Część IX

Niedziela

Rozdział 37

Możemy skłamać o kościach – powiedział Infante. – Ale nie mamy żadnych kości – odparł Lenhardt. – Nie możemy ich znaleźć.

– Otóż to.

Infante, Lenhardt, Nancy i Willoughby stali w holu Sheratona, czekając, by zabrać Miriam Toles na śniadanie. Zamierzali przyznać, że nie znają tożsamości kobiety, z którą Miriam miała nadzieję się dziś spotkać, dla której przeleciała ponad trzy tysiące kilometrów. To mogła być Heather Bethany. Albo genialna kłamczyni, która po prostu postanowiła przez tydzień popieprzyć wszystkim w głowach. Po co? Dla pieniędzy? Z nudów? Bo miała nie po kolei pod sufitem? A może chroniła swoją obecną tożsamość, ponieważ po wpisaniu jej prawdziwego nazwiska wyskoczyłby nakaz aresztowania? Tylko to ostatnie brzmiało dla Infante’a przekonująco. Nie wierzył ani przez chwilę, że troszczyła się o swoją prywatność. Z tego, co zaobserwował, wynikało, że łaknęła uwagi, cieszyło ją każde spotkanie z ekipą detektywów. Nie, ukrywała coś innego pod tożsamością Heąther Bethany, wykorzystując słynne morderstwo sprzed lat, żeby ich zmylić.

– Gdybyśmy tylko mieli te kości, moglibyśmy ustalić mnóstwo rzeczy. Rodzice nie są biologiczni, ale siostry są, tak?

Willoughby kiwnął głową. Dwadzieścia cztery godziny temu Nancy musiała go namawiać, żeby wziął udział w przesłuchaniu. Teraz nie mogli się go pozbyć, a Lenhardt szedł mu na rękę, zamiast ryzykować, że urazi uczucia Cheta, a potem zobaczy go w wieczornych wiadomościach. Infante wciąż nie mógł wybaczyć Willoughby’emu tego, że tak namieszał w aktach sprawy, a potem namawiał ich, żeby ściągnęli Miriam do Baltimore, zanim się dowiedzieli, co jest co i kto jest kim. Co on sobie wyobrażał? Jak mógł usunąć ważne informacje? Infante uważał, że żadnej ewentualności nie można wykluczyć. Tak jak mówiła mu Nancy – w starych sprawach nazwisko zawsze było w aktach.

– Już jej powiedzieliśmy, że nie znaleźliśmy kości – stwierdził Lenhardt.

– To znaczy nie znaleźliśmy ich pod podanym adresem. Aleja właśnie wróciłem z Georgii, gdzie mieszkał Tony Dunham. Może syn wykopał je i zabrał, zanim ojciec sprzedał posesję, żeby ich nie znaleziono.

– To by było coś – mruknął Lenhardt. – Swojego syna nie mogę zagonić nawet do skoszenia trawnika.

– Ale poważnie…

– Nie, masz rację, staram się tylko wszystko poukładać. A więc mówimy jej, że mamy kości siostry. Jeśli kłamie, podda się, bo wie, że testy wykażą, że nie jest spokrewniona. Ale to niezła cwaniara. Co będzie, jak powie: „No, to mogą być inne szczątki, kto wie, ile dziewczyn Stan Dunham zabił?”

– Mimo wszystko warto spróbować. W tej chwili wykorzystałbym każdy sposób, żeby dostać odpowiedź jak najszybciej i uspokoić matkę bez zmuszania jej do konfrontacji. Gdyby udało się nam nakłonić tę niby-Bethany do przyznania się…

– Przed śniadaniem i tak nic nie zdziałamy – uciął Lenhardt, patrząc na Willoughby’ego. – Musimy powiedzieć matce, że sprawa jest jeszcze niejasna. Nie powinna tu przyjeżdżać. Jako rodzic mogłem się domyślić, że nic jej nie powstrzyma, kiedy zadzwoniliśmy.

Infante z reguły nie znosił, kiedy Lenhardt przywoływał swój status rodzica, zwłaszcza teraz, kiedy Nancy też należała do tego klubu i chętnie przytakiwała podobnym wypowiedziom. Ale w tym przypadku Lenhardt chyba starał się uspokoić poczucie winy Willoughby’ego, więc Infante’owi aż tak to nie przeszkadzało.

Odezwała się Nancy.

– Poszłaby na wszystko, co byśmy jej powiedzieli. Tak mi się wydaje. Widzieliście kiedyś program na kablówce z tym grubasem w okularach, który improwizuje?

Trzej mężczyźni popatrzyli na nią – Lenhardt i Willoughby z całkowitym niezrozumieniem. Infante natomiast był wtajemniczony w jej popkulturowe gusta po krótkim okresie, kiedy pracowali jako partnerzy.

– To gówno? Nie obejrzałbym tego, nawet jakbyś mi zapłaciła. Chociaż podobało mi się, kiedy ten czarny, taki superfajny, nabijał się sam z siebie w innym programie. „Czy Wayne Brady ma udusić dziwkę?” Naprawdę niezłe.

Nancy się zaczerwieniła.

– Wstaniesz parę razy w środku nocy do dziecka, to zobaczymy, co będziesz oglądał. Mówię o tym tylko dlatego, że mnie się z nią skojarzyło. Jest bardzo szybka, błyskawicznie myśli i rozumie to, czego nie kapuje wielu kłamców: że można się pomylić, bo ludzie się mylą bez przerwy. Jak z tymi świerszczami. Nawet się nie zająknęła, kiedy wytknęłam, że to był marzec. Wie, że przyłapałam ją na kłamstwie. Ale mówiła dalej. Sierżant ma rację. Jak spróbujemy tego numeru z kośćmi, nawet nie mrugnie okiem.

Drzwi windy się otworzyły. Miriam Toles rozejrzała się szybko po holu i rozpoznała Infante’a. Poprzedniego wieczoru, kiedy spotkali się na lotnisku, Kevin spodziewał się kogoś ubranego bardziej… no, po meksykańsku. Nie w sombrero, aż takim naiwniakiem nie był. Ale może w pasiastej sukience w jasnych kolorach albo haftowanej bluzce. Założył też, że będzie wyglądała na więcej lat niż w rzeczywistości – według akt sześćdziesiąt osiem. Ale Miriam Toles miała wyczucie stylu, które widywał u nowojorskich kobiet, kiedy jeździł do miasta jako dziecko – siwe włosy mocno ściągnięte w nisko upięty kok, duże srebrne kolczyki, żadnej innej biżuterii. Zobaczył, że Nancy zerka na własny strój, różową bluzkę i spódnicę khaki, i zgadł, że poczuła się jak kocmołuch. Mógłby się założyć, że Miriam Toles często tak działała na inne kobiety. Trudno by ją nazwać ładną kobietą – prawdopodobnie nigdy taka nie była. Wyglądała jednak elegancko i nadal miała piękną figurę.

Infante kątem oka zauważył, że Chet Willoughby wyprostował się nieco, nawet wciągnął brzuch.

– Miriam – powiedział stary detektyw trochę sztywnym tonem. – Dobrze znów cię widzieć. Chociaż, oczywiście, nie w takich okolicznościach.

– Chet… – Wyciągnęła dłoń, a z Willoughby’ego uszło powietrze.

Miał nadzieję na cmoknięcie w policzek, uścisk? To był dziwny widok – sześćdziesięcioparolatek, cały trzęsący się w szczenięcym zadurzeniu. Takie rzeczy w ogóle mijały? Anie powinny? Ostatnio, kiedy mnóstwo reklam dotyczyło impotencji – „zaburzeń erekcji”, jakby to miało brzmieć lepiej – Infante doszedł do wniosku, że bez sensu jest walczyć z własnym ciałem. To musi być prawie ulga, kiedy twój fiut nie chce się podnieść, że to wreszcie koniec. Jego własny oczywiście nigdy by się nie poddał, na tyle Kevin samego siebie znał. A gdyby został impotentem na skutek efektów ubocznych jakiegoś leku, bardzo by go to zabolało. Ale liczył, miał nadzieję, na koniec emocjonalnego obłędu, tego przyprawiającego o zawrót głowy zabiegania o względy drugiej osoby. Patrząc na Willoughby’ego, zrozumiał, że taki stan kończy się tylko ze śmiercią.

Miriam popatrzyła na marne owoce, jakie nałożyła sobie ze szwedzkiego stołu – twarde, małe, nie do końca dojrzałe. Nie chciała być męczącym typem i bez przerwy wychwalać własny styl życia, ale już tęskniła za Meksykiem, za rzeczami, które przez ostatnie szesnaście lat nauczyła się uważać za oczywiste – wspaniałymi owocami, mocną kawą, świetnymi ciastkami. Była zawstydzona kiepskim jedzeniem, tak samo jak czwórka policjantów uważała je za przysmak. Nawet młoda kobieta jadła z apetytem, choć Miriam zauważyła, że na jej talerzu są same białka.

– I tak bym przyleciała – stwierdziła. – Kiedy tylko usłyszałam o torebce. Fakt, wolałabym, żeby wasze informacje były bardziej… konkretne. Ale nawet jeśli to nie jest moja córka, najwyraźniej wie coś o dniu, kiedy dziewczynki zniknęły. Być może wszystko. Co teraz robimy?

– Chcielibyśmy sporządzić biografię pani córki, z dużą ilością szczegółów, które tylko ona znała. Rozkład domu, rodzinne historie, prywatne żarty. Wszystko, co tylko zdoła sobie pani przypomnieć.

– To by zajęło wiele godzin, może nawet dni. – I złamałoby mi serce tysiąc razy, dodała w myślach. Przez trzydzieści lat Miriam rozumiała, że musi dzielić się najsmutniejszymi rodzinnymi sekretami ze śledczymi; mówić o podupadającym sklepie męża, swoim romansie, procesie adopcyjnym Sunny i Heather. Ale zazdrośnie strzegła wesołych wspomnień, codziennych, przyziemnych szczegółów. Te należały wyłącznie do niej i do Dave’a. – Może zdradzicie mi państwo, co zeznała do tej pory, a ja ocenię, czy coś z tego wydaje się podejrzane? Może po prostu się z nią zobaczę?

Detektyw Nancy – Miriam czuła się trochę przytłoczona w towarzystwie tak wielu nowych osób – przejrzała swoje notatki.

– Trafnie podała daty urodzin, nazwy szkół, adres. Ale większość z tego można znaleźć w Internecie albo innych źródłach, jeśli ktoś ma skłonność do grzebania i przeszukiwania archiwów. Wspomniała też coś o wakacjach na Florydzie i kimś nazywanym BopBop…

– Zgadza się. To matka Dave’a. Sama tak kazała na siebie mówić. Nie cierpiała życia rodzinnego. Źle zniosła macierzyństwo, a bycie babcią zupełnie jej nie odpowiadało.

– Ale to o niczym nie świadczy, prawda? Heather mogła o tym opowiedzieć dzieciom w szkole, na przykład.

– Ale czy ktoś by pamiętał taki szczegół trzydzieści lat później? – spytała Miriam, a potem sama sobie odpowiedziała. – Na pewno nikt by nie zapomniał BopBop, gdyby ją spotkał. To była niezła agentka.

Willoughby się uśmiechnął.

– Co, Chet? – spytała Miriam ostrzej, niż zamierzała. – Co cię tak rozbawiło?

Tylko pokręcił głową, ale Miriam podchwyciła jego spojrzenie. Nie powinna być jedyną osobą, która tego ranka odpowiada na pytania.

– Jesteś po prostu taka sama, jak cię zapamiętałem. Bardzo… szczera. To się nie zmieniło.

– Nawet się pogorszyło. Na stare lata. Nie obchodzi mnie, co ktoś pomyśli. Dobrze, a więc ta kobieta zna BopBop, wie, jak wygląda torebka Heather. W takim razie dlaczego jej nie wierzycie?

– Na przykład nie pamięta, czy widziała nauczyciela muzyki, a on stanowczo twierdził, że ją widział – wyjaśniła Nancy. – W pierwszym zeznaniu powiedziała pani, że Heather miała w pokoju pudełko, gdzie trzymała pieniądze z urodzin i Gwiazdki, ale pieniędzy, od czterdziestu do sześćdziesięciu dolarów, nie było. Heather zabrała więc oszczędności tamtego dnia do centrum handlowego, ale kiedy zapytaliśmy o zawartość torebki…

– Była pusta, kiedy ją znaleziono.

– Tak. My to wiemy. Ale Heather nie, chyba że sama opróżniła torebkę i wyrzuciła, co bardzo wątpliwe. Ta kobieta jednak o tym nie wspomniała. Powiedziała, że miała tam trochę gotówki, grzebień i pomadkę do ust, bo szminki nie mogła używać.

– Nie zabranialiśmy córkom robić sobie makijażu. Stwierdziłam tylko, że to głupio wygląda u dziewczynek, ale decyzja należała do nich. Co do pomadki… to brzmi wiarygodnie.

Nancy westchnęła.

– Wszystko, co ona mówi, brzmi wiarygodnie. A przynajmniej kiedy przedstawia wydarzenia tamtego dnia. Kiedy opisuje swoje porwanie i… – Załamał się jej głos.

– Zamordowanie Sunny – dokończyła Miriam. – Unikaliście państwo rozmowy na ten temat.

– To takie okrutne – powiedziała młoda kobieta. – Szczegóły tamtego dnia, co jadły na śniadanie, jak pojechały do centrum piętnastką, były w wiadomościach. Informacja o bileterze, który wyrzucił dziewczynki z Chinatown, też brzmi autentycznie. Następnie policjant je porywa, zabiera na opuszczoną farmę i postanawia zatrzymać Heather po tym, jak była świadkiem zamordowania siostry. Kiedy dochodzi do tego momentu, wszystkie szczegóły się sypią i opowieść przestaje być wiarygodna.

– Bo to policjant? – spytała Miriam. – To jest takie niewiarygodne?

Cóż, detektywi nie zaprotestowali za szybko ani za ochoczo, nie zaklinali się na wszelkie świętości, że bez trudu przyszło im myśleć o kimś z własnych szeregów jako o mordercy i dewiancie seksualnym. Infante, ten przystojny, który odebrał ją z lotniska, odezwał się pierwszy.

– To, że policjant okazał się porywaczem, akurat ma sens. Tak można zwabić dwie dziewczynki: pokazać każdej odznakę, powiedzieć, że siostra wpadła w tarapaty. Każde dziecko poszłoby za policjantem.

– Raczej nie dzieci Dave’a Bethany’ego w 1975 roku. Dave nazywał policjantów świniami, zanim staliśmy się ich dłużnikami, zanim Chet został naszym zaufanym przyjacielem. – To był rozmyślny prezent dla Cheta z jej strony, próba wynagrodzenia wcześniejszego ostrego tonu. – Ale w porządku, rozumiem, o co panu chodzi.

– Nie zgadza się nam ten konkretny policjant – ciągnął Infante. – Pracował w wydziale kradzieży, porządny facet, lubiany. Żadne z nas go nie znało, ale jego koledzy osłupieli, kiedy usłyszeli, że mógł być w to zamieszany. Poza tym nie ma z nim nawet kontaktu, więc jest bardzo wygodnym celem.

– Dunham – powiedziała Miriam. – Dunham. Stan, tak?

– Zgadza się, a jego syn miał na imię Tony. Coś pani mówi to nazwisko?

– Brzmi znajomo. Znaliśmy kogoś o nazwisku Dunham.

– Nigdy mi o tym nie wspominałaś – zaczął Chet obronnym tonem. Miriam położyła dłoń na jego ręce, chcąc go pocieszyć, ale także uciszyć, żeby się nie rozpraszać.

– Dunham. Dunham. Ściga nas Dunham, Miriam wyobraziła sobie siebie przy starym stole kuchennym w domu na Algonquin Lane. Stół był zdezelowany, mało wartościowy i trafił do nich z mieszkania BopBop, kiedy wyjechała z Baltimore. A raczej został im wciśnięty. Jeszcze jeden grat do zagraconego domu. Bywały dni, kiedy miała wrażenie, że nie może przejść przez pokój, nie wpadając na stolik, podnóżek czy inny przedmiot, który przywlókł mąż. Dave pomalował stół na żółto i pozwolił dziewczynkom okleić go kalkomaniami z kwiatami, co wyglądało dobrze przez całe dwa tygodnie; potem naklejki zaczęły odłazić, zostawiając plamy kleju i odrywając kawałki lakieru. Zieleń książeczki czekowej gryzła się z tym żółtym okropnie. A może tylko tak się wydawało, bo Miriam zawsze denerwowała się, płacąc co miesiąc rachunki. Patrzyła, jak coraz bardziej wciąga ich czarna dziura. Losowali, któremu wierzycielowi zapłacić w tym miesiącu, a komu kazać jeszcze czekać. Kłócili się o wydatki, ale nigdy nie umieli ustalić, z czego mogą zrezygnować. Ghee kosztuje grosze, mówił Dave, kiedy Miriam sugerowała, że Pięciokrotna Ścieżka to zbyt droga praktyka. Czemu nie możesz wozić Sunny i zabierać ze szkoły? Odpowiadała: Mam teraz pracę… której ta rodzina potrzebuje. Nie mogę wszystkiego rzucić, żeby wozić Sunny tam i z powrotem.

Mogłabyś wozić ją rano… Ale kto by wziął popołudnia?… Facet i tak nas dyma, zmienia trasę powrotną… Musimy znaleźć sposób, żeby obciąć wydatki.

To była kłótnia, którą w tamtym roku powtarzali prawie co miesiąc. Miriam zawsze zwyciężała, po raz kolejny wysyłając czek do Mercer Transportation w Glen Rock w Pensylwanii. Nie wiedziała nawet, gdzie to jest. Ale kiedy czeki wracały, były zaakceptowane przez…

– Stan Dunham był właścicielem prywatnej firmy przewozowej, Mercer, która codziennie woziła Sunny do szkoły i z powrotem.

– Do Mercera należała posesja… – wtrąciła z zapałem dziewczyna. – To była spółka z o. o., poprzedni właściciel, zanim wszedł tam deweloper. Myślałam, że Dunham sprzedał ziemię Mercerowi, ale musiał po prostu przenieść akt własności na własną firmę. Cholera, nie mogę uwierzyć, że to przeoczyliśmy.

– Ale sprawdziliśmy kierowcę. W pierwszej kolejności – powiedział Chet. – Miał alibi na dzień, kiedy dziewczynki zniknęły. Stan nie był kierowcą. Nigdy nie wspominałaś mi o Stanie.

Miriam rozumiała jego frustrację, bo też ją czuła. W dochodzeniu każdego brali pod uwagę. Wywrócili swoje życie do góry nogami i na lewą stronę, szukając nazwisk i powiązań. Krewni, sąsiedzi, nauczyciele – wszystkich sprawdzali. Pracowników Security Square zweryfikowano pod kątem wykroczeń na tle seksualnym, potem zostali przesłuchani przez policję, jakby wizyta u prostytutki logicznie łączyła się z porwaniem dwóch nieletnich dziewczynek. Jej koledzy z pracy, znajomi Dave’a. Wyśledzili nawet człowieka, który tamtego dnia kierował autobusem linii piętnaście. Miriam zawsze uważała, że zawiózł jej córki na śmierć, tak jak Charon przewoził zmarłych przez Styks. Podejrzenia były nieskończone, ale energia i czas w końcu się wyczerpały. Dave bał się – to był olbrzymi, paniczny strach, przez który życie z nim stało się niemożliwe – że nie zrobili wystarczająco dużo, że zawsze było coś jeszcze, co powinni sprawdzić, zbadać.

I, jak się okazało, miał rację. Ściga nas Dunham, śpiewał. Znów nas ściga Dunham? Dunham był uprzejmy, ale stanowczy, i szybko nauczyli się nie włączać go do comiesięcznej ruletki rachunków, które można zapłacić lub nie. Nie mogli sobie pozwolić na urażenie go, bo wykluczyłby Sunny z trasy. Ale Dunham był tylko podpisem, czarnym i wyrazistym, na odwrocie czeku, który wracał co miesiąc z banku w Pensylwanii.

Rozdział 38

Lenhardt wciąż starał się ustalić wysokość napiwku za śniadanie, kiedy Infante zadzwonił do dyżurnego sędziego i uprzedził go, że będą potrzebowali nakazu przeszukania pokoju Staną Dunhama w Sykesville. Spotkali się z sędzią pod Cross Keys Inn, gdzie jadł niedzielne drugie śniadanie, i w niecałą godzinę później Infante i Willoughby byli w drodze do domu starców. Kevin nie chciał, żeby stary policjant z nim jechał, ale nie umiał mu odmówić. Lata temu coś przeoczono, szczegół. Niczyja wina – kiedy kierowca został wyeliminowany. Kto pomyślałby o anonimowym gościu w Pensylwanii, podpisującym czeki? A mimo to widać było, że Willoughby się tym gryzie.

– Wie pan, jak trafiliśmy na Penelope Jackson? – spytał Infante. Willoughby wyglądał za okno, przyglądając się polu golfowemu po północnej stronie autostrady.

– Jak zrozumiałem, za sprawą komputerowego poszukiwania.

– Tak, przez Nancy. Pierwszego dnia zrobiłem to, co zwykle: krajowy rejestr skazanych, wszystkie bazy danych. Ale nie przyszło mi cholera do głowy, żeby sprawdzić w gazetach, na wypadek gdyby Penelope Jackson trafiła do wiadomości z jakiegokolwiek powodu. Gdyby Nancy tego nie zrobiła, nie powiązalibyśmy Tony’ego i Staną Dunhamów. Nawet wiedząc, co zrobiliśmy, pokręciliśmy chronologię. Prawnik Dunhama powiedział mi, że Stan sprzedał posesję kilka lat temu, ale nie przycisnąłem go co do daty. Założyłem, że chodzi o sprzedaż Mercerowi, ale on mówił o sprzedaży deweloperowi przez Mercera.

– Dziękuję panu, Kevin – powiedział Willoughby szorstkim głosem, jakby Infante zaproponował mu miętówkę. – Ale opowiada pan o przeoczeniu, które popełnił w pierwszych godzinach śledztwa w sprawie ucieczki z miejsca wypadku i podejrzanej kobiety. Ja miałem do dyspozycji czternaście lat. A jeśli informacje na temat Dunhama są prawdziwe, to znaczy, że w zniknięciu małych Bethanych nie zrobiłem ani jednego znaczącego odkrycia. Niech pan tylko o tym pomyśli. Tyle pracy, tyle lat, i nie dowiedziałem się niczego. Żałosne.

– Kiedy Nancy zaczęła pracować nad starymi sprawami, zauważyła, że, jak na ironię, nazwisko sprawcy niemal zawsze pojawia się w aktach. Ale danych Staną Dunhama nie ma. Dzwonił pan do firmy przewozowej, podali panu nazwisko kierowcy. Ustalił pan, że to nie mógł być on. Poza tym wciąż nic konkretnego nie wiemy oprócz tego, że istniało jakieś powiązanie między Stanem Dunhamem a rodziną Bethanych.

– Powiązanie, o którym dziecko nie mogło wiedzieć, bo żadna jedenastolatka nie orientuje się, kto indosuje czek. – Willoughby znów zapatrzył się na uciekający za oknem krajobraz, chociaż nie było tam nic wartego uwagi. – Nie umiem zdecydować, czy łatwiej mi przez to uwierzyć tej tajemniczej kobiecie, czy trudniej. Może to ktoś, komu Stan Dunham się zwierzył. Albo Tony Dunham, co bardziej prawdopodobne. Krewna, przyjaciółka. Nancy powiedziała mi, że kobieta bardzo nalegała, żeby sprawdzić szkolne akta, że znajdziemy Ruth Leibig w archiwach tej katolickiej szkoły w Yorku.

– Ale to nie dowiedzie, że ona jest Ruth Leibig, tylko że Ruth Leibig istniała i chodziła do tej szkoły. Mówi się, że nie można udowodnić przeczenia, ale okazuje się, że cholernie trudno dowieść, kim ta kobieta jest. A jeśli po prostu powoła się na inną tożsamość, a potem jeszcze inną? W końcu Ruth Leibig nie żyje. Ta kobieta to Królowa Umarłych.

Zjechali z autostrady i ruszyli na północ. Przedmieścia ciągnęły się o wiele dalej niż dziesięć lat temu, kiedy Infante sprowadził się do Baltimore, ale tutaj, w Sykesville, wciąż były ślady wiejskiego życia. Sam dom starców był dość elegancki, nowoczesny i zadbany, nawet bardziej imponujący niż ten, w którym mieszkał Willoughby. Jak stary gliniarz, bez funduszu powierniczego, mógł sobie pozwolić na taki luksus? Potem Infante przypomniał sobie sprzedaż nieruchomości w Pensylwanii, zainteresowanie Dunhama funduszami emerytalnymi, kiedy wciąż był jeszcze żwawy. Facet bez wątpienia miał wszystko porządnie zorganizowane. Jedyne pytanie brzmiało: Czy zbrodnie zaplanował tak samo starannie jak finansowe zabezpieczenia?


Willoughby zadrżał lekko, kiedy skierowano ich do skrzydła, gdzie przebywał Stan Dunham. Infante’a w pierwszej chwili to zdziwiło, potem jednak sobie przypomniał: żona Willoughby’ego umarła w takim miejscu. Odbyła krótką podróż w jedną stronę z apartamentu do hospicjum, kiedy miała dopiero pięćdziesiąt kilka lat.

– Pan Dunham już nie mówi – powiedziała Terrie, ładna, młoda pielęgniarka, która im towarzyszyła.

Infante stwierdził w duchu, że powinien częściej umawiać się z pielęgniarkami. Pasowały do policjantów. Żałował, że nie noszą już białych mundurków, obcisłych w talii, i czepeczków. Ta miała na sobie zielone spodnie, kwiecisty top i paskudne zielone chodaki, ale i tak była uderzająco piękna.

– Wydaje czasem dźwięki – tłumaczyła dalej. – Niektóre oznaczają, co czuje, ale nie potrafi się komunikować poza wyrażaniem najbardziej podstawowych potrzeb. To już końcowe stadium.

– Dlatego został przeniesiony do hospicjum? – spytał Willoughby. Na ostatnim słowie lekko się zająknął.

– Nie przyjmujemy ludzi do hospicjum, dopóki ich przewidywana długość życia przekracza pół roku. U pana Dunhama miesiąc temu zdiagnozowano raka płuc czwartego stopnia. Biedak. Miał strasznego pecha.

Tak, pomyślał Kevin, biedaczysko.

– Czy syn go odwiedzał? – spytał.

– Nie wiedziałam, że jego syn żyje. Jako osobę kontaktową podał tylko prawnika. Może byli skłóceni. To się zdarza.

A może syn nie chciał mieć nic wspólnego z ojcem. Wiedział, co się stało lata temu, i opowiedział swojej dziewczynie, Penelope, a ona powiedziała jeszcze komuś, kogo przypadkiem podwoziła.

Kevin wiedział, że ktoś z zaawansowanym alzheimerem nie może podać żadnych sensownych informacji, ale i tak był zawiedziony, kiedy zobaczył Staną Dunhama. Wrak człowieka, w kraciastej piżamie i szlafroku. Jedynymi oznakami życia były uczesane włosy i świeżo ogolona twarz. Pielęgniarka to zrobiła? Oczy Dunhama pojaśniały na jej widok; jego wzrok przesunął się po Kevinie i Willoughbym z umiarkowanym zainteresowaniem, potem wrócił do dziewczyny.

– Dzień dobry, panie Dunham. – Głos Terrie był wesoły i pełen entuzjazmu, ale nie przesadnie głośny albo dziecinny. – Ma pan gości. Kogoś, kto z panem pracował.

Dunham dalej na nią patrzył.

– Ja nie pracowałem z panem – sprostował Infante. Starał się naśladować sposób mówienia Terrie, ale wyszedł mu ton krzepkiego i serdecznego sprzedawcy samochodów. – Ale Chet tak. W wydziale zabójstw. Pamięta pan? Był chyba najbardziej znany z tego, że dostał sprawę Bethanych. Sprawę Bethanych.

Ostatnie dwa słowa powtórzył wolno i wyraźnie, ale bez efektu. Oczywiście. Wiedział, że tak będzie, ale nie mógł się powstrzymać. Dunham wciąż wpatrywał się w ładną Terrie. Miał spojrzenie psa, pełne miłości i całkowitego oddania. Jeśli ten człowiek porwał małe Bethany, był potworem. Ale nawet potwory się starzeją, słabną. Umierają.

Infante i Willoughby zaczęli systematycznie otwierać szuflady i szafki, szukając czegokolwiek. Wszystkiego.

– Nie ma wiele dobytku – stwierdziła Terrie. – Bez sensu… – Ucichła, jakby człowiek siedzący na fotelu, który śledził jej twarz i głos z taką uwagą, mógł być zaskoczony wiadomością, że umiera. – Ale jest album ze zdjęciami. Czasem przeglądamy. Prawda, panie Dunham?

Wyciągnęła spod otomany duży, pożółkły album oprawiony w białą satynę. Na okładce niemowlak w niebieskiej pieluszce wołał: „To chłopiec!” W środku Infante zobaczył odręczne pismo, wyraźnie kobiece. Ktoś drobną kursywą opisywał życie Anthony’ego Juliusa Dunhama od urodzenia (trzy kilo, sześćdziesiąt gramów), przez chrzciny, do ukończenia liceum. Jego matka, w przeciwieństwie do niektórych, nigdy nie straciła cierpliwości do zapisywania każdego sukcesu syna. Certyfikat ukończenia wakacyjnego kursu czytania, karta Czerwonego Krzyża odnotowująca, że osiągnął „średnio zaawansowany” poziom pływania w Camp Apache. Do kart albumu czarnymi trójkącikami przymocowano szkolne świadectwa – niezbyt imponujące.

Na widok zdjęć Infante zatęsknił za własnym tatą. Nie dlatego, że między nim a młodszym, bardziej krzepkim Stanem Dunhamem było jakieś podobieństwo, ale dlatego, że na zdjęciach uchwycono najważniejsze chwile rodzinnego życia. Krzątanie się po domu, wakacyjny wypoczynek, oczy zmrużone przed słońcem podczas różnych ceremonii. Każde dokładnie podpisano – ten sam kobiecy charakter pisma. „Stan, Tony i ja, Ocean City, 1962”. „Tony na szkolnym pikniku, 1965”. „Zakończenie liceum Tony’ego, 1970”. W ciągu dziewięciu krótkich lat Tony zmienił się z krótko przystrzyżonego blondyna w pasiastej koszulce w długowłosego, niedoszłego hipisa. Gliniarzowi musiało z tym być niełatwo, pomyślał Infante, zwłaszcza w tamtych czasach. Ale jakkolwiek Tony się ubierał, rodzice, którzy obejmowali go na zdjęciu, promienieli dumą.

Ostatnie zdjęcie – chłopak w czymś, co wyglądało jak uniform pracownika stacji benzynowej – było podpisane: „Nowa praca Tony’ego, 1973”. Album na tym się kończył, chociaż zostało kilka wolnych kartek. Dwa lata przed zniknięciem Bethanych. Dlaczego matka przestała dokumentować każdy etap życia swojego syna? Wyprowadził się w 1973? Mieszkał z nimi, kiedy ojciec sprowadził do domu dziewczynkę w 1975? Co Stan Dunham im powiedział, jak wytłumaczył nagłe pojawienie się niepełnoletniej?

– Kevin, niech pan spojrzy.

Willoughby odsunął poduszki, które ułożono – może specjalnie, może nie – tak, by zakrywały duże kartonowe pudło na górnej półce w szafie. Terrie zdjęła je sama, zachwiała się lekko pod ciężarem, a Infante pospieszył z pomocą, kładąc dziewczynie dłoń na ramieniu. Spojrzała na niego z rozbawieniem, jakby przywykła do takich zagrywek, a on poczuł się jak stary pierdziel, kolejny z jej podopiecznych, który próbuje sobie pomacać.

Pudło było pełne śmieci, które zbierają uczniowie i studenci. Świadectwa, programy zajęć, szkolne gazetki. Wszystkie z katolickiej szkoły w Jorku, zauważył Infante – i z nazwiskiem Leibig. Ruth nie miała swojego albumu, kimkolwiek była, choć uczyła się znacznie lepiej niż Tony. Zdjęć też nie, i nic, co pochodziło sprzed wiosny 1975. Był za to dyplom z 1979. Co najdziwniejsze, w pudle leżał stary taśmowy magnetofon, jasnoczerwone pudełko w kształcie torebki. Kevin wcisnął przycisk, ale oczywiście urządzenie nie zadziałało. W środku znajdowała się kaseta Jethro Tuli, Aqualung. Na dole magnetofonu widniała równie staromodna naklejka z wypisanym „Ruth Leibig”.

Infante zaczął kopać głębiej i znalazł coś jeszcze dziwniejszego: akt ślubu, również z datą 1979, Ruth Leibig i Tony’ego Dunhama, poświadczonego przez jego rodziców, Irenę i Staną Dunhamów.

Tony nie żyje? Ta informacja, według Nancy i Lenhardta, zaskoczyła kobietę podczas przesłuchania. Ale nieznajoma nie była smutna. Wstrząśnięta i wzburzona, może nawet rozzłoszczona. W żadnym razie nie smutna. Zarazem nie wspomniała o Tonym ani razu, nie z nazwiska.

– Co się stało? – zapytał Infante Staną Dunhama, który chyba przestraszył się tonu jego głosu. – Kim była Ruth Leibig? Porwałeś dziewczynkę, potem ją pieprzyłeś, aż dorosła, wtedy oddałeś swoją zdobycz synowi? Co się działo na farmie, ty stary, zboczony sukinsynu?

Pielęgniarka była przerażona. Chyba nie umówiłaby się z nim na randkę, gdyby zadzwonił za tydzień. Pamięta mnie pani? To ja jestem tym detektywem, co wyzywał starca, którego pani uważa za uroczego człowieka. Wyskoczymy gdzieś razem?

– Proszę pana, nie wolno tak się zwracać… Dunham chyba nie zauważył, że cokolwiek się stało.

Infante otworzył album ze zdjęciami, wskazał ostatnią fotografię Tony’ego.

– On nie żyje. Zginął podczas pożaru. Może został zamordowany. Wiedział, co zrobiłeś? Jego dziewczyna wiedziała?

Starzec pokręcił głową westchnął i wyjrzał za okno, jakby to Infante był niespełna rozumu – bełkoczący szaleniec, którego należy zignorować. Czy cokolwiek zrozumiał? Czy fakty były zamknięte w jego mózgu, czy przepadły na zawsze? Zresztą co za różnica, Infante nie miał do nich dostępu. Stan Dunham znów zaczął przyglądać się pielęgniarce, jakby oczekując zapewnienia, że to zakłócenie codziennej rutyny wkrótce się skończy. Kiedy znów zostaniemy sam na sam? – pytał wzrokiem. Mówiła cichym, dodającym otuchy głosem, głaszcząc go po dłoni.

– Właściwie nie wolno tego robić – powiedziała, zerkając ze zmartwieniem na Infante’a. – Dotykać pacjentów. Ale on jest przemiły, lubię go najbardziej ze wszystkich podopiecznych. Nawet pan sobie nie wyobraża.

– Nie – odparł Kevin. – Nie wyobrażam sobie.

Bóg jeden wie, co by z panią zrobił, gdyby panią spotkał jako nastolatkę.

Chet Willoughby dalej przesiewał pudło papierów. Wrócił do dyplomu i aktu małżeństwa, którym przyjrzał się przez okulary w szylkretowych oprawkach.

– Coś tu się nie zgadza, Kevin. Trudno powiedzieć na pewno, ale na podstawie tego jest mało prawdopodobne, że Ruth Leibig to Heather Bethany.

Rozdział 39

Jadalnię oddzielały od salonu podwójne przeszklone drzwi. Z biegiem lat I Kay zauważyła, że kiedy były zamknięte, jej dzieciom wydawało się, że są niewidzialne. Często to wykorzystywała, ustawiając swój ulubiony fotel do czytania tak, by mogła ukradkiem zerkać na Grace albo Setha – co zdarzało się coraz rzadziej z każdym upływającym rokiem. Dojrzewanie było jak wielki strup albo blizna, stopniowo zarastające duszę, aby ją chronić przed działaniem żywiołów. Kay lubiła to, jak Grace przygryza włosy, kiedy odrabia lekcje z matematyki – pamiętała ten nawyk z własnego dzieciństwa. Seth, jedenastoletni, wciąż mówił do siebie, prowadził narrację swojego życia cichym, niespiesznym monologiem, który kojarzył się Kay z komentowaniem zawodów golfowych. Oto moje drugie śniadanie, mówił, ustawiając ciastka w precyzyjne wzory i struktury. Oreo, prawdziwe. Bo Oreo nie da się podrobić. A tutaj mleko, pół procent, z Gianta. Bo mleko to mleko. To ostatnie zdanie, które sama często wypowiadała, wracało do niej jak bumerang. Tuż po rozwodzie bez przerwy martwiła się o pieniądze i porzuciła wszystkie firmowe towary. Urządzała nawet dzieciom testy, żeby im udowodnić, że z zamkniętymi oczami nie są w stanie odróżnić różnych marek ciastek i chipsów. Ale okazało się, że potrafiły, więc w tej sprawie osiągnęli kompromis. Markowe ciastka, chipsy i napoje, sklepowe mleko, makarony, chleb i przetwory.

Czasami dzieci przyłapywały matkę, jak je obserwuje zza szyby, ale chyba nie miały nic przeciwko temu. Może nawet im się to podobało, bo Kay nigdy nie śmiała się ani z nimi nie drażniła. Tylko wzruszała ze skruchą ramionami i wracała do lektury, jakby to ona została na czymś przyłapana.

Dzisiaj jednak w jadalni siedziała Heather i skrzywiła się, kiedy zobaczyła Kay za szkłem. Kay czytała niedzielną gazetę i myślała, jak ładnie Heather wygląda w szarawym świetle. Trzymała gazetę na wyciągnięcie ręki, jakby była dalekowidzem. Nie miała zmarszczek na czole, a linia szczęki wciąż pozostawała gładka i jędrna. Tylko głęboka bruzda między oczami zdradzała zacięte skupienie.

– Kiedy w niedzielnym komiksie przestali rysować „Księcia Valianta”? – spytała, gdy Kay przyniosła do jadalni swój kubek z kawą. Ale zanim Kay zdążyła zareagować, Heather sama sobie odpowiedziała. – Nie, to nie „Beacon” drukował „Księcia Valianta”. To „Star”. „Beacona” dostawaliśmy w dni powszednie, ale w niedzielę obie gazety. Mój tata był uzależniony od wiadomości.

– Już dawno nie słyszałam o „Beaconie”. Połączył się z „Lightem” jeszcze w latach osiemdziesiątych, mniej więcej wtedy, kiedy zamknięto redakcję „Stara”. Ale Baltimore to Baltimore, niektórzy wciąż mówią o „Beaconie”, jakby cały czas istniał. Powiedziałaś jak prawdziwa baltimorianka z dawnych czasów.

– Jestem prawdziwą baltimorianką z dawnych czasów – odparła Heather. – Albo byłam. Teraz moje miejsce jest chyba gdzie indziej.

– Urodziłaś się tutaj?

– A co, nie znalazłaś tego w Internecie? Pytasz od siebie, czy od nich? Kay się zaczerwieniła.

– To nie fair, Heather. Nie stoję po niczyjej stronie. Jestem neutralna.

– Mój ojciec zawsze mówił, że nie ma neutralności, że nawet samo bycie neutralnym oznacza wzięcie czyjejś strony. – Wyzywała Kay, oskarżała ją o coś, ale o co?

– Nie mówiłam nikomu, że wczoraj wpadłyśmy do centrum handlowego.

– A dlaczego miałabyś mówić?

– No, sama rozumiesz, to ich mogło zainteresować. Gdyby wiedzieli… Kay była wdzięczna, że jej niezręczne tłumaczenie przerwał dzwonek telefonu, chociaż sama nie rozumiała, czemu to ona się rumieni i wstydzi. Z góry dobiegł głos Grace, pełen zwykłego, szalonego entuzjazmu, który wzbudzał w niej telefon.

– Ja odbiorę! – A potem ponurym, martwym tonem, zdradzającym milion zawiedzionych nadziei: – Jakaś Nancy Porter. Chce porozmawiać z Heather.

Heather poszła do kuchni i ostentacyjne zamknęła za sobą drzwi. Mimo to Kay słyszała jej krótkie, szorstkie odpowiedzi. Co? Skąd ten pośpiech? Nie można zaczekać do jutra?

– Chcą, żebym tam znów pojechała – warknęła Heather, odpychając drzwi z taką siłą, że zatrzymały się otwarte. – Podwieziesz mnie za pół godziny?

– Nowe pytania?

– Nie wiem. Trudno uwierzyć, że mogą jeszcze o coś pytać, po tym, co mi wczoraj urządzili. Ale przyjechała moja matka i chcą, żebym się z nią zobaczyła. Fajne spotkanie po latach, co? W policyjnej sali przesłuchań, gdzie każde słowo może być nagrane. Założę się, że od rana ją maglują. Mówią, że uważają mnie za oszustkę. Błagają, żeby udowodniła, że nie jestem tym, za kogo się podaję.

– Matka cię pozna – powiedziała Kay, ale Heather jakby nie zauważyła tonu pocieszenia. Kay jej wierzyła. Pomyślała nawet, że Heather jest bardziej wiarygodna, gdy nie próbowała udowadniać swojej wiarygodności. Kiedy rozmawiały o niedzielnych komiksach i dawnych czasach, była sobą bez żadnego wysiłku.

– Pójdę do siebie, umyję zęby i uczeszę się. Potem pojedziemy, dobrze? Zaraz wracam.

Poszła wąską, wyłożoną kamieniami ścieżką, prowadzącą przez podwórko do garażu stojącego w głębi posesji, na granicy zaułka. Niepotrzebnie wyskoczyła z tym Internetem. A jeśli dostali się do komputera Kay, prześledzili, co ostatnio było na nim robione? Każdy informatyk mógł znaleźć stronę jej firmy i emaila, którego wysłała szefowi. Czy musiała iść do swojego pokoju? Po co? Policja zabrała kluczyki do samochodu. Jaka była wtedy wdzięczna, że nawet breloczek nie może jej zdradzić. Kawałek turkusu na srebrnej beleczce, kupiony w sklepie z drobiazgami, przedmiot bez żadnego znaczenia. Z oczywistych powodów nigdy nie personalizowała swoich rzeczy, nie haftowała monogramów, chociaż sugerowano jej, że powinna to robić na serwetkach i fartuszkach, kiedy miała naście lat i była „zaręczona” z Tonym Dunhamem. Jasne, ciociu. Po prostu nie mogę się doczekać, kiedy wezmę sobie pieprzoną skrzynię z posagiem. Dostała w twarz za słowo „pieprzoną”, ale za samo pieprzenie nie. Co za dom. Co za cholerny, pochrzaniony dom, za zasłonkami w kratkę i petuniami w skrzynkach na oknach.

Żałowała, że nie ma pieniędzy albo przynajmniej karty kredytowej. Och, gdyby tylko nie straciła portfela – ukradła go Penelope, tej manipulantce niezdolnej do wdzięczności – i gdyby nie była tak zagubiona i zdezorientowana pierwszej nocy, jakoś by się wyłgała z naruszenia przepisów, nawet bez prawa jazdy i z dowodem rejestracyjnym na kogoś innego. Chociaż z tego, na ile znała Penelope, samochód mógł być bez ważnych badań technicznych albo mieć na koncie kary za niewłaściwe parkowanie.

Obejrzała się przez ramię. Kay wciąż była w kuchni, piła kawę przy zlewie. Cholera. Będzie trzeba wejść na górę. I co potem?


Ciężko było otworzyć okno w łazience, zapierając się tylko jedną ręką o stare, pokrzywione drzewo; jeszcze trudniej przecisnąć się przez maleńki otwór i zeskoczyć z pierwszego piętra, ale udało się. Adrenalina to coś wspaniałego. Otrzepała swoje spodnie – a właściwie Grace. Miała wyrzuty sumienia, ze wszystkich rzeczy, które zrobiła, żałowała tylko, że zabrała ulubione spodnie nastolatki i ubrudziła je na kolanach. Zorientowała się w okolicy. Najbliższą ruchliwą ulicą była Edmondson po prawej. Prowadziła prosto do Beltway, ale tam nie dałoby się złapać stopa. Powinna spróbować Route 40, ta jednak biegła ze wschodu na zachód, a ona musiała jechać na południe. Da sobie radę. Zawsze jakoś sobie dawała.

Zaczęła żwawo iść przed siebie, pocierając ramiona. Po zachodzie słońca pewnie zrobi się zimno, ale może do tej pory dotrze do domu. Gdyby ktoś ją podwiózł na lotnisko i pojechała pociągiem… Czy lokalne jeździły w niedziele? Amtrak tak, a gdyby nie złapali jej do New Carrollton, dalej już by poszło. Nawet w lokalnym pociągu zdołałaby zwodzić konduktora przez kilka stacji, przekonać go, że zgubiła bilet. Może nawet została okradziona – ryzykowne, bo kazałby zgłosić to na policję. Gdyby tylko wsiadła do pociągu we wtorek, tak jak zamierzała… Mogłaby powiedzieć konduktorowi, że pokłóciła się z… chłopakiem, a on wypchnął ją z wagonu, właśnie, i teraz musiała się dostać do domu. Umiałaby sprzedać taką historyjkę. Cholera, kiedyś widziała bezdomną, która przejechała za darmo z Richmond do Waszyngtonu, trajkocząc przy tym, że jedzie na spotkanie z prezydentem. W końcu nie wysadzali człowieka na środku pustkowia. A gdyby dotarła do Union Stadion, byłoby po wszystkim. Zadzwoniłaby do kolegi z pracy albo do szefa. Przeskoczyłaby bramki w metrze – wszystko, byle tylko znów dostać się do domu. Ledwie się powstrzymywała, żeby nie ruszyć truchtem w stronę ruchliwej ulicy, pełnej śmigających w obie strony samochodów. Czuła się, jakby biegła do prawdziwego świata, pełnego ruchu i zamieszania, w którym znów bezpiecznie by zniknęła; jakby musiała mocno się rozpędzić, by przebić ścianę oddzielającą ją od wymyślonego królestwa, w którym żyła przez ostatnie pięć dni.

Ale kiedy dotarła do końca zaułka, zza zakrętu wyskoczył radiowóz i zablokował jej drogę. Z samochodu wysiadła ta pulchna, wygadana detektyw.

– Dzwoniłam do pani z komórki – powiedziała Nancy Porter. – Byliśmy ciekawi, co pani zrobi, kiedy wezwiemy panią na spotkanie z Miriam. Infante czeka na drugim końcu zaułka. A od frontu, jak zawsze, stoi mundurowy policjant.

– Idę na spacer – odparła. – To wbrew prawu?

– Infante odwiedził dziś Staną Dunhama. Dowiedział się kilku ciekawych rzeczy.

– Stan Dunham nie jest w stanie powiedzieć nic nikomu, nawet gdyby był skłonny to zrobić.

– Bardzo ciekawe, że pani o tym wie. Ja nie powiedziałam ani słowa na ten temat. Wczoraj mówiła pani, że nie miała z nim żadnego kontaktu od lat.

– Bo to prawda.

Detektyw otworzyła tylne drzwi radiowozu – prawdziwego patrolowca, z siatką oddzielającą przednie i tylne fotele.

– Nie chcę pani zakładać kajdanek z powodu obrażeń ręki, a także dlatego, że nie postawiono pani żadnych zarzutów… jeszcze. Ale to pani ostatnia szansa, żeby nam powiedzieć, co się naprawdę stało z siostrami Bethany, Ruth. Zakładając, że pani wie.

– Nie byłam Ruth od lat – oznajmiła, wsiadając do samochodu. – Ze wszystkich swoich imion Ruth nie cierpiałam najbardziej. Nienawidziłam być Ruth.

– Cóż, albo poda nam pani swoje obecne nazwisko, albo spędzi noc w areszcie. Szliśmy pani na rękę przez pięć dni, ale czas się skończył. Pora na zeznania: kim pani jest i co wie o rodzinie Dunhamów i siostrach Bethany.

Gdyby musiała nazwać swoje uczucia, stwierdziłaby, że to ulga. Wreszcie wszystko się skończy, raz na zawsze. Z drugiej strony jednak… absolutne przerażenie.

Rozdział 40

Moglibyśmy ją pani pokazać na obrazie z kamery – zaproponował Infante Miriam. – Albo przeprowadzić koło pani w korytarzu.

– Nie ma możliwości, żeby to była Heather?

– Nie, jeśli to Ruth Leibig, a ona prawie przyznała, że tak się nazywała. Ruth Leibig skończyła liceum w Yorku w Pensylwanii w 1979 roku i zaraz potem wyszła za syna Dunhama. Heather miałaby wtedy szesnaście lat. Małżeństwo byłoby legalne, zwłaszcza że poświadczyli je Dunhamowie.

Ale na ile jest prawdopodobne, żeby Heather ukończyła szkołę z dwuletnim wyprzedzeniem?

– To ja na to wpadłem – wtrącił Willoughby, ale Infante nie miał mu za złe tej odrobiny samochwalstwa. Sam też w końcu by zauważył tę rozbieżność dat. Ale fakty takie jak daty urodzenia Bethanych były wypalone na zawsze w mózgu Willoughby’ego, choć on sam próbował temu zaprzeczać.

– Nie, Heather była bystra, ale nie aż tak, żeby przeskoczyć dwie klasy – przyznała Miriam. – Nawet w parafialnej szkole w pensylwańskiej wiosce.

Infante chodził do katolickiej szkoły i uważał, że była całkiem wymagająca, ale w tej chwili nie zamierzał się z Miriam o nic spierać.

– A więc co się stało z moimi córkami? – spytała. – Gdzie one są? Co to wszystko ma wspólnego ze Stanem Dunhamem?

– Podejrzewamy, że porwał i zabił pani córki, a żona jego syna, Ruth, poznała szczegóły – powiedział Infante. – Jeszcze nie odgadliśmy, dlaczego ta kobieta tak chroni swoją obecną tożsamość. Może jest poszukiwana? Albo wie na pewno, że Penelope Jackson podłożyła ogień, który zabił Tony’eg Dunhama, i stara się ją chronić, chociaż wciąż się upiera, że nie zna żadnej Jackson. Kiedy pytamy o samochód, zasłania się Piątą Poprawką. Kiedy pytamy o cokolwiek, zasłania się Piątą Poprawką.

Nancy pochyliła się nad stołem i przysunęła Miriam szklankę wody.

– Zaproponowaliśmy, że jeśli wyda nam Penelope Jackson za morderstwo Tony’ego Dunhama w Georgii, zawrzemy z nią układ co do ucieczki z miejsca wypadku – może całej reszty, przed którą ucieka, zależnie od tego, na ile to będzie poważne. Ale poza przyznaniem, że była kiedyś Ruth Leibig, po prostu nic nie mówi, nawet swojej prawniczce. Gloria namawiała ją, żeby się z nami dogadała, żeby wyjawiła wszystko, co wie, ale ona zachowuje się jak katatonik.

Miriam pokręciła głową.

– I jak ja. Jestem zupełnie otępiała. Cały czas powtarzałam sobie, że to niemożliwe, że to na pewno oszustka. Myślałam, że… zamknęłam się przed nadzieją. Teraz zrozumiałam, że chciałam, żeby to była prawda; że przyjeżdżając tutaj, sprawię, że to stanie się prawdą.

– Oczywiście – powiedział Lenhardt. – Każdy rodzic by tak zrobił. Proszę posłuchać, niech pani przyjdzie jutro, w poniedziałek, poskładamy wszystkie informacje. Sprawdzimy, czy Tony i Ruth się rozwiedli, pod czyją to było jurysdykcją i tak dalej. Wytropimy ludzi ze szkoły, nawet jeśli parafia już nie istnieje. Po raz pierwszy mamy solidne poszlaki.

– To nie Heather – wtrącił Willoughby. – Ale zna odpowiedzi, Miriam. Wie, co się stało, nawet jeśli tylko z drugiej ręki. Może Dunham zwierzył się swojej synowej po diagnozie; stała się jego powierniczką.

Miriam oklapła na fotelu Lenhardta. W tej chwili wyglądała na swoje lata, a nawet starzej; figura się zniekształciła, oczy zapadły. Infante chciał jej powiedzieć, że wiele osiągnęła, przylatując tu, że ta podróż była coś warta, ale nie miał pewności, czy to prawda. Pokój Dunhama i tak by w końcu przeszukali, nawet gdyby Miriam nie wskazała ogniwa łączącego ich rodziny. Odwiedziny u starca nie wydawały się pilne, kiedy jego nazwisko pojawiło się po raz pierwszy, z powodu demencji, ale niedługo zaczęliby wokół niego węszyć. Cholera, aż do dzisiaj Infante nie był nawet przekonany, że Dunham miał związek z kimkolwiek oprócz Tony’ego Dunhama i nieuchwytnej Penelope Jackson. To jedyna zależność, którą ustalili niezależnie – tajemnicza kobieta, Penelope Jackson, Tony Dunham, Stan Dunham.

Mimo to, jeśli chciał być ze sobą szczery, musiał zastanowić się, dlaczego nie odwiedził Dunhama, kiedy tylko poznał jego nazwisko. Czy dlatego, że Stan Dunham był z policji? Czy zawahał się, podjął złą decyzję, tylko dlatego, że po prostu nie mógł uwierzyć, iż jeden z jego kolegów po fachu brał udział w tak potwornej zbrodni? Czy powinni zamknąć ją pierwszego wieczoru i wierzyć, że pobyt w areszcie okaże się wystarczającą zachętą do mówienia? Bawiła się nimi wszystkimi, nawet Glorią, własną prawniczką. Grała na zwłokę, próbowała wymyślić, jak ukryć tożsamość. Ale nie była dość cwana albo zdeprawowana, by spróbować tak zagrać matką. Może to ostatni strzęp przyzwoitości, miejsce, gdzie wyrysowała sobie linię. Uciekała, bo nie chciała konfrontacji z matką.

A może wierzyła, że Miriam jednym spojrzeniem dokona tego, co nie udało się im wszystkim przez ostatni tydzień – z całą pewnością wyeliminuje możliwość, że to Heather Bethany.

– Przeprowadźcie ją obok mnie – poprosiła Miriam. – Nie chcę z nią rozmawiać… to znaczy chcę na nią wrzeszczeć, zadać jej tysiąc pytań, a potem znów wrzeszczeć… ale wiem, że mi nie wolno. Po prostu na nią popatrzę.

Miriam czekała na korytarzu Gmachu Bezpieczeństwa Publicznego. Przeszło jej przez myśl, że powinna założyć ciemne okulary, a potem prawie roześmiała się na głos ze swojego pomysłu pełnego dramatyzmu. W końcu ta kobieta jej nie znała. Jeśli kiedykolwiek widziała Miriam, to na zdjęciach z dawnych lat. Owszem, Miriam postarzała się wyjątkowo ładnie, ale nie wyglądała inaczej niż w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Właściwie Miriam trzydziestodziewięcioletnia ledwie przypominała swoje własne wyobrażenie o Miriam trzydziestoośmioletniej. Pamiętała, jak to zauważyła, kiedy gazety wydrukowały zdjęcia z pierwszej rocznicy – nieodwołalnie się zmieniła. To nie była kwestią wieku ani żałoby, ale czegoś o wiele głębszego. Prawie jakby przeżyła wypadek, a potem poskładano kości z powrotem do kupy, pozostawiając ją podobną do poprzedniej, ale trochę nie taką.

Windy poruszały się nieznośnie powoli, jak się przekonała, kiedy sama zjeżdżała na parter, a oczekiwanie w korytarzu ciągnęło w nieskończoność. W końcu jednak Infante i Nancy wysiedli z windy. Prowadzili między sobą szczupłą blondynkę, trzymając ją lekko za łokcie. Głowę miała pochyloną do przodu, więc trudno było zobaczyć twarz, ale Miriam się jej przyglądała – Ruth, tak się nazywała? – najuważniej, jak mogła; obejrzała wąskie ramiona, szczupłe biodra, komicznie młodzieżowe spodnie, nieodpowiednie dla każdej kobiety w średnim wieku. Moja córka miałaby lepszy gust, pomyślała.

Kobieta podniosła głowę i Miriam zobaczyła jej twarz. Nie chciała patrzeć w oczy, ale nie mogła się odwrócić. Powoli wstała, zagradzając drogę całej trójce, co wyraźnie zaniepokoiło Infante’a i Nancy. Tego nie było w planie. Miała po prostu siedzieć i obserwować, nic więcej. Obiecała. Pewnie myśleli, że uderzy albo popchnie kobietę, splunie stekiem wyzwisk na szarlatankę, wykorzystującą cudzą historię życia dla własnej rozrywki.

– Mi… proszę pani – zareagował szybko Infante, choć z tego wszystkiego omal nie zdradził jej imienia. – Eskortujemy więźnia. Ta pani nie jest w kajdankach tylko ze względu na swoją kontuzję. Proszę się odsunąć.

Miriam go zignorowała, wzięła w dłonie lewą rękę kobiety i ścisnęła ją, jakby chcąc powiedzieć: „To nie będzie bolało”. Potem podwinęła rękaw rozpinanego swetra, który tamta miała na sobie, uważając, by nie dotknąć zabandażowanego przedramienia. Na górnej części ramienia znalazła ślad, którego szukała – nieforemną, ledwie widoczną bliznę po szczepionce rozerwanej packą na muchy. Mucha uciekła, ale trysnęły ropa i krew, tworząc ranę, która goiła się tygodniami. Córka bez przerwy zdrapywała strup mimo upomnień, żeby go nie ruszać, że takie skubanie zostawi bliznę. I rzeczywiście pozostał ledwie widoczny ślad, tak drobny, że nikt inny by go nie zauważył. Właściwie może nawet go tam nie było, ale Miriam wierzyła, że go widzi, więc widziała.

– Och, Sunny – powiedziała. – Co tu się w ogóle dzieje?

Rozdział 41

Koła autobusu kręcą się wraz, kręcą się wraz, kręcą się wraz. Chcieli wiedzieć, co sobie wyobrażała, co miała w głowie, a to było właśnie to: piosenka z dzieciństwa, która wróciła do niej tamtego dnia w autobusie linii piętnaście. Heather siedziała po drugiej stronie przejścia, nucąc w ten swój wesoło wkurzający, wkurzająco wesoły sposób. Heather wciąż była małą dziewczynką. A Sunny nie. Sunny miała zostać kobietą. Ten autobus, numer 15, wiózł innych ludzi do centrum handlowego, w codziennych sprawach, ale ona jechała nim na spotkanie ze swoim mężem.

Autobusy były magiczne. Inny autobus przywiózł ją w to miejsce jej życia, do tej chwili, w której wszystko miało się zmienić. Uciekała, tak samo jak kiedyś matka. Ta prawdziwa, z blond włosami i niebieskimi oczami. Prawdziwa matka by zrozumiała wszystkie rzeczy, które córka skrywała w sercu, sekrety tak wielkie, że nigdy nie zostały zapisane w pamiętniku.

Sunny Bethany miała piętnaście lat i była zakochana w Tonym Dunhamie. Każda piosenka, jaką słyszała, każdy dźwięk, pulsowały tą wiadomością, nawet szum kół autobusu.

„Koła autobusu kręcą się wraz, kręcą się wraz, kręcą się wraz”.

Wszystko zaczęło się w innym autobusie, szkolnym, kiedy odwrócono trasę po naleganiach pozostałych rodziców i Sunny popołudniami zaczęła jeździć sama.

– Będzie ci przeszkadzało, jeśli włączę radio? – zapytał któregoś dnia kierowca. To był zastępca, młody i przystojny, zupełnie niepodobny do pana Madisona, który zwykle jeździł na tej trasie. – Ale musisz obiecać, że to pozostanie tajemnicą. Nie wolno nam włączać radia. Mój ojciec, właściciel firmy przewozowej, jest bardzo surowy.

– Jasne – zgodziła się, zawstydzona tym, jak piskliwie zabrzmiał jej głos. – Nic nie powiem.

Potem – nie następnym razem, kiedy prowadził, ani jeszcze następnym, ale za czwartym, w listopadzie, kiedy robiło się już zimno:

– Może przesiądziesz się tu do przodu i porozmawiasz ze mną, dotrzymasz mi towarzystwa? Strasznie nudno tak siedzieć tu samemu.

– Pewnie. – Przycisnęła książki do piersi i poczuła się głupio, kiedy autobus wpadł w dziurę na drodze, a ona mocno uderzyła biodrem w jeden z foteli. Ale Tony nie śmiał się z niej ani nie przedrzeźniał.

– Przepraszam – powiedział. – Od tej pory będę prowadził ostrożniej, moja pani.

Kolejny raz – piąty, może szósty. Ich spotkania zlewały się już w jedno, chociaż bardzo rzadko widywała go częściej niż dwa, trzy razy w miesiącu.

– Fajna piosenka? Ma tytuł Samotna dziewczyna. Kojarzy mi się z tobą.

– Naprawdę? – Nie była pewna, czy piosenka się jej podoba, ale wysłuchała uważnie, zwłaszcza ostatniego wersu, o samotnym chłopaku. Czy to znaczyło… ale nie odrywała wzroku od swojego niebieskiego zeszytu. Inne dziewczyny wypisywały na okładkach imiona sympatii, ale ona nigdy się nie odważyła. Kilka tygodni później spróbowała i wykaligrafowała maleńkie „TD” w dolnym prawym rogu.

– Co to znaczy? – spytała Heather, wścibska Heather, wiecznie szpiegująca Heather.

– Tylko dotknij, a dostaniesz w zęby – odparła szybko Sunny. Potem przerobiła inicjały na figury trójwymiarowe, tak jak nauczyła się na geometrii.

Tony, przy muzyce, coraz więcej mówił o sobie. Próbował wstąpić do wojska, pojechać do Wietnamu, ale nie chcieli go przyjąć, ku uldze matki i rozczarowaniu jego samego. Sunny nie przypuszczała, że istnieją ludzie, którzy z własnej woli chcą jechać na wojnę. Tony miał wadę serca, wypadanie płatka zastawki dwudzielnej. Sunny nie mogła uwierzyć, że z jego sercem może być coś nie w porządku. Miał gęste włosy z przedziałkiem na środku, które często czesał małym grzebieniem, trzymanym w kieszeni dżinsów; nosił też złoty łańcuszek. Palił pall maile, ale tylko kiedy pozostałe dzieci wysiadły z autobusu.

– Nie wydaj mnie. – Mrugnął do niej w lusterku. – Ładna z ciebie dziewczyna. Mówił ci to już ktoś? Powinnaś nosić fryzurę jak Susan Dey. Ale i bez tego jesteś niezła.

„Koła autobusu kręcą się wraz”.

– Bardzo bym chciał spędzić z tobą trochę czasu. Nie tylko w autobusie. Nie byłoby fajnie, gdybyśmy mogli być gdzieś sami?

Pewnie że tak, ale jak to załatwić. Nawet bez pytania rodziców wiedziała – choć uważali się za otwartych i wyluzowanych – że nie pozwoliliby się jej spotykać z dwudziestotrzyletnim kierowcą autobusu. Tylko ciekawe, co by im przeszkadzało najbardziej – te dwadzieścia trzy lata, kierowca czy to, że chciał jechać do Wietnamu.

W końcu Tony oznajmił, że chce się z nią ożenić. Jeśli spotka się z nim w centrum handlowym w którąś sobotę, pojadą do Elkton i pobiorą się w małej kaplicy, gdzie brali ślub ludzie z Nowego Jorku, bo tam sprawę załatwiano od ręki i nie wymagano badań krwi. Powiedziała „nie”. Na pewno żartował.

– Mówię poważnie. Jesteś taka ładna, Sunny. Kto by nie chciał się z tobą ożenić?

Przypomniała sobie, że jej prawdziwa matka uciekła w wieku siedemnastu lat, by wyjść za swoją prawdziwą miłość, prawdziwego ojca Sunny, a ludzie przecież teraz dużo szybciej dorastali. Rodzice bez przerwy powtarzali: „Dzieci teraz tak szybko dorastają”.

Następnym razem, kiedy się spotkali, dwudziestego trzeciego marca, powiedziała, że tak, spotka się z nim; a teraz, ledwie sześć dni później, jechała innym autobusem, na spotkanie z Tonym. Wieczorem miała ruszyć na miesiąc miodowy. Trochę się tego bała. Do tej pory udało się im tylko pocałować, a i tak wszystko się jej w środku przewracało. Ojciec Tony’ego bardzo dobrze znał rozkład jazdy. O wszystko wypytywał dokładnie, jeśli syn spóźnił się do domu. Obwąchiwał wnętrze autobusu i pytał, czy Tony palił. Zabawne, ale bycie dzieckiem właściciela firmy przewozowej nie dawało Tony’emu żadnych przywilejów, wręcz przeciwnie. W wieku dwudziestu trzech lat wciąż mieszkał z rodzicami tylko z jednego powodu – gdyby się wyprowadził, matce pękłoby serce.

– Ale po ślubie nie będziemy z nimi mieszkali – obiecał. – Wynajmiemy sobie jakiś kąt w mieście, a może w Yorku.

„Koła autobusu kręcą się wraz”.


A potem Heather musiała wszystko zepsuć, ciągnąc się nie tylko do centrum handlowego, ale i na Chinatown, gdzie Sunny miała się spotkać z Tonym. Kiedy je wyrzucono, Sunny uciekła. Nie wiedziała, co robić. Jak miała teraz znaleźć Tony’ego? Poszła do Harmony Hut. Przecież właśnie muzyka ich połączyła. W końcu jednak się spotkali, ale Tony był zdenerwowany i wzburzony, jakby wyłącznie przez nią plan legł w gruzach. Wtedy Heather znalazła ich oboje. Zauważyła, że Sunny stoi w Harmony Hut, przed płytami The Who, i trzyma za rękę mężczyznę. Zaczęła wołać, że to jakiś podejrzany facet, który zaczepia dziewczynki przed sklepem z organami. Zagroziła, że powie rodzicom. Musieli ją ze sobą zabrać, prawda? Inaczej rodzice by się o wszystkim dowiedzieli. A wtedy to już koniec. Obiecali jej słodycze i pieniądze. Powiedzieli, że wróci do domu, kiedy się pobiorą, że zostanie druhną i świadkową. To ją chyba przekonało. Ale na parkingu Heather uznała, że jednak nie chce jechać, więc Tony złapał ją, trochę brutalnie, i wepchnął do samochodu. Podczas szarpaniny upuściła torebkę, ale Tony nie chciał wracać, a Heather przez całą drogę po autostradzie płakała i marudziła: „Nie mam swojej ulubionej torebki. Z pomadką. I z grzebieniem, pamiątką z Rehoboth Beach. Nie mam mojej torebki”.

W Elkton jednak nie wzięli ślubu. Sąd był zamknięty, więc nie mogli dostać zaświadczenia. Tony udawał, że jest zaskoczony. Pojechali do zarezerwowanego pokoju w motelu w Aberdeen. „Dlaczego zrobiłeś rezerwację, a nie sprawdziłeś, czy sąd jest otwarty?” Sunny zrobiło się niedobrze – to było zupełnie inne uczucie niż skurcze żołądka, które czuła, kiedy się całowali. Tony był wściekły, bo nie mógł zostać w pokoju sam na sam z Sunny, Heather wciąż zawodziła, że nie ma torebki. Sunny poczuła się uwięziona, skołowana. Nie wiedziała, czy jest zła na Heather za pokrzyżowanie planów, czy jej wdzięczna. Wszystko to zaczynało wyglądać na głupi pomysł. Chciała iść do liceum, a potem na studia, zwiedzić świat, jak ojciec, tylko z samym plecakiem. Zaproponowała, że pójdzie na drugą stronę ulicy i kupi wszystkim obiad. Postanowiła nie wspominać, że zapłaci pieniędzmi podebranymi ze skarbonki Heather.

Bar nazywał się Nowy Ideał i był staroświecki, dokładnie taki, jakie najbardziej lubił ojciec, gdzie wszystko robiono na miejscu. Na hamburgery czekało się dość długo, ale było warto. Nawet ktoś, kto ma świra na punkcie zdrowego jedzenia, raz na jakiś czas musi sobie pofolgować, mawiał ojciec. Rano zrobił im naleśniki z posypką czekoladową, a ona swojego nie dojadła. Teraz żałowała. W ogóle żałowała, że nie może się cofnąć do poranka. Mogła za to wrócić do domu. Postanowiła, że poprosi Tony’ego, aby je odwiózł. Wymyśli jakieś kłamstwo i przekona Heather, żeby ją poparła. Przekupi siostrę jej własnymi pieniędzmi.

Zapłaciła za hamburgery, nie mając pojęcia, że jej życie się skończyło, kiedy czekała w barze Nowy Ideał.

Wróciła do pokoju. Heather leżała na podłodze, bez ruchu. Wypadek, powiedział Tony. „Skakała po łóżku i robiła straszny jazgot, kazałem jej przestać, próbowałem ją złapać za rękę, a ona spadła”.

– Musimy wezwać lekarza albo zabrać ją do szpitala. Może jeszcze żyje.

Słowa bez nadziei, wypowiedziane nad ciałem Heather z roztrzaskaną potylicą. Krew wsiąkała w ręcznik, plamiła jasne włosy. Dlaczego podłożył jej ręcznik pod głowę? I jak można się tak mocno uderzyć, spadając z łóżka? Ale nad tymi pytaniami Sunny nie śmiała się zastanowić jeszcze przez kilka następnych lat.

– Nie – powiedział Tony. – Ona nie żyje. Musimy zadzwonić do mojego taty. On będzie wiedział, co zrobić.

Stan Dunham był o wiele sympatyczniejszy niż tyran opisywany przez syna w czasie rozmów od serca w autobusie. Nie wrzeszczał, nie krzyczał, nie robił awantur, jak czasami jej matka, „O czym ty myślałaś, Sunny? Gdzie zgubiłaś głowę?” Sunny zorientowała się, że mógł być surowy, ale na pewno nie groźny. Jeśli miało się poważne kłopoty, dobrze było pogadać z kimś takim, jak Stan Dunham.

– Ja to widzę tak – zaczął, siadając na podwójnym motelowym łóżku, z rękami na kolanach. – Straciliśmy jedno życie i nie możemy go odzyskać. Jeśli wezwiemy policję, mój syn zostanie aresztowany i oskarżony. Nikt nie uwierzy, że po prostu zdarzył się wypadek. A Sunny resztę życia spędzi z rodzicami, którzy będą ją winić o śmierć siostry.

– Ale ja… – zaprotestowała. – Ja poszłam… Podniósł rękę, a Sunny ucichła.

– Twoi rodzice nie zdołają myśleć inaczej. Nie rozumiesz? To też ludzie. Nie będą chcieli cię nienawidzić, ale będą nienawidzić. Wiem. Sam jestem rodzicem.

Spuściła głowę; nie miała żadnych argumentów.

– Ale wiesz, co myślę, Sunny? Nazywasz się Sunny, tak? Ty i Tony ułożyliście sobie plan. Tony chyba się nie orientował, że piętnastolatka w tym stanie nie może wyjść za mąż bez zgody rodziców… – Rzucił synowi spojrzenie. -… ale chcieliście się pobrać, więc teraz dokończymy wasz plan. Tak jest honorowo, robić to, co się powiedziało. Zamieszkasz z nami, pod nowym nazwiskiem. W domu będziesz mogła być żonąTony’ego. Nawet zamieszkacie w jednym pokoju. Mnie to nie przeszkadza. Ale musisz jeszcze przez jakiś czas chodzić do szkoły, więc na zewnątrz będziesz kimś innym. A kiedy osiągniesz odpowiedni wiek, urządzimy wam ślub, jak należy. Załatwię to. Wszystko załatwię. Masz moje słowo.

Potem podniósł Heather, jak ojciec śpiące dziecko, przytulił jej strzaskaną głowę i przewiesił ją sobie przez ramię. Ruszył do samochodu, a Sunny kazał iść za sobą. Ku swojemu zaskoczeniu, posłuchała go bez słowa sprzeciwu – weszła do samochodu, do innego życia, innego świata, gdzie nie musiała być dziewczynką, która spowodowała śmierć siostry. Tony miał zostać w pokoju i posprzątać, a potem spędzić tam noc, żeby obsługa motelu nie nabrała podejrzeń. Tony nigdy nie zamierzał się ze mną ożenić, przyznała przed sobą samą Sunny, siedząc w samochodzie Staną Dunhama, w którego bagażniku leżały zwłoki jej siostry. Zamierzał ją zabrać do tego wstrętnego motelu przy autostradzie, namówić na seks, a potem odwieźć do domu. Liczył, że będzie się za bardzo wstydziła, żeby komukolwiek powiedzieć prawdę.

I pewnie by mu się udało. Wróciłaby na Algonquin Lane, wymyśliła jakąś historyjkę, dlaczego na kilka godzin zniknęła. Ale teraz już nie mogła pokazać się w domu, nie bez Heather. Pan Dunham miał rację. Nigdy by jej nie wybaczyli. Ona sama nigdy by sobie nie wybaczyła.

Nazwali ją Ruth, ludziom powiedzieli, że to daleka kuzynka. Jej cała rodzina zginęła w pożarze. W domu była żoną Tony’ego od chwili, kiedy przestąpiła próg. Dzieliła z nim łóżko – i szybko się przekonała, że to nic przyjemnego. Urok, komplementy z chwil spędzonych w autobusie – wszystko zniknęło, zastąpione pospiesznym, nawet niezbyt brutalnym, ale zawsze krótkotrwałym seksem. Kiedy zatęskniła za dawnym domem, kiedy ośmieliła się wspomnieć, że może powinna wrócić, Stan Dunham powiedział, że nie ma już tamtego domu. Rodzice rozstali się i wyjechali. Jej ojciec był nieudacznikiem, matka cudzołożnicą. Poza tym gdyby się ujawniła, zostałaby oskarżona o współudział w przestępstwie.

– Byłem kiedyś policjantem – oznajmił. – Wiem, jak idzie śledztwo. Lepiej dla ciebie, żebyś została z nami.

Nie uszło jej uwagi, że Dunhamowie byli taką rodziną, za jaką w ostatnich latach tęskniła. Normalną, z ojcem na porządnej posadzie, i matką, która siedziała w domu i piekła, zawiązując na sukienkach kolorowe fartuchy. Irenę Dunham miała chyba więcej fartuchów niż sukienek, i piekła codziennie. Jej kruchy placek był wręcz słynny. Ale mimo wszystkich nagród, jakie zdobył, w ustach Sunny smakował jak kurz i nigdy nie dojadła ani kawałka. Irenę za nianie przepadała, winiła jąza wszystko, co się stało, stojąc murem za synem bez względu na okoliczności.

Kiedy Sunny podrosła, czasami próbowała odmawiać Tony’emu, kiedy chciał seksu. Wtedy dostawała lanie. Raz podbił jej oko, kiedy indziej przestawił szczękę, bił w brzuch tak mocno, że myślała, że się udusi. A raz, ostatni raz, prawie ją zabił. Fakt, po tym, jak uderzyła go pogrzebaczem z kominka w salonie, tym samym, którym potłukła głowy ukochanych lalek Irenę.

To była ich oficjalna noc poślubna.

Dochodziła północ, ale starsi Dunhamowie nie mogli zasnąć. Z pokoju Tony’ego dobiegały hałasy większe niż zwykle. Irenę Dunham natychmiast wzięła stronę syna, chociaż miał tylko strużkę jasnej krwi na policzku po jedynym ciosie, jaki Sunny mu zadała, zanim wyrwał jej pogrzebacz i zaczął ją bić, a potem kopać. Za to Stan Dunham zajął się synową. Kiedy się nad nią pochylił, spojrzeli sobie w oczy. Wtedy Sunny zrozumiała, że on zawsze wiedział, że to jego syn zabił Heather, że śmierć dziewczynki nie była wypadkiem. Nie spadła i nie uderzyła się w głowę. Tony ją pobił albo rzucił na podłogę i tłukł jej głową, dopóki czaszka nie pękła. Dlaczego? Kto wie? Był gwałtownym, sfrustrowanym człowiekiem. A Heather, pyskata dziewczynka, zrujnowała jego plan. Może to wystarczający powód. A może wystarczających powodów tego, co zrobił, w ogóle nie było.

– Musisz wyjechać – powiedział Stan Dunham, a jeśli jego rodzina zrozumiała te słowa jako karę, wygnanie, Sunny wiedziała, że starał się ją ratować. Następnego dnia znalazł dla niej nowe nazwisko, nauczył ją sztuczki znikania w pustej tożsamości małych, martwych dziewczynek.

– Musisz szukać osoby urodzonej w odpowiednim czasie. Kogoś, kto zginął, zanim dostał kartę ubezpieczenia społecznego.

Kupił bilet na autobus i obiecał, że będzie jej pomagał. A Stan Dunham zawsze dotrzymywał słowa. Kiedy miała dwadzieścia pięć lat i postanowiła, że chce się nauczyć prowadzić samochód, przyjeżdżał weekendami do Wirginii i cierpliwie uczył ją na pustych parkingach. W 1989 uznała, że zapisze się na kurs informatyki. Stan Dunham wyłożył pieniądze. Kiedy Irenę zmarła i Stan nie musiał się już martwić niechęcią żony, wykupił dla Sunny pensję. Nie była to oszałamiająca suma, ale dzięki niej mogła spłacić samochód, a ostatnio nawet trochę odłożyć – miała nadzieję kupić mieszkanie, kiedy rynek nieruchomości się uspokoi.

Dopiero kiedy Penelope Jackson stanęła w jej drzwiach tydzień temu – co do dnia – Sunny dowiedziała się, że Tony Dunham też miał pensję. I że po pijanemu opowiadał o swoich zbrodniach i wczesnym małżeństwie, mówiąc Penelope, że nigdy od niego nie ucieknie, bo kiedyś zabił dziewczynkę i ukrył to, z pomocą ojca i siostry tej dziewczynki.

– Tutaj wyrwał mi garść włosów. – Penelope pokazała łysinę za uchem. Potem postukała się w poszarzały przedni ząb. – A to korona, i to nie za dobra. Sukinsyn zepchnął mnie ze schodów, kiedy zaczęłam na niego bluzgać. Potem dowiedziałam, że jego ojciec płacił pensję innej kobiecie, pomyślałam więc, że powinnam ją odwiedzić, zobaczyć, co takiego przeszła, że zasłużyła na pieniądze od Dunhamów. Bo jedyne, co ja dostałam od Tony’ego, to obietnicę, że mnie znajdzie i zabije, jeśli go zostawię. Teraz mnie ściga. Musisz mi pomóc albo pójdę na policję i powiem, co o tobie wiem. Pomogłaś ukryć morderstwo, a to prawie tak samo, jakbyś sama kogoś zamordowała.

Zabrało jej to prawie trzy dni, ale wykorzystała metody, których dawno temu nauczył ją Stan Dunham, i znalazła Penelope nowe nazwisko, a potem zdobyła dokumenty potrzebne do stworzenia nowego życia. Wyjęła także pięć tysięcy dolarów z lokaty i dała je kobiecie, która następnie zarezerwowała bilet do Seattle z międzynarodowego lotniska Baltimore-Washington. Sunny błagała ją, żeby wybrała inne linie, kursujące z Dulles albo lotniska krajowego, ale Penelope uparła się przy Southwest.

– Szybko zbiera się u nich punkty na darmowe bilety – wyjaśniła.

I tak, po raz pierwszy od dwudziestu siedmiu lat, Sunny przekroczyła Potomac i wjechała do stanu Maryland, a potem ruszyła autostradą BaltimoreWashington Parkway. Zatrzymaj sobie samochód, jak chcesz, powiedziała Penelope, ale Sunny nie spodobał się ten pomysł. Jak wytłumaczyłaby się z posiadania gruchota z tablicami z Karoliny Północnej? Planowała zaparkować go na lotnisku i wrócić pociągiem do D. C., resztę drogi przejechać metrem. Ale skoro była tak blisko domu, nie widziała nic złego w tym, żeby zboczyć kilka kilometrów na północ. Kiedy zbliżyła się do trasy 70, zaczęła myśleć o odwiedzeniu Staną – nigdy dotąd nie odważyła się na to, nieważne, jak bardzo chorował, bo wizyta oznaczałaby pozostawienie śladu. Ale Penelope mówiła, że źle z nim, że stary ma demencję i ledwie żyje. Jeśli nie kazaliby pokazać dowodu tożsamości, podałaby fałszywe nazwisko. A może przejechałaby Algonquin Lane, przekonała się, czy to naprawdę ukochany dom z jej snów, czy ledwie zapuszczona chałupa w niezbyt ciekawej okolicy Baltimore.

Potem straciła panowanie nad samochodem, nad swoim życiem. W panice i zamieszaniu zaczęła mówić prawdę, by natychmiast tego pożałować. „Jestem jedną z sióstr Bethanych”. Gdyby powiedziała im całą resztę, ściągnęliby Tony’ego i kazali jej przyznać się przed światem, że była winna śmierci siostry. Poza tym kto wie, jakich kłamstw Tony by naopowiadał, jak mógłby ją skrzywdzić? Dlatego zwaliła winę na Staną, bo na swój sposób był bezpieczny, i skłamała, że jest Heather Bethany. Heather, która nigdy nie zrobiła nic gorszego niż szpiegowanie Sunny. Zawsze były do siebie bardzo podobne, a o życiu siostry wiedziała wszystko. Udawanie Heather powinno być łatwe.

Kiedy dowiedziała się, że Miriam żyje, zrozumiała, że zostanie zdemaskowana. Mimo to próbowała się wyłgać, udzielać im wiarygodnych odpowiedzi, żeby się zawczasu wymknąć. Irenę nie żyła, a Stan był poza zasięgiem wymiaru sprawiedliwości. Gdyby od początku wiedziała, że Tony nie żyje, może nie zawahałaby się opowiedzieć całej prawdy. Ale Penelope Jackson stwierdziła, że sama potrzebuje pieniędzy, bo drań chce ją dopaść i ukarać za to, że go zostawiła. Penelope dała do zrozumienia, że to wina Sunny, iż Tony wciąż żyje i krzywdzi kobiety. I czy nie miała racji? Gdyby tamtej nocy wezwała policję, w motelu. Gdyby zaczęła wrzeszczeć, ściągając innych gości, kierownika. Ale ona była przerażona i cicha. Bała się rodziców i własnego sumienia. Opiekuj się siostrą, powiedział ojciec. Któregoś dnia mnie i matki zabraknie i będziecie miały tylko siebie. Nie tak się to wszystko ułożyło.

– Ale… – zaczęła Miriam i umilkła, głos jej się załamał, jakby miała tak dużo pytań, że nie wiedziała, które wybrać.

Sunny wspomniała dawne czasy i pytania matki zadawane dzień po dniu. Gdzie byłaś? Co robiłaś? Co słychać w szkole? Przypomniała sobie, jak zaczęła się zżymać na ciekawość Miriam, kiedy poszła do dziewiątej klasy i poznała Tony’ego. Jak nauczyła się ukrywać wszystkie uczucia i tajemnice za murem dojrzewania. Nigdzie. Nic. Nic. Teraz z radością odpowiedziałaby na wszystko, gdyby tylko matka potrafiła ustalić, czego chce się dowiedzieć. Sunny postanowiła zdradzić najprostszą i najbardziej prywatną informację, jaką posiadała. To, czego tak bardzo nie chciała ujawniać, wierząc, że to ostatnia, jedyna rzecz, która należy naprawdę do niej.

– Jestem informatyczką w firmie ubezpieczeniowej w Reston w Wirginii. Posługuję się nazwiskiem Cameron Heinz, ale wszyscy mówią na mnie Ketch.

– Catch?

– Ketch, skrót od Ketchup. Heinz, rozumiesz? Zginęła na Florydzie, w połowie lat sześćdziesiątych, w pożarze. Pożary zawsze są dobre. Chciałabym nią pozostać. Ale pragnę też być Sunny i wrócić do ciebie, skoro wiem, że żyjesz. Czy można to pogodzić? I żeby nikt się nie dowiedział prawdy?

– Myślę, że tak – odezwał się po chwili Lenhardt. – Jeśli tylko jest pani zdolna do małego oszustwa.

– Chyba udowodniłam, że jestem zdolna do czegoś więcej niż tylko do małego oszustwa – odparła Sunny.


Dwa tygodnie później Departament Policji Hrabstwa Baltimore wydał oświadczenie, że kości Heather Bethany zostały znalezione przez psy tropiciele w Glen Rock w Pensylwanii. Było to bezczelne kłamstwo i Lenhardt miał ubaw, widząc, jak reporterzy i opinia publiczna to łyknęli – psy tropiciele znajdujące trzydziestoletnie kości, zidentyfikowane szybko i automatycznie, jakby nie było kolejki do badań DNA, jakby teoretyczne możliwości nauki mogły przezwyciężyć codzienną rzeczywistość przeciążonej biurokracji i okrojonych stanowych budżetów. Policja stwierdziła, że zidentyfikowała miejsce pochówku dzięki informacjom udzielonym przez tajnego informatora. Zasadniczo była to prawda, jeśli uznać Cameron Heinz za tajnego informatora, osobę różną i odrębną od Sunny Bethany. Policja ustaliła, że mordercą był Tony Dunham, a jego rodzice współuczestniczyli w ukryciu zbrodni, biorąc jako zakładnika ocalałą siostrę. Sunny uciekła od Dunhamów w nieokreślonym czasie i wciąż żyła, posługując się innym nazwiskiem. Przez swoją prawniczkę, Glorię Bustamante, poprosiła, by reporterzy uszanowali jej prywatność i pozwolili zachować anonimowość należną ofierze przemocy seksualnej. Nie miała ochoty rozmawiać o tym, co się stało. Mogę zdradzić tylko tyle, oświadczyła Gloria, która uwielbiała rozmawiać z prasą, że moja klientka mieszka w innym kraju, tak samo jak jej jedyna żyjąca krewna, matka.

– To prawda – powiedział później Lenhardt do Infante’a. – Reston w Wirginii to dla mnie obcy kraj. Widziałeś kiedyś to miasto, pełne biurowców i wieżowców? Każdy mógłby tam zniknąć.

– Jak wszędzie – odparł Infante.

W końcu Sunny Bethany właśnie to robiła, przez ponad trzydzieści lat – jako uczennica szkoły parafialnej, sprzedawczyni szwajcarskich serów, pracownica redakcji małej gazety, informatyczka w dużej firmie komputerowej. Jak ptak zajmujący porzucone gniazda, zajmowała życia dawno martwych dziewczynek, licząc, że nikt jej nie zobaczy. A świat aż nazbyt chętnie udzielał jej tego przywileju. Była jedną z anonimowych kobiet, których tłum przelewał się przez ulice, centra handlowe i biurowce każdego dnia – atrakcyjna, warta drugiego spojrzenia, ale odsuwająca od siebie uwagę. Czy Infante, wytrawny kolekcjoner kobiet, kiedyś by ją zauważył? Pewnie nie. Teraz jednak, skoro już dobrze się przyjrzał, zdał sobie sprawę, że twarz Sunny była uderzająco podobna do szkicu wygenerowanego przez komputer, choć program dodał jej więcej zmarszczek, rysując wyraźne kurze stopki i głębokie bruzdy po obu stronach ust. Sunny mogła uchodzić za pięć, dziesięć lat młodszą, gdyby się postarała. Ale jej wystarczyły ledwie trzy.

Kto by zgadł, pomyślał Infante, zamykając okno komputera, w którym widniały podobizny dwóch sióstr. Sunny Bethany nie ma zmarszczek uśmiechu.

Загрузка...