Prajapataye svaha.
Prajapataye idam na mama.
(1976)
Mantry Agnihotry wypowiada się w oryginalnym brzmieniu,
w sanskrycie. Nie tłumaczy się ich na żaden inny język…
Mantry Agnihotry wypowiada się rytmicznie, zrównoważonym tonem,
także dźwięk wibruje po całym domu. Głos nie powinien być
za mocny albo zbyt słaby; nie należy też wypowiadać słów mantry
pospiesznie (…). Odmówienie mantry powoduje uczucie
całkowitego poddania się.
Z instrukcji odprawiania Agnihotry, rytuału wschodu i zachodu słońca, głównego obrzędu Pięciokrotnej Ścieżki
Gdy coraz bliżej było do zachodu słońca, Dave wyjął ghi z lodówki i ruszył do gabinetu, zostawiając Cheta razem z Miriam przy kuchennym stole i kubkach herbaty. Nawet nie starali się rozmawiać, tylko sączyli ziołowy napar i wpatrywali w przestrzeń. Wszyscy czuli się wycieńczeni i już ochrypli po całym dniu przesłuchań, chociaż to Dave głównie mówił. Miriam zdawała się na męża, zaś detektyw w ogóle rzadko się odzywał. Czasem Dave’owi pasowało to milczenie Willougby’ego. Ludzie czynu powinni być lakoniczni. Kiedy indziej jednak podejrzewał, że te spokojne wody nie są szczególnie głębokie. Jednak Chet stał się już domownikiem, jak zwierzę ostatecznie przygarnięte po latach zapewnień, że nie chcą kłopotać się psem. Dave po turecku usiadł w gabinecie na dywaniku, ale zwykłym, nie modlitewnym. Poza miedzianym kociołkiem ofiarnym w Agnihotrze nie potrzeba było żadnych rytualnych przyborów, co stanowiło dużą część jej uroku. Bethany znalazł ten dywanik dhurrie lata temu na hinduskim bazarze, kiedy podróżował po skończeniu college’u. Matka jeszcze wtedy mieszkała w Baltimore, a Dave znosił jej swoje skarby do domu, wbrew narzekaniom i podejrzeniom.
– Co jest w tych pudłach? – pytała rozeźlona, kiedy przychodził do mieszkania. – Narkotyki? Jeśli policja zapuka do drzwi, to cię nie będę kryła.
Włożył do kociołka trochę nawozu, dodał kawałek nasączonej tłuszczem kamfory, potem resztę łajna i ziarna ryżu. Spojrzał na zegarek, aby sprawdzić, czy nastał właściwy moment zachodu słońca.
– Agnaye svaha - powiedział, składając w ofierze pierwszą część ziaren ryżu nasączonych tłuszczem. – Agnaye idam na mama.
Ludzie często myśleli, że Pięciokrotna Ścieżka to kolejny suwenir przywieziony z młodzieńczych podróży. Dave jednak był już żonaty z Miriam i pracował na państwowej posadzie, kiedy po raz pierwszy o tym usłyszał na przyjęciu w północnozachodnim Baltimore. Pięciokrotna Ścieżka okazała się tematem łączącym większość osób z tej imprezy, urządzonej w wiktoriańskim domu w Old Sudbrook. Dave, kiedy dorastał w Pikesville, nie miał pojęcia, że takie domy w ogóle istnieją, nie wspominając już o zamieszkujących je ludziach, chociaż Herb i Estelle Turnerowie żyli ledwie kilka kilometrów od mieszkania jego matki. Turnerowie byli zarazem ciepli i zdystansowani. Dave uznał, że ich pełna powagi godność stanowi właśnie efekt Pięciokrotnej Ścieżki. To działo się nieco przed tym, jak dowiedział się o ich kłopotach z córką i słabym zdrowiu Estelle. Miriam zawsze sceptycznie spoglądała na tamtą parę, twierdząc, że tylko łowili sobie współsekciarzy. A jednak gdy Bethany zapytał ich o unoszący się w domu słodki, gęsty dym, tak niespodziany w ciepłą, wiosenną noc, oni jedynie wspomnieli o Pięciokrotnej Ścieżce. Podejrzewał, miał nadzieję, że chodzi tu o trawkę, której on i Miriam bardzo chcieli spróbować. Ale źródłem woni okazała się Agnihotra, rytuał wschodu i zachodu słońca. Zapach wszczepił się w kościec domu. Kiedy Estelle Turner wyjaśniła już, skąd wziął się aromat i że łączy się z Pięciokrotną Ścieżką, Dave ujrzał w nim sposób na to, aby stać się kimś takim jak Turnerowie – człowiekiem dystyngowanym, pewnym siebie, mieszkającym w pięknym, choć nie ostentacyjnym domu.
Miriam twierdziła, że przez Agnihotrę cały dom śmierdzi gównem. Kiedy przeprowadzili się na Algonquin Lane, twardo nalegała, by Dave ograniczył rytuał tylko do gabinetu i zamykał przy tym drzwi. A nawet wtedy rozpaczała nad tłustymi plamami po ghi na ścianach, cienką błyszczącą warstewką, której nie dało się wyczyścić. Teraz Dave podejrzewał, że mógłby odprawiać Agnihotrę nawet i przy kuchennym stole, a Miriam by nie pisnęła. Już więcej mu się nie sprzeciwiała. Niemal za tym tęsknił. Niemal.
– Prajapataye svaha - powiedział, składając drugą ofiarę. – Prajapataye idam na mama.
Teraz musiał medytować, dopóki nie zgaśnie płomień.
Reporterzy przychodzili trójkami – trzy gazety, trzy stacje telewizyjne, trzy stacje radiowe, trzy kablówki. W każdej grupie znajdował się dziennikarz, który nalegał na ekskluzywną, płatną rozmowę z Dave’em i Miriam. Jednak później ci młodzi ludzie oznajmiali, że wszystko rozumieją, kiedy tylko Chet już im wytłumaczył, że państwo Bethany wolą opowiedzieć swoją historię wielokrotnie, raz każdemu medium. Wszyscy reporterzy byli tak samo uprzejmi i życzliwi, wycierali buty na wycieraczce, wyrażali podziw dla tego, jak wspaniale przebudowano wiejski dom, nawet jeśli przez ostatni rok niczego w nim nie zrobiono. Głosy mieli łagodne, pytania ostrożne. Młoda kobieta z Kanału 13 wdzięcznie zalała się łzami, patrząc na zdjęcie dziewczynek. To nie były już zdjęcia ze szkoły, portrety na błękitnym tle. Ludzie z telewizji wyjaśnili Dave’owi i Miriam, że tamte fotografie, pokazywane tyle razy, „straciły siłę przebicia” i lepiej wykorzystać nowe. Wybrali zwyczajne zdjęcie, które Dave miał u siebie w gabinecie, pamiątki z wycieczki do Zaklętego Lasu. Heather siedziała na taborecie, ze skrzyżowanymi nogami, a Sunny stała podparta pod boki i udawała, że wcale dobrze się nie bawi. Ale z tego, co pamiętał Dave, to był cudowny dzień. Nastoletnie fochy Sunny ledwie dawało się odczuć. Wszyscy byli dla siebie słodcy i mili.
Dziennikarze z prasy, ostatni, którzy przemaszerowali tamtego dnia, nie narzekali na wyeksploatowane przez media szkolne zdjęcia bez „siły przebicia”. Nalegali jednak, aby pozwolono im również wykorzystać fotografie Dave’a i Miriam, na której siedzieli razem, a przed nimi, na stoliku do kawy stały oprawione w ramki szkolne podobizny obu dziewczynek. Jakże bardzo Dave bał się widoku tego tableau w jutrzejszej gazecie. Jego ramię niezgrabnie obejmujące Miriam, dystans między ich ciałami, twarze odwrócone od siebie.
– Wiem, że w pierwszym tygodniu pojawiło się żądanie okupu – zagadnął reporter z „Beacon”, porannej gazety. – Okazało się oszustwem. Czy w ciągu ostatniego roku były też jakieś inne ślepe tory?
– Nie wiem. – Dave spojrzał na Miriam, ale ona się nie odzywała, jeśli nie nalegano.
– Nie chcę, żeby pan mówił mi o czymkolwiek, co mogłoby przeszkodzić w śledztwie.
– Były jeszcze inne telefony. Ale nie z żądaniami okupu. Raczej… kawały. Obsceniczne, chociaż nie w takim tradycyjnym sensie. – Potarł podbródek z lekkim zarostem i spojrzał na Cheta, który zmarszczył brwi. – Może jednak nie powinien pan o tym wspominać. Policja ustaliła, że to był po prostu jakiś chory dzieciak. Nie znał ani nas, ani dziewczynek. Więc to nic nie znaczy.
– Oczywiście. – Reporter z „Beacon” pokiwał głową ze szczerym współczuciem. Miał mniej więcej czterdzieści lat, był korespondentem wojennym w Wietnamie i spędził sporo czasu w zagranicznych oddziałach swojej gazety: w Londynie, Tokio, Sao Paulo. Przyszedł pierwszy i zdołał zawrzeć te wszystkie informacje o sobie wśród potoku wiadomości przedstawionych im na przywitanie. Jego referencje miały, jak podejrzewał Dave, uspokoić, stanowić zapewnienie, że zadanie przydzielono znakomitemu specjaliście. Jednak Bethany nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ten człowiek próbował też tak pocieszyć samego siebie. Zaginięcie dwóch dziewczynek nie równało się przecież wojnom i polityce zagranicznej. Wyglądał jak pijak, na nosie miał popękane naczynka, policzki niezdrowo zaczerwienione.
– Jedno żądanie okupu, z War Memoriał Plaża… Czy udało się dociec, kto dzwonił? – Teraz reporterka z „Light”, drobna i nerwowa. W krótkiej fryzurze i minispódniczce wyglądała, jakby niedawno skończyła college. Biegaczka, pomyślał Dave, patrząc na twarde łyki, przyciśnięte do dolnego szczebla krzesła z prostym oparciem. On sam zaczął biegać po pierwszym stycznia, ale nie wskutek noworocznego postanowienia. Jakby przyzywany niewidzialnymi głosami, pewnego dnia wstał, włożył tenisówki i ruszył do Leakin Park, okrążając korty tenisowe i miniaturowy tor kolejki. Dobiegł do Crimea, letniego domku zbudowanego przez rodzinę, która założyła trasę kolejową BO. Po drodze minął stary kościół, przez dziewczynki uważany za nawiedzony. Teraz biegał do ośmiu kilometrów dziennie, lubił jogging bardziej niż na początku, kiedy musiał skupiać się na każdym chrypiącym oddechu. Teraz wpadał w rytm już w ciągu kilku chwil; umysł stawał się znowu wolny i mógł swobodnie wędrować, zawsze trafiając do tego samego miejsca.
– Nie… ja… nie. Po prostu, nie ma nic nowego. Przykro mi. Już minął rok, ale nie nastąpił żaden przełom w sprawie. Rozmawiamy z wami, ponieważ uważamy, że wasze artykuły mogą pobudzić komuś pamięć, dotrzeć do osoby, która coś pamięta… Przykro mi.
Miriam rzuciła mu spojrzenie, które mógł odczytać tylko mąż. „Przestań się usprawiedliwiać” Jego oczy odpowiedziały: „Przestanę, kiedy ty zaczniesz”.
Zdawało się, że dziennikarze niczego nie dostrzegają. Czy wiedzieli? Czy Chet wyjawił, oczywiście tylko do ich wiadomości, wszystkie rodzinne sekrety Bethanych, a potem nakłonił, aby nie zadawali kłopotliwych pytań? Dave teraz już niemal chciał, aby ta cała historia wyszła na jaw. W lepsze dni wiedział, że to wcale nie wina Miriam. Gdziekolwiek wtedy była – w domu na sprzedaż, tutaj na Aigonquin Lane, w motelu – nie zdołałaby ocalić dziewczynek. Zresztą on sam większość popołudnia spędził w barze, zanim wreszcie zdołał się pozbierać i przyjechać do centrum handlowego po córki, spóźniony nie więcej niż pięć minut. Wciąż kłuło go w dołku na wspomnienie, jak czuł się tamtego popołudnia. Najpierw złość, bo uznał, że dziewczynki się spóźniają, nie liczą się z innymi. Potem obawa, ale podszyta pewnością: „zaraz wszystko się wyjaśni i znowu będę zły, a nie spanikowany”. Kiedy minęło czterdzieści pięć minut, skontaktował się z ochroną centrum handlowego. Wciąż jeszcze pamiętał wielkie współczucie otyłego strażnika, który wraz z nim przemierzał korytarze. Basowym, dudniącym głosem mężczyzna prezentował różne opcje:
– Może wsiadły w autobus do domu? Może postanowiły wziąć udział w jakiejś ankiecie dla klientów, gdzieś na zapleczu? Może pojechały do domu z matką albo ojcem koleżanki?
Dave uchwycił się słów strażnika, jakby były obietnicą. Popędził do domu volkswagenem pewien, że zastanie dziewczynki – a zastał tylko Miriam. To było takie dziwne, spotkać się z nią teraz, chcieć konfrontacji, a jednocześnie musieć odsunąć na bok fakt niewierności nagle pomniejszony okolicznościami. Miriam okazała się niesamowicie spokojna, zadzwoniła na policję, zgodziła się, by Dave wrócił do centrum handlowego i szukał dalej, podczas gdy ona zostanie w domu, na wypadek gdyby dziewczynki się pojawiły. O siódmej wieczór, wciąż jeszcze się łudzili, że córki wrócą. Ciężko było opisać ulatującą nadzieję, do której jeszcze mieli prawo. Emocje nie rozwijały się liniowo i brak definitywnej odpowiedzi wciąż sprawiał, że wyobraźnia Dave’a szarpała się, tworząc naciągane rozwiązania. Takie sytuacje jak zniknięcie dzieci zdarzały się w operach mydlanych, dlaczego więc rozwiązanie też nie mogło być rodem z łzawego serialu? Podwójna amnezja, ekscentryczny grecki miliarder, który porwał dzieci, aby całe i zdrowe mieszkały w jakimś bawarskim zamku. Dlaczego nie?
Jakiekolwiek grzechy popełniła Miriam, to przecież Dave pozwolił dzieciom na wycieczkę do centrum handlowego, chociaż żona raz po raz zapewniała go, że nie zrobił błędu. Tak, jednak obwiniał Miriam. Czuł się rozkojarzony, wściekły. Wtedy myślał, że martwi się interesami, ale nagle rozumiał, że widział, iż coś złego dzieje się z ich małżeństwem; jego podświadomość wysyłała mu sygnały, których nie potrafił zinterpretować. Gdyby tamtego dnia był bardziej obecny, skupiony na córkach, mógłby sobie uświadomić, że przecież są jeszcze za małe, aby dawać im tyle wolności. Ale Miriam wytrąciła go z równowagi.
Nie miał pretensji do Jeffa Baumgartena ani jego żony, których wielokrotnie przesłuchała policja, gdy Miriam dobrowolnie opowiedziała prawdę. Przede wszystkim Thelma Baumgarten odwiedziła sklep Dave’a o trzeciej po południu, a sklep znajdował się nie więcej niż pięć kilometrów od centrum handlowego. Jak się okazało, motel był jeszcze bliżej. Dave nienawidził pani Baumgarten bardziej niż jej męża. Jeff pieprzył Miriam, ale pani Baumgarten… Tak, ona tym swoim małym, głupim liścikiem próbowała zrzucić wszystko na Dave’a. Tłusta mała hausfrau. Gdyby dbała, żeby mąż był szczęśliwy, to może zostawiłby Miriam w spokoju.
– Czy są jacyś podejrzani? – Dave spojrzał na Cheta, szukając zezwolenia, zachęty, by powiedzieć o Baumgartenach. Detektyw lekko pokręcił głową. „To tylko by zamąciło sprawę”, tłumaczył, gdy Dave nalegał, aby upublicznić absolutnie wszystko, założyć, że każdy okruch prawdy jest ważny, wręcz niezbędny, by dowiedzieć się, co zdarzyło się jego córkom. Im więcej wiedziała opinia publiczna, tym odpowiedniejsi ludzie mogli im pomóc. Może pani Baumgarten kogoś wynajęła? Albo JefF Baumgarten zaaranżował porwanie dzieci, aby zmusić Miriam do kontynuowania romansu? Może coś poszło nie tak z jego planem? Szczerość wyzwala i się opłaca, argumentował Dave, powinni wyłożyć kawę na ławę i pozwolić elementom łamigłówki wskoczyć na swoje miejsce.
Pewnie właśnie dlatego Chet postanowił, że powinien razem z nimi być podczas odwiedzin dziennikarzy. Dave nie potrafił dostrzec żadnej innej przyczyny. W pierwszych tygodniach poszukiwań ujawniono zdecydowaną większość znanych faktów: odnalezienie torebki Heather, telefony o rzekomym pojawieniu się dziewczynek w różnych stanach (Południowa Karolina, Zachodnia Wirginia, Wirginia, Vermont) oraz w różnym stanie (żywych i roześmianych, pływających i bawiących się, jedzących hamburgery, związanych i zakneblowanych). Dziwne, ale ci, co mieli podobne złudzenia, byli gorsi od żartownisiów. Myśleli, że ich fantazje pomogą, ale przynosiły tylko ból.
– Czy pan… – Reporter ze „Stara”, jak za dawnych czasów, z małym kapeluszem na głowie i w wąskim krawacie, po omacku szukał odpowiednich słów, aby zadać pytanie, które Dave już przewidział. – Czy nadal ma pan nadzieję, że córki zostaną odnalezione żywe?
– Oczywiście. Nadzieja to podstawa.
Podwójna amnezja, zamek w Bawarii, łagodny ekscentryk, który chciał mieć dwie złotowłose córki, ale nigdy, przenigdy by ich nie skrzywdził.
– Nie – powiedziała Miriam.
Chet spiął się, jakby chciał interweniować. Czyżby śledczy wreszcie coś wyśledził? Czy wiedział, że Dave odruchowo, właśnie w tej chwili, zapragnął spoliczkować żonę? Nie pierwszy raz w ciągu ostatniego roku Bethany musiał walczyć z tym impulsem. Reporterzy też zdawali się zaszokowani, tak jakby Miriam złamała niepisane reguły dotyczące zrozpaczonych rodziców.
– Proszę wybaczyć mojej żonie – odezwał się Dave. – Jest bardzo wrażliwa, a to taki ciężki okres.
– Nie jestem marudnym dzieckiem – zareagowała gwałtownie Miriam. – I nie jestem dzisiaj bardziej wrażliwa, niż byłam wczoraj albo będę jutro. Bardzo bym się chciała mylić. Ale jeśli w tym momencie nie zaakceptuję prawdopodobieństwa ich śmierci, to jak mam żyć? Jak dam sobie radę?
Dave zauważył, że podczas tego wybuchu dziennikarze nie robili notatek. Instynktownie chronili Miriam, tak jak wszyscy. Przyjęli, że ten jej niefortunny komentarz wynikł z rozpaczy. Reporterów uważano za cyników i może nawet tacy byli, kiedy chodziło o afery polityczne i spiski. Ale z tego, co widział Dave, stanowili grupę najbardziej naiwnych i optymistycznych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkał.
– Przykro mi – powiedział i nawet on nie wiedział, dlaczego się teraz usprawiedliwia.
Po tym zrywie Miriam też pokiwała głową i skuliła ramiona, tak jakby czekała, żeby Dave ją objął.
– To trudne – odezwała się. – Ciężko pozostawać otwartym na nadzieję, chociaż potrzebuje się żałoby. Cokolwiek zrobię albo powiem, czuję się, jakbym zdradzała córki. My po prostu chcemy wiedzieć.
– Czy w ciągu całego dnia jest choć chwila, kiedy państwo o tym nie myślą? – zapytała reporterka „Lighta”.
To pytanie sprawiło, że Dave stracił rezon, po części dlatego, że stanowiło pewną nowość. Jak dajecie sobie radę? To wiedział. Ale czy w ogóle kiedykolwiek przestał myśleć o dziewczynkach? Podchodząc do sprawy racjonalnie, musiały być takie chwile „zapomnienia”, ale nie potrafił ich odnaleźć teraz, kiedy się starał. Gdy przygotowywał się do kolacji, wciąż przypominał sobie, co dziewczynki lubiły, a czego nie. „Znowu mięso?” Kiedy zatrzymywał się na czerwonym świetle, na nowo przeżywał rozmowy, jakie kiedyś prowadzili o pobliskim zakładzie ubezpieczeń społecznych, dlaczego jest tam tylu pracowników, codziennie korkujących ulice około czwartej po południu. „Oni dadzą nam pieniądze, jak będziemy starzy? Fajnie!” Gdyby zaczął myśleć o tym, jak mocno nienawidzi Jeffa Baumgartena, jak bardzo chce poczekać na niego pod domem w Pikesville i przejechać go volkswagenem, gdy facet tylko wyjdzie za próg, żeby zabrać poranną gazetę z podjazdu – to wtedy w sumie też myślałby o dziewczynkach, prawda? Kiedy otwierał skrzynkę pocztową i znajdował w niej swój egzemplarz magazynu „New York”, to widział na ostatniej stronie reklamę rumu Ronrico i przypominał sobie, jak Heather była nią zafascynowana, zaś Sunny chichotała z codziennych słownych gierek. Każda rzecz na świecie – zawalony teraz domek, który kiedyś dziewczynki skleciły na podwórzu, połyskliwa zieleń puszki piwa Genesee w rynsztoku, niebieski szlafrok kąpielowy Miriam – wszystko wiodło jego myśli ku córkom. Podobno taka intensywność uczuć nie trwa wiecznie, ból maleje, jednak on chciał, by to trwało i trwało. Jego tępa furia była jak lampa zapalona w oknie, aby wskazać Sunny i Heather drogę do domu.
Nawet teraz myśli kłębiły mu się w głowie, co przeczyło całej idei Agnihotry. Próbował delikatnie poruszyć ten problem w rozmowach z innymi osobami podążającymi Pięciokrotną Ścieżką. Oczywiście, Estelle Turner dawno już umarła, a Herb po jej śmierci wywędrował do północnej Kalifornii, twierdząc, że musi przeciąć wszystkie więzi, aby móc żyć dalej. Dave wypytywał go o dziewczynki, ale on zdawał się trochę niechętny wspominaniu swojego dawnego życia w Baltimore i tak kierował rozmową, że w końcu stawała się rozmową o nim samym, o jego różnych rozczarowaniach i stratach.
– Stary, ja po prostu nie umiem znaleźć drogi – powtarzał bezustannie. Potem wszystko dla Herba stało się abstrakcją, oprócz Estelle. Nawet śmierć własnej córki potraktował tylko jako rodzaj duchowego sprawdzianu, część tej jego cholernej podróży.
W Baltimore mieszkali jednak inni, którzy szli Pięciokrotną Ścieżką, i oni byli dla Dave’a wyjątkowo mili w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, dając to, co Miriam ironicznie nazywała niekończącą się dostawą sojowych zapiekanek. Ale nawet ci przyjaciele wydawali się zakłopotani, kiedy starał się zasugerować, że ten ich wspólny system wierzeń może nie wystarczyć, aby pomóc mu przez to wszystko przejść. Co się takiego dzieje, że nie potrafi oczyścić umysłu do codziennych medytacji? Czy powinien ich zaprzestać, dopóki nie osiągnie odpowiedniego stopnia koncentracji? A może starać się nadal o wschodzie i zachodzie słońca oczyścić myśli i przyjąć to, co jest teraz? Oto właśnie kończył kolejny bezowocny rytuał o zachodzie słońca – nie udało mu się odnaleźć ani spokoju, ani zadowolenia. Zamiast tego zaczynał dostrzegać w Agnihotrze to, co zawsze zauważała w niej Miriam – zapach gówna i tłusty dym osiadający na ścianach gabinetu.
Ogień zgasł. Dave zebrał popioły, których używał jako nawozu, ruszył z powrotem do kuchni, nalał sobie kieliszek wina i szklaneczkę whisky dla Cheta. Po chwili dał też kieliszek wina Miriam.
– Naprawdę Chet, czy był jakiś postęp? Możesz spojrzeć wstecz na zeszły rok i powiedzieć, że czegoś się dowiedzieliśmy? – Pomyślał, że jest wielkoduszny, mówiąc „my”. W głębi duszy Dave uważał, że gliniarze, nawet mili i szczerzy, są niekompetentni.
– Wyeliminowaliśmy mnóstwo możliwych scenariuszy. Nauczyciel z Rock Glen. Hm… inni.
Nawet w poufnej rozmowie Chet nie zagadnąłby Miriam o Baumgartenów. Dave’a wręcz powaliło, jak gliniarze nadskakiwali jego żonie, prawie jej gratulowali szczerości, kiwali ze zrozumieniem głowami tamtego niedzielnego popołudnia, kiedy dobrowolnie wyznała prawdę. Prawdomówna Miriam, szczera Miriam, przezwyciężyła instynkt nakazujący obronę siebie samej i zrobiła wszystko, aby ratować córki. Ale gdyby Miriam nie miała talentu do kłamstw, gdyby nie wikłała się w głupi romans, wtedy w ogóle nie musiałaby niczego ukrywać. Dave był tego pewien.
Chociaż to on skłamał pierwszy, pomijając sprawę pani Baumgarten, niejasno tłumacząc, dlaczego postanowił zamknąć sklep tak wcześnie i poszedł na piwo do pobliskiej knajpy. Podczas pierwszych rozmów z policją był zdenerwowany, często przerywał i rozbieganym spojrzeniem omiatał pokój. Czy właśnie w tym tkwił problem? Czy policja tak bardzo skupiła się na dziwnym zachowaniu Dave’a, że pomyślała, że właśnie on jest sprawcą? Teraz temu zaprzeczali, ale był pewien, że go podejrzewano.
– Odmawiałeś inkantację? – Chet zdążył już dobrze poznać zwyczaje Bethany’ego.
– Tak – odparł Dave. – Kolejny dzień, kolejny zachód słońca. I czy za trzysta sześćdziesiąt pięć zachodów słońca znowu będziemy tutaj, znowu będziemy opowiadać całą historię z nadzieją, że ktoś zgłosi się na ochotnika? A może kolejne rocznice staną się rzadsze? Pięciolecie, dziesięciolecie, potem dwudziestolecie, wreszcie pięćdziesięciolecie?
– Trzysta sześćdziesiąt sześć dni – powiedziała Miriam.
– Co?
– Rok 1976 to rok przestępny. Czyli mamy dodatkowy dzień. Trzysta sześćdziesiąt sześć lat od zaginięcia dziewczynek. To znaczy dni.
– No co ty powiesz, Miriam. Tak skrupulatnie wszystko policzyłaś. Zgaduję, że kochałaś je bardziej niż mnie. Poza tym dzisiaj jest dwudziesty siódmy, nie dwudziesty dziewiąty. Reporterzy potrzebują czasu, żeby przygotować artykuły i reportaże na poniedziałek, kiedy wypada rocznica. Czyli tak naprawdę minęły trzysta sześćdziesiąt cztery dni.
– Dave… – To była prawdziwa rola, jaką Chet odgrywał w ich życiu, bardziej rozjemcy niż policjanta. Ale Dave i tak już czuł się skruszony. Rok temu, no, trzysta sześćdziesiąt cztery dni temu, myślał, że utrata żony jest wielką życiową tragedią. Zgarbiony nad barem u Monaghana doświadczał zwyczajnych emocji rogacza: wściekłości, chęci zemsty, żalu nad sobą samym, strachu. Bawił się pomysłem rozwodu z Miriam, pewien, że akurat on zachowa opiekę nad córkami, zważywszy na okoliczności. Zamiast tego stracił dzieci, a zachował żonę.
Zakładając, że miałby wybór – ale tak naprawdę nie miał żadnego. Ale gdyby go zapytano, co by wybrał, poświęciłby Miriam w ułamku sekundy, jeśli tylko odzyskałby Sunny i Heather. Ona na pewno postąpiłaby tak samo. Ich małżeństwo tworzyło kruchy pomnik utraconych córek, nic więcej.
Życzył Chetowi dobrej nocy i zaniósł alkohol na tylny ganek, przyglądając się oponie wiszącej na jedynym mocnym drzewie na podwórzu. Patrzył też na stos gałęzi i drewna przy ogrodzeniu. Kiedy dziewczynki były małe, bardzo lubiły te chatynki z tyłu domu, postawione z gałęzi, z „kobiercami” z mchu, który przesadziły z innych części ogrodu, a także z zapasami szczypiorku i mniszka w roli prowiantu. Córki wyrosły z takich zabaw już lata temu, ale ich ostatni domek stał aż do zeszłej zimy, kiedy zawalił się pod ciężarem śniegu. Dave właśnie teraz czuł się tak, jakby sam żył w chacie z połamanych gałęzi, a zapasy szczypiorku już się kończyły.
Nareszcie sama – „znowu sama”, oczywiście, tak brzmiały słowa piosenki, której Sunny ciągle słuchała, kiedy miała jedenaście lat, doprowadzając nią wszystkich do szaleństwa. Nareszcie sama, Miriam podeszła do zlewu i wylała zawartość kieliszka. Nie miała ochoty na alkohol, tyle że Dave nie zauważał takich rzeczy. Po to, by zobaczyć, jak mało piła w tych dniach, musiałby przecież najpierw dostrzec, ile on pije, a akurat ten element samopoznania go nie interesował.
Zlew mieścił się dokładnie pod dużym oknem wychodzącym na podwórze – to była jedyna zmiana, jaką Miriam wprowadziła podczas renowacji domu. „Kobieta musi mieć okno nad zlewem”, tłumaczyła, gdy zobaczyła plany Dave’a, na których tę ścianę pokrywały meksykańskie kafelki. Takie okno było u matki Miriam, a ona wpoiła tę zasadę własnym córkom. Przypomniała sobie, jak Heather urządzała domek dla lalek z Creative Playthings. Ten składany prostokąt pod otwartym niebem zrobiony z błękitnego drewna całkowicie różnił się od falbaniastego wiktoriańskiego domku, jaki dziewczynka sama by sobie wybrała. Miał nawet nowoczesne, duńskie mebelki z mocnego, twardego drewna. „Zlew musi wychodzić kobiecie naprzeciw”, mówiła gumowa lalka-mama do gumowej lalki-taty, gdy Heather rozstawiła domek po raz pierwszy, a Miriam nie poprawiła tego zniekształcenia swoich słów. Lalki były w zestawie jedynymi kiepskimi elementami, kruszyły się i wysychały, tak jak to się w końcu dzieje z gumą, schodziła też farba z ich twarzy. Ten domek i meble ciągle leżały w szafce Heather, czekając na… Na co? Na kogo?
Ogólnie rzecz biorąc, pokoje dziewczynek pozostały takie jak wcześniej. Miriam tylko raz złamała się i poprawiła pościel pozostawioną w nieładzie. Dziewczynki sprzeciwiały się ścieleniu, argumentując to swoimi stylami spania.
– Ja to zaraz znowu rozgrzebię – mówiła Heather.
– A moje i tak jest tylko trochę pogniecione – oznajmiała Sunny. Osiągnęły kompromis. Będą ścieliły łóżka od poniedziałku do piątku, a zostawiały je nieposłane w weekend. Przez całe tygodnie patrzenie na te niezasłane łóżka dawało Miriam wielką pociechę. Dowodziły, że jej córki mają jeszcze zamiar w nich spać, że wróci tydzień zwykłych dni, a wraz z nim dziewczynki.
Zaraz po tym… nie, nie „po tym”, bo takie określenie sugeruje konkretne wydarzenie, coś zdefiniowanego. A gdzie w ich sytuacji było „to”, czym było „po”? Przez pierwsze czterdzieści osiem godzin, kiedy niczego nie wiedziano i wszystko zdawało się możliwe, Miriam czuła się, jakby wpadła w zimny, rwący strumień, a jedynym kierującym nią instynktem była chęć przetrwania szoku. Nic nie jadła, rzadko spała, dorzucała do organizmu kofeinę, bo musiała być w stałej gotowości, czujna. Na początku zakładała, że wkrótce pojawi się jakaś odpowiedź. Wszystko się wyjaśni wraz z dzwonkiem telefonu, pukaniem do drzwi.
Jakże wygórowane okazały się te oczekiwania.
Detektyw Willoughby – jeszcze wtedy nie był dla niej Chetem, tylko funkcjonariuszem policji – uważał, że była bardzo dzielna i bezinteresowna, skoro mu tak szybko wyznała, gdzie dokładnie była tamtego popołudnia.
– Instynkt każe kłamać nawet o najdrobniejszych sprawach – powiedział Miriam. – Byłabyś zdumiona, jak naturalnie i automatycznie ludzie kłamią policji.
– Jeśli prawda pomoże odnaleźć moje córki, czym się przejmować? A jeśli nie pomoże… To czym się przejmować?
To była pierwsza niedziela po zniknięciu dziewczynek. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny, pierwsze czterdzieści osiem godzin – wszystko podlegało jakimś określonym regułom dotyczącym kluczowych okresów powiązanych ze stosownymi możliwościami. I wszystko do tego nie pasowało. Miriam odkryła, że w sumie nie ma żadnych reguł. Nie musieli na przykład czekać ze zgłoszeniem zaginięcia dziewczynek. Policja traktowała ich poważnie już od pierwszego telefonu. Przysłano funkcjonariuszy do domu, a potem do centrum handlowego, gdzie chodzili wśród rzednących już w sobotni wieczór tłumów, razem z Miriam i Dave’em. Inni ludzie też pomagali. Bileter w kinie pamiętał dziewczynki i nawet to, że kupiły bilety na Ucieczkę z Góry Czarownic, a potem próbowały wślizgnąć się na Chinatown. Miriam poczuła dziwny przypływ dumy z Sunny, kiedy to usłyszała. Potulna, dobroduszna Sunny zakradła się na film tylko dla dorosłych. Nie znała jej od tej strony. Kiedy znów się z nią zobaczy, nie będzie zła. Szczerze mówiąc, chętnie by sobie z nią usiadła, przejrzała repertuar i zapytała, czy są jeszcze jakieś filmy tylko dla dorosłych, które córka chciałaby zobaczyć. Coppola, Fellini, Herzog – obie stałyby się entuzjastkami sztuki.
Jakie jeszcze obietnice złożyła tamtego sobotniego popołudnia? Odnajdzie dla siebie drogę powrotną ku jakiejś formie życia duchowego. Nie Pięciokrotną Ścieżkę Dave’a, ale może judaizm lub w ostateczności Kościół unitariański. I przestanie już czepiać się męża o tę Ścieżkę; nie będzie go drażnić, wytykając, że przyjął duchowy obrzęd, bo pozazdrościł dóbr materialnych ludziom, którzy mu go pokazali. Chociaż czuła dużą wdzięczność dla Turnerów, to nie podzielała fioła Dave’a na ich punkcie, bo okazana przez nich Bethanym wielkoduszność miała korzenie w samolubstwie, nawet jeśli zdawało się to sprzecznością.
Przyrzekała też inne rzeczy. Będzie lepszą matką, będzie przyrządzała smaczne posiłki, przestanie wspomagać się chińszczyzną na wynos i pizzą z Marino. Rzeczy dziewczynek będzie prać bardzo starannie. Może już czas, aby zmienić wygląd pokoju Sunny, zaznaczyć ten rytuał przejścia do liceum w przyszłym roku? Czy Heather nie wyrosła już z lamówki Tam, gdzie czają się dzikie rzeczy zdobiącej jej pokój, choćby i pięknej? Miriam zrobiła jąz dwóch egzemplarzy książki. Rozerwała oprawę, potem poprzyczepiała kartki do ściany, tak by pojawiła się na nich cała historia. Mogły też wszystkie trzy odwiedzić pchli targ w Westview DriveIn i w Purple Heart, znaleźć stare meble, pomalować na jaskrawe, nowoczesne kolory. Pójdą też po nową pościel na tak zwaną białą wyprzedaż w sklepie wielobranżowym, w styczniu…
Te wszystkie myśli przechodziły Miriam przez głowę właśnie tamtego wieczoru, póki widok niebieskiej dżinsowej torby, wyglądającej jak plama w przyćmionym świetle parkingu, nie ściągnął jej do teraźniejszości tak raptownie, że aż ścisnęło ją w dołku. Krzyknęła cicho, padła na kolana, ale potem wstrzymał ją młody policjant.
– Proszę tego nie dotykać. Powinniśmy… Proszę pani, bardzo proszę. Trzeba to zabezpieczyć.
Małe dziewczynki gubią różne rzeczy. Torebki, klucze, wstążki, podręczniki, kurtki, swetry, czapki i rękawiczki. Gubienie leży w dziecięcej naturze. Utrata torebki mogłaby okazać się dla Heather, tej upartej, materialistycznej Heather, wystarczającym powodem, aby nie wracać do domu, tylko szukać do upadłego.
– Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym, że gdy czegoś szukasz, to zawsze jest w ostatnim miejscu, do którego zaglądasz? – zapytała ją Miriam ledwie kilka tygodni wcześniej.
Heather, kiedy zrozumiała żart skryty w tym dowcipnym stwierdzeniu, bardzo się z niego śmiała. Sunny, biorąca wszystko dosłownie, powiedziała tylko: „Oczywiście”.
Miriam, klęcząc na parkingu, tak bardzo pragnęła chwycić torebkę, jakby była jej córką, ale młody policjant nadal zabraniał. Na torebce widniał ślad – odcisk stopy albo opony. Ależ Heather by się tym zmartwiła. Co prawda torebka miała jeszcze dwie inne sakwy, jednak dziewczynka najbardziej lubiła dżinsową.
Dostałaby nową, nie robiliby wyrzutów z powodu nieostrożności. A jutro ruszyliby na poszukiwania wielkanocnego króliczka, chociaż córki w tym roku twierdziły, że są już na to za duże. Właściwie to Sunny powiedziała, że jest za duża, a Heather od razu się z nią zgodziła. Ale to byłyby takie specjalne poszukiwania: kupiłyby też czekoladki i inne niesamowite skarby. Miriam poszłaby jeszcze do High’s, ale tak późno w nocy już pewnie by nie znalazła żadnych ciekawych drobiazgów dla dzieci. Centrum handlowe zamkną za dwadzieścia minut. A może weźmie coś z towarów Dave’a, co się będzie przejmować? Zabrałaby biżuterię, zabawki i ceramiczne wazy, a do nich włożyła mlecze i krokusy, które zaczynały już wystawiać główki na świat.
Życie jeszcze nigdy nie było takie wyraziste, jak właśnie w tamtej chwili. Z każdym dniem, gdy możliwość uzyskania odpowiedzi malała o kolejną drobinę, zmysły Miriam przygasały. Dziewczynki nie zostaną odnalezione całe i zdrowe. Dziewczynki nie zostaną odnalezione żywe. Dziewczynki nie zostaną odnalezione… Nienaruszone – tego dość szerokiego, eufemistycznego pojęcia Miriam używała, mając na myśli wszystko, od gwałtu po dosłowne rozczłonkowanie. Jednak minęło sporo czasu, zanim ktokolwiek doszedł do wniosku, że siostry mogą w ogóle nie zostać odnalezione.
A Miriam czekała na odnalezienie dziewczynek – i jak sobie uświadomiła, nie dlatego, że rozpaczliwie chciała się dowiedzieć, co się wydarzyło, ale dlatego, że planowała opuścić Dave’a zaraz po tym, kiedy sprawa się wyjaśni. Tragedia córek – kwestia winy za nią – to był majątek małżeński, podobnie jak dom, meble i sklep. Musiała poznać całą historię, aby dało się nią podzielić, pół na pół, sprawiedliwie. A jeśli zakończenie nigdy nie nadejdzie? Czy wtedy będzie musiała zostać z Dave’em? Nawet jeśli to ona ponosiła winę za śmierć córek – a Miriam, nawet w najczarniejszych chwilach nie potrafiła uwierzyć, aby jakikolwiek bóg zabił dwoje dzieci, by ukarać matkę cudzołożnicę. A nawet jeśli byłby taki bóg, to nie chciała go znać. Bo czy małżeństwo miało równać się dożywotniemu więzieniu? Ono obumarło i tak znacznie wcześniej – jedyna radość pozostała w córkach. Jak długo powinna trwać w związku, jak wiele była winna Dave’owi?
Przyglądała się swojemu odbiciu w oknie ponad zlewem. Kobieta musi mieć okno nad zlewem, tak mawiała jej matka. Zmywanie jest bardzo nudne, trzeba mieć na co popatrzeć. Z tego, co wiedziała, to było jedyne żądanie, jakie matka kiedykolwiek wysunęła. Naturalnie Miriam nigdy nie wątpiła, że chodziło tu o potrzeby kobiety, która całe życie zmywała naczynia, gotowała posiłki, sprzątała w domu i raczej rzadko szukała sobie miejsca poza nim. Kobiety z następnego pokolenia zaczynały domagać się więcej, ale jej matka, nieszczęsna, mieszkająca w Ottawie, nie prosiła o nic, tylko o okno, a Miriam akurat pod tym względem wzięła z niej przykład. Tutaj, za dnia, mogła patrzeć na ogród, wielki, zarośnięty, niemal zdziczały. Ta dzikość stanowiła jednak starannie kultywowane złudzenie. Miriam troszczyła się o swój ogród jak o wychowanie dzieci, pozwalała mu podążać za własnymi instynktami. Szanowała wszystko, co w nim już było: kapryfolium, miętę, byliny, i nie próbowała na siłę umieszczać tam roślin, których nigdy w nim nie miało być, takich jak róże albo hortensja. Dodała tutaj tylko to, co pasowało, dyskretne rośliny mogące rozwijać się w cieniu.
Jednak gdy zachodziło słońce, w oknie pojawiała się jej własna twarz. Kobieta, na którą patrzyła Miriam, była wyczerpana, chociaż nadal atrakcyjna. Nie miałaby problemów ze znalezieniem sobie nowego partnera. Szczerze mówiąc, teraz przyciągała mężczyzn bardziej niż w zeszłym roku. Chet bez wątpienia się w niej durzył i to nie tylko dlatego, że była „damą w opresji”. Ekscytowała go wiedza o jej romansie, tajemnica, której strzegł. Ona była grzesznicą. A Willoughby, choć detektyw, nie wyglądał na kogoś o dużym doświadczeniu z kobietami.
Innych mężczyzn, niewtajemniczonych w to, co wiedział Willoughby, przyciągała otaczająca Miriam wyczuwalna aura grozy i zniszczenia; podkrążone oczy, które jasno mówiły: „wypadłam z gry”. To straszne, naprawdę straszne, jak wielu mężczyzn przyciągało właśnie takie spustoszenie w kobiecie. O tak, mogłaby bez trudu znaleźć sobie kogoś nowego. Jednak nie chciała. Pragnęła tylko wyjechać, tak aby nie uznano jej za nieczułą kobietę, która porzuciła męża, kiedy najbardziej jej potrzebował. A przecież on jej wybaczył, tak szlachetnie, tak wielkodusznie. I znowu, jak wielkoduszny był jakiś gest, jeśli stale się pamiętało o jego wspaniałomyślności?
Mogła odczekać jeszcze sześć miesięcy. Nastałby październik. Ale to trudny okres. Ostatnia jesień z Dave’em – cudowna pogoda, Halloween, dzieci sąsiadów w przebraniach. Listopad, grudzień? To z kolei różne święta, czas jeszcze boleśniejszy. W styczniu urodziny Sunny, a potem znowu marzec, druga rocznica i urodziny Heather tydzień później. Miriam pomyślała, że może nigdy nie być odpowiedniego czasu na to, aby odejść. Po prostu musi to zrobić wkrótce.
Wyobraziła sobie autostradę prowadzącą do… Teksasu. Znała pewną dziewczynę, z czasów college’u, która zamieszkała w Austin i zachwycała się tamtejszym luźnym stylem życia. Miriam ujrzała siebie w samochodzie, jak jedzie na zachód, a potem na południe przez Wirginię, przez długą dolinę Shenandoah, mija miejsca, które odwiedzała z dziewczynkami – jaskinie Luray, Skyline Drive, Monticello – dalej i dalej, do Abingdon i w głąb Tennessee. Wzdrygnęła się. Ach tak, Abingdon było jednym z tych miejsc, gdzie podobno widziano jej córki. Poinformowano o tym w dobrych intencjach, ale tacy ciężko myślący ciekawscy denerwowali Miriam bardziej niż oszuści.
Miriam najbardziej irytowało to, że jej prywatna tragedia stała się sprawą publiczną, a obcy ludzie mówili, że ich osobiście dotknęła. Wystarczyło tylko spojrzeć dzisiaj na reporterów udających, że wiedzą, co ona czuje. Fałszywi świadkowie stanowili jeszcze inną kategorię, byli ludźmi szukającymi swojej własności, tak jakby „siostry Bethany” stanowiły dobro publiczne lub skarb, zbyt wielki, by go miała tylko jedna rodzina, jak „Hope Diamond” z Instytutu Smithsoniańskiego. A o tym klejnocie mówiono przecież, że jest przeklęty.
Hope Diamond sprawił, że zaczęła rozmyślać o wielkim brylancie podarowanym przez Richarda Burtona Elizabeth Taylor. Miriam przypomniała sobie, jak razem z córkami oglądała kiedyś tę słynną parę w Kocham Lucy. Postać Lucille Bali zawsze trochę ją denerwowała – piękna kobieta nie musiała być taka głupiutka, by ściągnąć na siebie uwagę. Piękno wszak samo w sobie stanowiło powód własnego istnienia – wystarczyło spojrzeć na Elizabeth Taylor. Sunny i Heather uwielbiały Lucy tak bardzo, jakby była ich ukochaną ciocią. Utwierdziła je w tym jeszcze inna aktorka grająca tę postać, która wiele razy rozbawiała je popołudniami w serialu komediowym nadawanym przez jedną z waszyngtońskich stacji. Nawet dziewczynki widziały, że współczesny serial mocno pozostaje w tyle za oryginałem, ale oglądały film z lojalności. W tym serialu, przypomniała sobie Miriam, Bali przymierzała pierścionek Taylor i nie potrafiła go zdjąć. Wynikły z tego różne gagi; wybałuszała oczy i rozdziawiała usta.
Ludzie właśnie w ten sposób przymierzali ból Miriam, modelowali go dla niej, jakby się spodziewali, że będzie jej schlebiać ich zainteresowanie. Ale oni nie mieli potem najmniejszego problemu ze zrzuceniem z siebie cierpienia, jeśli tylko przyszła im na to ochota. Zdejmowali je i oddawali, aby dalej prowadzić swoje życie, dzięki Bogu, pozbawione „ciekawych” zdarzeń.
Kosztowało to mnóstwo próśb, przyrzeczeń i pertraktacji, ale ostatecznie dostała zgodę, by pójść na prywatkę. Kłóciła się o nią, a właściwie nie, nie kłóciła się, bo uniesiony ze złości głos był nie do przyjęcia; argumentowała jednak, że takie ciągłe odmawianie przyjmowania zaproszeń ze szkoły będzie wyglądać dziwnie. Miała przecież nie odróżniać się od innych dzieci, a one chodziły na zabawy. Wujek i ciocia, jak musiała nazywać ich przy innych, bardzo się starali, by nie wydawać się kimś dziwnym. To miało sens, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie ich tajemnice i kłamstwa, które opowiadali, ale nie potrafiła zrozumieć, jak udawało im się kryć swoje dziwactwo przed samymi sobą. Jakże oni mogli nie wiedzieć, że są tacy dziwaczni, że odbiegają od normy pod każdym względem? Poza domem był rok 1976, dwusetna rocznica Deklaracji Niepodległości, środek dekady, która pokazała, że wszystko może się zdarzyć, nawet w takich małych miastach jak to. Skończyła się wojna, a prezydent został obalony dlatego, że ludzie domagali się zmian. Przemawiali, maszerowali, czasem umierali. Nie myślała jednak o żołnierzach w Wietnamie. Nigdy o nich nie myślała. Myślała o Kent State, o tym wydarzeniu, któremu chciałaby móc poświęcić więcej uwagi, ale stało się, gdy miała znacznie mniej lat. Takiej rzeczy małe dziecko nie potrafiłoby zrozumieć, a jeszcze mniej mogłaby się nią przejmować.
Teraz jednak się przejmowała. W bibliotece znalazła egzemplarz „Time’a” ze zdjęciem dziewczynki siedzącej w kucki obok chłopca. Dziewczyna była uciekinierką, gdzieś z dala od swojego miejsca, nie tam, gdzie powinna się znajdować. Zawędrowała do historii. Ta fotografia stanowiła swoistą obietnicę: ona też mogła uciec. I trafić do historii. A jeśli trafi do historii, zdoła zrobić coś wielkiego i ważnego, wtedy może uzyska przebaczenie.
Ale teraz cieszyła się, że jest na prywatce, w suterenie domu gdzieś w mieście, i właśnie czeka, aż ktoś wywoła jej numer na „Pięć minut w Niebie”. Gra zaczęła się wśród sporów, wcale nie dlatego, że niektóre dziewczynki nie chciały się bawić – bo każdy bardzo chciał się w to bawić – ale dlatego, że mocno spierano się, ile czasu pary powinny spędzać samotnie w zamkniętym pomieszczeniu. Niektórzy uważali, że dwie minuty, inni zaś twierdzili, że to powinno być siedem minut, bo nieźle by brzmiało „Siedem minut w niebie”.
– Pójdźmy na kompromis – postanowiła gospodyni, Kathy, dziewczyna podziwiana i miła, swoją władzę sprawująca z wdziękiem. Jeżeli Kathy zadecydowała, że powinni bawić się w „Pięć minut w niebie”, to z pewnością miała rację, I było coś jeszcze, czego wujek i ciocia nie wiedzieli o świecie, który zaczynał się zaraz za ich drzwiami: seks, wszędzie, nawet tutaj, wśród ludzi bardzo młodych, zwłaszcza wśród ludzi bardzo młodych. Zabawa w doktora, gra w butelkę, teraz „Pięć minut (albo dwie, albo siedem) w niebie”. Seks pojawiał się pierwszy, na długo przed alkoholem i narkotykami, zresztą narkotyki powszechnie traktowano tutaj z pogardą, jako zbyt hipisowskie. Jej koleżanki z klasy po omacku szukały drogi ku dorosłości, dosłownie i w przenośni.
Jednak tylko ona jako jedyna tutaj miała już za sobą pełny stosunek na puchowej pościeli. Była tego całkowicie pewna, ale nie, nie ważyła się porównywać własnych doświadczeń z cudzymi. Gdyby powiedziała komukolwiek o swoim życiu w domu, oni mogliby ją zabrać, a to koniec końców pewnie okazałoby się jeszcze gorsze.
Ciężko było myśleć o całowaniu się za dnia, w sobotnie popołudnie. Seks kojarzył się jej z nocą, czymś ponurym i cichym, uprawianym w domu, gdzie wszyscy udawali, że nie słyszą skrzypu sprężyn, tego, jak uginająca się rama łóżka napiera na ścianę z głuchym łoskotem, niczym fale bijące o brzeg. Kiedyś była w Annapolis, na festiwalu ostryg. Miała wtedy osiem lat, a na sobie pomarańczowo-różową spódniczkę do kolan. Nie lubiła małży, ale lubiła festiwal. Wszyscy czuli się tacy szczęśliwi.
Teraz była daleką kuzynką z Ohio, obarczoną imieniem Ruth, którego szczerze nienawidziła. Ruth. Takie proste, surowe imię. Skoro musiała już dostać jakieś nowe imię, to dlaczego nie Kordelia albo Geraldyna, jedno z tych, które wybrała sobie Ania z Zielonego Wzgórza? Ale wujek wyjaśnił, że wybór jest ograniczony, a Ruth to najlepsze imię, jakie zdołał znaleźć. Ruth była prawdziwą dziewczynką, żyła tylko trzy albo cztery lata, a potem spaliła się w pożarze, razem z całą rodziną, w Bexley. Ruth obchodziła urodziny w inny dzień niż ona, dlatego też trafiła nie do tej klasy, do której powinna. Spodziewała się, że będzie nudno. Jednak nauka w nowej szkole, „Schronieniu Małego Kwiatuszka”, okazała się cięższa niż w tamtej wcześniejszej. Nie wiedziała, czy dlatego, że placówkę prowadziły zakonnice, czy dlatego, że klasa była mała. A może z obu przyczyn. Tyle miała nauki w szkole, że brakowało czasu uczyć się jeszcze tych wszystkich rzeczy, jakie powinna wiedzieć o swoim nowym ja. Martwiła się, że ktoś zada jej pytanie o Ohio, na które nie będzie potrafiła odpowiedzieć – o stolicę, o kwiat charakterystyczny dla tego stanu, o typowego ptaka. Jednak nikt nie pytał. Jej nowe koleżanki z klasy dorastały razem, miały niewielkie doświadczenie w kontaktach z obcymi. Wyraźnie im też polecono, aby nie rozmawiały z Ruth o tragedii, jaka spotkała jej rodzinę w Ohio.
Jakaś dziewczyna, taka, którą można by nazwać spastyczną, chociaż zdawało się, że tego terminu tutaj się nie używa, zapytała o cygara.
– Cygara?
– No, te oparzenia.
– Och. Blizny. – Tylko małą chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Kłamstwo stało się już jej drugą naturą. – Są tam, gdzie ich nie widzisz.
Później tego żałowała, bo te słowa dotarły do chłopców z „Małego Kwiatuszka” i zaczęli plotkować, kto pierwszy zobaczy sekretne blizny Ruth. Nawet dzisiaj, kiedy padł pomysł zabawy w „Pięć minut w niebie”, dostrzegła, jak Jeffrey wskazuje na nią i klepie Billa w ramię, chrypiąc scenicznym szeptem.
– Może uda ci się zobaczyć blizny Ruth.
Wiedziała, że Jeffrey ją lubił, że takie drażnienie stanowiło rodzaj flirtu, ale czuła się zbyt zmęczona, by o tym myśleć. Koleżanki z klasy nie wiedziały, jak odnosić się do nowej dziewczyny; chłopcy wręcz przeciwnie. Lubili ją, tajemniczą, zakazaną Ruth, z tragiczną przeszłością, o której nikomu nie wolno było wspominać. Martwiła się, że wyczuwali jej seksualność, choć starała się spłukiwać tę osłonę długimi prysznicami, branymi co rano i wieczór, zapracowując sobie na surowe kazania o limitach wody ze studzienki oraz kosztach gazu.
– Czterdzieści siedem! – zawołał Bill.
To był jej numer. Pozostałe dzieci jak zawsze krzyknęły podekscytowane. Ruszyła do szafy, zachowując tyle godności, na ile mogła, wiedząc, że Bill wskoczy tam za nią i będzie robił miny do kumpli. I znowu, jak sobie przypomniała, tak robili wszyscy pewni siebie chłopcy.
Właściwie to nie była szafa, tylko spiżarka, do której mama Kathy wstawiała przetwory. Patrzyli na słoje pełne pomidorów, papryki, brzoskwiń. Ten widok przywiódł jej na myśl pojemniki z horroru, mózgi pływające w formalinie w Młodym Frankensteinie. Abbie… Abbie Normalna! To byłoby całkiem dobre przybrane imię. Ciocia też kucharzyła, robiła wspaniałe dżemy i marynaty. Jabłka, brzoskwinie, śliwki, wiśnie… nie, nie myśl teraz o wiśniowym drzewie. Na podłodze stała duża chłodziarka, usiedli na niej, stykając się biodrami, zawstydzeni i niezręczni.
– Co chcesz zrobić? – zapytał Bill.
– Co chcesz zrobić? – odparła.
Wzruszył ramionami, jakby cała sytuacja go nudziła, jakby widział już i robił wszystko.
– Chcesz mnie pocałować? – zapytała nieśmiało.
– No, chyba tak.
Oddech chłopca smakował ciastem i chipsami, co było nawet przyjemne. Rozchylił wargi, ale nie próbował wsadzać Ruth języka do ust. I trzymał ręce przy sobie, jakby bał się jej dotknąć.
– To miłe – stwierdziła uprzejmie, ale także szczerze.
– Chcesz jeszcze?
– Jasne. – Przecież mieli całe pięć minut.
Tym razem wetknął między jej wargi sam koniuszek języka. Ledwie oddychał, jakby oczekiwał, że ona zaprotestuje albo go odepchnie. A ona musiała się raczej skupić na tym, by odruchowo nie otworzyć szerzej ust i nie wciągnąć reszty jego języka. Była już w tym nieźle wyćwiczona, stała się specjalistką od różnych technik, które należało opanować, aby szybko przejść przez nocną transakcję. Co zrobiłaby teraz Ruth, ta prawdziwa Ruth, gdyby nie spłonęła w pożarze, mając cztery lata? Co wiedziałaby, jak by postąpiła? Koniuszek języka Billa spoczął na jej dolnej wardze niczym kawałek jedzenia albo pasemko włosów, które chciałaby zsunąć. Ale pozwoliła mu zostać.
– Co jeszcze chcesz, żebym zrobił? – zapytał Bill, odsuwając się, aby nabrać oddechu.
Uświadomiła sobie, że on przecież nie wie. Nie ma pojęcia o rzeczach, jakie dałoby się zrobić, nawet w ciągu pięciu minut. Przez chwilę się zastanawiała, czy mu nie pokazać, ale to byłaby katastrofa. Kiedy wreszcie pięć minut w szafie-spiżarce dobiegło końca i inni zaczęli dobijać się do drzwi, wołając, by para wkładała ubrania, które nie były nawet potargane, Bill nadal trwał w niewiedzy, w jakiej ona chciałaby pozostać. Potem matka Kathy krzyknęła w dół schodów, że już czas do domu, dzięki czemu Ruth nie musiała wywoływać niczyjego numeru.
– Jak było na prywatce? – zapytał wujek.
– Nudy – odparła, mówiąc prawdę, ale taką, która mu się spodoba. Bo przecież jeśli prywatka okazałaby się nudna, to może dziewczynka nie będzie już chciała iść na następną. Martwił się, gdy pokazywała się wśród ludzi, niepilnowana przez nikogo z rodziny. Gdy wychodziła z domu, nie ufał jej do końca. Poza tym lubiła sprawiać, żeby czuł się zadowolony. Na swój dziwny sposób był po jej stronie, jak nikt inny w tym domu. Nawet psy, brutalne i paskudne, potrafiły tylko brudzić dywany i rwać jej rajstopy.
– Wyjdę sobie na dwór – powiedziała.
– Przecież jest zimno?
– Pochodzę tylko dookoła domu, nie za daleko.
Ruszyła do ogrodu, do drzewa wiśni. O tej porze roku ciężko było stwierdzić, czy rzeczywiście widać już pąki, czy tylko bardzo chce się je zobaczyć.
Marcowy zmierzch płatał takie figle – tworzył szarozielone cienie wyglądające jak obietnica nowego życia.
– Dzisiaj całowałam się z chłopakiem – oznajmiła drzewu, zmierzchowi, ziemi. Na żadnym z nich nie wywarło to wrażenia, ale to, co powiedziała, było takie normalne. Dlatego poczuła, że ona też kiedyś może być znowu normalna, jeszcze pójść swoją ścieżką i sprawić, aby wszystko się ułożyło. Kiedyś.
Teraz była Ruth z Bexley, jej cała rodzina spłonęła w pożarze. Ona, wtedy trzy – albo czteroletnia, skoczyła z okna na pierwszym piętrze i złamała sobie nogę w kostce. Dlatego uczyła się w niższej klasie niż powinna, bo długo leżała w szpitalu. Nie, wcale nie została na drugi rok. Po prostu przez pewien czas w ogóle nie chodziła do szkoły. A w Ohio szkoła była inna i dlatego właśnie nie wie różnych rzeczy, które powinna.
Tak, miała blizny, ale nie tam, gdzie dałoby się je dostrzec, nawet gdy miała na sobie tylko kostium kąpielowy.