. Powiedziano mi, że się wyprowadził, ale jednak nie. Natomiast mama… Nie mogłam jej znaleźć. To znaczy, znalazłam, ale zgubiłam znowu, mniej więcej szesnaście lat temu. Uznałam, że umarła, ale nie zajmowałam się tym szczególnie wnikliwe, nie robiłam wszystkiego, co trzeba. Czułam dziwną ulgę, myśląc, że ona nie żyje, bo zacząłem wierzyć w to, co mówili inni, że ją nic nie obchodziło, że nie chciała się ze mną zobaczyć.

– Jak mogłaś w coś takiego uwierzyć?

Wzruszenie ramion jak u nastolatki, jak u Grace, córki Kay.

– A co do mojego taty – mówiła dalej, ignorując pytanie. – Nadszedł dzień, kiedy… No, nie chcę się w to zbytnio zagłębiać. Dowiedziałam się, że nie ma go już pod tym adresem, a ja nie mogłam sobie wyobrazić, żeby się gdzieś przeprowadził. To było w 1990 roku. Wtedy miałby około pięćdziesiątki. Pewnie zmarł na atak serca albo na raka. Zaczęłam się włóczyć, przyjmując, że i tak nie pożyję znacznie dłużej niż pięćdziesiąt lat. Teraz oni mówią, że moja matka żyje, ale ja po prostu nie umiem w to uwierzyć. Była dla mnie martwa od tak dawna. I najprawdopodobniej ja też byłam dla niej martwa. Prawdę mówiąc, chcę ją zobaczyć, ale się boję… Bo ona nie będzie tą osobą, którą pamiętałam przez cały czas, ani ja nie będę tą osobą, którą ona pamięta.

– Czy ty kiedykolwiek… Przepraszam, to może być niestosowne.

– Nie krępuj się.

– Oglądałaś rysunki w Internecie? Te, na których próbowano odgadnąć, jak byś wyglądała po latach?

Tym razem uśmiech był całkiem szczery, nie ironiczny.

– Straszne, prawda? Jak blisko byli. Nie zawsze tak jest. Niektórzy tyją. Och, przepraszam.

Gdyby nie wyraźne przeprosiny, Kay w ogóle nie wzięłaby tego do siebie. Już wcześniej dostrzegła u Heather taki dziecięcy brak taktu.

– Spójrz – odezwała się Heather, jakby już zapomniała o gafie. – Jestem pewna, że nie zarabiasz dużo… ale czy nie mogłabyś mnie umieścić w jakimś starym motelu? Quality Inn przy drodze numer 40 chyba już nie istnieje, ale chodzi mi o coś w tym stylu. Zapłaciłabyś kartą kredytową. Oddałabym ci pieniądze. Może nawet moja mama ci odda.

Zdawała się rozbawiona tym pomysłem.

– Heather, przykro mi, ale moje dzieci i ja ledwie wiążemy koniec z końcem – odparła Kay. – I po prostu tak nie można. Jestem pracownikiem socjalnym. Są granice, których nie wolno mi przekroczyć.

– Ale ty nie pracujesz dla mnie. Znalazłaś Glorię, to wszystko. A czas pokaże, co z tego będzie.

– Nie lubisz Glorii?

– Tu nie chodzi o lubienie. Po prostu nie jestem pewna, czyjej interesy pokrywają się z moimi.

– Gloria jest dziwna i kocha popularność. Ale po swojemu angażuje się w sprawy. Dopóki nie zostanie okłamana.

Znowu ten ruch, dwa pałce zbliżone do warg… To przypominało Kay zabawę w Indian. Dzieci wydawały okrzyki wojenne, podobnie uderzając palcami o usta. Zastanowiła się, czy nadal tak robią, czy może większa wrażliwość społeczna zakończyła takie zabawy. Niektóre ikony kultury zniknęły. Na przykład Alley Op, jaskiniowcy ciągnący kobiety za włosy. I kto tak naprawdę za tym tęskni? Czy Andy Capp i Flo wciąż pojawiają się w komiksach? Nie czytała komiksów od lat.

– Dalej, Kay. To byłoby jakieś rozwiązanie.

– Może zabiorę Feliksa do siebie do domu?

– Nie, tu wszędzie pełno kociej sierści i zapachu. Ale co ty na to, żebyś ty z dziećmi sprowadziła się tutaj, a ja zamieszkała w twoim domu?

Całkowita beztroska, z jaką Heather przedstawiła tę propozycję, wręcz powaliła Kay. Heather nie widziała w tym żadnego nadużycia uprzejmości. Kay ostrożnie używała terminów klinicznych, ale w zachowaniu Heather było trochę narcyzmu. Może tego potrzebowała, aby przetrwać.

– Nie, Seth i Grace by się nie zgodzili. Mają swoje przyzwyczajenia. Ale… – Wiedziała, że stąpa po niepewnym gruncie. Do diabła, już weszła na bardzo grząski grunt, zgodziła się wleźć w błoto i przez to może mieć mnóstwo problemów w pracy. Jednak brnęła dalej: – Mamy pokoik, nad garażem. Bez ogrzewania i klimatyzacji, ale o tej porze roku to nie powinno być problemem. Wstawię piecyk. Jest tapczan, mała łazienka z prysznicem. Może byś tam została, przynajmniej dopóki nie zjawi się twoja matka.

To nie powinno potrwać dłużej niż dzień, dwa, pomyślała Kay. A ona i tak przecież nie zajmowała się sprawą Heather, przynajmniej oficjalnie. To byłaby tylko przysługa dla Glorii. Zresztą, nie mogła pozwolić policji, aby uwięziła tę kobietę. Areszt zniszczyłby osobę, która większość młodości spędziła w niewoli.

– Myślisz, że jest bogata? – zapytała Heather.

– Kto?

– Moja matka. My nigdy nie byliśmy, wręcz przeciwnie. Ale Infante mówił, że matka mieszka w Meksyku, więc chyba ma sporo pieniędzy. Może jestem jej spadkobierczynią. Zawsze się zastanawiałam, co stało się z biznesem taty i jego domem, kiedy umarł. Czasem czytam w gazetach informacje o kontach bankowych i depozytach, po które nikt się nie zgłasza. Ale nigdy nie znalazłam swojego nazwiska. Zgaduję, że nie mógł umieścić mnie w testamencie, skoro wszyscy sądzili, że nie żyję. Nie wiem, co się stało z naszym funduszem na college; choć pewnie nie był zbyt duży.

Kay poczuła, jak wilgoć z kamienia przesącza się przez jej spódnicę, ale dłonie miała dziwnie gorące i spocone.

– I teraz ona wraca. Chcę zadzwonić do Glorii, dowiedzieć się, co o tym wszystkim myśli. Może powinnam zgłosić się jutro sama, opowiedzieć im w końcu całą historię. Założę się, że do tego czasu będą już gotowi, aby mi uwierzyć.

Rozdział 21

Po ekranie monitora fruwały niemowlaki. Właściwe jeden, ten, który liczył się w nowym millennium. Dalej, Jezu, zrób miejsce, pomyślał Kevin, bo Andrew Porter Junior przybywa do miasta. Matka Andiego, od niedawna specjalistka od komputerów, nagrała na dysk chyba nieskończenie wiele podobizn syna, dlatego kiedy włączał się wygaszacz, zaraz rozpoczynał się przegląd slajdów z małym Andym. Andy jako dzidziuś, trzymany na rękach przez niesamowicie wielkiego ojca. Andy przy jedzeniu, Andy z książeczką z obrazkami, Andy zezujący na bożonarodzeniowe drzewko. Ojcowskie geny odcisnęły piętno na twarzy i nieco zwalistym ciele chłopca, jednak Kevin lubił myśleć, że w spojrzeniu dziecka jest słodki sceptycyzm Nancy Porter. „Mówisz, że jest taki facet i przynosi mi prezenty? A co on z tego ma?” „A co do diabła, ma z tym wszystkim wspólnego choinka?”

– Akta z Pensylwanii są pochrzanione – oznajmiła Nancy, przesuwając kursor, przez co Andy zniknął, a pojawiła się zarchiwizowana strona z Internetu. – Albo ja nie wiem, jak to działa. W Marylandzie wystarczy podać adres, hrabstwo i już można zbadać jakąś nieruchomość całe lata wstecz. Ale nie potrafiłam znaleźć odpowiednika takiej strony w Pensylwanii.

Trafiłam tylko na informację, że działkę z takim adresem, który mi dałeś, miała jakaś spółka z o. o. i sprzedała ją kilka lat temu.

– Jaka spółka?

– Z ograniczoną odpowiedzialnością czyjś mały biznes. Mercer Inc. To mogło być wszystko, od stoiska z warzywami po sprzątanie. Ale w naszych rejestrach osobowych nie ma żadnego Mercera, chcemy więc poznać poprzedniego właściciela.

Nancy, przed urodzeniem dziecka miło zaokrąglona, sama twierdziła, że teraz jest grubasem, ale tak naprawdę chyba nigdy nie przejmowała się swoją wagą. Kiedy wróciła do pracy, poprosiła o przeniesienie do działu starych spraw, czym Infante po kryjomu gardził. Grzebanie w starych aktach i szukanie jakichś przełomów – świadka gotowego po latach wyznać prawdę, małżonka zmęczonego już wszystkimi tajemnicami – wydawało mu się drętwym zajęciem. Rozumiał, dlaczego młoda matka chciała pracy gwarantującej regularne godziny zajęć, ale nie był pewien, czy coś takiego można uznać za pracę w policji. Nancy jednak miała smykałkę do komputerów i niezawodny zmysł pozwalający wyszukiwać informacje bez wstawania zza biurka. „Bogini drobnych spraw”, jak kiedyś przezwał ją Lenhardt, tropiła teraz najdrobniejsze okruchy informacji z taką precyzją jak kiedyś łuski naboju – i potrafiła je znaleźć z odległości stu kroków. Jednak przez stare archiwa Keystone State kręciła się w kółko.

– Przypuszczalnie to jest szukanie wiatru w polu – oznajmił Infante, kiedy Nancy kliknęła na mapę, pokazując dokładną lokalizację żądanego miejsca. – Ale pojadę tam, trochę się porozglądam, wybadam sąsiadów.

– Trzydzieści lat. Dwadzieścia cztery, jeśli rzeczywiście wyjechała w 1981 roku. Czy w ogóle ktokolwiek mieszka w tym samym miejscu tak długo?

– Potrzebujemy tylko jednej osoby. Najlepiej jakiegoś wścibskiego, starego gościa ze znakomitą pamięcią i albumem fotograficznym.

Kevin kierował się na północ, dziwiąc się stałemu strumieniowi ulicznego ruchu w samym środku dnia. Lenhardt mieszkał niedaleko i ciągle marudził o męce dojazdu do pracy. Mówił, że to taka swoista wojna, codziennie toczona bitwa. No to po co tu mieszkać? – pytał go Infante, już zmęczony ciągłym przeklinaniem. Słyszał odpowiedź taką jak zawsze: dzieciaki, szkoła, problemy, których nie znał wolny mężczyzna.

Choć Kevin akurat o mało ich nie poznał. Pierwsza żona napędziła mu pod tym względem niezłego stracha. A może raczej tak to później wspominali, kiedy stało się już jasne, że Tabitha nie jest w ciąży. Strach; uniknęli niebezpieczeństwa. Ale tak naprawdę, wcale nie czuł ulgi, choć miał do tego powód później, gdy jego małżeństwo się rozpadło. Właściwie nawet miał nadzieję, że to prawda, serio, przymierzał się już do roli taty i uznał, że całkiem mu pasuje. Tabitha zmartwiła się, bała się o swoją nową pracę w biurze brokera udzielającego kredytów hipotecznych. Zastanawiała się, co stanie się z jej planami związanymi z handlem nieruchomościami. Mówili więc później o strachu, a żona stała się czujniej sza, jeśli chodziło o zapobieganie ciąży. Potem po prostu przestała uprawiać z nim seks, a Kevin zaczął ją zdradzać. Kłótnia o to, co nastąpiło pierwsze, była jak spór o jajko i kurę. Stała się zaczynem ich rozwodu, a Tabby uznała wreszcie, że mówił prawdę, że zaczął się pieprzyć ze wszystkimi wokół, dopiero kiedy ona przestała z nim sypiać. Mimo to odmawiała ujrzenia w tym związku przyczynowo-skutkowego, co Infante’a mocno wkurzało.

– Powinieneś walczyć o nasze małżeństwo! – wrzeszczała. – Powinieneś porozmawiać ze mną w cztery oczy albo zwrócić się o radę, albo coś zrobić, żebym znów poczuła się kobietą.

Nigdy nie był pewien, o co chodziło w tej ostatniej części wypowiedzi. O masaż stóp, bąbelkowe kąpiele i nieprzyzwoite prezenciki?

– Właśnie teraz o nie walczę! – odkrzykiwał. – Rozmawiam z tobą. Siedzę w poradni, za którą zresztą muszę bulić z własnej kieszeni.

Ale to był koniec, ona już podjęła decyzję. Później zawsze słyszał podobne historie: to kobiety tak naprawdę chciały rozwodu. Jasne, istniało kilku dupków, których nie obchodziły cudze uczucia i wymieniali żony na nowsze modele. Jednak Infante z własnego doświadczenia wiedział, że takich gnojków było niewielu. Większość rozwodników, jakich znał, była takimi facetami jak on – popełnili błąd, ale wyrażali szczerą chęć dalszego pozostawania w małżeństwie. Lenhardt, który przy drugim związku stał się nieco przemądrzały, jeśli chodziło o sprawy szczęścia rodzinnego, lubił mawiać, że prośba o wizytę w poradni stanowi pierwszy sygnał, że żona gotowa jest odejść.

– Stosunki międzyludzkie to takie babskie szachy – twierdził. – Kobiety widzą całą planszę, wszystko mają już zaplanowane. To one są w końcu królowymi. My jesteśmy królami, którzy mogą się poruszyć tylko o jedno pole i muszą być chronieni przez całą tę pieprzoną grę.

Infante i jego druga żona, Party, nawet nie próbowali odwiedzić poradni. Przeszli od razu do rzeczy, wynajęli prawników, na których nie mogli sobie pozwolić, popadli w długi, wykłócając się o prawa do swojego niewielkiego majątku. I znowu Kevin cieszył się, że nie mają dzieci. Nieznająca Biblii Party, zresztą nieznająca się w ogóle na niczym, mogłaby przeciąć to dziecko na pół, zanim jeszcze zwróciłaby się o radę do jakiegoś Salomona. Tyle że zamiast ciąć od stóp do głów, chlasnęłaby wszerz, a Infante’owi dała tę część, która sra i sika. Najgorsze, że on wiedział o tym od samego początku. Stojąc w kościele – bo Patty, wcześniej już dwukrotnie zamężna, uwielbiała celebracje własnej osoby – uświadomił sobie, że popełnia straszliwy błąd. Kiedy patrzył na nią, jak idzie między rzędami ławek, miał wrażenie, iż widzi ciężarówkę sunącą prosto na niego.

Ale seks z Patty był wspaniały.

Jazda międzystanową numer 83 znowu zrobiła się gówniana, gdy wjechał do Pensylwanii, i szybkość poruszania się spadła do niecałych dwudziestu kilometrów na godzinę. Jednak nadal rozumiał, dlaczego górnicy z Baltimore chcieli tu zamieszkać, dobrych siedemdziesiąt kilometrów od miasta. Wcale nie tylko dlatego, że było taniej. Ładnie wyglądały pola, bursztynowe fale zboża. Skręcił w pierwszy zjazd, zgodnie ze wskazówkami, jakie Nancy wydrukowała mu z Internetu. Pojechał wijącą się drogą na zachód, potem skręcił na północny wschód. McDonald, Kmart, Wal-Mart. Okolica była zabudowana całkiem gęsto. Opony auta buczały, jakby zatroskane. Czy w ogóle istnieje szansa, że zachowało się tu szesnaście hektarów pustej przestrzeni?

Niezupełnie. Chociaż zatrzymał się przy samym budynku numer 13350, to po chwili pojechał jeszcze kilka kilometrów za osiedle Glen Rock, mając nadzieję, że się jednak pomylił – i dopiero wtedy zawrócił. Jednak dobrze trafił, parcelę pod tym adresem zabudowano, stało tam „ekskluzywne osiedle dla kadry kierowniczej wzniesione na rozległej przestrzeni”.

W tym wypadku „rozległa przestrzeń” to było około hektara, a „ekskluzywne” domy miały dwa, trzy lata, sądząc po rachitycznych drzewkach i dosyć jeszcze skromnym otoczeniu. Jeśli zaś chodzi o kadrę kierowniczą, samochody na podjazdach wskazywały raczej na zarząd średniego szczebla: subaru, camry i jeep cherokee. Na naprawdę bogatym osiedlu pojawiłby się lexus, może też mercedes. Bogaci ludzie nie musieli wyprowadzać się aż tak daleko, żeby mieć pokoje dla całej rodziny i garaże na dwa auta.

A co z ogrodami? Dawno zniknęły. Zakładając, że w ogóle były.

– Czyż to akurat nie pasuje? – zapytał się na głos. Ona była całkiem przekonująca, z tym swoim panicznym strachem przed powrotem tutaj. Ale teraz zastanawiał się, czy po prostu nie chciała uniknąć problemów z odgrywaniem raz jeszcze swojej konsternacji przed Kay. Zapisał nazwę firmy, która zabudowała działkę. Sprawdzi u miejscowej policji, czy w trakcie prac wykopano jakieś kości. Poprosi Nancy, żeby jeszcze raz sprawdziła to w Nexis. Hrabstwa Baltimore i York leżały blisko siebie, ale całkiem prawdopodobne, że znaleziony tutaj szkielet nie zostanie przypisany żadnej sprawie związanej z Marylandzie, zwłaszcza takiej, która liczyła sobie trzydzieści lat i dotyczyła zaginięcia dwóch dziewczynek. A niestety nie istniało coś takiego jak krajowy bank danych o zaginionych kościach, gdzie wpisywałoby się odpowiednie informacje i wyskakiwałyby od razu wszystkie sprawy osób zaginionych, czekające tylko, aby szukać wśród nich odpowiedzi na różne pytania Wybrał numer komórki Nancy.

– Masz coś? – zapytała. – Bo ja coś znalazłam…

– Zabudowano tę działkę. Ale wpadłem na pewien pomysł. Możesz poszukać w hrabstwie York… Nie wiem, co tam wpisać… „Hrabstwo York”, „kości” i nazwę ulicy? Jeśli tam był grób, powinien zostać naruszony kiedy stawiali budynek, prawda?

– Och, tobie chodzi o poszukiwania boolowskie.

– Boo… co?

– Nieważne. Wiem, czego chcesz. A teraz słuchaj, co ja dostałam, siedząc sobie wygodnie przy biurku.

Infante pomyślał, że raczej nie byłoby uprzejmie wspominać, czego jeszcze Nancy mogła dostać, siedząc sobie wygodnie przy biurku. Tyłek ostatnio znacznie jej urósł.

– No co?

– Udało mi się znaleźć akta tych parceli. Przepisano własność na Mercer Inc w 1978 roku, ale wcześniejszym właścicielem był Stan Dunham. Facet służył w policji hrabstwa jako sierżant w dziale napadów rabunkowych. Poszedł na emeryturę w 1974 roku.

Czyli już eksgliniarz, gdy porwano dziewczynki, chociaż dziecko nie musiało wcale dostrzec różnicy. Ale departament coś takiego łatwiej strawi. Trochę łatwiej.

– Jeszcze żyje?

– To zależy, jak na to spojrzeć. Jego emerytura przychodzi na adres w hrabstwie Carroll, niedaleko Sykesville. To ośrodek opiekuńczy dla osób niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania. Z tego, co mówią w okolicy, więcej tam opieki niż życia.

– Co to znaczy?

– Trzy lata temu u Dunhama zdiagnozowano alzheimera. On ledwie wie, kim w ogóle jest, wegetuje. Nie ma żyjących krewnych, ale jest za to jego prawny pełnomocnik.

– Nazwisko?

– Raymond Hertzbach. Mieszka w Yorku, więc możesz do niego jeszcze wpaść, zanim pojedziesz z powrotem. Przepraszam.

– Hej, ja lubię wyrywać się z biura. Nie zostałem policjantem po to, żeby cały dzień siedzieć za biurkiem.

– Ani ja. Ale wszystko się zmienia.

W głosie Nancy zabrzmiała nutka złośliwego zadowolenia z siebie, co w ogóle do niej nie pasowało. Może wyłowiła jego niewypowiedziane spostrzeżenie, na temat tyłka rosnącego podczas pracy przy biurku. No, już wystarczy.

Nawierzchnia na autostradzie stawała się fatalna dopiero w okolicy Yorku. Kevin ucieszył się, że nie musi narażać swojego prywatnego samochodu na pensylwańskie dziury i koleiny. Hertzbach zdawał się grubą rybą w małej sadzawce, facetem z reklamą na billboardzie i biurem w zaadaptowanym wiktoriańskim domu. Nadęty i wychuchany, miał na sobie różową koszulę i kwiecisty różowy krawat, pasujące mu do różowej twarzy.

– Stan Dunham przyszedł do mnie mniej więcej wtedy, jak sprzedał działkę.

– Kiedy to było?

– Z pięć lat temu.

Nowy właściciel musiał szybko opylić nieruchomość, pewnie dostał za to jeszcze więcej pieniędzy.

– To był dla niego nieoczekiwany przypływ gotówki, ale miał przeczucie, że powinien się przygotować na długotrwałe wydatki. Jego żona zmarła… Byłem pod wrażeniem, że nie sprzedawał tej ziemi, póki ona żyła. Powiedział, że nie ma dzieci, żadnych spadkobierców. Wykupił kilka ubezpieczeń, które mu poleciłem: długoterminową opiekę, dożywotnie renty. Zajmował się tym ktoś inny, z tych okolic. Donald Leonard, mój kolega rotarianin.

I odpalił ci niezłą dolę, pomyślał Infante.

– Czy Dunham prosił kiedyś o poradę w sprawach kryminalnych? Hertzbacha pytanie rozbawiło.

– Nawet gdyby, to i tak nie mogę o tym mówić. Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa.

– Ale z tego co wiem, on teraz nie jest zdolny…

– Tak, bardzo mu się pogorszyło.

– A jeśli umrze, kogo należałoby powiadomić? Miał krewnych, przyjaciół?

– O nikim takim nie słyszałem. Ale jakaś kobieta ostatnio do mnie dzwoniła, ciekawiły ją sprawy finansowe.

To natychmiast przykuło uwagę Infante’a kobieta zainteresowana jego pieniędzmi.

– Podała swoje nazwisko?

– Na pewno, ale musiałbym poprosić sekretarkę, żeby przejrzała zapiski, przyporządkowała datę do nazwiska. Ona była… dosyć obcesowa. Chciała wiedzieć, kto jest w testamencie, jeśli ktokolwiek, i ile pan Dunham ma pieniędzy. Oczywiście, nie powiedziałem. Zapytałem, co ją łączy z moim klientem, ale wtedy odłożyła słuchawkę. Zastanawiałem się, czy to nie ktoś z domu opieki, kto próbował wkraść się w jego łaski, kiedy pacjent był jeszcze przytomny. Biorąc pod uwagę czas…

– Czas?

– Pan Dunham przeprowadził się do hospicjum w lutym, co oznacza, że nie spodziewali się, żeby żył dłużej niż sześć miesięcy.

– On umiera z powodu demencji? To możliwe?

– Rak płuc, a rzucił palenie, kiedy miał czterdziestkę. To jeden z największych pechowców, jakich spotkałem. Sprzedał swoją ziemię za grosze, potem zawiodło go zdrowie. Niezła lekcja.

– A jaka dokładnie?

Kevin próbował być cwany, ale Hertzbach jakby oniemiał, słysząc takie pytanie.

– Dlaczego, do… No nie wiem, „ciesz się każdym dniem” – powiedział w końcu. – „Bierz z życia, ile się da”.

Dzięki za olśnienie, stary, pomyślał Infante. Wyszedł z biura prawnika i potoczył się z powrotem do granicy Marylandu. Zastanawiał się nad zbiegiem okoliczności, który sprawił, że kobieta, która dzwoniła, przedstawiła się sekretarce jako – cóż za pomysłowość – Jane Jones. Dzwoniła około pierwszego marca, nie, nawet trzy tygodnie wcześniej. Pytała o pieniądze starego gliniarza. Czy wiedziała, że on umiera? Ale skąd? Czy myślała o tym, żeby podać go do sądu? Musiała się orientować, że spraw o zabójstwo nie dotyczy przedawnienie.

Ale też nie ma z nich żadnych pieniędzy.

Jak to wszystko do siebie pasuje. Stara farma, która zniknęła. Kto wie, co się stało z rzekomym grobem? I ten stary człowiek, sprawca równie dobry, jak każdy inny.

Kiedy Kevin wjechał do Marylandu, niezgrabnie wyciągnął telefon i wystukał numer do Willoughby’ego, aby zapytać, czy kiedykolwiek słyszał o Dunhamie, chociaż to Lenhardt mieszkał pod miastem prawie dziesięć lat. Żadnej odpowiedzi. Postanowił raz jeszcze odezwać się do Nancy, sprawdzić, czego się dowiedziała.

– Cześć Infante.

Wciąż jeszcze nie przyzwyczaił się, że telefony wyświetlają nazwisko dzwoniącego, od razu go identyfikując. Brakowało mu dawnego elementu tajemnicy.

– Prawnik podał kilka smakowitych kąsków, ale Dunham to raczej ślepa uliczka. Czy jesteś już ekspertem od Bethanych?

– Prawie. Udało mi się znaleźć mamuśkę, jej starą firmę handlującą nieruchomościami w Austin. Oni wiedzą, jak się skontaktować z Miriam. Lenhardt chce spróbować.

– Musimy trzymać ją z daleka, póki nie będziemy wiedzieć na pewno.

– Tak, alelnfante…

– Musimy mieć nad tym kontrolę. I nie chcemy marnować jej czasu, jeśli okaże się fałszywym tropem.

– Infante…

– Ona musi w końcu zrozumieć, że nie ma gwarancji…

– Infante, zamknij się i posłuchaj mnie przez moment. Miałam przeczucie, wpisałam nazwisko Penelope Jackson do archiwum prasowego w Nexis. Nie zrobiłeś tego, prawda?

Cholera. Nie cierpiał, kiedy Nancy tak się wywyższała.

– Interesowały mnie tylko przestępstwa kryminalne. I szukałem w Google, ale tam są setki trafień. To bardzo popularne nazwisko. Poza tym, dlaczego miałem sprawdzać, czy ona pojawia się przy okazji innych spraw?

– Wzmianka o niej pojawiła się w artykule w jakimś czasopiśmie w Georgii. – Chwila przerwy, gdy Nancy klikała, szukając zarchiwizowanych wiadomości. – „Brunswick Times”. Ostatnie Boże Narodzenie. Jakiś facet zginął w pożarze w Wigilię, uznano to za wypadek. Jego dziewczyna była wtedy w domu, nazywała się Penelope Jackson.

– To mógł być zbieg okoliczności.

– Jasne – zgodziła się Nancy, ale jej zadowolenie z siebie dało się wyczuć nawet przez fale telefoniczne. – A co powiesz o tym, że facet, który zginął, nazywał się Tony Dunham?

– Prawnik tego gościa powiedział, że Dunham nie ma żadnych spadkobierców i nie miał ich nawet pięć lat temu.

– A tamtejszym gliniarzom dziewczyna oznajmiła, że wszyscy krewni Tony’ego Dunhama już nie żyją. Chociaż wiek by pasował, on miał pięćdziesiąt trzy lata, jak umarł, a numer jego polisy ubezpieczeniowej zaczynał się na dwadzieścia jeden, czyli wydano ją w Marylandzie. Dunhamowie przypuszczalnie mieszkali w Marylandzie, zanim przeprowadzili się do Pensylwanii.

– Ale trzydzieści lat temu on miał dwadzieścia trzy lata. Mógł już wtedy nie mieszkać z rodzicami.

A teraz nie żyje, zmarł wskutek wypadku. Dlaczego wszystko, co dotyczy tej kobiety, kończy się śmiercią? Wychodzi na to, że rodzina, której samochód potrąciła, miała szczęście, że w sumie nic się nie stało.

– Do diabła, trzeba go sprawdzić z każdej strony. Analizowałaś dane wojskowe?

– Jeszcze nie – przyznała, dając mu odrobinę satysfakcji. – Specjalnie poszukałam tego, czego nie sprawdziłeś.

– Gdzie jest Brunswick? Jak się tam dostać?

– Sierżant zarezerwował ci lot do Jacksonville, odlot o siódmej. Brunswick leży około godziny dalej na północ. Penelope Jackson pracowała w restauracji Mullet Bay, pod miastem, na wyspie Saint Simons, ale rzuciła tę robotę z miesiąc temu. Wciąż może być w okolicy, choć już nie pod tym adresem.

A może jest w Baltimore i płata wszystkim upiorny dowcip.

Rozdział 22

Jesteś pewna, że nic ci nie będzie?

– Jasne – powiedziała, myśląc: Idź, idź już proszę. – Mogę nawet zająć się Sethem, jeśli woli zostać.

– Wspaniale… – zaczął chłopiec. Ale Kay szybko mu przerwała:

– Nie, nie, nie chcę nadużywać twojej uprzejmości.

Chodzi ci o to, że nigdy byś tego nie zaryzykowała. Dobrze, Kay, w porządku. Ja też bym nie zostawiła go ze sobą. Tylko tak zaproponowałam, żebyś nie uznała mnie za podejrzanego typa.

– Mogę zostać u ciebie w domu, żeby Obejrzeć telewizję? Dostrzegła, że Kay nie zamierza zaoferować aż tyle gościnności. Kay jej nie ufała i miała rację, chociaż nie mogła tego wiedzieć. To była krótka wewnętrzna walka, ale poczucie sprawiedliwości Kay w końcu wygrało. Och, jak ona uwielbiała tę Kay, kobietę zawsze godną zaufania. Fajnie być taką jak ona, ale bycie miłym i sprawiedliwym stanowiło luksus, na który nie mogła sobie pozwolić.

– Oczywiście. I proszę, nie krępuj się, częstuj się, czym chcesz…

– Po tak wspaniałym obiedzie? – Poklepała się po brzuchu. – Już nie dałabym rady zjeść ani kęsa.

– Tylko ktoś, kto był przez dwa dni w szpitalu, może uznać chińskie jedzenie za wspaniałe.

– Moja rodzina żywiła się chińszczyzną. Och, ja wiem, to nie to samo miejsce ani ta sama rodzina, ale przypomniałam sobie o tym, kiedy jechaliśmy do Wung Fu.

Kay rzuciła jej sceptyczne spojrzenie. Czyżby teraz trochę przesadziła z opowieścią? Ale to akurat była prawda. Może dotarła już do takiego etapu, gdzie oszustwa stają bardziej wiarygodne od prawdy? Czy to skutek zbyt długiego życia w kłamstwie?

– Sos z kaczki – odezwała się, uważając, by nie mówić zbyt wyraźnie ‘i gwałtownie. – Myślałam, że jest od kaczki, tak jak mleko od krowy. Przyzwyczaiłam się do myśli, że jeśli wcześnie rano zaparkujemy na Woodlawn, nieopodal Gwynns Falls, to zobaczę Chińczyków dojących kaczki. Wyobraziłam sobie ich w tych słomkowych kapeluszach. O Boże, wszyscy mówiliśmy wtedy „kapelusze żółtków”. Rany, ale byliśmy rasistami.

– Dlaczego? – zapytał Seth.

Lubiła go, Grace też, prawie wbrew sobie. A przecież gardziła dziećmi, strasznie ją denerwowały. Jednak w dzieciach Kay była taka słodycz, czułość, odziedziczone albo wyuczone od matki. Bardzo troszczyły się o Kay, co pewnie stanowiło efekt uboczny rozwodu.

– Nas to wtedy nie raziło. Pewnie za trzydzieści lat ktoś nie będzie mógł uwierzyć w rzeczy, które ty mówiłeś, robiłeś i myślałeś.

Po wyrazie twarzy Setha widziała, że wcale się nie dał przekonać, ale przez uprzejmość nie protestował. Jego pokolenie chciało stać się doskonałe pod każdym względem, umieć odkrywać każdą tajemnicę. Przecież mieli iPody. Zdawało się, że to właśnie sprawia, że uważają wszystko za możliwe; sądzą, iż są w stanie kontrolować życie tak jak swoją muzykę, kręcąc kółeczkiem do ustawiania piosenek. No jasne, kochanie. Wszystko to przecież jedna wielka playlista, która tylko czeka, by ją ułożyć. Nowy wspaniały świat na zawołanie.

– Nie powinno nam to zabrać dłużej niż godzinę – oznajmiła Kay.

– Nie martw się o mnie. Albo, jak zwykł mawiać wujek: „Nie szalej, tylko idź”.

Pozostawiona sama w domu, włączyła telewizor w swojej kryjówce i zmusiła się, aby siedzieć spokojnie i przez dziesięć minut oglądać jakiś niesamowicie głupi program. Dzieci zawsze czegoś zapominają, uznała, ale po kilku minutach jazdy rodzice dochodzą do wniosku, iż nie warto po to wracać. Kiedy program po raz trzeci przerwały reklamy, usiadła do komputera. Żadnych haseł, żadnych haseł, błagała w myślach – no i oczywiście żadnych haseł nie było. Mały laptop Della stał szeroko otwarty. Pewnie zostaną ślady nowego użytkownika, ale kto wpadłby na pomysł, aby ją tutaj ścigać? Pospiesznie sprawdziła przez Internet pocztę, patrząc, czy jest coś pilnego. Potem wysłała emaila do szefa. Wyjaśniała, że miała wypadek i ważną sprawę rodzinną – w sumie prawda, bo sama sobie była rodziną – i musiała natychmiast wyjechać z miasta. Szybko zamknęła skrzynkę mailową na wypadek, gdyby szef siedział akurat w sieci i chciał jej odpowiedzieć. Potem, świadoma ryzyka, zaczęła wstukiwać „Heather Bethany” w okienko wyszukiwarki Google’a.

He… Wpisała ledwie dwie litery, a Google już uzupełnił hasło, podając właśnie takie, którego zamierzała szukać. Co… Ech, mała wścibska Kay. Przez kilka dni wykonała całkiem sporą, nadprogramową pracę domową. Heather poczuła się lepiej, widząc, że Kay wcale nie jest aż tak szlachetna i uczynna, że potrafi być zwyczajnie wścibska. Przejrzała historię odwiedzonych stron, ciekawa, dokąd zaprowadzają te cudze poszukiwania. Natykała się jednak wciąż na zwyczajne witryny, takie z podstawowymi sprawami. Kay zaglądała do archiwum „BeaconLight”, ale unikała linków, gdzie należało wnieść opłaty. Nieważne, ona znała tę historię już na pamięć. Była też strona o zaginionych dzieciach, z tymi niesamowitymi, postarzonymi fotografiami i podstawowymi faktami. I jakiś upiorny blog kogoś z Ohio, kto utrzymywał, że rozwiązał sprawę sióstr Bethanych. Dobra. Och, jakby ona chciała, żeby Kay, pracownik socjalny, miała dostęp do tajnych rządowych archiwów, gdzie trzyma się poufne dane. Ale oczywiście nie istniały takie miejsca, a jeśli nawet, sama już dawno by je znalazła i włamała się do nich. Całe wieki temu, do cna wyczerpała wszelkie komputerowe źródła.

Niechętnie rozłączyła się z Internetem i wyłączyła monitor. Tęskniła do własnego komputera. Aż do tej chwili nigdy nie zastanawiała się nad uczuciem do swojej maszyny, nie zwracała uwagi na to, ile godzin dziennie spędza wgapiona w ekran. To, co właśnie teraz sobie uświadomiła, wcale nie wydało się jej żałosne. Wręcz przeciwnie. Lubiła komputery, tę ich logikę i schludność. W ciągu kilku ostatnich lat nieraz parskała śmiechem, słuchając o obawach żywionych względem Internetu, że niby umożliwi dostęp do nieletnich dziewcząt i chłopców, rozpowszechni dziecięcą pornografię. Jakby przed pojawieniem się komputerów świat był bezpieczny. Gdyby jej fatalne w skutkach postępki zaczęły się od rozmowy na chacie, rodzice mieliby szansę to zauważyć. Ona jednak w prawdziwym świecie spotkała się z kimś w cztery oczy i stąd właśnie wzięły się wszystkie problemy, z takiej zwyczajnej rozmowy, najbardziej niewinnej, jaką tylko można sobie wyobrazić.

– Podoba ci się ta piosenka?

– Słucham?

– Podoba ci się ta piosenka?

– Tak.

Tak naprawdę, wcale jej się nie podobała. Nie lubiła takiej muzyki, ale rozmowa stała się już czymś innym, czymś, co miała nadzieję nigdy się nie skończy.

Rozdział 23

I w końcu telefon zadzwonił. Tak właśnie Miriam zapamiętała tamtą chwilę. Zaczęła stwarzać wspomnienie, jeszcze gdy wszystko się działo, poprawiać teraźniejszość w trakcie jej trwania. Później mówiła sobie, że wyczuła powagę akurat tego telefonu już za sprawą samego głuchego, ponurego brzęczenia dzwonka, które słyszała, szykując stół do obiadu. Ale tak naprawdę wiedziała o tej powadze dopiero kilka chwil później, gdy jakiś mężczyzna odchrząknął i zaczął mówić po baltimorsku – nietypowo wypowiadając samogłoski, tak drażniąco. Jak dobrze znała ten sposób mówienia.

Znaleźli dziewczynki.

Trafili na jakieś ciała i to mogą być siostry Bethany.

Pewnie kolejny wariat zaczął bełkotać w areszcie, rozpaczliwie chcąc pójść na układ z policją albo zwyczajnie zwrócić na siebie uwagę.

Znaleźli je.

Wariat w areszcie coś bełkocze, ale trzeba go wysłuchać.

Oni je znaleźli.

Sunny. Heather. Dave nie żyje, biedny Dave, nie doczekał końca całej tej historii. A może właśnie miał szczęście, zaoszczędził sobie wysłuchiwania tego, czego nigdy nie potrafił do siebie całkiem dopuścić.

Odnaleźli je.

– Pani Miriam Bethany? – Właśnie to „Bethany” wszystko jej wyjaśniło. Był tylko jeden kontekst, w którym nadal pozostawała Miriam Bethany.

– Słucham?

– Nazywam się Harold Lenhardt, jestem sierżantem w departamencie policji hrabstwa Baltimore.

Znaleźli je, znaleźli je, znaleźli je.

– Kilka dni temu pewna kobieta miała wypadek samochodowy, a kiedy na miejscu zjawili się funkcjonariusze policji, powiedziała…

Wariat, kolejny pieprzony wariat. Następny szaleniec, obojętny na ból i rany, jakie zadaje.

– Wyznała, że jest pani młodszą córką, Heather. Umysł Miriam eksplodował.

Загрузка...